Smukły kanarek, słoneczna premja,
Rzecz najzłocistsza, jaką zna ziemia,
W małej koronie na płaskiem czole,
Szczęśliwą u mnie cierpiąc niewolę,
W locie rozciąga skrzydła złożone,
I szmaragdową czaruje żonę
Koloraturą ostrą, żałosną,
W której mu skargi słowicze rosną.
Ona, w dywanu zagon wtulona,
Cała, jak serce, z miłości kona,
Pełna oddania w piersiach i dziobie,
Ócz czarne perły utkwiwszy obie
Tam, gdzie wśród stołu ciemnej topieli
On się wydłuża w wąziutki kielich,
Pieniąc się śpiewem słodkim, złocistym,
Rzucając wkoło świsty, prześwisty.
Nagle, w porywie sfrunąwszy, bliski,
Z namiętnych treli przechodzi w piski,
Uparte, głodne piski pisklęcia,
Poczem w miłosne wraca zaklęcia
I znowu w krzyki młodej gromadki,
Na cześć kochanki i przyszłej matki.
A potem — śmiechy nieśmiertelności!
Potem nauki jak gniazdko mościć!
Aż wreszcie spada, śpiewny i wartki,
Na towarzyszki stulone barki,
Z furkotem toczy, z trzepotem stroszy
Miłość, śpiewaną podczas rozkoszy.
Na scenie płacze artysta —
Zbyt uczenie,
Za głośno trochę.
Publiczność, rzewna i czysta,
Wtóruje mu szczerym szlochem.
Lecz najszczersze łzy roni w loży
Sam autor,
Matołek boży.
Wypełniły się miejsca miodem publiczności.
W każdej loży-komórce
Żywy nektar gości.
Autor miodem oddycha, w galerji się chowa,
Upojony, szczęśliwy, jak pszczelna królowa.
I stała się przemiana w sercu autora:
Kocha ścisk, zbiegowisko —
To, czem gardził wczoraj...
W kopule dębu gruzły błyszczą chore.
Spada liść z perłą. Groźny to ornament!
Dąb zasłabł — wykwit buja mu i cięży,
A leśna babka zbiera perły w dzbanek.
Choroba piękna! Grochy mają orjent,
Jakby w nich ciepły mienił się poranek.
Gdy już z nich czarny wycisną atrament,
Napisz, poeto o dębach «potężnych»!
O gderliwi świątkowie, o starzy lokaje,
O wielkie, ciężkie kręgi półmisków ze srebra!
Jan, drżący, pochylony, do stołu podaje,
W liberji zwisającej na wychudłych żebrach...
Pachną ptacy, złociści, jak bukiet podani,
Aż osłabł z pożądania świątek małoduszny
I ochrzcił rudym sosem suknię jasnej pani
Świecącej gniewem oczu i ogniem zausznic...
Pomylono półmiski. Toast w uszach tętni! —
Głowę, kulę kościaną w smugi siwopłowe
Położyłby na misie i zasnął najchętniej
Jak święty, co przy uczcie także stracił głowę.
Arystokraci śmierci, Żwirko i Wigura,
W pięknej chwale, rozbłyśli nad nami jak gwiazdy,
Innych mgła przesłoniła — zaginęli w chmurach,
Zostały po nich tylko popioły i drzazgi.
Ciosiński, Klimsza, Stańco — skromni lecz nie mali!
I jedna im z Tamtymi dola lotna, krwawa —
Ale nie dla nich pieśni, nazwy ulic, sława —
A czyż mogli dać więcej, jak to, co oddali?
Mer, tu es ma patrie, mon pays atlantique!
Tu me repousses, houleuse, mais oú veux-tu que j’aille?
Mon arbre généalogique
De tes abîmes surgit en rameaux de corail.
Ma queue tachetée d’argent, déchirée en deux jambes,
Je languis au soleil, de soif vivant à peine.
Et je boite en dansant, et je m’accroche aux gens,
Sirène au coeur meurtri, d’un récit d’Andersen...
Voilà pourquoi toule onde m’enlève et m’entraîne
Dans les sentiers d’orages, de liberté amère,
Et puis pour me souvenir de ma patrie lointaine
De mes paupières serrées tombent des gouttes d’eau de mer.
Drzewny pajacyk. Florek, wiewiórka,
O oczach włocha, a brzuchu turka,
O uszach djabła, ruchach warjata,
Komik, filozof i akrobata,
Zasiadał, biorąc w szybkie obroty
Orzech buczyny — trójkącik złoty,
Ząb słonecznika — orzech laskowy
Lub włoski — większy od jego głowy —
I jadł, nadęty, pełen przesady,
Wyglądem swoim dając mi radę,
By w każdą czynność — choćby w jedzenie,
Kłaść przekonanie, zapał, natchnienie.
Krząkając, trenem szastając rudym,
Chodził w trop za mną. Nie znał obłudy.
Gryzł, lecz żartami. Wciąż pełen pieczy
I obliczenia, by nie skaleczyć.
Bo nie powinien drasnąć przyjaciel.
O, przyjaciele! Czy uważacie?
Serduszko jego wesołe, skore,
Dla wszystkich innych serc było wzorem,
Jakby mówiło: i cóż za sztuka
Tak równo stukać, tak pięknie pukać?
Florek był światły. Czy zjadł chininę,
Czy pił atrament — wiedział co czyni,
Bo biały proszek z kory pochodzi,
A galas z dębem atrament zrodził.
Co do orzechów — chytry jak kupiec!
Puste poznawał już po skorupie.
To mi na głowie z uporem siedział,
Loki rozrzucał i burzył przedział,
To mnie obiegał, prędko, radośnie,
Jak zwykł przebiegać po dębie, sośnie,
Dając mi znowu lekcję zabawy:
Jak serce leczyć, od smutku zbawić
I całym sobą szaleć w rozpędzie,
Bez troski o to, co dalej będzie.
Skakał — (patrzałam, co znów rozbije?)
Poczem mnie długo całował w szyję,
Przyjmując wzajem moje pieszczoty:
Usta na oczach wypukłych, złotych...
A pyszczka jego dar przyjacielski
Był upojeniem rajskiem, anielskiem,
Szczęściem wzbronionem, o świecie! wiedz to,
Za mięsożerstwo i za łowiectwo,
Aż raz — w godzinie złej, urzeczonej —
Drzwi zgniotły kłębek rudo-czerwony.
Już się wiewiórka po ziemi wlecze,
Zmoczona z krzyża wytrysłym mleczem,
A piękny ogon, płomyk borowy,
Uwiądł, tragicznej pełen wymowy.
Z oczami w moich — drżąca ze zgrozy,
Bez księdza, modlitw i bez narkozy
Narciarze, roztęczeni jak falanga duchów,
Zjechawszy z gór w dolinę stanęli bez ruchu.
Na śniegi cień rzucając
W stroju lekkim, kusym,
Patrzą ku słońcu, piękni — — —
A to są krokusy.
Dąb samotnik spoglądał dokoła z pogardą!
Poznał życie, kto widział generacyj tyle!
Nagle zdjął z nieba piorun,
Jak złocisty sztylet —
I wbił go sobie w pierś twardą.
Na szczycie, górski oset, ta rycerska róża,
Jak polip, srebrną piersią objął ciepłe wzgórza.
Promieniami wrósł w ziemię.
Wichry go nie wytną.
To wizerunek słońca
I order za szczytność.
Samolot na dębie wisi
W okaleczeniach licznych.
Otoczyły go liście, jak gapiowie cisi,
Jak dobra publiczność — — —
Mgła rozdziera szaty na sosnach,
Winowajczyni żałosna...
Śniegu,
Baranku Boży!
Gładzisz grzechy świata
I białymi lokami brzydotę rozmiatasz...
Wkoło igra iskrami pogoda szczęśliwa,
A ty klęczysz —
I śmietnik
Piersiami zakrywasz.
Niebo rozpina błękit —
— Lazurowa grota —
Otwierają się okna
Jak kwiaty szczęśliwe — — —
Tylko okienko biednych
Zacina się dalej
Zakitowane złością,
Brudnosine, z tęczą.
Czemu? Aby potęgę gromadzić w ciasnocie?
Siłę wielką, zatęchłą, tęskniącą, kłótliwą,
Emanację łachmanów
Wyrzeczeń i wstydu,
Która, dusząc się w sobie, wreszcie mur rozsadzi?
Dech nędzy i kapusty,
Co ma świat odmienić?
Tak? Czy aby w to okno
Nie wpadły błękity
Na cudzoziemskich skrzydłach
Wichrów roztargnionych,
Słońce, jedno dla wszystkich,
A więc bezlitosne,