Łowy królewskie/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łowy królewskie |
Wydawca | Adolf Krethlow |
Data wyd. | 1851-1954 |
Druk | Adolf Krethlow |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński, Aleksander Chodecki |
Tytuł orygin. | Les Chevaliers du firmament |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, obietnica Vasconcellos’a spełniła się. Izabella de Savoie Nemours uzyskała strasznego i możnego opiekuna.
Raniuteńko, kareta markiza de Sande zatrzymała się przed bramą pałacu de Souza.
Z karéty wysiadł jakiś mężczyzna, ozdobiony wszystkiemi orderami króla Francyi. Był-to pan wice-hrabia de Fosseuse, wiozący depesze od Ludwika XIV do dworu portugalskiego; oprócz tego, pan wice-hrabia był upełnomocniony do reprezentowania króla w Lizbonie. Wice-hrabia po krótkiéj naradzie z królową, natychmiast udał się do Alfonsa VI.
Zniewaga, wyrządzona królowéj, była wszystkim wiadomą; nawet jéj nie starano się zatrzéć. Żądania Francuza u pełnomocnionego były sprawiedliwe i przedstawione bezwarunkowo: od zadosyć-uczynienia nie można się było uchylić.
W południe królowa opuściła pałac de Souza, i w towarzystwie markiza de Sande i wice-hrabiego de Fosseuse, pojechała do pałacu Xabregas, przygotowanego na jéj przyjęcie. Nad główném wejściem do pałacu powiewała ogromna chorągiew biała, w środku któréj w lazurowém polu jaśniały trzy złote lilie.
— Pani! — powiedział wice-hrabia de Fosseuse — oto twoja tarcza. Jesteś pani pod protekcyą Francyi.
Isabella z dumą i radością spoglądała na biały sztandar, za którym wszędzie postępowało zwycięztwo. Uspokoiła się, znalazłszy się pod wielkiém imieniem swéj ojczyzny.
Lecz wkrótce jéj myśli przybrały swój dawny kierunek. Jéj wzrok od samego rana szukał Vasconcellos’a, który się wcale nie pokazywał.
Wieczorem dnia poprzedzającego chciała się z nim widziéć, chcąc się z nim już raz na zawsze pożegnać; dzisiaj chciała z nim mówić, mając mu zamiar podziękować za niespodzianą pomoc, która zapewne była jego dziełem.
Vasconcellos postanowił już się nie pokazywać. W piérwszéj chwili uniesienia, cieszył się, że królowa już jest wolną, wcale nie skrępowaną żadnemi węzłami; napawał się myślą, że znalazł znowu w niej pannę de Savoie, lekkomyślnie sądząc, iż teraz przeszkoda wznosząca się między niemi została zniszczoną. Lecz rozmyślanie odczarowało go. Pojął, że jego położenie względem niéj wcale się nie zmieniło. Dla kogokolwiek bądź Izabella mogła być wolną; dla niego nie przestawała być kobiétą, zasiadającą na tronie obok Alfonsa.
Vasconcellos był zupełnie oddany krolowi; ani na chwilę nie spuszczał z uwagi przysięgi, jaką wykonał przed swym konającym ojcem; zastosowywał się nawet do przysięgi tém bardziéj, że jego rodzony brat złamał ją. Kochać Izabellę, było — to chciéć połączyć jéj los ze swoim, ponieważ Vasconcellos’owi nie mogło przyjść na myśl, żeby Izabella była jego metressą. A ożenić się z królową, czyż nie znaczyło wydać słabego charakteru, nieudolności Alfonsa? czyż ożenienie się z Izabellą nie było wyznaniem publicznym, iż się jest nieprzyjacielem króla?
Izabella, jak to sama wyznała, kocha go; lecz teraz, po minięciu niebezpieczeństwa, myśl o zamknięciu się w klasztorze, powinna była upaśdź. Vasconcellos był człowiekiem z charakterem. Scena wieczorna w wigilię tego dnia wyczerpała jego siły. Czuł, że nie będzie się w stanie utrzymać przed grożącém mu niebezpieczeństwem. Obawiając się więc swojéj słabości, postanowił wyjechać, nie widząc się z królową.
W nocy udał się do markiza de Sande i wice-hrabiego de Fosseuse, wiedząc, iż ci panowie zupełnie są oddani królowéj; uprzedził ich o swojém postanowieniu, i więcéj do pałacu nie wrócił.
Wice-hrabia de Fosseuse wprowadził królowę do pałacu Xabregas. Po naradzie, na któréj był obecny markiz de Sande i na którą zaproszono kilku grandów portugalskich nieprzyjaznych dworowi i kilku prałatów — natychmiast przez kuryera wysłano depesze do Jego Świątobliwości papiéża Klemensa IX.
Natychmiast za kuryerem mieli się udać do Rzymu: ojciec Vieira de Silva, spowiednik królowej, Ludwik de Souza, członek świętéj inkwizycyi, i Emanuel de Magalhaeus de Menezes, archidyakon kościoła metropolitalnego w Porto; wszyscy upełnomocnieni przez Izabellę de Savoie Nemours, do żądania od stolicy apostolskiéj, ażeby ta unieważniła małżeństwo księżnéj z Alfonsem VI.
Naturalnie, że od téj chwili położenie Izabelli znacznie się polepszyło. Nawet utworzyło się jéj stronnictwo. Niezadowolona wyższa szlachta i duchowieństwo, zamiast pochwycenia za sztandar, wzięła jéj imię; lecz Izabella nie chciała się mięszać do politycznych intryg, w samotności przepędzała smutne chwile w zamku, ciesząc się myślą, iż już więcéj nie będzie zmuszaną, ażeby być powolną dziwnym kaprysom Alfonsa.
Pan de Fosseuse, opuszczając Lizbonę, obiecał królowéj przysłać dwie panny honorowe rodem z Francji. W saméj rzeczy, w krótce przybyły prześliczne dwie siostry, Marya i Gabryela de Saulnes, córki poczciwego starego szlachcica z Orleanu. Młode dwie dziewczyny ciągle towarzyszyły Izabelli. Kochały ją serdecznie, ponieważ była nieszczęśliwą a dobrą. Ich naiwność nieraz rozweseliła smutne chwile królowéj.
Infant don Pedro ciągle odwiedzał królowę. Byt-to człowiek piękny i szlachetny charakteru cokolwiek słabego, do czego się przyczyniła długa opieka. Był nieśmiałym przy kobiécie, lecz odważnym w obliczu niebezpieczeństwa. Złe obejście pod każdym względem jakie go spotykało przy dworze, wcale nie zmniejszyło jego przywiązania ku bratu; lecz nienawidził Castelmelhor’a, który raz nawet ośmielił się pogrozić mu szpadą. Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, był zazdrosnym i długo nie zapominał krzywdy mu wyrządzonéj; lecz te wszystkie złe skłonności, osłonięte wielą dobremi przymioty, uszły baczności królowéj, która postępowała z nim jak z bratem, i powierzała mu swoje tajemnice.
Izabella nie mogła nie wiedziéć o miłości infanta, ponieważ miłość ta co chwila okazywała się na zewnętrz; lecz królowa udawała, iż jéj nie spostrzega, ponieważ nie mogła na nią odpowiedziéć wzajemną miłością. Miłość infanta była szczerą i czystą; on kochał ją tak jak paź kocha swą damę. Pukiel jéj włosów przywiódłby don Pedra do szaleństwa. Gdyby żyli w wiekach rycerskich, don Pedro byłby zadowolony, gdyby mu tylko pozwolono nosić szarfę w kolorze ulubionym jego ukochanéj damy.
Lecz jego zazdrosna miłość nie znała granic. Zazdrość jest uczuciem, które inne zwycięża, dla tego też prosto dąży do celu. Don Pedro już dawno wiedział, że serce Izabelli nie jest wolném, i podejrzenia jego od razu padły na winnego. Nazwisko Vasconcellos zmuszało go drżéć; nienawidził również Vasconcellos’a jak i Castelmelhor’a.
A jednak Simon niczém nie mógł w nim wzbudzić téj zazdrości. Przez cały rok jak Izabella zajmowała pałac Xabregas, Vasconcellos widział ją tylko dwa razy i to w obecności jéj dam honorowych. Oprócz tego, do pałacu przywiodły go niezwyczajne i ważne powody. Piérwszego razu, przybył ją uwiadomić, iż jeden z jéj sług podał projekt faworytowi, ażeby ją otruć, lecz Castelmelhor nie zgodził się na to otrucie, powodowany honorem; raz drugi, przywiózł jéj wiadomość z Rzymu w interessie prowadzonego rozwodu; tego też dnia wręczył jéj akt rozwodowy, podpisany przez kardynała Ludwika de Vendôme (wuja krolowéj). Zdaje się, że Vasconcellos miał środki dowiedzenia się wszystkiego, co się tylko ściągało do królowéj, prędzéj aniżeli inni.
Jednakże, Simon nie mieszkał w Lizbonie, a przynajmniéj nikt go nie widział w stolicy, i jego służący, Baltazar, wszedł do służby do lorda Fanshaw.
Infant gniewał się bardzo, że Vasconcellos dowiadywał się o sprawach krolowéj tak dokładnie; osobliwie przychodził do rozpaczy, spostrzegając, jakie wrażenie sprawiają na królowéj rzadkie odwiedziny tego człowieka. Izabella ciągle mówiła o nim, to z tajemniczą ostrożnością, to znowu z wielką czułością.
Don Pedro widział w Simonie rywala; i ukrywał swéj nienawiści ku niemu tylko dla tego, iż się obawiał gniewu Izabelli.
Dopóki opowiadaliśmy czytelnikom dawno ubiegłe lecz konieczne zdarzenia, romans nasz nie posuwał się naprzód; teraz poprawimy naszą omyłkę.
Była godzina siódma wieczorem. Królowa siedziała na sofie w pokoiku pałacu Xabregas, w którym się zwykle modliła. Obok niéj klęczały na miękkich poduszkach dwie panny nadworne, Marya i Gabryela, i coś wyszywały. Infant don Pedro siedział na taborecie, i z ogromnéj portugalskiéj gitary, wydobywał jakieś dziwne tony. Oprócz tego śpiewał jakąś francuzką piosenkę, któréj się wyuczył dla przypodobania się królowéj. Izabella, słuchając jéj, wsparła głowę na ręce i myślała.
— Czy przypominasz sobie tę piosnkę? — zapytała po cichu Gabryela Saulnes swjé siostry Maryi.
Marya tylko co nie płakała.
— Co takiego? — zapytała królowa.
— To wspomnienie — odpowiedziała wesoło Gabryela. — Piosenkę, którą tak dobrze śpiewa Jego Wysokość, Marya słyszała bardzo często.
Marya zarumieniła się.
— A gdzież ją słyszała? — uśmiechając się napytała królowa.
— Często ją śpiewał nasz cioteczny brat, Rogers de Lusse, chorąży królewskich konnych strzelców.
— Nie płacz, Maryo! — odpowiedziała królowa — wkrótce powrócimy cię Francyi i twemu ciotecznemu bratu... Drudzy nie mogą miéć nawet nadziei widziéć tego kogo kochają... Proszę cię, przestań śpiewać, kochany bracie!
Tak królowa zwykle nazywała infanta. Don Pedro natychmiast położył gitarę i przysunął się do Izabelli.
— Czyś nie otrzymała z Rzymu jakiéj złéj wiadomości, królowo? — zapytał infant. — Dzisiaj zdajesz mi się być smutniejszą aniżeli zwykle.
Izabella nic nie odpowiedziała.
— Myśli o nim — pomyślał infant. — Zawsze o nim... tylko o nim!...
— I cóż, zamilkłeś bracie? — nagle zapytała Izabella z udaną wesołością. — Czy nie wiész czasem jakiéj zabawnéj historyi, któraby mogła rozweselić trzy biédne zakonnice?
Obie siostry Saulnes przysunęły poduszki, ażeby lepiéj słyszéć. Książę szukał historyi w swéj głowie z gorliwością, lecz nie znalazł żadnéj. Bardzo często ludzi pamięć zdradza wtedy, kiedy potrzebują najwięcéj pamiętać lub wiedziéć.
— Słuchajcie panny uważnie — rzekła królowa — brat zaraz nam coś opowié.
Rozkaz ten był zupełnie niepotrzebnym. Obie siostry już dawno z niecierpliwością spoglądały na infanta.
— Ah! — zawołał infant, na którego twarzy malował się szczery smutek — nic nie opowiem, ponieważ nie umiem improwizować powieści.
Powiedziawszy to, spuścił oczy, i zaczął miąć beret, jak narzeczony wieśniak, który już wyczerpnął wszystkie zasoby swéj wymowy. Marya spojrzała na don Pedra, w duszy żałując go; Gabryela nie mogła się wstrzymać od uśmiéchu.
Królowa znowu się pogrążyła w dumanie.
— Jednakże — zaczął infant, pobudzony szyderczym uśmiechem Gabryeli, jak szlachetny koń ostrogą — jednakżeż zdarzają się wypadki, które w opowiadaniu zdają się być zupełnie nieprawdopodobnemi bajkami... Czyś kiedy słyszała, królowo, o mnichu?
— O mnichu? — powtórzyła Izabella w roztargnieniu.
— Co to za mnich? — zapytały obydwie siostry z przestrachem.
— Tak jest, o mnichu — ciągnął infant — o człowieku, którego znają pod tém nazwiskiem, i od razu wszyscy poznają tego mnicha w stolicy, w której jest pięćdziesiąt klasztorów... Nigdy nikt nie widział jego twarzy; jego widok przywraca memu bratu rozum; jego głos wzbudza przestrach w zdrajcy hrabi Castelmelhor; jego ręka rozsypuje tyle dobrodziejstw, iż wstrzymuje burzę niebios, gotową spaśdź na Portugalię — Piérwszy raz mówisz mi o tym człowieku, bracie.
— Tak jest, w saméj rzeczy raz piérwszy. A dla czego? Sam nie wiem. Ma on prawo do mojéj miłości i mego szacunku.
— Jak-to! Wasza Wysokość go znasz? — wyrwała się Gabryela — może mówiłeś z nim?
— Dla czego się o to pytasz? — zapytała królowa z zadziwieniem.
— Ah! mnich jest-to człowiek tak tajemniczy, tak straszny! Słyszałam jak służba Waszéj Wysokości rozmawiała o nim. Dworzanie wymawiali jego imię ze drżeniem.
Nagle wszyscy umilkli. Sam infant zamyślił się.
— Pewnego razu... — zaczęła Gabryela — ale nie wiem... czym to powinna powiedziéć Waszéj Wysokości?...
— Opowiadaj moja córko, jestem bardzo ciekawa.
— Pewnego razu, kiedy Wasza Królewska Mość byłaś słabą, posłałaś mię do klasztoru Nadziei, ażebym się modliła; moja siostra pozostała przy Was. Podczas mszy, uczułam, iż mnie któś trąca w rękę, i tylko co nie zemdlałam, zobaczywszy, że obok mnie stoi zakonnik, którego twarz była zakryta ogromnym kapturem. Przypomniałam sobie słowa dworzan, i w zakonniku poznałam mnicha.
— Mnich dotknął się do ciebie niechcący?
— Nie, chciał zwrócić na siebie moją uwagę, i rzekł mi: „Dziecię, los włożył na ciebie święty obowiązek... pilnować, pocieszać i kochać ją!... Będziesz szczęśliwą tam i tutaj; dziecię, czy wypełnisz ten święty obowiązek?...“
— On powiedział te słowa? — wyszeptała królowa.
— Potém usłyszałam głębokie westchnienie. Kiedym się obróciła, obok mnie nie było nikogo.
— To rzecz dziwna! — zmówili się infant i królowa.
— W saméj rzeczy bardzo dziwna — powtórzyła Marya Saulnes.
— Na drugi dzień moja siostra Gabryela pozostała przy Waszéj Królewskiéj Mości, a ja pojechałam na mszę do klasztoru...
— No i cóż? — zapytała królowa.
— Siostra już opisała i moje zdarzenie; mnie wydarzyło się zupełnie toż samo.
— Lecz ja wcale nie znam tego człowieka — powiedziała Izabella — dla czegożby on miał się mną zajmować?
— Królowo, czy jesteś pewną, iż go nie znasz? — zapytał infant serio.
— Daję słowo honoru, żem go nigdy nie widziała.
— Lecz on i mnie mówił o Waszéj Królewskiéj Mości. Powiedział mi: „Broń ją...
kochaj... kochaj ją... tym sposobem wynagrodzisz jéj za wszystkie obrazy i krzywdy, które jéj twój brat wyrządził...
Królowa uśmiéchnęła się w celu ukrycia pomięszania.
— Tak jest — mówił daléj infant tonem ostrym, jakby rozmawiając sam z sobą — z jego rad można wnioskować, że ten człowiek ma wykształcony umysł i dobre serce. Za każdym razem, ilekroć mój brat obraził mnie, on przychodził do mnie, pocieszał mnie i odprowadzał od myśli dążących do zemsty. Ktokolwiek on jest, jak już powiedziałem, jestem obowiązany okazywać mu wdzięczność... Lecz ta tajemnica, jaką się otacza, zatrważa mnie... Ja nie mogę kochać teg0 człowieka. Wierzę mu, szanuję go, leci tajemny głos rozkazuje mi go nienawidziéć.
Infant zamilkł.
Zwolna, pod wpływem téj tajemniczéj rozmowy, twarze cztérech osób, siedzących w pokoju królowéj, przyjęły wyraz powagi.
Noc była posępna: na podwórcu wył wiatr pomiędzy obnażonemi drzewami. Wysokie stare okna skrzypiały napierane wichrem. Obie dziewice, przycisnąwszy się do siebie, zaledwie mogły ukrywać swój przestrach.
W téj chwili drzwi rozwarły się: wszyscy czekali na zjawienie się tajemniczéj osoby, o któréj tylko co mówili.
Lecz marszałek zniweczył ogólne przerażenie, wymówiwszy głośno:
— Don Simon Vasconcellos y Souza!