Łowy królewskie/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Gabinet.

Lord Ryszard Fanshaw powrócił do gabinetu, nie postrzegając wcale Padewczyka, w kącie przyczajonego.
— Lord zdaje się byc bardzo zadowolonym — rzekł do siebie Macarone — widocznie, jest tu w tém jakaś intryga, któréj rozwikłać nie mogę Czy to czasem nie formuje się szóste stronnictwo?
W téj chwili wszedł Baltazar.
— No i cóż? — szybko zapytał Padewczyk.
— Oddałem list.
— Czy go przyjęto?
— Naturalnie.
— Jak to! więc prześliczna Arabella przeczytała wyrazy skreślone rękę jéj najuniżeńszego niewolnika?
— Nie tylko że przeczytała.... lecz jeszcze.....
— Co słyszę! — zawołał Padewczyk, odkrywając głowę.
— Czyliżby raczyła odpisać na mój list?
— Większe cię jeszcze nad to czeka szczęście, senor Ascanio.
— Piękny Padewski kawaler przybrał teatralną pozę.
— Baltazarze — rzekł, ciężko oddychając — mów prędzéj, albo moje serce rozpęknie się na cząstki
— Oto Miss Arabella naznacza ci schadzkę, senor Ascanio.
— Schadzkę!... Ah! cóż-to za rozkosz!.... Cóż za szczęście nadziemskie!.... Lecz, gdzie?.... Kiedy?.... Odpowiadaj-że!
— Jutro wieczorem, w ogrodzie pałacu.
— Oto klucz od kraty.
— Czyliż to nie sen?.... Lecz nie! już niema teraz najmniejszéj wątpliwości; wkrótce się ożenię — zawołał Macarone; chwytając klucz.
— Milczenie przedewszystkiém rzekł Baltazar.
— Będę niemy jak mogiła — odpowiedział Ascanio — kładąc prawą rękę na sercu.
Następnie dolał oschło:
— Baltazarze, mój szanowny towarzyszu, niémam teraz piéniędzy; lecz będę twoim dłużnikiem; winienem ci 50 realów.... A teraz pomówmy o drugiej ważnéj rzeczy: mnich już odszedł.
— A więc pójdę oznajmić senora milordowi.
— Ależ zaczekaj.... Ten mnich bardzo moją ciekawość pobudził. Baltazarze, czy nie mógłbyś dowiedziéć się, co on za jeden?
— Mógłbym może.
— A nawet i o tém po co on bywa u milorda? — mówił daléj Macarone.
— O! co to, to niepodobna.
— Baltazarze, wynagrodzę cię po królewsku; pamiętaj tylko o tém. A teraz, idź oznajmić mnie milordowi, i powiedz mu, że na niego czekam.
Lord Ryszard Fanshaw, był-to starzec o bladéj i zimnéj twarzy. Rzadkie i prawie siwe włosy, ku tyłowi głowy sprowadzone, odsłaniały nadzwyczaj wysokie lecz wązkie i spłaszczone czoło. Jego broda, podług ówczesnej mody, spiczasto zestrzyżona, jak również i zakręcone wąsy — zachowała swój naturalny kolor, rudawy. Usta miał wązkie i zawsze blade; lecz przestrzeń pomiędzy ustami a nosem, była, w porównaniu z innemi częściami twarzy, bez żadnéj proporcji. Maleńkie bure oczki, cięgle przymrużone, chytrze wyglądały z głębokich wklęsłości, wcale nic ocienionych brwiami.
Nos lorda był zupełnie prosty, prawdziwy brytański. Choć oczki śmiały się a usta krzywiły, choć gniéw lub radość blade policzki rozrumienił, nos jego jednak pozostawał zawsze nie poruszony i biały, jakby członek martwy, lecz dobrze zakonserwowany. Bywają nieostrożne nosy, które się ściągają, marszczą lub rozdymają, zdradzając tym sposobem tajemne myśli swoich właścicieli; lecz nos lorda Fanshaw niebyt na to wystawiony; nie poruszyłby się on choćbyś go uszczypał; a prędzéj-by można utrzeć go na miazgę, niż najmniejszą czerwoność na jego powierzchnią wywołać.
Dla tego téż lord Fanshaw bardzo go szanował; czemu się czytelnik wcale dziwić nie będzie, gdy się dowie, że nos ten pochodził z jego rodzinnego miasta Yorku, gdzie go kupił od pewnego chirurga za trzy gwineje.
Owóż nos ten był kartonowy ze srebrnym spodem; a tak był doskonale zbudowany, że lord Fanshaw co dzień się cieszył na wspomnienie, iż się pozbył swego pierwotnego nosa, który mu natura narzuciła.
Reszta członków lorda była w zupełnej harmonii z innemi opisanemi już przez nas wyżéj. Ludziom, którzy go nie lubili, zdawało się, że jest garbaty; trudno znowuż było spostrzedz że kuleje, ponieważ uwaga widza zwracała się najprzód na wstęgę orderu Podwiązki, krępujący mikroskopijny łydkę milorda.
Anglicy w ogólności są ludzie przystojni, zgrabni i dobrze zbudowani; lecz nie miło jest patrzéć na nich. W ich twarzach jest zawsze cóś odpychającego; z pod świeżéj cery ich twarzy, z pod miękkiego włosa zarostu, zawsze nieznośnie wyszczerza się zwierzęcy egoizm, który stanowi główny rys ich charakteru.
I lord Fanshaw korzystał z tego przywileju swoich rodaków. Jego powierzchowność obudzała w każdym wstręt i nieufność. Jego odrażający uśmiech zdradzał nawyknienie do kłamstwa i skrytości — nawyknienie, które u niego w chroniczną obróciło się chorobę.
Przesiąknięty na wskroś zasadniczém, jedyném i odwieczném prawidłem polityki angielskiej — Fanshaw uchodził za niezgorszego dyplomatę i był zaszczycony zaufaniem księcia Buckingham, faworyta Sztuarta.
W chwili, gdy do gabinetu wszedł piękny Padewski kawaler — Fanshaw zajęty był pisaniem listu. Poprosiwszy gościa by nie co zaczekał, lord daléj pisać zaczął.
Macarone oddał lordowi ukłon; poczém zasiadł się w fotelu ze zręcznością, na jaką tylko mógł się zdobyć wychowaniec pana de Beaufort.
— Pisz daléj, pisz daléj, milordzie — powiedział Padewczyk — dla czegóż między sobą otwarcie postępować nie mamy? doprawdy! będę w rozpaczy, jeżeli spostrzegę, że milord zechcesz robić zemną jakie ceremonje.
Fanshaw wzniósł na niego swe bure, przymrużone oczy, i na chwilę pisać przestał. Gniéw zmarszczył jego czoło, a uśmiech ironiczny wzruszył rudemi wąsami.
Macarone zaczął się bawić koronkami swoich mankietków, przesławszy wprzód milordowi uśmiéch, zdający się mówić:
— Między przyjaciółmi ceremonje zbyteczną są rzeczą.
— Ten hultaj coś bardzo ciekawy — pomyślał Fanshaw.
I znowu pisać zaczął.
Pisząc, zupełnie po chwili zapomniał o przytomności Padewczyka; zaczął więc sobie dyktować list głośno, jak to po większéj części jest w zwyczaju u myślących ludzi.
Macarone, jak mógł nadstawiał uszy; lecz zdołał zaledwie pochwytać cząstki zdań, z których niczego domyśléć się nie był w stanie. Zrozumiał tyle tylko, że lord jest zadowolonym z dobrego obrotu spraw i że wkrótce spodziewa się dojść do swego celu.
Napisawszy list, Fanshaw zadzwonił.
Wszedł Baltazar.
— Zanieś ten list do mego sekretarza, sir Wiliama — powiedział lord. — Skoro tylko będzie przepisany, przynieś mi go nazad.... — A pan cóż rozkażesz? — dodał, zwracając się do Ascania.
— Milordzie, wiele dobrego możesz mi wyrządzić — odpowiedział Padewczyk, przysuwając się z fotelem do Fanshaw’a — a nawet obaj możemy sobie nawzajem wiele dobrego wyświadczyć.
Lord Ryszard wyjął zegarek.
— Niémam czasu — mruknął.
— I ja również.... Lecz ponieważ tutaj nie idzie o rzecz małéj wagi.... bądź więc łaskaw posłuchać mię, milordzie.... Nazywam się....
— Znam pana. Kończ pan.
— Milordzie, jestem bardzo zadowolony, że mi się udało ściągnąć twoją uwagę.... Śmiem spodziewać się, że milord znasz także don Ludwika de Vasconcellos y Souza, hrabiego de Castelmelhor.
Fanshaw ukłonił się.
— Jest-to pan szlachetny — mówił daléj Ascanio — władza jego wielka; lecz może on wznieść się jeszcze wyżéj; ma bowiem wielkie zamiary....
— A mnie co do tego!
— Milordzie! powinieneś jego zamiary zniweczyć. Wierzaj mi, znam na pamięć politykę, tak twoją milordzie.... jak i mego szanownego przyjaciela i protektora. Obydwaj macie wspólnego nieprzyjaciela; tym nieprzyjacielem jest królowa; lecz cele wasze mijają się z sobą. Ty, milordzie, potrzebujesz, ażeby na tronie Portugalskim zasiadał Alfons VI; cel zaś hrahiego de Castelmelhor jest ażeby....
— Ażeby co?.... — żywo podchwycił lord.
— Moja odpowiedź na to, — milordzie, kosztować cię będzie tysiąc gwinei.
— Cokolwiek-to za droga tajemnica którą już wszyscy znają.
— Więc ją milordzie znałeś?
— Piérwéj niż ty, kawalerze,... a może nawet wprzód od samego Castelmalhor’a.
Macarone spojrzał na lorda z niedowierzaniem; następnie rzucił oczyma z rozpaczą na szkatułę, z któréj Fanshaw czerpał dla mnicha gwineje.
— Czy pan niémasz mi nic więcéj, do powiedzenia? — zapytał Anglik.
— Jako powiernik szlachetnego hrabiego, muszę milczéć — ze smutkiem odpowiedział Ascanio — lecz jako dowódzca królewskich Fanfaronów.....
Fanshaw poruszeniem ręki nakazał mu milczenie; następnie zadzwonił. Baltazar pokazał się we drzwiach.
Wtedy Anglik otworzył szkatułę i podniósł wieko; zdziwiony Ascanio ujrzał przed sobą ogromne stosy złotych monet różnéj wielkości.
— Zawołaj sir Wiljama — powiedział Fanshaw do Baltazara.
Baltazar wyszedł. Lord odliczył sto gwinei na rogu stołu. Ascanio z chciwością poglądał na tę czynność. Jego ręka roztwierała się i znowu zamykała; zdawało mu się, że dotyka tego złota.
W téj chwili, pokazał się sekretarz na progu drzwi, wiodących do dalszych pokoi milorda.
Ascanio spojrzał na sekretarza i osłupiał. Ledwie nie krzyknął z zadziwienia; lecz znak sekretarza, zalecający tajemnicę, trzymał go.
— Milord rozkazał mnie przywołać? — zapytał sekretarz, zwolna zbliżając się do Fanshaw’a.
— Siadaj, sir Wiljamie, i dopisz jeszcze w mym liście następujące wyrazy:
„Dzisiaj wieczorem, Izabella de Savoie-Nemours porwaną zostanie przez królewskich Fanfaronów.
„Wojsko to zostaje na żołdzie Hiszpanii. Najmniejsze więc podejrzenie nie padnie na ministrów Jego Królewskiéj Mości, króla Karola, którego niech Bóg zachowa w szczęściu i zdrowiu!“
Sir Wiljam uskutecznił polecenie.
— Kapitanie! — rzekł lord Fanshaw z powagę — Anglja jest wspaniałą, bo jest potężną. Ona nie tylko że nie ma zamiaru korzystać ze złego stanu królestwa Portugalskiego, by niém tym sposobem zawładnąć; lecz nawet wszelkiemi środkami stara się pomódz temu nieszczęśliwemu krajowi. Królowa była zawadę między różnemi stronnictwami; królowa więc powróci do Francji.... jeżeli tylko w drodze nie przytrafi jej się jakie nieszczęście. Pomyśliwszy potém, jakiemi środkami można będzie dopiąć zamierzonego celu powrócenia pokoju i dobrego bytu téj nieszczęnéj krainie, dla któréj Anglja macierzyńską żywi miłość.
— A komuż będzie poruczoném uprowadzenie królowéj? — zapytał Macarone.
— Tobie, kapitanie.
— Mówisz o tém milordzie z taką pewnością, iż zdaje się, jakobyś nie wątpił wcale, iż ja tego zlecenia się podejmę.
Fanshaw nie zaraz odpowiedział.
Z uwagą przeczytawszy znowu list i przypisek, podpisał się; potém zawołał Baltazara, a oddając mu zapieczętowany pakiet, rzekł:
— Siadaj na koń i odwieź to kapitanowi Smith, którego okręt wkrótce ma wypłynąć z portu. Powiedz mu, ażeby nawet, jeżeli tylko można i wiatry dozwalają, natychmiast rozwijał żagle.
Wydawszy ten rozkaz, lord odwrócił się do Ascania:
— Czy widziałeś i słyszałeś kapitanie!
— Widziałem i słyszałem; donosisz już milordzie o dobrym skutku interessu, który dopiro uskutéecznić wypada.
Fanshaw pogładził ręką rudą szorstką brodę.
— Kapitanie, żądałeś odemnie tysiąc gwinej — rzekł silnym głosem — oto masz sto.... Lecz ich jeszcze nie bierz.., zaczekaj.... Ja cię znam dobrze, kapitanie, i wiem że nie bardzo można liczyć na twoja uczciwość.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Asca1110, z zuchwałą miną pokręcając wąsa.
— Milcz senor! Anglia jest szczodrą, lecz nie lubi płacić na darmo.... Jak się nazywa twój porucznik, kapitanie?
— Manuel Antunez.
Fanshaw wziął pióro, i umoczywszy w kałamarzu podał je Padewczykowi.
— Pisz senor! — powiedział..
— Jednakże... milordzie!...
— Pisz, senor! Macarone przygotował się do pisania.
Fanshaw dyktował.
„Porucznik Antunez wybierze dwudziestu najlepszych i najmężniejszych żołnierzy, i zaprowadzi ich dzisiaj wieczór na plac przed pałacem Xabregas. Tam znajdzie człowieka, którego wszystkie rozkazy wypełni, tak jakby moje własne. Człowiek ten nazywać się będzie Sir Wiljam....“
A co to za jeden ten Sir Wiljam? — zapytał Macarone.
— To ja jestem — odpowiedział sekretarz.
— Pan!.... pan!... — mimowolnie zawołał piękny Padewski kawaler.
Szybki i zaledwie dostrzeżony znak, dany przez sekretarza, zmusił go do zamilczenia.
— Zresztą poszlij milordzie i Sir Wiljama wyszeptał Ascanio — cóż jeszcze rozkażesz dodać milordzie?
„Za dokładne wykonanie rozkazów Sir Wiljama czeka hojna nagroda“ — podyktował Fanshaw; a następnie dodał:
— Teraz podpisz, kapitanie.
— A czy dostane sto gwinei obiecanych? — zapytał Padewczyk.
Zamiast odpowiedziéć, lord przysunął do niego stos złota.
Macarone wziął piéniądze i podpisał.
— Teraz — powiedział milord — jesteś, kapitanie, moim gościem do jutrzejszego dnia.... A ty, sir Wiljamie, spiesz do koszar królewskich Fanfaronów.
— Sir Wiljam! — mruknął Ascanio Macarone — to raczéj szatan!...
Sekretarz zarzucił na siebie ogromny płaszcz, całą twarz mu prawie zasłaniający.
U zewnętrznych drzwi dom u, spotkał Baltazara, właśnie siadającego na koń.
Baltazar spiąwszy konia ostrogami, popędził lotem błyskawicy; wcale jednak nie udał się w kierunku ulic wiodących do portu, lecz sunął po krętych i ciasnych uliczkach górnéj części miasta, zatrzymawszy się dopiéro przed ogromnym, posępnym gmachem.
Był-to klasztor Ojców Benedyktynów.
Baltazar zaczął sztukać do furty.
Furtian wyjrzał przez okienko.
— Czy mnich jest u siebie? — zapytał Baltazar.
Furta natychmiast się otworzyła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.