Życie neurastenika/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie neurastenika |
Wydawca | LUX |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Rekord |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les 21 jours d'un neurasthénique |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Markiza de Parabol stanowczo wywołuje rewolucję w zakładzie i pośród kolonji cudzoziemców swemi toaletami i blaskiem swej urody. Znałem się i nią niegdyś... blizko nawet... i mógłbym, przypuszczam, wznowić teraz tą znajomość... Lecz nawet i nie pomyślałem o tem... Po co?... Ciągle spotykam ją w bufecie, w Alejach, w Kasynie, i bardzo zadowolony jestem,, że twarz moja nic jej nie przypomina...
Rozwiodła się z mężem i po raz wtóry wyszła za mąż, lecz owdowiała i nie wiem, co teraz robi, z czego żyje i dlaczego nazywa się markizą de Parabol... Zresztą to mnie nic nie interesuje... Bawi się bardzo... i ciągle towarzyszy jej tłum czcicieli, wśród których są wszelkie możebne typy bydełka ludzkiego...
Przed kilku dniami, w hotelu, obok mnie, zamieszkał jakiś dość smutny, lub, prawdę mówiąc, zupełnie bezbarwny na pozór jegomość... Pomimo siwych włosów jego, szara twarz, nie odróżniająca się kolorem od szarego żakietu jego i, najprawdopodobniej, od również szarej duszy... pomimo zgarbionych pleców i trzęsących się nóg, widać, że nie jest jeszcze bardzo stary... Jest niezgrabny i wygląda na maniaka... Zauważyłem, że podczas obiadu, na podwórzu hotelowem, na spacerze patrzał na mnie z natrętną ciekawością. Choć w spojrzeniu jego nie było nawet i cienia wrogiego usposobienia, jednakże mimo to drażnił mnie... Zamierzałem już wypowiedzieć mu to, gdy naraz sam przyszedł wczoraj do mnie...
— Przepraszam pana... — rzekł: — Lecz to wyższe nad siły moje... Chcę się nareszcie przekonać...
Pan zna blisko markizę de Parabol... Często, bardzo często, spotykałem pana z nią w teatrach... w restauracji...
— Rzeczywiście, znałem się z nią, — odrzekłem zimno.
Uważałem też za obowiązek głupio dodać lecz w uczciwych zamiarach... zupełnie niewinnie...
— Wiem o tem, panie.
Po chwili milczenia przedstawił mi się:
— Jestem pierwszym mężem markizy...
Ukłoniłem mu się i przybrałem pozę pytającą.
— Tak, panie... Wciąż jeszcze kocham markizę... Dążę za nią wszędzie, lecz nie ośmielam się rozmawiać z nią, lub pisać do niej... Dlatego myślałem...
— Co pan myślał?
Zmięszał się naraz i westchnął.
— Ach, panie... w moim losie jest coś niezwykłego... Pozwoli mi pan przedewszystkiem opowiedzieć sobie dziwną historję mego ożenienia się...
Zrobiłem znak przyzwalający.
— Kiedy żeniłem się z markizą — zaczął — była to malutka, delikatna blondynka, bardzo dziwna, żywa i czarująca, dziwne, żywe i czarujące zwierzątko, skaczące, jak koziołek i szczebioczące, jak ptaszek. Lecz nie można było jej nazwać ani kobietą, ani zwierzątkiem, ani ptaszkiem. Było to coś zupełnie mechanicznego i zupełnie oryginalnego; lekkomyślna, gadatliwa, hałaśliwa i lekkomyślna istota, nie podzielająca, ani moich poglądów, ani moich gustów, ani mojej miłości. Najważniejsze to jest to, że miała duszę, miniaturową duszę, drobną, lekką duszyczkę, bezustanku fruwającą naokoło mnie i odbierającą mi rozum śmiechem swoim i krzykami swemi.
Laura była moją szóstą żoną... Tak, szóstą.. Dwie umarły nie wiem od czego; pozostałe porzuciły mnie... Dlaczego?... nie wiem... Nie rozumiem równie poco się znów żeniłem; wszak wiedziałem, co mnie oczekuje.
Życie moje, to, — jeżeli można się tak wyrazić, — szereg sprzeczności... Jestem najzgodniejszym człowiekiem, który nie wie, co to jest niezadowolenie, przyczepki lub złe usposobienie. Staram się podobać otaczającym i poddaję się wszystkim kaprysom, żeby tam nierozsądnemi nie wiem jak one były. Nigdy żadnych skarg, żadnych narzekań, żadnych rozkazów. Robię ofiarę z siebie, ze swoich pragnień swoich gustów, dla szczęścia tej, co żyje ze mną, lecz nie zważając na tak bohaterską wytrwałość, kobiety nie żyją ze mną dłużej nad trzy miesiące. Po trzech miesiącach tak nużę te wszystkie blondynki i brunetki, wysokie i niskie, tęgie, szczupłe, że zaczynają nienawidzieć mnie, że fiut! fiut! fiut!... jedne umierają, a drugie uciekają bez żadnego powodu. Bez powodu, przysięgam panu, lub przynajmniej że kobiety i ja, prawdopodobnie, jesteśmy dwoma absolutnie różnemi ze sobą istotami.
— Tak, tak, wiem, że mi mogą zaprzeczyć... Bezwątpienia, oskarżą mnie o to, że jestem kowalem własnego nieszczęścia... Lecz nie mogę znosić samotności... Gdy tylko zostanę sam, staję się zaraz ofiarą, męczących, trudnych do zniesienia przywidzeń, które są dla mnie gorszemi od każdej kobiety. Potrzebuję ciągłego gwaru. Czy będzie to muzyka, lub skrzypienie, obojętne mi to jest, byle tylko rozpędzał on widma milczenia...
— Muszę opowiedzieć tu niezbyt rzeczywista historję. Proszę o przebaczenie, gdyż będę się streszczać i postaram się nie wywoływać lubieżnych obrazów.
— Pierwszej nocy poślubnej miałem dziwne i nieprzyjemne zdarzenie. Gorączkowo pieściłem moją żonę, gdy naraz Laura wyrwała się z moich objęci i z krzykiem odepchnęła mnie od siebie.
— Mój Boże! jakaż ja jestem roztargniona, — zawołała: — Boże mój! Boże mój!... zapomniałam po — modlić się do świętego Józefa.
Nie zauważywszy mego zdumienia i podnieconego stanu, uklękła przy łóżku i przeżegnała się:
— O, święty Józefie — rzekła — zlituj się nad pa puńciem, mamuńcią, aby byli szczęśliwi i długo żyli!... Zlituj się nad Plumem i Kiki, memi drogiemi kotami, a również nad starym Koką (była to papuga), który nie może więcej już nic mówić, lecz którego żal by było stracić... Zlituj się również jeszcze i nad mężem moim, ażeby nie stał się dla mnie przyczyną smutku.
Potem, przybrawszy więcej odpowiedni uśmiech, rzekła do mnie z uśmiechem:
— Gotowe... Może pan ciągnąć dalej.
Lecz czar już uleciał, cudna chwila więcej już nie wróciła... Laura pozostała tem niezadowoloną i zasnęła z miną oburzenia na twarzy.
Na drugi dzień po śniadaniu udaliśmy się na spacer. Była bardzo wesoła i ożywiona, przewracała się po trawie, rozmawiała z kwiatami, z ptakami, z owadami, sama przypominając to kwiatek, to ptaka, to owada... jej malutka dusza z krzykami radości pławiła się w słońcu... Pocałowałem ją w gaju kasztanowym... Kiedy zamierzaliśmy iść do domu, było już dość późno. Laura trochę zmęczona, szła milcząc, opierając się na mojem ramieniu. Roiłem cudowne plany... i również milczałem, lecz moje milczenie było wymowniejszem od wszelkich słów. Naraz puściła moją rękę, zawróciła naprawo i szybko poszła w podskokach boczną ścieżką, opuszczającą się ku dolinie. Zawołałem:
— Lecz gdzież ty idziesz?... Gdzie idziesz?...
— Dom nasz znajduje się z tamtej strony wzgórza... Pójdę krótszą drogą.
I w dalszym ciągu skakała po ścieżce.
Dopędziłem ją.
— Moja droga, ta droga nigdzie nie prowadzi... idzie tylko do rzeki...
Laura zaprzeczyła.
— Jeżeli prowadzi do rzeki, to przejdziemy przez most.
— Lecz mostu niema...
— Jakto niema? Dlaczego mi pan mówi, że mostu niema? Jakiż pan niegrzeczny... Jeżeli jest droga, to powinien być i most...
I przybrawszy surową minę, rozkazująco do dała:
— Ja chcę przejść przez most! Słyszy pan!... idź pan przez wieś, jeżeli mu się to podoba.
Zacząłem tłomaczyć Laurze, lecz ona tak ostro rozkazała mi zamilknąć, że nie ośmieliłem się już nalegać i poszedłem za nią ścieżką, potykając się o kamienie i przedzierając się przez ciernie, szarpiące mi ubranie.
Ścieżka przyprowadziła nas do szerokiej, głębokiej rzeki, w której odbijały się wierzby i olchy, rosnące na przeciwległym brzegu i to odbicie zaciemniało powierzchnię rzeki.
— Widzisz — rzekłem jej łagodnie, bez wymówki — mostu niema... lecz napewno czujesz się zmęczoną...
Zacisnęła wargi, nic nie odpowiedziała i przez kilka sekund patrzała na ciemną powierzchnię wody, na wierzby i olchy przeciwległego brzegu.
Powracając tąż samą ścieżką z powrotem, doznawaliśmy jakieś ciężkie, przygniatające nas uczucie i szliśmy wolno i niechętnie.
Widząc, że Laura ze zmęczenia ledwie porusza rogami, zaproponowałem jej swoje ramię. Lecz odnowiła mi stanowczo.
— Nie... nie... Ja nie chcę pańskiej ręki... Nic nie chcę od pana... Pan jest złym człowiekiem.
Wieczorem żona moja nie wyszła do stołu i nie opuściła mnie do swego pokoju, drzwi którego okalały się zamknięte na zasuwkę.
— Daj mi spokój — rzekła do mnie przez drzwi: — jestem chora... i nie chcę pana widzieć...
Napróżno błagałem ją... napróżno zaklinałem, ażeby przebaczyła mi to, że mimowoli sprawiłem jej nieprzyjemność. Nawet posunąłem się do tego, że zacząłem się tłomaczyć...
— No, tak! krzyczałem, targając kluczem od drzwi: no tak... most rzeczywiście był...
Pozostała niewzruszoną i z uporem powtarzała:
— Nie... nie... teraz już zapóźno!... Nie chcę więcej pana widzieć... Idź pan...
Odszedłem i przepłakałem całą noc.
— Mój Boże! — mówiłem sobie, chodząc po pokoju — i ta również mi się wymyka... Lecz dla czego? Co się z nią dzieje?... Czy ona nie może przebaczyć mi, że na rzece nie było mostu?... Bardzo możebne. Wszak rzuciła mnie Klementyna dlatego, że razu pewnego wieczorem, kiedy powracała z balu, deszcz zniszczył jej suknię... Lub, być może, szczerze przekonana jest o tem, że ja z wyrafinowanego okrucieństwa, umyślnie poprowadziłem ją, zmęczoną, tą ścieżyną i przyprowadziłem do świadomie nieistniejącego mostu? Chciałbym wiedzieć to... Lecz prawdopodobnie i ona sama nie wie o tem.
Zgodzi się pan, że mi się nie wiedzie?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zamilkł.
— I pan się rozwiódł? — spytałem go.
— Tak, po pół roku... gdyż byłem zbyt nieszczęśliwy.
— Czy po raz wtóry poszła za mąż?
— W następnym roku wyszła zamąż za Józefa Gandar, ślicznego młodego człowieka, którego dobrze znałem...
Po pewnej przerwie dodał:
— Małżeństwo to sprowadziło go do grobu!
— A!...
— Ku wielkiemu żalowi, tak!
— Jakim sposobem?
Roześmiał się:
— To cała historja — rzekł. — W tydzień po ślubie, przy obiedzie, Laura rzekła do swego męża:
— Przyjacielu mój, chciałabym, ażebyś się wykąpał.
Gandar z przerażeniem spojrzał na nią.
— Kąpać się? Teraz?... Lecz po co?...
— Dlatego, że ja tak chcę, mój przyjacielu.
— Czyż jestem tak brudny?
— O, nie... Lecz chcę ażebyś się zaraz wykąpał...
— Słuchaj, przecież to szaleństwo! Wykąpie się wieczorem!... Lecz nie teraz?...
— O, ja tak chcę... tak chcę...
Złożyła swe malutkie rączki i w głosie jej dało się słyszeć błaganie.
— Moja droga, żądanie twoje jest nierozsądne.. I oprócz tego zapewniam cię, że jest niebezpieczne.
— O, zrób mi tą przyjemność!... Tak pragnę tego, mój drogi...
Usiadła mu na kolanach, czule pocałowała i szepnęła:
— Proszę cię... zaraz!...
Poszli do garderoby. Laura przygotowała kąpiel i rozłożyła na stole mydła, szczotki, rękawice wełniane, pomeks...
— Sama cię wytrę... Zobaczysz jak to będzie dobrze...
Rozbierał się, lecz wciąż jeszcze protestował, powtarzając:
— Co za dziwaczna myśl!... I oprócz tego to bardzo szkodliwe... po obiedzie... Bywały wypadki, że ludzie umierali nawet od tego...
Lecz ona zanosiła się od śmiechu.
— Och, umierali... Po pierwsze ty nie umrzesz od tego, że sprawisz przyjemność swej malutkiej żonce.
Był rozdrażniony coraz więcej.
— Lecz przecież brałem prysznic dziś rano. Jestem zupełnie czysty.
— Dobrze!... dobrze!... nie gniewaj się.
Ze zdumieniem wszedł do wanny i zanurzył się.
— Tak — rzekła Laura — i czyż to nie zabawne?... Zanurz się dobrze, mój drogi... Ot taki... Jeszcze!...
Po kilku minutach Józef de Gandar zaczął uczuwać dziwne niedomaganie. Nogi mu skostniały, krew uderzyła do głowy... W uszach poczuł szum i zaczął się dusić.
— Laura!... — krzyknął — Laura... mnie słabo... bardzo słabo...
Naraz oczy jego stanęły kołem, a białka napłynęły krwią. Próbował podnieść się, konwulsyjnie machnął rękoma, upadł nawznak i ze stukiem poszedł na dno.
— Ach, mój drogi — mruknęła Laura: — niedobrze tak postępować...
Rozgniewała się, wyszła z garderoby i położyła się spać.
Na drugi dzień lokaj znalazł trupa swego pana utopionego w wannie...
Jegomość pokiwał głową i rzekł:
— Co robiła od czasu tego... wiadomo nietylko mnie, lecz i panu... i drugim... wielu drugim...
Zamilkł znów i zamyślił się, zachowując na twarzy wciąż tenże sam drwiący grymas.
— O co idzie, panie? — spytałem.
Odrzekł:
— Przysługa, o którą chciałem prosić pana, już mi nie potrzebna. Pomówiwszy o markizie, uspokoiłem się... i nawet stałem się zupełnie obojętnym dla niej. Przepraszam bardzo, panie, i proszę się nie śmiać z dziwacznej mej wizyty...
Wstał i odprowadziłem go do domu, gdzie jeszcze raz tysiąckrotnie przepraszał mnie i kłaniał mi się.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Cały wieczór spędziłem na rozmyślaniach i wspomnieniach. Śmieszne wspomnienia, smutne rozmyślania!...
Poznałem się z markizą w tym czasie, gdy była kochanką przyjaciela mego Lucjana Priana, bardzo miłego człowieka, który w następstwie szybko zrobił karjerę w charakterze szpiega wojskowego.
W czasie tym, o którym to mówię, Lucjan by! biedny tak, że nie miał możności wydać obcym mocarstwom tajemnic — znakomitych tajemnic Poliszynela naszego uzbrojenia i planów naszej immobilizacji. Mieszkał przy ulicy Męczenników i zajmował w jakimś marnym hotelu meblowanym wszystkiego jeden mizerny pokoik.
— Rozumiesz — mówił do mnie Lucjan — nie mogę przyjmować u siebie mojej przyjaciółki... Mam straszne umeblowanie... Czerwone rypsowe meble połamane krzesła... A żebyś widział moje łóżko.. moją szafę lustrzaną... Ona tak elegancka; przywykła do zbytku, zaraz by porzuciła mnie... Miłość potrzebuje pięknych ramek!.. Pomyśl tylko, mój drogi, że nie mam nawet fortepianu, a na ścianach wiszą takie straszne litografje, jak: „Powrót marynarza,“ „Wręczenie sztandaru,“ „Zając powieszony za łapkę,“ które nic nie mówią namiętnej duszy kobiecej, która przywykła widzieć u siebie obrazy Maurycego Denis, gdyż jest bardzo religijna, i mającej możność zamawiania portretów swoich u Boldiniego... Jak to głupio, że nie mam ciepłego, przyjemnego mieszkania, z różowemi abażurami... z dywanami, które nie zwalają malutkich nagich nóżek... Żebyś wiedział, wielu korzystnych stosunków z kobietami zamężnymi musiałem się wyrzec z powodu tego wstrętnego pokoju!...
— Lecz — odrzekłem — twoja przyjaciółka wdowa i wolna... Dlaczego nie przyjmuje ciebie u siebie?
— Nie może, mój drogi... z powodu służby... I oprócz tego zajmuje wybitne stanowisko w towarzystwie katolickiem... Zna się z de Menom i Maco. Sprzedaje na bazarze dobroczynnym...
I dodał błagalnym głosem:
— Ty masz takie milutkie mieszkanko... połączenie stylu angielskiego ze stylem Ludwika XV, jak i ona... i takie przytulne, takie wykwintne!... Jakbyśmy się kochać mogli! Wyobraź sobie, że już sobie postanowiłem powiedzieć swej biednej przyjaciółce... gdyż mieszkam z ojcem, siostrą i dwiema sparaliżowanemi ciotkami... To straszne!... Czyż przepuszczę jeszcze i tą okazję? Ach, żebyś pozwolił!...
Po długich prośbach zgodziłem się.
Lucjan i jego kochanka zaczęli korzystać z niego mieszkania trzy razy na tydzień. Oddałem do rozporządzenia Lucjana moje perfumy, pantofle nocne i koszule i powierzyłem mu klucz od sekretnej bibljoteki... Byłem o tyle delikatnym, że w dniu schadzek zastawiałem dla nich lekką i pożywną zakąskę i sandwiche, pierożki z imbirem, portwein, herbatę i t. p.
W ten sposób poznałem wszystkie ich przyjemności.
— Jakie pan ma cudowne mieszkanie — mówiła mi markiza w restauracji, w teatrze, gdyż wbrew panu de Menon, panu de Maco i bazarowi dobroczynnemu — nie rozstawaliśmy się już. — Wiele smaku!.. Stworzone do miłości!
— Rzeczywiście? Pani znajduje? Bardzo pani uprzejma...
— Tylko garderoba pańska...
— Nie podoba się pani?
— Przeciwnie... lecz czyż nie wstyd panu patrzeć na takie swawolne obrazy?
— A pani?...
— I książki pana... Jaka obrzydliwość!...
— Znaczy się, że pani je czyta?
— Jednem słowem pan ma prześliczny gust.
Na tak poważnych i głębokich rozmowach niepostrzeżenie przechodził nam wieczór.
To trwało trzy miesiące. Razu pewnego blady, rozstrojony i zapłakany Lucjan przyszedł zawiadomić mnie, że między nimi wszystko skończone... Oszukiwała go... Wynikła straszna, burzliwa scena... Podczas wyjaśnień rozbił nawet trzy lustra i kilka bardzo drogich drobiazgów... Oddał mi potem klucz od mieszkania i poszedł.
Nie widziałem się z nim potem lat kilka i zupełnie straciłem z oczu markizę de Parabol.
Spotkałem się z nią razu pewnego wieczorem w znajomym mi domu pewnej austryaczki z Galaty, która przyjmowała u siebie dość dziwne osobistości i śpiewała romanse Schumana.
Najlepszem z tego wszystkiego było to, że w domu tym nikt nikogo nie znał, gdyż goście bezustanku się zmieniali; zbierano ich przeważnie w koloniach cudzoziemskich, a nawet w najbardziej eleganckich kolonjach stolicy.
Podszedłem śpiesznie do pani de Parabol.
Była wciąż jednakowo młoda, piękna, wesoła, zachwycająca, namiętna, tylko włosy jej stały się jakby jaśniejszymi.
— Jak już dawno się nie spotykaliśmy — zawołałem — co z panią się działo po katastrofie?...
Pani de Parabol uważnie patrzała na mnie, starając się przypomnieć coś sobie.
— Jakiej katastrofie? — wyrzekła.
— Wszak pani de Parabol?
— Ma się rozumieć... A pan kto taki, panie?
— Jerzy Vasseur — oznajmiłem jej, kłaniając się — pani mnie nie pamięta?
— Nie...
— A Lucjana Prian?
— Lucjana Prian? Jakiego Lucjana Prian?... Niskiego blondyna?
— Nie, wysokiego bruneta.
— Zupełnie nie pamiętam!
— Wysoki brunet, którego pani namiętnie lubiła... trzy miesiące... u mnie... w mojem mieszkaniu... w takiem ślicznem mieszkaniu?...
Pani de Parabol skupiła się, przypomniała sobie w myśli wszystkich kochanków swoich... wszystkie ich mieszkania... i rzekła ze szczerym smutkiem:
— Nie, wysoki brunet... w pańskiem mieszkaniu? nie pamiętam nic podobnego... Mojem zdaniem pan jest niespełna rozumu!...
W tydzień potem spotkałem ją w innym znajomym mi domu, u pewnej amerykanki z Kanady, która śpiewała Schuberta, naśladując Ivette Guilbert...
Pierwsza podeszła do mnie, grzeczna i uśmiechnięta:
— Pan napewno wziął mnie tego wieczoru za obłąkaną?... Teraz przypomniałam sobie wszystko... Lucjan Prian!... Jakże by!... Boże, jakiż on był głupi i jakieśmy go obydwoje oszukiwali...
— Jam go oszukiwał? — zawołałem, — lecz z kimżeź?
— Ze mną, ma się rozumieć... Nasze pocałunki... nasze kąsanie... i moje włosy! Tyś już zapomniał to, niewdzięczny?...
Teraz na mnie przyszła kolej zdziwienia się.
— Pani się myli!... Pani oszukiwała mego przyjaciela Lucjana Priana nie ze mną!
— Lecz z kimżeż?... Wszak pan był przyjacielem Lucjana Prian?
— Najzupełniejsza prawda!
— I jam nie oszukiwała go z panem?...
Zrobiła czarującą minkę i z niedowierzaniem popatrzała na mnie.
— W takim razie byłoby to po raz pierwszy.. Pan mnie zdumiewa...
W tej chwili w salonie wszczął się lekki gwar. Gospodyni domu zamierzała śpiewać romans Schuberta. Pani de Parabol opuściła mnie.
Nie widziałem jej więcej.
Zobaczyłem ją tylko tu.
Być może, jutro pomówię z nią.