Łowy królewskie/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Cela.

Człowiek, któregośmy dotychczas nazywali mnichem, i którego w Lizbonie nie znano pod inném nazwiskiem, siedział sam jeden w celi dość obszernéj, należącéj do mieszkania starszego opata Benedyktynów Lizbońskich, ojca de Ruy de Souza de Macedo.
Przez jakąś szczególniejszą łaskę ze strony opata, mnich nie pędził życia na podobieństwo innych zakonników. Nie miał wcale w kaplicy konfessjonału, na którego by gzemsie było wypisane jego nazwisko gotskiemi literami. Nigdy nie odprawiał mszy; a nieraz, gdy dzwoniono na jutrznię lub nieszpór, jego miejsce w chórze było niezajętém.
Przechadzał on się zwolna wzdłuż i w szerz po swojéj celce. Czasami jego usta szeptały jakieś niezrozumiałe wyrazy. Byłaż to modlitwa do Boga? lub téż myśli o kłopotach ziemskich?
Chociaż mnich zdawał się być dobrym chrześcjaninem, jednak chętniej przychylamy się do drugiego przypuszczenia, które zapewne i czytelnicy z nami podzielę, skoro się dowiedzą, że przewielebny ojciec po oddaniu odwiedzin lordowi Fanshaw, złożył swoje uszanowanie królowi, odwiedził infanta i przepędził całą godzinę na tajemnéj rozmowie, z hrabią de Castelmelhor.
U wszystkich tych trzech osób, tak wysoko położonych, jakkolwiek ich znaczenie było odmienne — nasz mnich był przyjęty z równémi względami i szacunkiem. Nawet biédny Alfons porzucił na chwilę niedorzeczne zatrudnienia, prosząc go o błogosławieństwo.
Wszędzie, nawet u samego króla, mnich nie ściągał z głowy ogromnego kaptura, który mu zasłaniał całą twarz. Nikt nie mógł się chlubić, że jego rysy widział. Można tylko było dostrzedz jego błyszszące, rozkazujące spojrzenie i kosmyki siwéj brody.
Skoro mnich przechodził przez ulicę, szlachta kłaniała się, mieszczanie odkrywali głowy, a lud całował skraje jego habitu; szlachta drżała przed nim; mieszczanie go szanowali; a na jeden znak jego ręki, lud gotów był podłożyć ogień pod całą Lizbonę.
Po śmierci królowéj, w przeciągu siedmiu lat, pospólstwo strasznie się wzmogło w sile i zuchwalstwie.
A uzuchwaliła go tak nędza, powszechnie panująca w Lizbonie.
Litość-bo brała patrzéć na niedostatek, w jakim żyli nie tylko wyrobnicy, lecz pomniejsi kupcy i rzemieślnicy. Bogaci zamknęli swe szkatuły. Egoiści głoszący się sami ludźmi bardzo roztropnymi, pozamykali sklepy i rozpuścili robotników. W liczbie tych znajdował się i szanowny Gaspor Orta Vaz, starszy cechu lizbońskich garbarzy, rymarzy, kuśnierzy i białoskórników. Jego robotnicy, przyłączywszy się do niezliczonych mass ludu, nie mającego żadnego zatrudnienia, uformowali kilka band, które wkrótce panowały w mieście. Takiemi-to tłumami rozporządzał mnich.
Mnich po prawdzie był królem tego ludu; bo lud ten żył z niego, wyłącznie z niego. Mnich kupił sobie ten lud. Jego codzienne jałmużny wyrównały dawnéj płacy robotników. Jego liczni i niezmordowani ajenci, pocieszali każdego nieszczęśliwego, pomagali każdemu biednemu.
A osuszywszy łzy i wywoławszy na ich miejsce radość, mawiali oni zawsze wspiéranym nieszczęśliwym:
— Złoto, które uśmiérza wasz głód, zagaja wasze rany, osusza łzy waszych żon i przykrywa nagość waszych dzieci, to złoto należy do naszego pana, mnicha. Bądźcie mu więc wdzięcznymi i czekajcie chwili, w któréj was zapotrzebuje.
I lud, tak nagle z objęć rozpaczy wyrwany, z zapałem miłował tę dobroczynną rękę, która go dźwigała w nieszczęściu. Lud miłował tę rękę tém bardziéj, że był przymuszony nienawidziéć wszystkich, i naokoło siebie nie spostrzegał nikogo, godnego miłości lub szacunku.
Alfons choć słabego umysłu, surowym był bardzo; infant żyjący samotnie w swoim pałacu, słynął jako szlachetny młodzieniec lecz nie umiał się on otoczyć tym urokiem, jaki zwykle wywołują ludzie nieszczęśliwi, umiejący z dumą dźwigać swe zmartwienia. Infant zawsze był milczący, smutny i z zimną krwią znosił ciągłe obelgi, których doznawał ze strony faworyta; miłość dla królowéj była nieustanném jego marzeniem.
Nawet tę śliczną a nieszczęśliwą królowę mało znano w Lizbonie. Lud oskarżał Alfonsa, że się z nią obchodzi po grubiańsku; królowa udała się do papieża z prośbą o udzielenie rozwodu; w uszanowaniu tylko okazywaném jéj przez szlachtę, znajdowała ona niejakąś pociechę.
Castelmelhor był od całego ludu nienawidzony. Już wszyscy zapomnieli o jego świetném urodzeniu; nie zważano wcale na jego znakomite zdolności; lud widział w nim tylko faworyta, i nienawidził go może nawet bardziéj niż niegdyś Vintimiile’a.
Pospólstwo czekało tylko na rozkaz mnicha, któremu we wszystkiém golowe było być posłuszném.
Tę dziwną i nieograniczoną władzę wzmagała jeszcze owa tajemniczość, jaką się mnich otaczał. Nikt nigdy nie widział jego twarzy. Kiedy sam rozdawał jałmużny, natychmiast po pocieszeniu nieszczęśliwego znikał. Znano tylko kształt jego habita; pamiętano dźwięczne i silne brzmienie jego głosu; zachowywano w sercach jego słowa i zaklinano się we wszystkiém ulegać jego woli.
Rzecz naturalna, że różne stronnictwa dzielące Portugalię, bardzo się musiały obawiać takiego człowieka. Jednakże, co szczególniejsza, żadne stronnictwo nie było jego otwartym nieprzyjacielem. Niektóre nawet, same o tém nie wiedząc, pomagały jego wpływowi.
Widzieliśmy, że Fanshaw z ochotę otwiera! mu swoją szkatułę; możemy téż napomknąć tu teraz, że angielskie złoto stanowiła najznaczniejszy część ogromnéj summy, który trzeba było zbierać co miesiąc dla wyżywienia całego prawie pospólstwa. Fanshaw, jak to późniéj zobaczymy, zupełnie zawierzał mnichowi, sądząc, iż on działa na rzecz Anglii. Przeciw nie zaś, Castelmelhor, człowiek zły z wielu względów, lecz mający jeden cel szlachetny — niezłomną chęć oswobodzenia Portugalii od wpływu Anglii, miał powody do myślenia, iż mnich również jak i on nienawidzi Anglików. Ta zobopólna ku wyspiarzom odraza, zbliżała ich do siebie.
Odnośnie do Hiszpanii, mnich wielu liczył stronników między rycerzami firmamentu; a don Cesar de Odiz, markiz de Ronda, poseł hiszpański w Lizbonie, czuł dla niego szczególniejszy szacunek.
Zresztą, nikt nie znał sposobu myślenia mnicha, tak jak i jego twarzy. Kochał on pokój, cięgle wszystkich zachęcając do zgody; a jednak przewidywał wojnę, do któréj już przygotowywał się oddawna. Lecz jeśli się zapali wojna pomiędzy nieprzyjaznemi stronnictwami, pytanie, któremu on pomagać będzie? Każde liczyło na jego pomoc, ale wcale niej pewném nie było.
Tylko jeden człowiek nie liczył na niego: był-to Alfons Bragancki, który nie chciał liczyć na nikogo; gdyż nie przeczuwał grożącéj mu burzy. Nieszczęśliwy ten król w ostatnich latach strasznie się odmienił. Jakaś ponura owładnęła nim melancholia. A jeżeli się z niéj czasami przebudzał, to dla tego tylko, by popełnić jakąś niedorzeczność, zdradliwie mu doradzoną. Jego przyboczna straż łączyła zuchwalstwo ze zdradą. Wszyscy wiedzieli, że Alfons nie ma ani jednego wiernego sługi, któryby gotów był bronić go w chwilach niebezpieczeństwa.
Lecz ogólne mniemanie w tym względzie było mylném. Alfons miał jednego obrońcę... prawda, że tylko jednego; lecz ten starczył za tysiące innych: był nim mnich.
Gdyby kto był mógł śledzić tego tajemniczego człowieka, przekonałby się, że jego przywiązanie do króla nie pochodziło z serca, lecz z przymusowego obowiązku. Obowiązek ten, okrywając się ciałem czynu, ciągle szedł w zapasy z uczuciami, które stłumić przychodziło z wielkim trudem. W saméj téż rzeczy, życie mnicha było ciągłą walką, walką bez wypoczynku, bez końca. Jego serce, harmonizujące z głową, ciągle ucierało się z sumieniem. Walczył on z całym zapałem i wszelkiemi siłami, a nie dbał jednak o zwycięztwo. Jego przywiązanie do króla było gwałtem, weń wpojone... narzucone mu jakąś fatalnością. Można było myśléć, że on, wbrew swojéj woli, krępowany tylko uczuciem honoru, uczynił zadość przysiędze, której nie mógł zapomniéć.
W téj nieszczęsnéj epoce, służyć królowi wcale nie znaczyło służyć Portugalii. Alfons nie tylko że był słabego umysłu, ale nie mógł miéć potomka. Niezdolny rządzić państwem, niemający nadziei dania mu następcy — Alfons żadnych więc nie rokował na przyszłość nadziei.
Mnich wiedział o tmé wszyslkiém, lecz nie przestawał upornie bydź do niego przywiązanym. Może bydź że się spodziewał, iż Alfons jeszcze ocknie się, i, przy jego pomocy, wypędzi z Lizbony i Portugalii zuchwalców, których słabość królewska zachęcała do wszelkich podłości. Wtedy-to mnich przyzwałby sobie na pomoc naród, który żył z jego dobroczynności. Wtedy-to wskazałby im nieprzyjaciela, mówiąc:
— Godzina wybiła! daléj!
Lecz Alfons, dziecko niedołężne, zadrżał by cały, gdyby mu podobny przedstawiono środek. Był on tylko odważnym z kobiétami; a w ostatnich pięciu latach przemawiał głośno do jednéj tylko królowéj.
Mnich wiedział i o tém; a wiedział nawet o tém najlepiéj; gdyż gniew burzył krew w jego żyłach, na wspomnienie obelg, wyrządzanych Izabelli — i ze wściekłością przeklinał szluby, które go przykuły do króla.
Tylko dwa wypadki mogły zbawić Portugalię: wstąpienie na tron infanta, lub dyktatura hrabiego de Caslelmelhor. Mnich już nieraz przedsiębrał działać na rzecz infanta. W takim razie, Izabella, po rozerwaniu jéj małżeństwa przez dwór rzymski, znowu-by mogła siąść na tronie, jako żona don Pedra.
Na wspomnienie tego, serce mnicha przepełniało się radością i smutkiem zarazem; a jeżeli radość przemagała smutek, to tylko dla tego, że sobie mówił:
Ona będzie szczęśliwy!...
Podobne myśli zaprzątały jego umysł nieustannie. One to go zajmowały w chwili, kiedyśmy go zastali przechadzającego się szybkiemi kroki po swojéj celi.
Był on sam; nie obawiając się ciekawych spojrzeń, wtył kaptur odrzucił.
Zdawał się bydź zupełnie młodym. Lecz jego siwe wąsy i broda dziwną tworzyły sprzeczność z połyskującemi kędziorami czarnych włosów, na ramiona mu spadających. Wyniosłe czoło było zorane marszczkami — lecz nie były-to marszczki starości; młodzieńczy ogień jego oczu dostatecznie przekonywał, że to troski lub nieszczęście ślad ten zostawiły.
— Z jednéj strony Hiszpania — mówił mnich do siebie, szybko się przechadzając — z drugiéj... Anglia... Wewnątrz, nieunikniona domowa wojna, drzemiący król... zdrajców siła... A królowa! szlachetna Izabella strącona z tronu!...
Przy ostatniéj myśli, mnich ściągnął brwi. Jednakże dodał zaraz, jak gdyby chcąc zwyciężyć niewidzialnego nieprzyjaciela nowym dowodem:
— Kto wié; może też Francya zechce się zemścić za tak straszną obrazę?...
Nagle, za drzwiami celi dało się słyszéć kilka głosów; zasztukano.
Mnich szybko zarzucił kaptur na głowę i otworzył drzwi. Weszło kilkunastu ludzi różnych stanów: były między nimi i mundury i liberye znakomitszych panów.
Wszyscy, wszedłszy do celi, z uszanowaniem skłonili się i stanęli przy drzwiach.
Mnich pozdrowił ich ręką.
Piérwszy z przybyszów zbliżył się do mnicha, i zaczął doń mówić cichym głosem. Człowiek ten był w barwie hrabiego de Castelmelhor.
— Hrabia, mój pan, dowiedział się — rzekł tenże — że w Lizbonie przebywa jego brat don Simon. Hrabia bardzo się niepokoi tym jego powrotem.
— Dobrze — odpowiedział mnich — a co więcéj?...
— Więcéj nic.
Lokaj hrabiego Castelmelhor oddalił się; zaraz za nim zbliżył się królewski Fanfaron.
— Kapitan Macarone — rzekł żołniérz — chce się zaprzedać, wraz ze swojém wojskiem, Anglii.
— I cóż na to mówią twoi towarzysze?
— Zapytują wiele im za to zapłacą.
— Idź natychmiast do hrabiego de Castelmelhor — rzekł mnich — i donieś mu o téj zamierzonej zdradzie.
— Czego, ojcze, żądasz odemnie? — zapytał trzeci przybysz w ubiorze wieśniaka z Alentejo.
Mnich wziął worek lorda Fanshaw i dał wieśniakowi dwie gwineje.
— Idź do Limoeïro — rzekł doń — wyrobiłem tam dla ciebie miejsce odźwiernego.
— Lecz jednakże...
— Znajdziesz tam swoich dawnych znajomych. Nadzorca więzienia i jego pomocnicy są wassalami rodziny Souza... Idź!
Wieśniak skłonił się i wyszedł.
Zanim kolejno do mnicha zbliżali się służący, żołnierze, wieśniacy i mieszczanie. Jedni z nich byli szpiegami} mającymi zlecenie wywiadywania się co się dzieje u dworu i w mieście; inni zaś byli ajentami, rozdającymi jałmużnę ludowi.
Mnich nieraz jeszcze sięgał do sakwy lorda Fanshaw. Kiedy ostatni ajent już wyszedł, w worku prawie nic nie pozostało.
— Trzeba już raz cóś postanowić i zacząć działać — mówił do siebie mnich, ważąc na dłoni wypróżniony worek. — Moje własne źródła już się wyczerpnęły, a Anglik lada chwila może wszystko odkryć... Co tu czynić? Czy dotrzymać przysięgi, czy téż zbawić Portugalię?
Do drzwi znowu zasztukano.
Wszedł Baltazar.
— Co tam nowego? — zapytał mnich, nie zasłaniając sobie twarzy.
Zamiast odpowiedzi, Baltazar podał mu list, zapieczętowany herbem rodziny Fanshaw, i zaadresowany do Jego łaskawością lorda Jerzego Villiers, księcia de Buckingham.
Mnich schwycił list, szybko rozłamując pieczątkę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.