Śpiąca załoga (tomik)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Tytuł Śpiąca załoga
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MARJA JASNORZEWSKA
(PAWLIKOWSKA)
ŚPIĄCA ZAŁOGA




WARSZAWA MCMXXXIII J. MORTKOWICZ
Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego w Warszawie
Rynek Starego Miasta 11




ŚPIĄCA ZAŁOGA

ANERI WEISSOWEJ

W jesiennym wichrze,
W rudej zamieci,
Łódka za łódką
Wiruje, leci.
 
To akacjowa
Srebrzysta flota.
Załogą — ziarnka
Z ciemnego złota.
 
Siedzą skulone,
Po trzy, po cztery, —
Śpiąc, odrzuciły
Wiosła i stery...

Gdy wątłą łódkę
Wicher przewraca,
Szepczą, zbudzone:
«Bóg i Akacja!»




ZDOBYCZ

W gęstej puszczy, przez jary, parowy,
Biegnie letni gronostaj piaskowy,
Szuka łupu, samotnie, odważnie.

To nie jary, to miejskie ulice —
Nie gronostaj, dziewczę śniadolice,
Kształt samiczy w sukni ciasnem jarzmie.

Dąży z celem, naprzełaj i chytrze.
Choćby anioł zagrał jej na cytrze,
Nie przystanie, nie spojrzy, skupiona.

Łokciem bodzie przeszkody natrętne
I dysząca, z przyśpieszonem tętnem,
Sunie, głowę wtulając w ramiona.

Doświadczona w tajnikach Warszawy,
W lewo, prawo, patrzy na wystawy,
Dłoń zaciska z ciepłą, srebrną piątką.

Choćby żebrak padł jej płazem do nóg,
Nie daruje, nie odda nikomu,
Konsekwentna jak prawe zwierzątko.


Srebrny pieniądz — grzech czy praca krwawa?
Rzecz nie nasza. Jej sekret, jej sprawa.
Ten bieg naprzód, nie spacer to płochy!

Ostrym wzrokiem śledzi w okien głębi
Pary pończoch: cielistych, gołębich —
I kupuje. Zdobywa pończochy!

Zachłannością leśnej puszczy bliska,
Łup drapieżnie do piersi przyciska...
Wraca. Serce spełnieniem nasyca.

W górze błyszczą rozrzucone smugi
Chmur jedwabnych, migdałowych, długich,
Gwiazda z pończoch, pod lampą księżyca.




PARA KANARKÓW

Smukły kanarek, słoneczna premja,
Rzecz najzłocistsza, jaką zna ziemia,
W małej koronie na płaskiem czole,
Szczęśliwą u mnie cierpiąc niewolę,
W locie rozciąga skrzydła złożone,
I szmaragdową czaruje żonę
Koloraturą ostrą, żałosną,
W której mu skargi słowicze rosną.
Ona, w dywanu zagon wtulona,
Cała, jak serce, z miłości kona,
Pełna oddania w piersiach i dziobie,
Ócz czarne perły utkwiwszy obie
Tam, gdzie wśród stołu ciemnej topieli
On się wydłuża w wąziutki kielich,
Pieniąc się śpiewem słodkim, złocistym,
Rzucając wkoło świsty, prześwisty.
Nagle, w porywie sfrunąwszy, bliski,
Z namiętnych treli przechodzi w piski,
Uparte, głodne piski pisklęcia,
Poczem w miłosne wraca zaklęcia
I znowu w krzyki młodej gromadki,
Na cześć kochanki i przyszłej matki.


A potem — śmiechy nieśmiertelności!
Potem nauki jak gniazdko mościć!
Aż wreszcie spada, śpiewny i wartki,
Na towarzyszki stulone barki,
Z furkotem toczy, z trzepotem stroszy
Miłość, śpiewaną podczas rozkoszy.




CUMULUS

Za wzgórzem chmury powstają,
Jakby w trudzie i bólu...
Mózgiem wytacza się białym,
Olbrzymi, świetlny cumulus.

Przerasta własną kopułę,
Wzdyma mózgowe zwoje — — —
To niebo z głowy człowieka
Przelotne żarty stroi...

Ten groźny zwał cerebralny
Rzekłbyś — że Boga zrozumie!
Lecz modry zefir, dmuchnięciem
Położył kres tej dumie.




 

SECESJA

Chmury zmięszane
W niebios obszarze,
Wód emanacje,
Wodne upiory...
 
Ze skrzydeł ważki
Ciągną kolory,
Tonącej zcicha
Przy nenufarze.
 
I tworzą profil
Głowy dalekiej,
Co dymy włosów
Ściele w niebiosach...
 
Kształt ten wyniosły
Z brunatnej rzeki,
Gdzie leży panna
Miedzianowłosa.


A jej pięknością,
Snem jej ponurym,
Nasiąkły wody,
Wezbrały chmury...




OBCZYZNA


Oddalmy się, oddalmy,
W stronę jasnej obczyzny,
Ściszmy serce, lot zniżmy,
Upadnijmy pod palmy...

Gdzie zmarszczył się widnokrąg
Jak perłowa ostryga,
A Wenus z pian ostyga
I gwiazdą wstaje mokrą —
 
Gdzie mimosa pudica
Jest farmacją pachnącą,
Pigułeczki ważącą
Dla chorego słowika —
 
Gdzie nów, wygięty banan,
Zwisa z liści palmowych
I cudzo brzęczy banjo
Nutą starej «Palomy» —

Gdzie nikt nas nie porzucił,
Bo nikt nie kochał jeszcze —

Gdzie Bóg, nim się odwróci,
Kwietnym wita nas deszczem —
 
Gdzie nikt lat nam nie liczy,
W naszą przeszłość nie patrzy, —
Gdzie śmierć lżejsza, jęk słabszy,
Mniej natchnienia w goryczy...




TEATR

I

 
Na scenie płacze artysta —
Zbyt uczenie,
Za głośno trochę.
Publiczność, rzewna i czysta,
Wtóruje mu szczerym szlochem.
Lecz najszczersze łzy roni w loży
Sam autor,
Matołek boży.




II

Wypełniły się miejsca miodem publiczności.
W każdej loży-komórce
Żywy nektar gości.
Autor miodem oddycha, w galerji się chowa,
Upojony, szczęśliwy, jak pszczelna królowa.
I stała się przemiana w sercu autora:
Kocha ścisk, zbiegowisko —
To, czem gardził wczoraj...




PERŁY DĘBOWEJ SŁABOŚCI


W kopule dębu gruzły błyszczą chore.
Spada liść z perłą. Groźny to ornament!
Dąb zasłabł — wykwit buja mu i cięży,
A leśna babka zbiera perły w dzbanek.

Choroba piękna! Grochy mają orjent,
Jakby w nich ciepły mienił się poranek.
Gdy już z nich czarny wycisną atrament,
Napisz, poeto o dębach «potężnych»!




LUNARJA BIENNIS


Lunatycy, więdnący bez skargi,
Lunatycy, w pragnieniu niezmienni,
Kiedy idą na kwietne targi —
Kupują Lunarję Biennis.

Pod parasolem kramu, namokłym i burym,
Wyschnięte błony Lunarji
O wiatr biją szeregiem okrągłych tamburyn,
W takt nieznanej, lunaryjnej arji.

Lunatycy, tęsknotą pijani,
Róż pokusom obcy najzupełniej,
Kupują i stawiają w mroku czarnych pianin
bukiet srebrnych miesięcy w pełni.

Lunatyczka, anemiczna pianistka,
Bladą wiązką szczyci się, zachwyca
I do serca i do ust przyciska
Nieświęcone medaliki księżyca.




STARY LOKAJ JAN


O gderliwi świątkowie, o starzy lokaje,
O wielkie, ciężkie kręgi półmisków ze srebra!
Jan, drżący, pochylony, do stołu podaje,
W liberji zwisającej na wychudłych żebrach...

Pachną ptacy, złociści, jak bukiet podani,
Aż osłabł z pożądania świątek małoduszny
I ochrzcił rudym sosem suknię jasnej pani
Świecącej gniewem oczu i ogniem zausznic...

Pomylono półmiski. Toast w uszach tętni! —
Głowę, kulę kościaną w smugi siwopłowe
Położyłby na misie i zasnął najchętniej
Jak święty, co przy uczcie także stracił głowę.




EPITAFJUM LOTNICZE


Arystokraci śmierci, Żwirko i Wigura,
W pięknej chwale, rozbłyśli nad nami jak gwiazdy,
Innych mgła przesłoniła — zaginęli w chmurach,
Zostały po nich tylko popioły i drzazgi.

Ciosiński, Klimsza, Stańco — skromni lecz nie mali!
I jedna im z Tamtymi dola lotna, krwawa —
Ale nie dla nich pieśni, nazwy ulic, sława —
A czyż mogli dać więcej, jak to, co oddali?

Popczyk... Krupski... Nadwodzki... Gołda... Krzak... Piasecki...
Kluczem ciągną w niepamięć bohaterów setki.




L’ARBRE GÉNÉALOGIQUE


Mer, tu es ma patrie, mon pays atlantique!
Tu me repousses, houleuse, mais oú veux-tu que j’aille?
Mon arbre généalogique
De tes abîmes surgit en rameaux de corail.

Ma queue tachetée d’argent, déchirée en deux jambes,
Je languis au soleil, de soif vivant à peine.
Et je boite en dansant, et je m’accroche aux gens,
Sirène au coeur meurtri, d’un récit d’Andersen...

Voilà pourquoi toule onde m’enlève et m’entraîne
Dans les sentiers d’orages, de liberté amère,
Et puis pour me souvenir de ma patrie lointaine
De mes paupières serrées tombent des gouttes d’eau de mer.




EN SOUVENIR DE LE BRIX ET MESMIN


Dans les cieux équivoques tressaillant tangage!
La brume est invincible et le moteur suffoque.
Les flammes se dégagent...

L’amitié aviatique — c’est plus que de l’amour!
Les secondes sont la vie
Et le danger accourt — — —

Le Brix ne voulait pas quitter son camarade,
Qui n’avait pas de parachute —
Et ils descendent ensemble
En flamboyante parade.

Au dessus de la terre,
Pécheresse endurcie,
Brille une étoile
De première grandeur!

Les arbres s’élancent lui tendant les mains,
— Le Brix! Mesmin!
Et les champs russes accueillent ses glorieux débris.




DĘBOWE LIŚCIE


O, nie myśl o wawrzynach,
Kiedy siedzisz pod dębem,
Który liści obrębem
Niebo w gwiazdy wyrzyna.

Powiało, zaszumiało! —
Dąb gada uroczyście
I z wyraźną pochwałą
Zniża ku tobie liście...

Ten druido-sportowy
Wieniec Nurmich i Normy,
To za czyn twój duchowy,
Za twoje piękne formy.

Ludzie — sąd to szaleńczy!
Błędnie waży, źle mierzy —
Ale dąb cię uwieńczył —
A jemu możesz wierzyć...




WIEWIÓRKA


Drzewny pajacyk. Florek, wiewiórka,
O oczach włocha, a brzuchu turka,
O uszach djabła, ruchach warjata,
Komik, filozof i akrobata,
Zasiadał, biorąc w szybkie obroty
Orzech buczyny — trójkącik złoty,
Ząb słonecznika — orzech laskowy
Lub włoski — większy od jego głowy —
I jadł, nadęty, pełen przesady,
Wyglądem swoim dając mi radę,
By w każdą czynność — choćby w jedzenie,
Kłaść przekonanie, zapał, natchnienie.
Krząkając, trenem szastając rudym,
Chodził w trop za mną. Nie znał obłudy.
Gryzł, lecz żartami. Wciąż pełen pieczy
I obliczenia, by nie skaleczyć.
Bo nie powinien drasnąć przyjaciel.
O, przyjaciele! Czy uważacie?
Serduszko jego wesołe, skore,
Dla wszystkich innych serc było wzorem,
Jakby mówiło: i cóż za sztuka
Tak równo stukać, tak pięknie pukać?

Florek był światły. Czy zjadł chininę,
Czy pił atrament — wiedział co czyni,
Bo biały proszek z kory pochodzi,
A galas z dębem atrament zrodził.
Co do orzechów — chytry jak kupiec!
Puste poznawał już po skorupie.
To mi na głowie z uporem siedział,
Loki rozrzucał i burzył przedział,
To mnie obiegał, prędko, radośnie,
Jak zwykł przebiegać po dębie, sośnie,
Dając mi znowu lekcję zabawy:
Jak serce leczyć, od smutku zbawić
I całym sobą szaleć w rozpędzie,
Bez troski o to, co dalej będzie.
Skakał — (patrzałam, co znów rozbije?)
Poczem mnie długo całował w szyję,
Przyjmując wzajem moje pieszczoty:
Usta na oczach wypukłych, złotych...
A pyszczka jego dar przyjacielski
Był upojeniem rajskiem, anielskiem,
Szczęściem wzbronionem, o świecie! wiedz to,
Za mięsożerstwo i za łowiectwo,
Aż raz — w godzinie złej, urzeczonej —
Drzwi zgniotły kłębek rudo-czerwony.
Już się wiewiórka po ziemi wlecze,
Zmoczona z krzyża wytrysłym mleczem,
A piękny ogon, płomyk borowy,
Uwiądł, tragicznej pełen wymowy.
Z oczami w moich — drżąca ze zgrozy,
Bez księdza, modlitw i bez narkozy

Daje mi lekcję dumy milczenia,
Gdy przyjdzie płacić długi istnienia.
I bierze — obca wszelkiej pociesze —
Z zimnych rąk śmierci — twardy orzeszek...




KUKUŁKA I ZAKOCHANI

MARJI MORSKIEJ


Z drżeniem, jak po linie,
Z głową tuż przy głowie,
Po ścieżce w dębinie
Kroczą kochankowie.

W zażyłości gołębiej
Gruchają objęci,
A kukułka na dębie
Kuka bez pamięci...

«Wróż nam lata, kukułko!
Dokąd Jaś pożyje!»
A ona kuka wkółko
I skrzydłami bije...

«Ptaku, zmiłuj się! Dosyć!
Już mam lat sto i kilka!
Wróż-że teraz Marysi.»
A kukułka umilkła.

Słońce zgasło w obłoku
I zaległa wkrąg cisza —

Nie dożyje i roku
Zasłuchana Marysia.

Wiewiórka pusty orzech
Rzuciła jej pod nogi.
Ścieżka przeszła w bezdroże...
Błysnął rosy płacz mnogi —

Cmentarz bliski, omszony,
Kłania się dziką różą —
Wtem zakukały dzwony
I kukają i wróżą...




DZWONNICA


Drewniana i stulistna
Rozszemrana, złowieszcza,
Pachnie jak stare listy
I jak grzyby po deszczach.

Dachówczanem listowiem
Nieustannie porusza,
Starożytna jest bowiem
I zwalista jak grusza,

Która butwiejąc górą,
W ziemię zaparta trzonem,
Błyska, kiwa pod chmurą
Jedyną gruszką: — dzwonem.




KROKUSY


Narciarze, roztęczeni jak falanga duchów,
Zjechawszy z gór w dolinę stanęli bez ruchu.
Na śniegi cień rzucając
W stroju lekkim, kusym,
Patrzą ku słońcu, piękni — — —
A to są krokusy.




SAMOBÓJSTWO DĘBU


Dąb samotnik spoglądał dokoła z pogardą!
Poznał życie, kto widział generacyj tyle!
Nagle zdjął z nieba piorun,
Jak złocisty sztylet —
I wbił go sobie w pierś twardą.




GÓRSKI OSET


Na szczycie, górski oset, ta rycerska róża,
Jak polip, srebrną piersią objął ciepłe wzgórza.
Promieniami wrósł w ziemię.
Wichry go nie wytną.
To wizerunek słońca
I order za szczytność.




MIESZCZAŃSKI KREDENS


Kredens-katafalk,
Kryształy, srebra
I zimne mięso
Z kawałkiem żebra.

Opłatek szynki
W tęczowej plamie...
Słońce w nim drąży
Błękitne znamię.

Obręb słoniny
Żółtszy co chwila.
Tam ptomainy
Tańczą kadryla...

Blaszana mucha
Dudni, natrętna.
Maj budzi w mięsie
Grobowe tętna.

Lecz ręce matki,
Ręce tak czyste,
Kładą je ufnie
W szkolny tornister.




OBRAZ CNOTY


Oto macie ideał człowieka,
Podług waszych pojęć, moi drodzy.
Uśmiechnięty. Nie klnie. Nie narzeka.
I nikomu nie stoi już w drodze.

Samolubstwa w nim nie odnajdziecie,
Które z bólem stwierdzacie u bliźnich.
Piędzi miejsca nie zajmie wam w świecie.
Jeszcze ziemię wam sobą użyźni.

Żony wasze już go dziś nie nęcą.
Wół ni osioł ani żadna z rzeczy...
Obojętny. Uroczysty nieco.
I niczyim już głupstwom nie przeczy.

Co miał — rozdał. Z wolą czy bez woli.
Nawet zrzekł się swej powietrza części.
Niech więc wieniec uznania okoli
Ten ideał bez krwi i bez pięści.

Bez pragnienia, bez buntu, bez siły,
Bez przekory, namiętności, pychy!

 — Cnót obrazie, moralistom miły,
Nie zwycięzco, a ustępco cichy!

Takim widzieć chciałabyś każdego,
Czujna cnoto, dewotko zgorszona!
Bez zarzutu, dalekim od złego,
I niech pachnie jak świeca zgaszona...

Złóż błogiemu dygi i pokłony
I oddreptaj, pokrzepiona skrycie,
Pełna wzgardy dla nieuciszonych,
Płomienistych, niebezpiecznych życiem!

Grzechy ludzkie, żywe, gorączkowe,
Pochwalone bądźcie tym wierszem!
Żyjcie myślą, uczynkiem i słowem,
Od krwi tęższe i od serca szersze!




MGŁA


Samolot na dębie wisi
W okaleczeniach licznych.
Otoczyły go liście, jak gapiowie cisi,
Jak dobra publiczność — — —
Mgła rozdziera szaty na sosnach,
Winowajczyni żałosna...




DOBRE URODZENIE

IRENIE KRZYWICKIEJ



Mam przyjść na świat.
Ale strach mnie zbiera.
Trwałem dotąd w pustym kręgu zera,
W zachwyceniu wieczyście jednakiem...

Dziś, gdy koniec zaświatowych feryj,
Gdy nałożyć mam brzemię materji,
Chcę najlżejszem je wybrać:
Być ptakiem.

Przez puszystych rodziców dziobany,
W ciepłem gnieździe karmiony, kochany,
Nie zatęsknię za inną kołyską...

Tylko nie chcę być dzieckiem słowiczem!
Śpiew słowika —
Nieziemskie słodycze,
Ale gniazdo wije on za nisko.

A wróg krąży:
Kocur czarnolicy.
Jasne oczy z przecinkiem źrenicy
Pod pachnącem błyszczą kwiatogronem...


Lecz słowiczem raczej niż człowieczem!
Smutny człowiek w grozie żyje wiecznej!
Weź naturo mnie przed nim w obronę.

Wkoło domu ludzkiego,
W ciemności,
Błądzą widma potęgi i złości,
Trupie zęby szczerzące
I krwawe.

Ojciec, matka, zgnębieni niedolą,
Nie obronią! Dopuszczą!
— Pozwolą!
Sami straszną ułatwią rozprawę.

Ojciec, matka! Nieczujni i słabi!
Jedno strzygę w drzwi otwarte wabi,
Drugie miecz jej podziwia
Srebrzysty.

Więc ja, gwiazda
Spadająca w życie,
Chcę się wstrzymać, pozostać w błękicie,
Na uboczu wśród ptaków i liści...




NIEMODNY KARAWAN


Niemodne karawany!
Przepychu ołowiany!
Ach, ta pośmiertna pompa,
Fałszowana i skąpa.

Jakieś dziwne rokoko,
Barocco, streptokoko,
W galonikach i frendzlach
Najżałobniejsza nędza...

Kiwają się anioły,
Uśmiech budzą wesoły,
W piersi biją się, rzewne,
Że są tak niepotrzebne.

Latarnie roztrzęsione,
Chudą farbą srebrzone —
Jesteś — dumna kareto —
Najzwyklejszą tandetą!

Bo śmierć jest niedzisiejsza!
Coraz cichsza i mniejsza,

Donasza stare łachy,
Dawne kiry i blachy...

Tu klepsydra — tam urna —
Któż ją przyjmie, kto uzna?
Jej losem, niedalekim,
To wyjść z mody — na wieki.

(Ludzki geniusz zdobniczy,
Z trumnami się nie liczy!
Kondukt lśni się i trzęsie
W całym dawnym nonsensie — )

Śmierci! Obca, rażąca
Pośród maszyn i słońca,
Spoczniesz wreszcie, zużyta,
Na starych rekwizytach...

Przy fanfarze mollowej
Własne zjedzą cię mole.




DO ŚNIEGU

ZOFJI JACHIMECKIEJ


Śniegu,
Baranku Boży!
Gładzisz grzechy świata
I białymi lokami brzydotę rozmiatasz...
Wkoło igra iskrami pogoda szczęśliwa,
A ty klęczysz —
I śmietnik
Piersiami zakrywasz.




OKNO UBOGICH


Niebo rozpina błękit —
— Lazurowa grota —
Otwierają się okna
Jak kwiaty szczęśliwe — — —
Tylko okienko biednych
Zacina się dalej
Zakitowane złością,
Brudnosine, z tęczą.
Czemu? Aby potęgę gromadzić w ciasnocie?
Siłę wielką, zatęchłą, tęskniącą, kłótliwą,
Emanację łachmanów
Wyrzeczeń i wstydu,
Która, dusząc się w sobie, wreszcie mur rozsadzi?
Dech nędzy i kapusty,
Co ma świat odmienić?
Tak? Czy aby w to okno
Nie wpadły błękity
Na cudzoziemskich skrzydłach
Wichrów roztargnionych,
Słońce, jedno dla wszystkich,
A więc bezlitosne,

I chłodne, wielkopańskie
Uroki akacji?
«Choć za darmo lecz piękne,
Nazbyt piękne dla nas»...




W POCZEKALNI U ADWOKATA


Na stole muszla.
W jej krętem łonie
Szumi i terczy
Jak w telefonie.

Muszla-słuchawka.
Zawołaj: »Hallo!» —
A porozmawiasz
Z daleką falą...

«Falo! Mam proces!
Gubię się, trwożę!
Chcę wszystko rzucić,
Jechać nad morze!

Albo ty przybądź,
Szumiąca wodo,
I zatop wszystko
Z niewielką szkodą».

Kołują cyfry
W nieczystej ciszy...
Muszla... Albumy...
Prospekty z Vichy...




MORZE POŁUDNIA


Południe zwisło jak klątwa
Nad wodą. Parno jest w morzu.
Już się na niem marszczy jak kożuch
Olbrzymia mątwa...




MORZE POLSKIE


Nad polskiem morzem wiatr w kłosach zgrzyta,
Fale przechodzą w faliste żyta,
Rzeźka syrena w kłosy zniesiona
Płynie — dźwigając maki w ramionach.




ROZBITE GNIAZDO


Na ścieżce — gniazdo rozbite.
Skręt puchu, wełny i nitek.
Skorupka, piórko zielone,
Żałosne wskazują losy...
Znalazłem w niem też,
Splecione,
Moje i twoje włosy.




PRAWO NIEURODZONYCH

BOYOWI-ŻELEŃSKIEMU


Posłuchajcie nas, nieurodzonych,
Dotąd cichych, dotąd bez obrony —
Chcemy bowiem przemówić nareszcie!

Nasze prawo — być dzieckiem miłości,
Powitanem jak najmilszy z gości.
Bez zapału — ku nam się nie śpieszcie!

Nasze prawo — to biała kołyska,
Pierś łabędzia, poznana w uściskach,
Pod firanek wzniesionym batystem.

Nasze prawo — krew pełna ekstazy
Pięknych dziewcząt i mężczyzn bez skazy,
I kość cienka i źrenice czyste!

Nasze prawo — to godność człowieka!
Niech nam czoło potem nie ocieka,
Niech nas w kabłąk nie zgina robota.

Nasze prawo — to radość istnienia,
A nie martwa cierpliwość kamienia,
A nie wieczna za śmiercią tęsknota!


— Ktoś nas budzi niespokojną nocą —
Z chmur wyciąga — wolno wiedzieć poco?
Macie dla nas coś nad sen lepszego?

Nasze prawo — pozostać w przestrzeni,
W odległości od świateł i cieni.
Mamy cierpieć? dla kogo? dla czego?

Nie wciągajcie nas, smutni, za sobą
W wasze życie osnute żałobą,
W przeraźliwą kronikę dzienników.

My nie chcemy ponurych suteryn,
Przekleństw ojca, wzniesionej siekiery,
Kołysanki z rzężenia i krzyku!

My nie chcemy pragnienia i głodu,
Chcemy pięknych, kwitnących ogrodów,
W pełnem słońcu chcemy przeżyć młodość.

Niech nas matki z bezmyślnego tłumu
W imię Ducha świętego, rozumu,
Na stracenie bezmyślnie nie wiodą!

Więc nie straszcie nas życia rarogiem,
Bykiem strachu, godzącym w nas rogiem,
Kwaśną nędzą o krótkim oddechu.


Cień latarni, posąg na przecznicy,
Prostytutki upiór bladolicy,
Niech nas w ciężkim nie urodzi grzechu!

Najpierw dary zgromadźcie bogate,
Piękność, zdrowie, rozum i dostatek,
Potem słońcem ogrzejcie sypialnię,

Potem progi zamiećcie na czysto,
Zanim bytu wielką rzeczywistość
Zaprosicie — już nieodwołalnie.

Kiedy życie poczujemy bliskiem,
Drżąc czekamy, więzieni łożyskiem,
Czy nam piekło czy niebo się ziści?

Monstrualne pochyliwszy czoło,
Wzdęte myślą ciężką, niewesołą,
Jak ślimaki zwijamy się, cisi.

Patrząc na bok oczami bez powiek,
Przeczuwamy, co świat nam opowie,
Gdy z czułego wyjdziemy ukrycia?

Chcemy prawa dla nieurodzonych!
Od suteryn po zamki i trony,
Niech nas broni przeciw grozie życia!


Chcemy prawa, chcemy adwokatów!
I postrachu dla tych dwojga katów,
Którzy w koło chcą nas zapleść krwawe.

Toż i tym, co się srebrzą od trądu,
Wolno rodzić nas, rodzić bez sądu,
Na pociechę! na straszną zabawę!




 
DO STULETNIEJ


Te liście kanarkowe,
Dźwięczące wróblim głosem,
Ten szumny tren w parowie,
Te pola iskrowłose,

Kiedy śliwek jedwabie
Lśnią w lazurze i czerni —
To twój złoty październik,
Twój jubileusz babi.

Masz oto sznur dereni
Na szyję twoją kurzą
Rwij wino, co się mieni
Fjoletami i różą,

Idź za przykładem kota,
Który czeka na wieczność
I w kałuży ze złota
Bierze kąpiel słoneczną.

Śmiej się, kaszląc, zgarbiona,
Rzuć małoduszne troski!

Otwórz śmierci ramiona!
Złym jest żartem, lecz — boskim!

Kwitną astry i dalje,
Choć przekwitną — nie zginą.
Dzień twój wróci z oddali,
Śmierciotrwała bylino!

I choć szkielet twój chrzęści,
Jak kosz stary, pogięty,
Jeszcze zażyjesz szczęścia,
Jak dziś — pastylek z mięty...

Jeszcze będziesz urocza
I płomieniem owiana,
Nieszkodliwym a mocnym
Jak purpura różana...

Przypomnij sobie wiersz ten,
Kiedy doczekasz świtu,
Gdy słońce złotą wędką
Wyłowi cię z niebytu.




ZŁOTO SATURNA


To są kpiny ze złota!
To naśmiewa się Saturn!
Liście zrywa i miota
W twarz umarłemu latu!

Rozrzuca pieniądz trupi,
Monetę wyrzeczenia,
Za którą nic nie kupisz,
A która w proch się zmienia.

Dukatem brzóz, jesionów
Nietrwałość złota sławi,
By oczy Harpagonów
I olśnić i załzawić...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska.