Życie jenerała Tomasza Dumas/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie jenerała Tomasza Dumas |
Podtytuł | Wydane przez syna jego |
Wydawca | Nakładem S. M. Merzbacha |
Data wyd. | 1853 |
Druk | J. Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mes Mémoires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ojcem mym był jenerał Tomasz Aleksander Dumas Davy de la Pailleterie, syn, jakośmy to już okazali dokumentami w przeszłym rozdziale przytoczonemi, margrabiego Antoniego Aleksandra Davy de la Pailleterie, pułkownika i komisarza jeneralnego artyleryi, pana dziedzicznego na majętności Pailleterie, któréj tytuł margrabstwa nadany został przez Ludwika XIV. w roku 1707. Herbem familijnym były trzy orły złote w polu błękitnym; dwa z nich z rozpostartemi skrzydłami utrzymujące prawą i lewą szponą skraje herbu, a środkowy z pierścieniem srebrnym na piersi.
Ojciec mój zaciągając się na prostego żołnierza, dodał do herbu tego dewizę, albo raczéj wyrzekając się swego tytułu a zatém i herbu, przybrał natomiast godło: Deus dedit, Deus dabit! Godło zuchwałe, ale je Bóg zatwierdził.
Nie wiem, czy przedsięwzięcie spekulacyjne, czy inny jaki powód skłonił mego dziada do opuszczenia Francyi, sprzedania swéj własności i przeniesienia się w roku 1760 na St. Domingo. Zakupił ogromną przestrzeń ziemi na zachodnim krańcu wyspy, tuż obok przylądka Róża, znajomą pod nazwiskiem la Guinodée albo Trou de Jérémie. Tamto urodził się mój ojciec 25 marca 1762 roku z margrabi de la Pailleterie, mającego wówczas lat 52 i z Ludwiki Tesette Dumas.
Ujrzał więc świat w najpiękniejszéj części téj przepysznéj wyspy, gdzie powietrze tak jest czyste, iż tam żaden jadowity płaz nie wyżyje.
Jenerał, któremu polecono zdobyć na nowo utracone St. Domingo, wpadł na szczególniejszy pomysł, i kazał jako środek wojenny przewieść z Jamajki do St. Domingo cały ładunek okrętowy najniebezpieczniejszych płazów. Wykonaniem tego zatrudniono murzynów umiejących zaklinać węże; wszakże podanie niesie, że w miesiąc potem wszystkie co do jednego wyginęły, i St. Domingo nie ma ani czarnych węży Jawy, ani grzechotuików Ameryki północnéj, ale ma kaimany.
Pamiętam, lubo byłem dziecięciem, kiedy mój ojciec opowiadał, że mając lat 10 wracał z miasta do posiadłości rodziców i spostrzegł leżący nad brzegiem morza jakiś dziwny bal, którego nie widział gdy szedł tą samą stroną przed dwiema godzinami; podniósł więc kilka kamyków i rzucił je na ową kłodę, aż ta nagle się przebudziła, bo to był kaiman wygrzewający się na słońcu.
Zdaje się, że kaimany nagle przebudzone w zły wpadają humor; ten o którym mowa, spostrzegłszy mego ojca, porwał się do niego. Ojciec mój, prawdziwe dziecię osad, syn sawanów, umiał biegać doskonale; ale kaiman biega jeszcze lepiéj i przygoda ta byłaby mnie zapewne pozostawiła na zawsze w otchłaniach przedurodzenia, gdyby murzyn, który leżąc pod murem na brzuchu zajadał pataty, nic był spostrzegł co się dzieje i nie krzyknął na ojca już bardzo zdyszonego: „mały panicz, biegać w prawo, mały panicz, biegać w lewo!“ co miało znaczyć: paniczu uciekaj w zygzak. Ten sposób lokomocyi, całkiem niezgodny z organizacyą kaimana, który może biedź tylko w linii prostéj lub skakać jak jaszczurka, ocalił życie memu ojcu. Przybywszy do domu, padł prawie bez ducha na ziemie, jak ów Greczyn zpod Maratonu, i ledwie go się dotrzeźwiono.
Dziad mój, przyzwyczajony do życia arystokratycznego w Wersalu, nie smakował w stosunkach jakie mu nastręczały osady. Zresztą żona, którą bardzo kochał, umarła w r. 1772 i posiadłość z dniem każdym upadała, gdyż po jéj śmierci nikt się już szczegółami gospodarstwa nie zajmował. Margrabia więc puścił posiadłość w dzierżawę i wrócił do Francyi około roku 1780. Mój ojciec miał wtenczas lat ośmnaście.
Wśród wytwornej młodzieży owej epoki, wśród takich towarzyszów jak Lafayetty, Lamety, Dillony i Lozcny, ojciec mój prowadził życie prawdziwego potomka szlachetnych rodzin. Pięknéj twarzy, chociaż płeć ciemna mulata, nadawała dziwny charakter jego fizyognomii; układny jak kreol; urodziwy w epoce, kiedy uroda była wielką zaletą; mając ręce i nogi niemal kobiece, niesłychanie zręczny we wszystkich ćwiczeniach ciała; jeden z najlepszych uczni Laboissiera, pierwszego fechmistrza owego czasu; dorównywający pod względem siły, zręczności i szybkości panu St. Georges, który w 48 roku życia miał jeszcze wszystkie pretensye młodzieńca i wszystkie te pretensye usprawiedliwiał — ojciec mój musiał mieć i miał mnóstwo przygód, z których jednę tylko przytoczymy dla jej oryginalności.
Prócz tego zaplątane jest w nią imie znakomite, a imie to i w dramatach i w romansach tak często wybiegało zpod mego pióra, że jest niemal powinnością dla mnie wytłumaczyć publiczności, zkąd u mnie to wielkie do niego upodobanie.
Margrabia de la Pailleterie był towarzyszem broni księcia de Richelieu, starszego o lat 14, wtenczas kiedy pod rozkazami margrabiego d’Asfeld dowodził brygadą przy oblężeniu Filipsburga; byłoto podobno w roku 1738.
Książę de Richelieu, był jak wiadomo, ze strony swego dziada, który się nazywał Vignerot, z dość pospolitego rodu. Napróżno zmienił t końcowe nazwiska na d, chcąc mu tym sposobem nadać pochodzenie angielskie. Szperacze heraldyczni utrzymywali mimo tu, że rzeczony Vignerot był lutnistą, który uwiódł siostrzenicę wielkiego kardynała, tak jak Abeliard siostrzenicę kanonika Fulberta, ale szczęśliwszy od Abeliarda ożenił się z tą którą uwiódł.
Marszałek, który zresztą w tej epoce nie był jeszcze marszałkiem, Vignerot z ojca, a tylko z babki Richelieu, ożenił się najprzód z panną de Noailles, a potém z panną de Guise, przez które to ostatnie małżeństwo stał się członkiem domu cesarskiego Austryi, kuzynem księcia de Pont i księcia de Lixen.
Otóż zdarzyło się, że książę Richelieu miał straż okopów, przy któréj według swego zwyczaju wcale się me ochraniał, i wracał do obozu z moim dziadem, podkomorzym księcia de Conti, cały uznojony i okryty błotem.
Książęta de Pont i de Lixen przechadzali się na tymże gościńcu. Richelieu rad przebrać się co prędzéj, mijał ich w cwał z ukłonem.
— Oh! oh! rzecze ks. de Lixen, to ty mój kuzynie, jakżeś zbłocony; jednakże mniéj jesteś teraz brudny od czasu, jakeś się ożenił z moją kuzyną.
Richelieu wstrzymał nagle konia, zsiadł z mego, wezwał mego dziada aby podobnież uczynił i zbliżając się do księcia de Lixen:
— Pan zaszczyciłeś mnie odezwaniem się do mnie, rzecze.
— Tak jest, mości książę — podpowiedział tenże.
~~ Być może, nawet tak mi się zdaje, żem źle zrozumiał to coś raczył powiedzieć, czy nie byłbyś łaskaw powtórzyć te same wyrazy, bez zmienienia ani jednéj głoski?
Książę, de Lixcn skłonił się na znak, że przystaje na żądanie i powtórzył słowo w słowo całe zdanie, z którém się był odezwał.
Zdanie to było tak zuchwale ubliżającém, że nie sposób było myśléć o zagodzeniu.
Książę Richelieu ukłonił się księciu de Lixen i dobył szpady.
Książę de Lixen postąpił tak samo.
Książę de Pont naturalnie był świadkiem swemu bratu, księciu de Lixen, mój dziad księciu de Richelieu.
Nie upłynęła minuta, a ks. de Lixen, przeszyty na wskroś szpadą, padł bez duszy na ręce księcia de Pont.
Czterdzieści i pięć lat upłynęło po tym wypadku. Pan de Richelieu, pierwszy marszałek Francyi, mianowany został prezydentem trybunału honorowego w r. 1781, mając lat 85.
Miał więc lat 87, kiedy się zdarzyło to co teraz opowiemy:
Mój ojciec, który wtenczas miał lat 22, był jednego wieczora w wielkim negliżu w teatrze de la Montansier, w loży kreolki, bardzo pięknej i w owéj epoce słynącéj. Czy to z powodu wielkiéj wziętości tej damy, czy też dla swego negliżu, ojciec mój stał w głębi loży.
Muskietier pewien, poznawszy z orkiestry damę, kazał sobie otworzyć jéj lożę, i nie pytając o pozwolenie, zasiadł przy niéj i rozpoczął rozmowę.
— Wybacz pan, przerwie mu dama pierwsze zaraz słowa — ale zdaje mi się, że nie dosyć uważasz iż nie jestem sama.
— A z kimże pani jesteś? zapytał muskietier.
— Ależ widocznie z tym panem — odpowiedziała kreolka, wskazując na mego ojca.
— Ah! przepraszam, rozumiałem że to pani lokaj.
Ledwie wymówił to zuchwalstwo, grubiański muskietier wyleciał jak z kuszy na środek parteru.
Spadek ten niespodziewany, wywołał naturalnie wielki zgiełk, bo chodziło nietylko o tego co spadł, ale i o tych na których wpadł.
Parter stał w owéj epoce, nie potrzebował się więc podnosić, zwrócił się tylko z ogromnym krzykiem ku loży, z której wyleciał muskietier.
Mój ojciec wyszedł z niej natychmiast, aby czekać na swego przeciwnika w kurytarzu, ale tu spotkał tylko oficera od konstablii, który go dotknął swoją laseczką hebanową z gałką ze słoniowej kości, oświadczając że imieniem marszałków Francyi czepia się jego osoby.
Pierwszy to raz ojciec mój miał sprawę z konstablią.
Wychowany na St. Domingo, gdzie nie było trybunału marszałków, nie znał wcale zwyczajów téj instytucyi.
— Wybacz pan, rzecze do oficera, powiadasz zdaje mi się, że się przyczepiasz do mojéj osoby.
— Miałem zaszczyt powiedzieć to panu — odrzekł oficer.
— Nie byłżebyś łaskaw wytłumaczyć mi co to ma znaczyć?
— To znaczy panie, że od téj chwili aż do czasu w którym trybunał honorowy rozstrzygnie twoją sprawę, nie odstąpię cię ani na krok.
— Nie odstąpisz mnie?
— Nie panie.
— Jakto, wszędzie za mną pójdziesz?
— Tak panie, wszędzie.
— Nawet do téj damy?
Oficer skłonił się z największą grzecznością.
— Nawet do téj damy.
— Nawet do mnie?
— Nawet do pana.
— Do mych pokojów?
— Do pańskiego pokoju sypialnego.
— Co tego to nadto!
— Ale inaczéj być nie może — i oficer skłonił się z tąż samą grzecznością jak po raz pierwszy.
Ojciec mój rad byłby postąpić z oficerem konstablii jak z muskieterem, ale oświadczenie, odpowiedzi i postępowanie jego taką były oznaczone dworskością, iż nie podobna było gniewać się.
Odprowadził więc damę aż do jej drzwi, skłonił się przed nią z uszanowaniem i udał się z delegowanym panów marszałków Francyi do siebie, a ten zajął z nim razem pokoje, wychodził, wracał z ojcem mym, słowem nie odstępował go jak cień. W trzy dni potém ojciec mój oebrał rozkaz stawienia się przed księciem de Richelieu, który wtenczas mieszkał w słynnym pawilonie Hanovre.
Paryżanie, juk wiadomo, ochrzcili tém mianem pałac, który pan de Richelieu wybudował na rogu bulwaru z ulicy Choiseul, pomawiając go i to podobno nic bez przyczyny, że pieniędzy ku temu dostarczyła mu wojna hanowerska.
Mój ojciec nazywał się wtenczas hrabią de la Pailleterie. Niżej powiemy z jakich okoliczności wyrzekł się tego imienia i tytułu, ale wówczas jeszcze pod tém imieniem i tytułem oznajmiono go marszałkowi.
Nazwisko to obudziło podwójne wspomnienie w duszy i sercu zwycięzcy z pod Mahon.
— Oh! oh! — rzecze przechylając się w fotelu — czy nie jesteś czasem synem margrabiego de la Pailleterie, dawnego przyjaciela mego, który w czasie oblężenia Filipsburga był moim świadkiem przy pojedynku, kiedy miałem nieszczęście zabić księcia de Lixen?
— Tak jest, mości książę.
— A więc jesteś synem dobrego szlachcica i zapewne masz słuszność, opowiedz mi twoją sprawę.
Mój ojciec opowiedział zajście tak jakeśmy je dopiero co wystawili, a było w niém tyle podobieństwa do zajścia księcia Richelieu z jego kuzynem, iż to uderzyć musiało marszałka.
— Oh! oh! to to tak było!
— Na słowo szlacheckie, mości książę.
— Więc ci się należy zadosycuczynienie, i jeżeli zechcesz przyjąć mnie dzisiaj na świadka, z radością odpłacę ci przysługę, którą ojciec twój wyświadczył mi lat temu 46 lub 47.
Nie potrzebuję dodawać, że mój ojciec przyjął tę propozycyą, tak na wskroś ryszeliowską.
Pojedynek odbył się w ogrodzie pawilonu Hanovre. Przeciwnik mego ojca odniósł ranę od szpady w ramię.
Zajście to połączyło na nowo dwóch starych przyjaciół; książę Richelieu wypytał syna o ojca; a dowiedziawszy się że margrabia de la Pailleterie wrócił z St. Domingo do Francyi i mieszka teraz w St. Germain en Laye, zaprosił go do siebie do pawilonu Hanovre.
Dziad mój stawił się i dwaj ci bohaterowie rejencyi, rozmawiali długo o swoich wojnach i miłostkach. Przy wetach rozmowa zwróciła się na mego ojca; ułożono się, że marszałek przy pierwszéj sposobności umieści w armii syna swego dawnego przyjaciela.
W księdze przeznaczenia jednakże zapisaném było, że zawód mego ojca rozpocznie się mniéj świetnie.
Około tegoż czasu dziad mój wszedł w drugie związki małżeńskie z Maryą Franciszką Retou, swoją klucznicą; miał wtenczas 74 lat.
Małżeństwo to spowodowało jakąś oziębłość pomiędzy ojcem a synem; ztąd wynikło iż ojciec bardziéj niż kiedy ściskał kieszeń, a syn miał sposobność poznać, że życie bez pieniędzy w Paryżu jest głupiém życiem. Poszedł więc do margrabiego i oświadczył postanowienie zaciągnienia się do wojska.
— Do wojska, jako co?
— Jako prosty żołnierz.
— Gdzie?
— W pierwszym lepszym pułku.
— Bardzo dobrze — odpowiedział mój dziad.
Ale ponieważ ja się nazywam margrabią de la Pailleterie, ponieważ jestem pułkownikiem i komisarzem jeneralnym artylleryi, nie chcę abyś pospolitował moje nazwisko na ostatnich stopniach armii.
— Więc opierasz się memu zaciągnięciu?
— Nie, ale zaciągniesz się pod nazwiskiem przybranym.
— Bardzo słusznie — odpowiedział mój ojciec. — Zaciągnę się pod nazwiskiem Dumasa.
— Wybornie.
I margrabia, który zresztą nie był nigdy czułym ojcem, obrócił się tyłem do syna, dając mu wszelką wolność postąpienia jak zechce.
Ojciec mój zaciągnął się więc, pod nazwiskiem Aleksandra Dumas, do dragonów królowéj, szóstego pułku armii, pod numer 429 w dniu 29 czerwca 1786 r.
Książę de Grammont, dziad teraźniejszego księcia de Guiche, przyjął od niego przysięgę pod nazwiskiem Aleksandra Dumas; ale do poparcia tej przysięgi dodane było świadectwo, które książę de Guiche przed dwoma laty raczył mi oddać jako pamiątkę od swego ojca, księcia de Grammont. Świadectwo to, podpisane przez czterech najznaczniejszych obywateli z St. Germain en Laye, stwierdzało, że nowozaciągnięty, lubo do list wojskowych zapisany pod nazwiskiem Aleksandra Dumas, jest rzeczywiście synem margrabi de la Pailleterie.
Co do margrabi, ten umarł w trzynaście dni po wstąpieniu syna do dragonów królowéj, tak, jak przystało na starego szlachcica, który nie chciał patrzéć na wzięcie Bastylli.
Śmierć ta zerwała ostatni węzeł pomiędzy ojcem moim a arystokracją.