<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean La Brète
Tytuł Zwyciężony
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja "Tygodnika Mód i Powieści"
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Wierusz-Kowalska
Tytuł orygin. Un vaincu
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

W trzy dni później Preymont, który pragnął jaknajprędzej powrócić do Anjou, wyjechał z Paryża nocnym pociągiem i wysiadł rano w Saumur, gdzie jeszcze miał do załatwienia kilka interesów.
Poranek był prześliczny, a Marek zachęcony pogodą, puścił się pieszo drogą do Saint-C.
Szedł z radością w sercu i rozkoszując się widokiem pięknej przyrody.
Lekka mgła unosiła się jeszcze w powietrzu, otaczając jakgdyby delikatną gazową zasłonką dalsze przedmioty. Na trawach i krzakach pająki rozsnuły swoje siatki, a krople rosy lśniły na nich i migotały barwami tęczy. Nici tkanki pajęczej unosiły się w powietrzu, najlżejszy wietrzyk nie poruszał konarami drzew, tak, że nawet osiczyny nie szeptały swego zwykłego cichego hymnu.
Marek szedł ścieżką nad brzegiem wody, pod cieniem brzóz, na których starych pniach wyrastały młode latorośle. Kwiaty o barwach łagodnych i bladych jak zwykle w jesieni, połyskiwały pod promieniami słońca. Stąpając po świeżych mchach, młody człowiek mówił sobie w duchu:
— Gdy patrzę na te rośliny, które żyją szczęśliwe i swobodne w swej nieświadomości, nie zazdroszczę im już teraz tak jak dawniej. Wiem, że są one jak starzy i dyskretni przyjaciele, którym człowiek nieraz powierza swoje smutki i zmartwienia... Niedługo przyjdę tu z moją ukochaną powiedzieć im, że i ja także biorę udział w uczcie życiowej.
Przybywszy do domu, zapytał się służącego czy pani de Preymont wyszła.
— Nie panie, pani jest w salonie, dokąd przed półgodziną zaniosłem listy i gazety.
Preymont obszedł dom dokoła i zatrzymał się, aby podziwiać różnobarwne astry, które się rozwinęły podczas jego nieobecności.
— Dziś poślę jej bukiecik tych maleńkich kwiatków, które ona tak lubi — rzekł sobie.
Drzwi balkonowe od salonu były szeroko otwarte na ganek, którego poręcze oplatała nasturcya; potoki światła i ciepłego, nasyconego wonią kwiatów powietrza, przenikały do wnętrza mieszkania. Muszki i owady brzęczały jak na wiosnę; piękność i szczęście zdawały się uśmiechać zewsząd.
— Dlaczego ona nie wchodzi do swej nowej siedziby? — pomyślał. — Natura sama przyjęłaby ją czarodziejskim swoim urokiem.
Spokojnie wszedł po stopniach ganku, lecz stanąwszy na progu salonu z wielkiem zdumieniem ujrzał matkę plączącą, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Zuzanna! przytrafiło jej się coś złego — przebiegła mu w głowie myśl jak błyskawica i szybko wszedł do salonu.
Pani de Preymont spostrzegłszy go przeraziła się widocznie. Chciała ukryć listy które z kolan jej zsunęły się na dywan; lecz Matek schylił się szybko i podniósł je z ziemi.
— Nie czytaj, to są moje listy! — zawołała z trwogą pani de Preymont.
Ale było już zapóźno, gdyż Marek poznał pismo Zuzanny. Łagodnie odsunął dłoń matki i rzekł:
— Pozwól matko, ja powinienem wiedzieć wszystko co się jej dotyczy.
Najpierw wzrok jego padł na list przełożonej klasztoru, która pisała do pani de Preymont.
„Pani — mówiło pismo — wahałam się czas jakiś, zanim się zdecydowałam na wysłanie tego listu. Długo badałam uczucia dziecka, którego szczęście jest dla mnie tak drogie i czuję, że mi dłużej milczeć nie wolno. Zamierzałam sama przedstawić całą sprawę, bez narażania Jej na to, abyś miała czytać listy Zuzanny, ale z drugiej strony myśl, że trudno Pani byłoby uwierzyć w moją przenikliwość, zmieniła moje postanowienie i dlatego posyłam zarazem listy panny Jeuffroy. Dziewczyna młoda, niedoświadczona i naiwna, dała się unieść szlachetnemu porywom i pomyliła się okropnie. Wreszcie pozostawiam to wszystko sądowi i uznaniu pani; chciej rozstrzygnąć sama, czy zerwanie nie byłoby dla syna mniej bolesnem aniżeli związek z kobietą, która go nie kocha a która nadto, jak się lękam, bezwiednie obdarzyła swą sympatyą kogo innego. Czułość twoja pani jedynie potrafi złagodzić cios jaki spada na twego syna, bo niestety nie widzę nawet sposobu złagodzenia tej boleści.”
Ostatni list Zuzanny pisany był pośpiesznie, myśli i uczucia tłoczyły się w nim bezładnie, dosadnie malując stan wewnętrznego wzruszenia.
Oto słowa panny Jeuffroy.
„Pani i przyjaciółko moja najlepsza, od dzisiejszego poranku jestem tak pomięszana i zmartwiona, że nie wiem czy zdołam wypowiedzieć wszystko co czuję i myślę. Pan Saverne o którym wspominałam w zeszłym roku nie tając bynajmniej moich uczuć przed panią, pan Saverne przyjechał i widział się ze mną. Nie wiedziałam, że przyjedzie i nie domyślałam się dlaczego przyjechał. On mnie kocha!... wyznał to przedemną... doprawdy nie umiem opisać jakich doznałam wrażeń!... Uczucie głębokiej boleści zapanowało nad wszystkiemi innemi; nagłe jakieś światło rozjaśniło dotychczasowe ciemności. Pełne zapału słowa miłości, wypowiadane przez niego, miały dla mnie jakiś urok niezrównany, gdy przeciwnie skoro je wymawia tamten, przerażają mnie one i zasmucają zarazem. Teraz, gdy w myśli porównywam ich obydwóch, wydaje mi się to śmiesznem, żeby Marek miał do mnie przemawiać słowami miłości!... Dlaczego ja nie mogę pokochać tego, który kocha mnie tak tkliwie?... Umysł jego taki głęboki, serce takie szlachetne i gdy myślę o tem; żal i gorycz budzi się w mojej duszy, bo niepojmuję jakim sposobem mogłabym dotąd nierozumieć natury uczuć moich odnośnie do niego. Co czynić? Jak postąpić? Za nic, w świecie nie chciałabym go oszukiwać i niweczyć szczęścia, które mu przyobiecałam, Pocieszam się tylko tą nadzieją, że jeszcze raz mylę się co do pobudek jakie mną powodowały, gdy postanowiłam zaręczyć się z nim. Widzi pani dokąd doszłam ja, która mniemałam, że dość kierować się zasadami prawemi i szlachetnemi, aby przejść spokojnie i szczęśliwie przez życie. Napisz pani do mnie słów kilka a może uspokoją mnie one choć trochę. Moja bujna dziewczęca wyobraźnia już kilka razy w błąd mnie wprowadziła oddaję się więc w opiekę pani. Tutaj nikt mnie zrozumieć niepotrafi, a tem mniej pokierować mną nie zdoła. Nie sądź pani jednakże, że mam zamiar cofnąć dane słowo. Bynajmniej! zobowiązanie moje uważam za rzecz świętą. Niestety ileż w wykonaniu jego napotykam trudności! Powiedz mi pani, że moje obawy są płonne, że niepodobna abym nabrała wstrętu do człowieka, który mnie kocha tak gorąco. To niepodobieństwo, nieprawdaż pani? A jednak skoro pomyślą o tem, że ten zacny człowiek mógłby być tylko moim przyjacielem, wstręt mój do niego znika natychmiast. Droga pani pomóż odróżnić prawdę od fałszu i podaj rękę dziecku, które zawsze kochałaś.

Twoja Zuzanna.”

Ponura cisza, zaległa salon. Słychać było nawet brzęczenie muchy, unoszącej się w powietrzu.
Pani de Preymont z trwogą spojrzała na syna. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło, list wysunął się z drżącej ręki na ziemię. Był tak przygnębiony, że z uściśnionej piersi nie wydobył się nawet jęk żaden.
Matka przemówiła do niego, ale Marek nie słyszał jej i nie rozumiał. Wtedy przysunęła się do niego i szepnęła tkliwie:
— Marku, błagam cię, powiedz choć jedno słowo!
Pod dotknięciem pieszczotliwej matczynej dłoni Marek ocknął się z osłupienia i rzekł stłumionym głosem:
— Kto mówił?... Czy tu kto mówił, że ona mnie kochała?
Potem oprzytomniawszy zupełnie, chwycił oburącz głowę wołając:
— O! jakżeż ja nienawidzę życia!
I znowu głęboka cisza zapanowała po tym wykrzykniku, który dźwięczał całą potęgą zawodu.
Pani de Preymont wyglądała jak uosobienie bólu i rozpaczy. Po raz pierwszy w życiu zbudził się w jej duszy bunt ustępujący miejsca zwykłej rezygnacyi ale była to tylko jakby jakaś lekka zmarszczka na przejrzystej i spokojnej powierzchni wód. Czując się bezsilną wobec ogromu nieszczęścia, zdobyła się jednak na niemą w głębi duszy modlitwę.
Być może, że i Marek odgadł tajemne myśli matki i nagle z ust jego popłynął potok słów gorzkich.
— O! dlaczegóż los prześladuje mnie tak okrutnie! — zawołał. — Gdzież jest ta dobroć, która rządzi prawami świata? Gdy dziecięciu powtarzają, że Bóg jest dobry, ono w to wierzy, ponieważ jest szczęśliwe! Co za gorzkie szyderstwo!
Boleść i zniechęcenie do życia przytłumione chwilowo w jego duszy, wybuchnęły teraz z potężniejszą jeszcze siłą. Nigdy może Marek nie przemawiał z takiem uniesieniem, nigdy z taką szczerością nie odsłonił przed matką swej duszy; wyznanie to przynosiło mu ulgę widocznie; namiętne uczucia zerwały tamę, wzniesioną potęgą woli.
Pani de Preymont, przeczuwając, że ten wybuch ulży jego boleści, nie przerywała bynajmniej synowi. Łzy płynęły cicho po jej bladej twarzy; płakała nad ruiną najdroższych swoich marzeń, nad utratą szczęścia dziecka, droższego dla niej niż wszystko na świecie.
Wreszcie Marek ochłódł nieco z bolesnego uniesienia a przysuwając się do matki i ujmując jej rękę rzekł:
— Przebacz mi biedna matko moja, ale jestem tak nieszczęśliwy!
Wymówił te wyrazy cicho, jakgdyby lękając się, że nie zdoła zapanować nad potęgą swej boleści. I wistocie łkania przerwały mu mowę.
Matka przyciągnęła go ku sobie w pieszczotliwym uścisku, tak jak niegdyś, gdy był dzieckiem jeszcze i opowiadał jej ze łzami o swych przykrościach, smutkach i upokorzeniach, a ona tuliła go wtedy i pocieszała.
Ale chwila słabości minęła prędko, Marek odzyskał zimną krew, podjął z ziemi list Zuzanny i rzekł urywanym głosem:
— Ona niemal wstręt czuje do mnie!... jeżeli tego nie napisała, myślała jednak o tem. Na co się zdały szlachetne uczucia przepełniające moje piersi! Najnędzniejszy człowiek zna słodycz miłości, a ja nie wzbudzam nawet współczucia, tylko wstręt i obrzydzenie.
— Oddaj mi to — rzekła pani de Preymont, usiłując mu odebrać z rąk to fatalne pismo.
— Czy sądzisz matko, że mógłbym zapomnieć słów zawartych w tym liście? — zawołał z uniesieniem. — O! nie! one na wieki wyryły się w mej pamięci. Zostaw mi ten list, on może mi być potrzebny.
Kończąc te słowa usiadł w przeciwległym rogu salonu i przez parę godzin nie wymówił ani jednego słowa. Od czasu do czasu podnosił się przebiegając gorączkowym krokiem pokój, to znowu rzucał się na krzesło. Matka spoglądała na niego z niepokojem i kilka razy zaczepiała go pytaniami, lecz Marek przerywał jej niecierpliwym ruchem ręki i nie odpowiadał.
Zmarszczone brwi, twarz zmieniona do niepoznania, dowodziły jak ciężką staczał z sobą walkę. Pani de Preymont z trwogą oczekiwała na jakiekolwiek postanowienie z jego strony.
— Pójdę się z nią zobaczyć! — odezwał się wreszcie Marek, ostrym, surowym głosem.
Matka przerwała mu z żywością:
— To ja powinnam dopełnić tego kroku! Ja powinnam jej powiedzieć, że jest wolną.
Ale nie odgadła widać myśli syna, gdyż Marek zawołał z gniewem:
— O jakiej wolności mówisz matko? Ona nie jest wolną, ona należy do mnie! Wszak i sama wreszcie podziela to przekonanie!... ona nie chce cofnąć danego słowa, a i ja także ani myślę go jej zwrócić. Nigdy, nigdy!...
— Namiętność odbiera ci twój zwykły sąd zdrowy, mój synu — odpowiedziała łagodnie, ale stanowczo pani de Preymont. — Powinieneś jej zwrócić dane słowo...
— I oddać ją Jerzemu! — zawołał z gwałtownem uniesieniem. — Jakto! ty matko, która czyniłaś wszystko, aby podniecić moją miłość, zachęcić nadzieję, ty która wiedziałaś, że to uczucie jest celem mego życia, ty mówisz mi teraz żebym wyrzekł się szczęścia dla jakiegoś kaprysu, który zbudził się chwilowo w wyobraźni dziewczęcej... Wszak wiesz, że Zuzanna jest trochę egzaltowana. Ale i te jej złudzenia, te obawy znikną, muszą zniknąć, gdy pozna lepiej życie!.,.
Marek zaczął mówić głosem pewnym i stanowczym, powoli jednak zmieniał ton, czuł bowiem w głębi duszy, że nigdy szczerze kochanym nie był, a z twarzy matki mógł wyczytać tylko potwierdzenie swoich domysłów.
Pani de Preymont wyrzucała sobie w duchu, że przywiązanie do syna zaślepiło ją do tego stopnia, iż mogła uwierzyć w możliwość podobnego związku.
Położyła rękę na ramieniu syna i rzekła:
— Proszę cię Marku, pozwól mi działać! Tak będzie najlepiej dla niej i dla ciebie! — dodała ze spokojem.
— Dla niej! — zawołał uderzając nogą w ziemię. — A cóż mnie ona obchodzić może? Niech i ona cierpi, aby wiedziała czem jest cierpienie człowieka, którego jej kaprys doprowadził do rozpaczy!
— Zaczekaj do jutra Marku, dziś nie zdołasz zapanować nad sobą! — błagała matka.
— Oczekiwanie rozdrażniłoby mnie jeszcze bardziej! — odpowiedział stanowczo.
Wyszedł pośpiesznie, kierując się jak senny w stronę zamku pana Jeuffroy. Ale zamiast iść wprost do mieszkania, poszedł kawałek dalej brzegiem rzeki, chcąc odzyskać choć trochę spokoju.
O jakże odległą wydawała mu się ta chwila, gdy Zuzanna słodkim głosem zaprzysięgała mu miłość! Jakże odmiennym człowiekiem był on sam dzisiaj! Gdzież podziały się jego złudzenia? Wszystko, wszystko pierzchło jak sen; radość i szczęście i spokój; rozwiały się one jak mgła a dziś znowu znalazł się tak samotnym i opuszczonym jak przedtem. Dlaczego uwierzył kobiecie? Dlaczego nie chciał słuchać głosu rozumu i zamykał oczy na prawdę? Te i tym podobne myśli tłumnie cisnęły się do jego głowy, tak że nie mógł się nawet zastanowić nad tem w jaki sposób rozmówi się z Zuzanną. Układał sobie zdania, zadawał pytania, dawał odpowiedzi, to znowu zapadał w dziwną martwotę i osłupienie. Machinalnie myśl jego zajmowała się drobiazgowymi przedmiotami, na przykład długą chwilę przypatrywał się łódce, której żagli słaby wietrzyk rozpiąć nie zdołał.
Wreszcie zawrócił się szybko w stronę zamczyska i przy wejściu do parku spotkał pana Jeuffroy,
— Jak dziwnie wyglądasz Marku? Czy jesteś chory? — zapytał.
— Nic mi nie jest... Gdzie jest Zuzanna? Muszę się z nią zobaczyć i rozmówić na osobności.
— Odchodząc widziałem, że siedziała w salonie przy oknie... Ale co ci jest mój drogi? Doprawdy! — zawołał z przestrachem — jeździłeś do Paryża za interesami, czyżbyś był zrujnowany?
— Jeszcze gorzej — odparł pan de Preymont i oddalił się szybko w stronę ogrodu.
— Jeszcze gorzej — powtórzył pan Jeuffroy. — A to dobre; dlaczego on chce samnasam rozmówić się z Zuzanną? No, zapewne posprzeczali się ze sobą, jak zwykle kochankowie, widać to z jego miny i wyrazu.
Spotkanie z panem Jeuffroy przywróciło przytomność i zimną krew Markowi. Trzymając list Zuzanny w ręku, wszedł spokojnie do salonu, gdzie siedziała młoda dziewczyna pogrążona w smutnej zadumie. Preymont w tej chwili spostrzegł dopiero jak Zuzanna zeszczuplała od dnia, gdy się zaręczyli; na twarzy jej malowało się znużenie więcej moralne niż fizyczne. Ale to spostrzeżenie i smutek Zuzanny doprowadziły go tylko do większego rozdrażnienia.
Przysunął się do niej bliżej, popatrzał w milczeniu i nagle podał jej list.
Ona podniosła się zwolna i spojrzała pomięszana.
— Co to znaczy? — szepnęła.
— List ten przesłano mojej matce — odpowiedział sucho.
Zuzanna zdawała się być blizką omdlenia; wszystkie przedmioty wirowały przed jej wzrokiem; aby nie upaść wsparła się na poręczy krzesła.
— Jakież to nadużycie zaufania! — szepnęła stłumionym głosem.
— Nadużycie zaufania! — powtórzył cierpko. — Cóż znowu? Ta kobieta nie chciała tylko abyś była nieszczęśliwa wychodząc zamąż za człowieka, któremu przez pomyłkę przyrzekałaś miłość. Rozumowanie jej jest zupełnie logiczne.
Wyraz twarzy pana de Preymont przestraszył Zuzannę, która ochłonęła już nieco z pierwszego wrażenia, ale jeszcze nie mogła zdobyć się na słowa i czekała z obawą na to co Marek dalej mówić będzie.
A on stał przed nią oddychając z trudnością i szukając słów, jakiemi mógłby przemówić.
— Ten list... ten okropny list — zaczął wreszcie. — Nie, nie to chciałem powiedzieć... Co się tu stało? Co on ci powiedział? Chcę wiedzieć wszystko z ust twoich.
— Powiedział, że mnie kocha — odpowiedziała cicho i z wysiłkiem — ale nie wiedział, że jestem narzeczoną.
— A cóż to za przeszkoda dla niego! — zawołał z uniesieniem pan Preymont. Nie jestem dzieckiem abym mógł uwierzyć w to, że nie powiedział ci nic więcej! Zapewne skoro cię oczarował urokiem słów swoich, które ci się wydawały tak miłemi, powiedział ci jeszcze, że dobrowolnie gotujesz sobie nieszczęście, że takiego jak ja człowieka pokochać niepodobna, że małżeństwo ze mną naraziłoby cię na śmieszność i że poczucie litości zawiodło cię na manowce.
— Za kogóż mnie bierzesz? — odpowiedziała panna Jeuffroy postępując kilka kroków. — Marku ty sądzisz niesprawiedliwie i mnie i jego.
— Tego tylko brakuje abyś ty stawała w jego obronie! — zawołał z gniewem pan de Preymont.
Zuzanna zamilkła przestraszona uniesieniem człowieka, któremu tak ciężką wyrządziła krzywdę. Wzruszona, pomięszana, nie mogła prędko zapanować nad sobą, ale w postawie jej było tyle wdzięku i godności, że Preymont spoglądał na nią z podziwem i rozpaczą zarazem.
— Kto wie — odezwał się z ironią — czy nie napisałaś tego listu z tajemną nadzieją, że stanie się tak jak się stało, to jest, że list wpadnie w moje ręce! Może sądzisz, że jestem tak naiwny, iż sam popchnę cię w objęcia innego?
Słowa te oburzyły Zuzannę, która zawołała:
— Zastanów się nad tem co mówisz Marku i wiedz, że w mojem przekonaniu ani gniew, ani boleść nie upoważniają do wypowiedzenia zniewagi.
— I tobież to przystoi udawać zagniewaną? — zawołał Marek chwytając jej rękę. — Przeczytaj lepiej swój list.
Zuzanna łagodnie uwolniła swą dłoń z uścisku Marka; wiedziała, że miał prawo gniewać się i obrzucać ją wyrzutami, wiedziała, że nic nie może powiedzieć na swoją obronę, to też ukrywając twarz w dłoniach, rozpłakała się gorzko.
Łzy jej i pokorna postawa rozbroiły gniew Marka. Stał długo milczący, nieruchomy, wreszcie przemówił głosem tak zmienionym, że Zuzanna podniosła oczy chcąc się przekonać, czy to naprawdę Marek mówi?
— Ty pierwsza wyciągnęłaś do mnie rękę i przyrzekłaś mi szczęście o jakiem nie śmiałem marzyć... Kochałem cię i uwielbiałem w milczeniu, ale o mojej tajemnicy nie wiedział nikt. O! jak ja cię kochałem Zuzanno!... A gdy nierozsądny uwierzyłem w twoje słowa, gdy złożyłem u twych stóp wszystkie moje myśli i uczucia, gdy oddałem ci serce i duszę, gdy gotów byłem choćby na śmierć dla ciebie, ty nie zrozumiałaś mnie wtedy, nie pokochałaś i odepchnęłaś... Czemże był ten człowiek w twojem życiu? Przechodniem niczem więcej, jak przechodniem, a jednak pokochałaś go!
— Przez litość Marku! — zawołała błagającym głosem Zuzanna — nie sądź, że ja cię oszukałam. Przysięgam ci, że nic podobnego nie przyszło mi do głowy, że nie przypuszczałam, aby tak być mogło!
— A więc przyznajesz się nakoniec! — zawołał gwałtownie i postąpił krok naprzód.
Lecz zatrzymał się i rzekł z akcentem przygnębienia:
— Nie mów już nic więcej... bo i cóż mogłabyś mi powiedzieć? Być może, że on był tylko przechodniem, ale był zarazem uosobieniem młodości i wdzięku, on był tem, czem i ty jesteś Zuzanno: powabem i pokusą... A czemże ja jestem, abym mógł walczyć z wami? wprawdzie posiadam umysł otwarty i serce żywo czające, cóż kiedy to serce bije w tak nędznej powłoce. O boleści!... boleści niepojęta i niewysłowiona!
Zgnębiona widokiem tego męzkiego cierpienia, Zuzanna zbliżyła się i głosem przerywanym od wzruszenia, ale stanowczo rzekła:
— Zaklinam cię Marku, zapomnij o tym liście, którego nigdy nie powinieneś był czytać, zapomnij o chwilowem mojem uniesieniu. Spojrzyj na mnie i powiedz czy nie wierzysz w szczerość słów moich? Weź rękę, którą ci podaję mój przyjacielu, ja będę twoją żoną, jeśli tego pragniesz.
On potrząsnął głową z wyrazem zniechęcenia.
— Tak mówisz dziś Zuzanno, pod wpływem pierwszego wrażenia... ale co będzie jutro? Nie, nie, obecnie to już niepodobieństwo! — rzekł złamanym głosem.
Chwilę popatrzył na nią w milczeniu a potem rzekł gniewnie:
— Czuję doskonale, że moje słowa sprawiają ci radość, że zdejmują z twoich ramion ciężar zbyt wielki na twoje barki. O! nie zaprzeczaj mi! Czytałem wszystkie twoje listy... Ostatni nie jest dowodem chwilowego uniesienia, owszem on potwierdza prawdę; widzisz, że odgaduję twoje uczucia. Jest to wrażenie bezwiedne może jeszcze, ale rozkoszne, zdradza przedewszystkiem poczucie ulgi i swobody!... Wiem przecież, że serce twoje należy do kogo innego — dodał już odmiennym nieco tonem, odwracając głowę.
Ostatnie wyrazy wymówił z tak przejmującą boleścią, że Zuzanna zadrżała wzruszona do głębi duszy i rzekła stanowczo:
— Posłuchaj mnie, Marku. Jeżeli, jak mówisz małżeństwo nasze stało się niepodobieństwem, czy chcesz abym nigdy nie wyszła zamąż za kogo innego? Winnam ci zadośćuczynienie i potrafię dotrzymać przyrzeczenia, przysięgam ci!
Zuzanna mówiąc to cofnęła się o kilka kroków; wysmukła jej postać wyrażała godność i prostotę, oczy błyszczały ogniem szlachetnego zapału. Nigdy chyba nie była piękniejszą i bardziej powabną.
— Biedne, egzaltowane dziecko — odezwał się ze współczuciem Marek. — Nie wiesz sama co mówisz, nie znasz doniosłości przyrzeczenia, którem się chciałaś związać! Choćby nawet słowa twoje płynęły ze szczerego postanowienia, jeszczebym ich nie przyjął od ciebie, gdyż nie kocham cię tak okrutną miłością, abym miał pragnąć twego nieszczęścia!... Daj Boże tylko abym jego nie spotkał więcej w życiu — dodał z gniewem — ale na to żeby nadużyć twego szlachetnego uniesienia nędznikiem być potrzeba. To też nie myślę, ani na chwilę skorzystać z propozycyi, którą mi zrobiłaś, bo rozumiem dobrze, że to poryw młodej i niedoświadczonej dziewczyny.
Po tych słowach nastąpiła długa chwila milczenia.
Zuzanna siedziała wsparta o stół i ukrywszy twarz w dłoniach płakała gorzko.
On patrzał jak we śnie na stary, zaniedbany ogród po którym przed kilku dniami przechadzał się tak szczęśliwy i spokojny, mówiąc Zuzannie o swej bezgranicznej miłości.
Wreszcie odezwał się głosem, w którym dźwięczał akcent lekkiego szyderstwa:
— Jesteś wolną Zuzanno!... Przed tobą otwiera się szczęśliwa przyszłość!...
— O! Marku! przebacz mi! — zawołała Zuzanna wyciągając do niego ręce. — Byłam zupełnie szczera w moich pragnieniach, chciałam uczynić cię szczęśliwym, kochałam cię od dzieciństwa tkliwem i serdecznem uczuciem, sądziłam, że czynię dobrze... że to rzecz możliwa... a naraziłam cię na takie cierpienia. Jakże chcesz abym była szczęśliwa mając taki wyrzut na sumieniu!
Pochyliła głowę i znowu rzewnie płakać zaczęła.
Preymont przysunął się, dotknął zlekka ustami włosów młodej dziewczyny i rzekł głosem słabym jak szmer wietrzyka, gdyż czuł, że dłużej nie zdoła zapanować nad sobą:
— Najdroższa... masz lat dwadzieścia! Bądź zdrowa!
Gdy Zuzanna podniosła głowę, ujrzała się samą i wolną od wszelkich zobowiązań.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean La Brète i tłumacza: Bronisława Wierusz-Kowalska.