Ładny chłopiec/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ładny chłopiec |
Wydawca | Maurycy Orgelbrand |
Data wyd. | 1879 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W izdebce na strychu, jednego poranku, stał jéj mieszkaniec na wpół ubrany, u otwartego okna, zamyślony tak, że o rzeczywistości zdawał się zapominać zupełnie.
Część toalety już była na nim, przychodziła właśnie chwila ważna zawiązywania krawaty, która na stole spoczywała przygotowana, właściciel jéj zapatrzywszy się w niebo, po którem gęste włóczyły się chmury, zdawał się o czasie zapominać i nie wiedziéć na którym był świecie.
Potrząsał głową, niekiedy dłoniami białemi rozrzucał włosy piękne, już wprzódy ułożone starannie. Wewnętrzna w nim jakaś walka się odbywała. Chodził, stawał, o stół i krzesła się potrącał.
Nagle spojrzał na srebrną cébulę leżącą na stoliku i oprzytomniał, godzina była spóźniona. Chwycił krawatę, a ta była po brzegach wystrzępioną tak, że potrzebowała nieodzownie umiejętnéj restauracyi. Bolek poszedł do drugiego pokoju po pudełko.
Dobył z niego jedną i drugą krawatę, wszystkie były defektowe, pomięte, zużyte; z porównania okazywało się, że leżąca na stoliku jeszcze najlepszą była, a i téj użyć nie mógł. Czuł, że winien był godności swéj albo krawatkę nową, lub przynajmniéj naprawioną.
W pudełku znajdował się przyrząd do szycia, jedwab’, nici i igła — los srogi i przewrotny zmuszał go do zajęcia się osobiście tą niegodziwą szmatką. Bolek, myśląc jakie go losy czekały, jakie mu się uśmiechały nadzieje, gorzko dumał nad tą ironią przeznaczenia, która mu na progu szczęścia nakazywała jak żebrakowi, łatać mizerną chuścinę. Unikając tego upokorzenia, poszedł zajrzéć do portmonetki; kapitał jego składał się ze złotych nie spełna trzydziestu, z których odjęcie jakich sześciu lub siedmiu, groziło postem przymusowym. Trzeba się było z rezygnacyą wziąć do łatania!
Siadł przy oknie, zapomniawszy nawet drzwi zaryglować i rozpoczął zaszywanie potarganych obrębków. Czynność ta wymagała pilności wielkiéj, dla niezbyt z nią obznajmionego, Bolesław téż zatopił się tak w obrąbkach, iż ani się spostrzegł, gdy spieszny drobny chód zbliżył się do drzwi, nagle otworzyły się one i wpadła zarumieniona Arcia. Bolesław rzucił krawatę, ona widząc go nieubranym cofnęła się zaraz, lecz oczko jéj pochwyciło na uczynku młodzieńca. Narzuciwszy surdut wybiegł ku niéj do progu. Ubezpieczona ubraniem jego, śmiała dziewczyna weszła do izdebki. Obejrzała się do koła, podbiegła ku oknu, gdzie leżała z igłą wpiętą w nią krawatka, podjęła ją i śmiać się zaczęła.
Bolek stał zawstydzony i smutny.
— A! jak Mamę kocham — sam pan Bolek obrębuje! a to doskonale! — zawołała Arcia wpatrując mu się figlarnie w oczy.
Bolesław miał czas się namyśléć i heroiczną przybrać postawę.
— Tak, drogi mój aniele — rzekł tragicznie — tak, sam obrębiam chustkę, sam sobie służę, bo mnie los nielitościwy zepchnął ze świetnego stanowiska na te padoły nędzy i troski!
— Tak — dodał zapalając się — rodzice moi mieli miliony, wykołysano mnie na jedwabiach, abym uczuł boleśniéj, co mi nieubłagane gotowało przeznaczenie...
Arcia słuchała, wesoła jéj, świeża twarzyczka zaczynała posępniéć, wyrzucała już sobie tę trochę szyderstwa, którą go raniła. Powoli zaczęła się zbliżać ku niemu, przymilając i pulchną rączką zamknęła mu usta.
— A! dajże bo pokój! Czyż ja tego wszystkiego nie wiem! Ileż to już razy słyszałam o tych nieszczęściach. Po co to już darmo przypominać! po co?
I cichuteńko dodała.
— Zobaczysz, wszystko będzie dobrze, jak się tylko pobierzemy, kupim ogromne dobra, i ja Bolka za to odpieszczę... Co tam zważać na małe rzeczy... Ale, czekaj że!
To mówiąc chwyciła krawatkę, pobiegła do okna, siadła na krzesełku i poczęła żwawo zaszywać...
— Ale już by téż warto kupić nową! — odezwała się — nieświeża!
Bolek patetycznie otworzył przed nią portmonetkę i wysypał pieniądze.
— To cały mój majątek — rzekł — pięćdziesiąt złotych winienem jednemu koledze, ze trzydzieści w restauracyi... a nie prędko pieniędzy dostanę.
Arcia porzuciwszy szyć, przysłuchiwała się z uwagą.
— Co tu począć! — zawołała, ręką uderzając o kolana. — Tatko skąpy aż strach, matka co da, to się z każdego grosza rachować trzeba, ja nie mam... Zkąd tu wziąć?
Zasmucone dziewczę zapatrzyło się w okno długo, ściągnęło brwi, i potrząsając główką — szepnęło, jakby do siebie.
— Już wiem.
Obróciła się potém do Bolka i dodała żywo.
— Jutro pieniędzy przyniosę, wiele, jeszcze niewiem — ale pewnie.
Tańczyński się zarumienił.
— Na Boga, a toż co znowu? ja nie mogę, niewezmę, żebym z głodu umierał.
— O! zapewne! zapewne! — odparła powracając do szycia Arcia, albo ja się pytać będę, położę na stoliku i ucieknę, rób sobie co chcesz.
— To nie może być!
— Czemu? — zawołało dziewczę — a przecież się musisz zemną ożenić, albo od narzeczonéj nie można przyjąć — co mamy to wszystko wspólne. Dopiero bym się gniewała.
Bolek posłyszawszy to zapewnienie, że się musi żenić — pobladł, obrócił się oglądając niespokojny, jakby się bał, żeby ich nie podsłuchano, i mruknął cicho.
— Ja sobie dam radę.
— Otóż i ja pokażę jutro, że umiem téż dawać radę — przerwała Arcia. — Zobaczysz.
Chusteczka była obrąbiona, dziewczę zbliżyło się do stolika, wyciągnęło ją, wyprostowało, nacisnęło paluszkami, aby gładko leżała, i zawołało.
— Na, masz!
To mówiąc, rzuciła mu się na szyję, pocałowała go prędko i furknęła ku drzwiom, lecz w chwili gdy je otwierała, krzyknęła przerażona, wchodził właśnie profesor. Fartuszkiem sobie zasłoniwszy oczy, Arcia wyśliznęła mu się pod ręką i znikła. Na wschodach tylko słychać było drobne jéj kroczki pospieszne.
Maciórek stał w progu głową potrząsając, nie mówiąc słowa i mierząc oczyma siostrzeńca, który więcéj gniewny niż zmięszany stał w środku izdebki.
— A to — a to — jest co się zowie pięknie! bardzo pięknie! młodzieniec czasu nie traci! Wybornie!
— No, cóż? cóż takiego się stało? — ofuknął Bolek — potrzebowałem aby mi kto krawatkę naprawił i poprosiłem panny z drugiego piętra służącéj.
Maciórek prychnął szydersko.
— To mi się podoba! głupstwo robi i w żywe oczy kłamie! Cóż to ja ślepy jestem, czy pamięć tracę? Widziałem tę panienkę z Rehmajerem w ogródku. To starsza Rehmajerówna co ci się tam tak śmiała i zęby wyszczerzała!! a ty mi prawisz, że służąca z drugiego piętra...
— Ale nie! — zawołał Bolek gniewnie.
— Ale tak! — powtórzył professor — wszystko rozumiem, tylko się okpiwać nie dam, to darmo. Starsza Rehmajerówna...
I usiadł Maciórek na sofie, kapelusz kładąc przed sobą.
— Ale, nie ma co mówić — tęgo się asindziéj obrachowujesz z przyszłością — powoli cedził wuj. — Polityk, dyplomata okrutny z waszeci, i doszedłeś ze swoim rozumem, którymeś mi się chwalił do tego, że ci jedna z trzech córek kupca, który licho wie jak w interesach stoi, przychodzi chusteczki naprawiać! Cóż tedy daléj? Zapędzi stary gbur na kobierzec, postawi cię za stół i będziesz mu pieprz i cukier ważyć, używając szczęśliwości małżeńskich! A to niewarto było, przyznam ci się, biletów z toporem kazać litografować...
Profesor prychnął znowu.
— Niema co mówić, dziewczyna jak pączek, młodość łasa na takie tłuściuchne kurczątka — ale żeby za ten przysmak życie sprzedać — trzeba być kulfonem. I acan jesteś, byłeś i będziesz, kulfon.
Skonkludował Maciórek.
Bolek stał czerwony i zagniewany.
— Nim wuj mnie osądzisz, proszę poczekać — rzekł dumnie. Wszystko to są imaginacye...
— No, już jak panienka chodzi do waszeci na górę, to nie imaginacya — dodał Maciórek.
— A cóż to dowodzi?
— Gadaj zdrów — ja téż żyłem nie darmo.
Profesor dobył chustkę i rozpoczął owo solenne ucieranie nosa, dając czas siostrzeńcowi do namysłu. Bolek odzyskawszy już przytomność, począł się ubierać.
— Daruje wuj — odezwał się — ale ja na lekcyę do Dziembów iść muszę.
— A, idź gdzie sobie chcesz! — rzekł obojętnie Maciórek, wyciągając się na sofie. — Zawiodłeś moje nadzieje. Widząc cię tak od natury na pozór szczęśliwie wyposażonym i niby nawet nie głupim, myślałem sobie, przecież sobie radę da i zyska stanowisko, a ja na starość czasem choć kawałek sztukamięsy u niego zjem! Gdzie tam! Wszystko to były rachuby fałszywe. Młodzieńcza krew głupia popsuła całą sprawę.
— Tfu! — splunął stary.
Bolek się żwawo ubierał...
— A cóż z p. Samuelem? — zapytał — co się tam święci?
— Wszystko dobrze — odparł Tanczyński.
Wuj popatrzał.
— A z Dziembami?
— Cóż ma być, lekcyę daję, i tyle tego.
— A panna? wszakże miałeś projekta.
— Z tego nic nie będzie.
— Któż, doktor ten przeszkodził, mów bo?
— Nie, panna mi się nie podobała — rzekł Bolek.
— Ale! panna by ci się nie podobała z takim posagiem jak Dziembówna? — mówił stary.
— Zkąd że wuj wie o posagu?
— Przecie to ludzie bogaci.
— Kto to wie! — mruknął Bolek.
Maciórek się podniósł nieco na sofie.
— Ej? jest wątpliwość? seryo?
— Wielka — rzekł krótko Bolek — udawane państwo podobno, a ruina za pasem.
Maciórek wydął usta.
— Nigdzie prawdy! — zawołał — na niczém się oprzéć nie można. To tak jak z tym Serafinem. — Żeby nie przybycie sędziego, miałbym go za krociowego, a to bankrut.
Bolek się odwrócił z wesołą twarzą.
— Doprawdy? pewnie? — rzekł.
— A no, kiedy ja ci mówię. Tam mu podobno majątek licytują, a on tu przyleciał się ratować jakim takim ożenkiem.
Bolek śmiał się rozradowany niezmiernie, o własnéj zdawał się zapominać awanturze, tak go to cudze nieszczęście cieszyło.
Maciórek go badał oczyma ciekawemi.
— Wszystko blichtr! nigdzie człowiek z wczorajszego obiadu na jutro nie może nic wnosić, niepewność w stosunkach! Zdrada! szelmostwa. Dziś cię karmi pasztetami, a jutro, patrz — fiut — i koziołka wywrócił.
Westchnął Maciórek.
— Lecz żeby Dziemba znowu był skompromitowany? Ej? czy ci się nie przywidziało?
— Mam najpewniejsze oznaki i fakta, przyznam się wujowi, żem podsłuchał rozmowę radzcy z żoną.
— No, to masz rozum przecie i uszy — to mnie cieszy — rzekł Maciórek. — A no, jeśli tak, miejże roztropność szczura, który się zawczasu wynosi z okrętu, gdy ten ma zatonąć. Nie ma tam co robić.
— I ja tak myślę — rzekł Bolek.
— Powtórz, gdybyś téż ten rozum miał, a i z tego domu się wyprowadził — dodał profesor — póki czas! póki czas... Z Rehmajerem, ja ci powiadam, nie ma co żartować — to bestya, co i zabić gotowa.
Nic nie odpowiedział Bolek.
Popatrzyli na siebie — profesor zwijał chustkę, wedle wszelkich zasad sztuki i wkładał ją do kieszeni.
— Nie — rzekł — nie podoba mi się całe twoje postępowanie. Więcéj w niém zapędu młodzieńczego niż téj przebiegłości i rozumu, któremi się chwaliłeś. Początki były jako tako, plany niezgorsze, ale wykonanie szwankuje. Zaplątałeś się... nie widzę wyjścia — Rehmajerówna, radczanka, — Samuelówna i kto cię wie ile jeszcze rozpoczętych i osnutych dramatów, z których jeden tylko prozaicznym kijem skończyć się może.
— Już ciż ja wiem co robię — rzekł Bolek — proszę się nie lękać o mnie.
— Zobaczym koniec — skonkludował profesor — ja czekam zawsze końca.
To mówiąc westchnął. Bolek skorzystał z interwallu i zapytał.
— Czy wuj pewien, że Serafin jest bankrut?
— Tak samo pewien jestem, że on bankrut, jak że ty niepotrzebny romans rozpocząłeś z kupcówną — odparł profesor. — A tego nie wiesz, że najgorsze romanse są właśnie w tych sferach, gdzie je biorą na seryo. U góry to chléb powszedni, nic sobie z nich nie czynią, a stary Rehmajer!!! ho! ho.
Zmilczał Bolek, profesor za kapelusz wziął i jeszcze raz dodał.
— Z tego domu im rychléj tém lepiéj trzeba uciekać... mówię ci.
— Niech wuj będzie spokojny — szepnął Bolek, który już był ubrany i zabierał się także do wyjścia.
— Idziemy razem? — rzekł stary.
— Nie, kochany wuju, ja jeszcze mam wstąpić.
Profesor chrząknął znacząco.
— Zatém, kłaniam uniżenie.
Nałożył kapelusz i wyszedł powoli. Bolek téż spiesznie sposobił się do wyjścia. Raz tylko jeszcze przejrzał się w zwierciadełku, suknie starannie poociągał, uśmiechnął się do siebie i rękawiczki rozpatrzywszy, począł je nakładać.
Wyglądał wcale paniczykowato, choć miał zaledwie trzydzieści kilka złotych w kieszeni. Twarz jego od niejakiego czasu nabrała była wyrazu śmielszego i szyderskiego, nawet doktor Bazyli, spotykając go zdala na ulicy dostrzegł, że dawny kolega musiał wygrać jakieś terno na loteryi życia, tak teraz stąpał zamaszysto i patrzał z góry na świat Boży.
Dowiedziéć się wszakże od pana Bolesława o jego zamiarach i planach, nie mógł nikt, przed każdym kłamał co innego.
Wyrwawszy się z kamienicy pana Rehmajera, Bolesław szybko pospieszył ku środkowi miasta, bacząc pilno, aby go znajomi nie widzieli. Szedł pod murami i z pod oka oglądał się na wszystkie strony. Z jeszcze większemi ostrożnościami, raczéj wpadł niż wszedł do domu, w którym piękna wdowa mieszkała. Tu jak się zdawało, musiał być dobrze obeznany z miejscowością, gdyż przemknąwszy się przez dziedziniec niepostrzeżony, wpadł na tylne wschody ciemne i niemi na palcach dostał się, dyskretnie wprzód zajrzawszy czy kogo obcego nie ma, do pokoiku panny Giertrudy.
Stara faworyta pani siedziała nad jakimś stroikiem, igłę trzymając w zębach, zobaczywszy pana Bolesława, zmarszczyła się okrutnie, oczy jéj z pogardą cisnęły nań wzrokiem gniewnym.
Bolek przeciwnie uśmiechnięty, ugrzeczniony, witał nie wstającą nawet z krzesła pannę, jakby losy jego od niéj zależały. Nim on usta otworzył do powitania, panna dobywszy z ust igłę — poczęła.
— No, czego pan tu chce? o téj godzinie? jak to można tak przychodzić, wiedząc że pani nie przyjmuje o téj porze! O! to pięknie! żeby nas jeszcze skompromitować! Prawdziwie powiadam, że to się niegodzi! Co pan robi! co pan robi!
— Panno Giertrudo, dobrodziejko moja, słowo honoru — zawołał Bolek — nigdybym w świecie nie ważył się, gdyby nie jedna okoliczność tycząca się nie mnie, ale saméj pani, którą koniecznie widziéć muszę.
— Muszę? po co? — odparła Giertruda obchodząc się z nim bez ceremonii — co to za gadanie! Cóż to, ja dziecko jestem, żebym temu wierzyła? Z tego nic nie będzie. Ruszaj pan zkąd przyszedłeś! Jeszcze czego!
Stara panna była w coraz większym gniewie i oburzeniu, a Bolek napróżno się ją starał wyszukaną grzecznością rozbroić.
— Słowo pani daję — rzekł — pani niebezpieczeństwo grozi! ja się widziéć muszę, choć na minut parę!
— Nie można! — zawołała stara panna stanowczo — co nie można to nie można. Jakie pani może grozić niebezpieczeństwo, chyba ztąd, że asana tu niepotrzebnie przyjmuje, ulitowawszy się nad jego szaleństwem.
Bolek rumienił się, ale stał i nie ruszał. Zwolna dobył liścik, który był po wyjściu profesora nakreślił na bilecie wizytowym, przewidując że może nie być dopuszczonym.
— Niech że pani choć to odda, a ja poczekam — odezwał się grzecznie.
Panna Giertruda zrazu wzbraniała się wziąć bilet, potém z gniewem wyrwała mu go z rąk i nie rzekłszy słowa wybiegła z pokoju drzwiami trzaskając.
Kilka minut Bolesław stał w izdebce panny Giertrudy, w któréj rumianek i miętę brzydko czuć było, rozpatrując się po rozrzucanych wszędzie różnych częściach ubrania. Rozpoznawał wśród nich eleganckie suknie pani Laury, które tu świeżość i formy zapewne odzyskiwały. Tak się zdawały dowodzić żelazka, igły, nici i kawałki różnych materyi porozrzucane po stolikach. Dziwném mu się wydało, że taka bogata pani mogła do takich środków ekonomicznych dla utrzymania elegancyi pozornéj się uciekać.
Wśród tych rozmyślań wpadła panna Giertruda czerwona, gniewna, jak gdyby świeżo żwawą walkę stoczyła, i nic nie mówiąc wskazała Bolkowi, aby szedł za nią.
Przeszedłszy sień ciemną, a potém zagracony przedpokoik, pełen różnych pudełek i kartonów, Bolesław znalazł się w znanym już sobie gabineciku, przytykającym do sypialni, dosyć staranie umeblowanym i przeznaczonym widocznie na jakieś tajemnicze posłuchanie. Tu nań w całym majestacie powagi swéj i wdzięków, oczekiwała wyprostowana, z surowym bardzo wyrazem twarzy pani Laura. Uśmiech łagodny nieco tylko osładzał chmurne bóstwa oblicze.
P. Bolesław wszedłszy, z zapałem rzucił się do ucałowania ręki, którą mu, jak zawsze, podano z nigdy nie zdejmowaną rękawiczką.
— Pani hrabina mi przebaczy! — zawołał patetycznie ręce na piersi krzyżując — jestem natrętnym, ale mi nie o siebie chodzi! Ja mój wyrok z jéj ust usłyszawszy, poddałem mu się z rezygnacyą, dla mnie szczęściem jest już jedyném, że mi dozwolono, choć rzadko i chwilowo oglądać jéj anielskie oblicze, słyszéć jéj głos orzeźwiający i budzący do życia — ja!! ach!
Tu zamilkł chwilkę.
— Pani — tu o nią idzie!
— Ale cóż to być może? — cichutkim głosem odezwała się pani Laura.
— Ja co ją uwielbiam — mówił Bolek — mam prawo stać na straży, nawet szpiegować to co jéj szczęściu i spokojowi zagrażać może... Pani radczyni Dziembina — wiem o tém...
— Pani Dziembina, prowadzi tu nie bez celu swojego kuzyna, pana Serafina Brzuchowskiego...
Laura spuściła oczy, zaciąwszy mocno usta, zdało się, że coś bardzo ostrego odpowie, milczała jednak.
— Szczególny traf — ciągnął daléj — dozwolił mi wykryć tajemnicę, o któréj może i familia Dziembów albo nie jest uwiadomioną, lub, jeśli ją kryje, zasługuje na pogardę. Pan Serafin, który udaje bardzo zamożnego, i był nim w istocie, jest dziś najkompletniej zrujnowanym, majątek jego licytują. On chce się ożenieniem ratować od zguby...
Słuchająca pani pobladła mocno, potrzebowała trochę czasu, nim się na odpowiedź zebrała, i oprzytomniawszy rzekła cicho, głosem, który chciał być spokojnym, a zdradzał wielkie wzruszenie.
— Za intencyą jego, bardzo panu jestem wdzięczną, ale pan się myli. Ja wcale nie dopuszczałam nawet żadnego zamiaru przyjmując tego pana. Uczyniłam to przez grzeczność dla radczyni. Jak że pan mogłeś pomyśléć, aby osoba mająca uczucia, serce, smak, mogła przypuścić nawet połączenie z człowiekiem... tak ordynaryjnym!!
Tu zamilkła, przełknęła, oczy przymrużyła i spoglądając na pięknego młodzieńca, który przybrał podstawę winowajcy — kończyła.
— Piękną jest pańska o mnie troskliwość, lecz trochę śmieszną. — Mówiłam panu mojego życia historyą, moje cierpienia, com doświadczyła! Nie mam wcale zamiaru nakładać na siebie więzów nowych, a serce zamarłe już się we mnie nie rozbudzi.
— Pani daruje — przebąknął Bolek.
— Owszém, wdzięczną mu jestem, ale — co za nieostrożność — dodała ciszéj z wymówką. O téj godzinie! Pan wie, kiedy mu pozwoliłam bywać i w jakich warunkach... Proszę się ich trzymać ściśle.
— A! pani! — przerwał Bolek — sama groźba stracenia jéj — litości, przeraża mnie...
Piękna wdowa spojrzała nań z uśmieszkiem i podała mu rękę.
— Nie gniewam się — szepnęła cicho — przyjdź pan jak zwykle, lecz proszę pamiętać warunki. — Ostatnią razą...
Niedokończyła grożąc, Bolek odegrał konfuzyę i pokorę.
Kilka słów szepnęła Laura na pocieszenie, ścisnęła z lekka jego rękę, portyera już się miała spuścić i zakryć urocze zjawisko, gdy zwróciwszy się raz jeszcze, wdowa dodała.
— Na miłość Bożą, wychodź że pan ostrożnie!!
Bolesław, nie czując się już w obowiązku pożegnania panny Giertrudy, bo wiedział, że ta go cierpiéć nie mogła, wysunął się do sieni, obejrzał bacznie, na palcach przeszedł ciemne wschodki, zmierzył wzrokiem wprzódy dziedziniec, nim się z sieni wyjść odważył — i z wielkiemi ostrożnościami zmierzał ku bramie. Puszczał wzrok aż na ulicę, ubezpieczając się, że widzianym nie będzie. Lecz, trafiają się nieprzewidziane wypadki! w chwili gdy już miał wchodzić do bramy, dostrzegł od ulicy panią Dziembinę, którą Serafin pod rękę prowadził — cofnął się natychmiast, nie będąc, jak mu się zdawało, postrzeżonym. W istocie Serafin zajęty kuzynką, z którą żywą prowadził rozmowę, nie widział go, ale radczyni, któréj oczy nigdy nie próżnowały, zobaczyła znajomą twarz, co się z za muru wychyliła i znikła. Była najpewniejszą, że Bolka widziała, rumieniec wystąpił na jéj twarz, dziwna myśl przebiegła po głowie — nie dała po sobie poznać, iż uczyniła tak ważne odkrycie — i weszła na wschody, zachowując krew zimną, choć wszystko w niéj kipiało.
Powtarzała sobie po cichu. Co on tu robić może? Miałażby Laura? ale nie — to niepodobieństwo...
Weszli z panem Serafinem na górę, tu, zwróciwszy się ku niemu, nim pociągnęła za dzwonek, pani Dziembina szepnęła towarzyszowi.
— Proszęż cię! poważnie! nie trzpiotaj się! ona tego nie lubi! Staraj się być seryo! Zmiłuj się.
Serafin pociesznie pokorną zrobił minę, złożył ręce, westchnął, oczy podniósł do góry, i skłonił głową na znak posłuszeństwa.
Drzwi się otworzyły — lokaj poszedł z biletami. Czekano chwilę.
— Pani prosi! — rzekł wracając sługa.
Weszli po cichu do salonu, tu nikogo jeszcze nie było. Szelest sukni niewieściéj oznajmił zbliżanie się pięknéj wdowy, która weszła z twarzą chłodniejszą, bardziej niż zwykle wyciągniętą, z ustami usznurowanemi.
Pani Dziembina uderzona była nadzwyczajną sztywnością gospodyni, i wyrazem jéj oblicza.
Jakiemiś wiadomostkami z bruku warszawskiego rozpoczęła się rozmowa obojętna. Parę razy wyrwał się Serafin z konceptem trochę niesmacznym, i natychmiast skarconym został wzrokiem kuzynki. Biedny szaławiła trzymał kapelusz w rękach, siedząc jak na torturach. Gospodyni mówiła powoli, mało, cicho, a z wyrazów jéj wiał chłód niewysłowiony.
Wzbudziło to niepokój w radczyni, która czując zmianę jakąś w usposobieniu Laury, rada była dowiedziéć się o przyczynie. Po niedługim przeciągu czasu zwróciła się zręcznie do Serafina i niby mu przypomniała, że miał iść za jakiémś jéj poleceniem. W istocie pozbyć się go chciała. Brzuchowski tém łacniéj to zrozumiał, iż rad był zostać wyzwolonym. Wstał więc żegnając wdowę, która zaledwie nań spojrzawszy i skinąwszy mu głową, natychmiast się zwróciła do radczyni.
Drzwi ledwie się zamknęły za Serafinem, gdy Dziembina wstała.
— Droga Laureczko! co ci jest! jakże dziś przyjęłaś mojego nieszczęśliwego kuzyna?
Wdowa skorzystała z tego pytania, aby się pięknie zadziwić i zrobić tę znaną dobrze radczyni minkę naiwnie zdumioną.
— Kochana Lucie! czyż postrzegłaś we mnie jaką zmianę?
— A! ogromną? Biedny Serafin, który, mimo swojéj powierzchowności rubasznéj, jest niezmiernie uczuciowy i wrażliwy — będzie w rozpaczy.
Pani Laura spuściła oczy.
— Czy ci co o nim kto powiedział? — spytała pani Dziembina.
— Mnie? powiedział? ale któż mi mógł co powiedziéć, gdy nikt nie wie o twoim projekcie? — cicho przemówiła Laura. — Niestety robiłam z mojem sercem rachunek — droga Lucie! to nad moje siły! kochać nie mogę i ślubować nie chcę! nie — nie...
Radczyni ręce załamała.
— Nie podobał ci się — rzekła — ale to właśnie dla przyszłego szczęścia i spokoju było dobrém! Kochać nie chcesz i nie możesz, brałaś towarzysza i sługę...
Laura potrzęsła głową.
— Impossible! przecedziła przez ząbki.
— Ale wczoraj jeszcze ci się to zdawało możliwém?
— Sądziłam, że się przezwyciężę! — westchnęła wdowa. — A! nie, ślub mimo zupełnéj obojętności, pociągałby za sobą tyle wspomnień! tyle ofiar — serce by mi pęknąć musiało...
Słuchając pani Dziembina dziwnie potrząsała głową.
— Nie — rzekła — nie jesteś ze mną szczerą, nie chcesz mi prawdy powiedziéć — coś zaszło.
Znowu zdumienie wyraziła twarz wdowy, a po niém głuche milczenie. Radczyni siadła na krześle zadumana, podpierając się na ręku.
— Poddajmy go dłuższéj próbie — odezwała się — może z czasem.
— A! nigdy! — przerwała pani Laura. I po namyśle dodała cicho.
— Poszłabym może za mąż, tak, ale za człowieka starego, którego bym pielęgnować mogła, który by ani do uczuć nie rościł pretensyi, ani mi się narzucał — namiętnie. Pan Serafin jest za młody.
— Ale on będzie dla ciebie jakim ty zechcesz...
— A! nie, nie, z tego być nic nie może — odezwała się wdowa — proszę cię, nie mówmy o tém więcéj.
Usłyszawszy ten wyrok, Radczyni wstała widocznie dotknięta nim, pomięszana, ceremonialnie się zaczęła żegnać i odprowadzona aż do przedpokoju, wyszła zburzona, nie mogąc pozbyć się jakiegoś niedorzecznego podejrzenia, że twarz Bolka, którą zobaczyła w bramie, była w jakimś tajemnym związku z tą odprawą.
Zapuściwszy woalik wyszła na ulicę pani Dziembina, i zaledwie kilka postąpiła kroków, gdy usłyszała głos męża za sobą.
— Zaczekaj, Lućko, zaczekaj!
Radzca podał jéj rękę grzecznie.
— Mam ci coś powiedziéć — szepnął jéj na ucho. — Tylko co się spotkałem z sędzią, najbliższym sąsiadem Serafina. Niech że go kat bierze, a toć to bankrut! On tu przyleciał jak waryat, niby się żenić, a jemu tam majątek licytują! Na miłość Boga, nie forytuj że go nigdzie — szczęście że się o Emcię nie zgłosił — o to bym capa skakał — ale ja go miałem za wesołego sobie, a porządnego chłopaka, a to jest ostatni urwisz!
Radzca mówił z zapałem.
— Urwisz! bo, proszę cię, tak piękny majątek puścić w przeciągu tak krótkiego czasu! Na co? jak? licho wie...
— Ale czyż to może być? — zapytała radczyni, któréj znowu osobliwe myśli krążyć zaczynały po głowie — czy to tylko prawda?
— Urzędowy fakt! biegałem się o tém przekonać! majątek odłużony po nad wartość — zawołał radzca — majątek który pradziad, dziad, ojciec powiększali... rodowe mienie. — Dziemba westchnął.
— Niechże mi się teraz na oczy nawinie! — odezwała się pani — dam mu dopiéro! Wiesz żem go mojéj Laurze swatała. Przez parę dni szło doskonale, zdawało się, że pójdzie za niego, ale musi miéć dobrych szpiegów ta „Sainte-Nitouche“. Dziś nagle dała mi rekuzę. Kiedy ten sędzia przyjechał?
— Nie wiem, niedawno! — westchnął radzca boleśnie. Wchodzili właśnie do domu. Radzca poszedł do swojego pokoju, Dziembina przez troskliwość macierzyńską wprost się udała do mieszkania synów, gdzie właśnie p. Bolesław dawaniem lekcyi był zajęty. Chciała mu zajrzéć w oczy.
Od owego listu, który widziała w rękach Laury, miała go w podejrzeniu i nienawiści, obchodziła się z nim ostro i szydersko. Dawne łaski zmieniły się w wypowiedzianą wojnę.
Wchodząc do dzieci, z dumną postawą pani domu, szukała jakiegoś powodu do niegrzecznego obejścia się z guwernerem i przypięcia mu łatki.
W progu stał Alfredek młodszy syn radczyni. — Schyliła się ku niemu matka, był to jéj Beniaminek.
— Dawno pan Bolesław przyszedł? — spytała.
— Pół godziny może...
Zbliżyła się ku stolikowi pani Dziembina.
— Pan się dziś spóźnił? — spytała.
— Dziś i wczoraj — odpowiedział Bolek z lekceważeniem.
— Moje chłopcy straciły u pana łaskę — szepnęła.
— A! pani — odezwał się Bolek — zdaje mi się że przeciwnie ja ją u państwa straciłem, a że mnie dłuższa nad miesięczną umowa nie wiąże, proszę o uwolnienie od pierwszego.
To mówiąc skłonił się mocno zarumienionéj pani.
Skinęła na synów aby wyszli — i odetchnąwszy z szyderskim śmiechem, rzuciła mu w twarz pani Dziembina.
— Pan zapewne prywatne lekcye spodziewa się dawać pani Laurze?
Bolesław się nie zmięszał nawet.
— Nie mam szczęścia jéj znać — odparł.
Chłopcy widać pobiegli z oznajmieniem do ojca, gdyż we drzwiach ukazał się radzca niespokojny.
— Pan Bolesław daje nam odprawę! — rzekła szydersko pani Dziembina.
— Cóż się stało! co takiego! — zawołał gospodarz — to nie może być!
— Przepraszam pana radzcę — począł z dumą Bolesław, człowiek mojego wychowania, urodzenia i klassy, nawet gdy go okoliczności zmuszają przyjąć stanowisko podrzędne musi stać na straży godności swojéj. Nie miałem szczęścia podobać się wszystkim w tym domu, nie mogę dopuścić aby ze mną obchodzono się jak z pierwszym lepszym bakałarzem. Żegnam więc państwa.
To mówiąc wziął za kapelusz, z powagą wymuszoną skłonił się stojącéj pani, potém osłupiałemu gospodarzowi, i z wyrazem dumy obrażonéj, prędko się ku drzwiom skierował.
Na drodze spotkał pannę Emmę, któréj nic nie mówiąc ukłonił się tak dziwnie jakoś, iż stanęła nie wiedząc co miało znaczyć to pożegnanie, i z podniesioną w górę głową, z uczuciem wielkości swojéj — opuścił, krokiem tragicznym przebiegając pokoje — ów statek, który miał zatonąć. Przykład szczurów, wspomniany przez profesora, silnie mu się w umysł wraził.