Życie płciowe i jego znaczenie/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie płciowe i jego znaczenie |
Podtytuł | ze stanowiska zdrowotno-obyczajowego |
Wydawca | Wydawnictwo »Przewodnika Zdrowia« |
Data wyd. | 1904 |
Druk | S. Buszczyński |
Miejsce wyd. | Berlin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak parzeniu się zwierząt tak i zespalaniu się obojga płci, wśród ludzi pierwotnych, przewodniczy popęd przyrodny, dążący do krzewienia rodzaju. U człowieka, wykształconego przez oświatę, panowanie woli nad żądzą poczuciową uszlachetnia instynkt i zdobi go uroczym kwiatem miłości.
Zatem cel małżeństwa zawiera się w utrzymywaniu i doskonaleniu rodu, na podstawie miłości.
Co to jest miłość, odpowiedzieć na to również trudno, jak na zapytanie Piłata: co to jest prawda? Miłości trzeba doznać, lecz nie można jej ani określić, ani też zawyrokować — nakazać lub zabronić.
Wreszcie małżeństwo nie jest dowolnym wymysłom ludzkim ani też wyłącznym przywilejem człowieka; jestto raczej stan nakazany przez prawa przyrody, kierujące także wieloma zwierzętami, których łączność stosuje się nietylko do własnych potrzeb, lecz również do wymagań rozwoju nowych istot żyjących.
Podczas gdy w tworach jednokomórkowych krzewienie odbywa się przez oddzielanie się cząstek, zaopatrzonych w rodną materję, natomiast u zwierząt nawet niższych stopni, skoro tylko potrzeba dwóch istot żyjących do spłodzenia trzeciej, wnet ukazuje się płciowy pociąg, stanowiący pierwotną postać miłości. Już wśród owadów, np. polny świerczyk wieczorem wychodzi na próg swej dziennej kryjówki, dla wabienia samiczki ćwierkaniem. U ptaków nietylko bywają pomiędzy samcami zacięte walki zalotnicze, lecz też i ze strony samiczki przejawia się zezwolenie lub odmowa, nie zawsze na rzecz zwycięzcy. Pomiędzy zwierzętami czworonożnemi: niedźwiedź nie opuszcza niedźwiedzicy do porodu; wilk, borsuk, lis, bóbr, zając towarzyszy samce aż do rozwoju młodych. Wreszcie bociany, wąż i w. in. przedstawiają wzorowe przykłady wierności małżeńskiej.
W związkach małżeńskich ludzi pierwotnych z pewnością nie zachodziło istotnych różnic od wspólnego pożycia pomiędzy zwierzętami; uczucie miłości według naszego pojęcia musiało być dla nich prawie całkiem obce. Mężczyzna porywał dziewczynę przemocą i małżeństwo było zawarte.
Nie można więc odmówić słuszności śmiałemu wyrzeczeniu Karola Alberta: miłość jest tą postacią płciowego popędu, która odpowiada pewnemu stopniowi rozwoju i która tem samem dla takich istot stała się moralną koniecznością do płodzenia.
Niestety miłość zobopólnie szczera, wzniosła, istotnie godna uświęcenia, jest rzeczą zbyt rzadką w małżeństwach. Nie mówiąc już o dawnych czasach, kiedy istniało powszechnie wielomęstwo lub wielożeństwo, lecz nawet od chwili podniesienia jednożeństwa do godności sakramentu przez Sobor Trydencki (1545 — 1563), do czasu teraźniejszego ma się z tem nie lepiej a nawet niestety, rzec można, coraz gorzej!
W zasadzie, sakrament małżeństwa, jest oparty na słowach Chrystusa „co Bóg złączył, tego człowiek nie powinien rozdzielać“. Pięknie to dźwięczy przy istotnem złączeniu wedle woli Boga-miłości, lecz obecnie taki związek, zwłaszcza w najludniejszych środowiskach rzekomo „cywilizowanej Europy“, należy wprost do wyjątków. Najczęściej para ludzi zaprzęga się do jednego wozu nie dlatego, żeby go ciągnąć szczerze wspólnemi siłami, lecz z jednej strony przez żądzę uciech, z drugiej przez nieświadomość; z obu stron — przez samolubne widoki!
Tymczasem miłość żyje więcej tem co daje, niż tem co bierze. A w takich małżeństwach obie strony spodziewają się zysku i to nie dla duszy ale wprost dla zmysłów. Zachodzi pomyłka w rachubie, zkąd wynikają zobopólne zgryzoty, niesmak, wyrzuty — ciężkie kajdany — „nieszczęście“! Bo i gdzież tu czystość, samozaparcie — miłość wedle Boga?!...
Niechaj więc zastanowią się nad tem przedewszystkiem rodzice, od których najczęściej pochodzą te błędne rachuby, nietylko pomimo, lecz nawet najczęściej wbrew woli kojarzonej młodzieży. Świadczy o tem dostatecznie już same powieściopisarstwo, któremu od lat 200 służy za tło niezmienne: opór rodzin łączeniu się dwojga kochanków.
Zapewne, dzieje się to nie w złym celu; owszem takie rodziny zwykle pragną usilnie „zapewnić szczęście“ swych młodych „niedoświadczonych“ odrostków, ale dla osiągnięcia takiego celu potrzeba odpowiednich środków.
Tymczasem cóż może być smutniejszego nad zaślepienie zbyt doświadczonej matki, która namawia swą córkę do „rozsądnego“ zamążpójścia wyrazami: „Moje dziecię, miłość wyniknie z małżeństwa.... W początku i ja nie kochałam twego ojca, lecz teraz widzisz — żyjemy zgodnie“...
Może za bardzo „zgodnie“ — każdy w inną stronę! — Takie namawianie ma równie smutno jak śmieszne podobieństwo do uprzejmości gospodyni, zapraszającej do jedzenia słowami: trzeba skosztować, by zasmakować („l’appétit vient en mangeant“). Nawet jedzenie przymusowe, zwłaszcza rzeczy niepożądanych, chociażby najponętniej ozdobionych i przyprawionych, nie może służyć zdrowiu; a cóż dopiero nieustanne pożycie z osobą, chociaż macierzyńskiego, lecz zawsze cudzego wyboru, szczególnie gdy istnieje własny!
Czyż można się dziwić, jeśli w takich małżeństwach dzieci zostają poczęte ze wstrętem, wydane na świat z nienawiścią! Takie związki małżeńskie pędzą męża do karczmy i płodzą dla obojga zamiast miłych zdrowych dziatek — chorobliwie potworną, wzajemną obłudę!
Z takich małżeństw wynikły nie miłość i wierność lecz wiekowe choroby, tak trafnie streszczone przez słynnego francuskiego dziejopisarza-filozofa Michelet’a, zmarłego w Paryżu w r. 1874. „Każde stulecie jest nacechowane pewną główną chorobą: 13-te, było wiekiem trądu; 14-te czarnej dżumy; 15-te, religijnego obłędu; 16-te, syfilisu;[1] 18-te, ospy; 19-te, jest, od bieguna do bieguna, trzęsione nerwowością; 20-te, będzie wiekiem chorób macicznych i zwyrodniczych. Można też będzie nazwać je wiekiem nędzy i opuszczenia kobiety“.
Tymczasem ludy mieniące się „cywilizowanemi“, Francja na czele, zwaliły te wszystkie klęski na najniewinniejsze, jeszcze nie poczęte istoty, wołając na całe gardło: „mniej dzieci, mniej dzieci“!.... Niby z przeludnienia powstała nędza materjalna a z tej wynikł upadek cielesny i duchowy.[2]
Nie tutaj miejsce do mowy o wszelkiego rodzaju poniżeniach ludzkości, lecz przynajmniej dzieci, obecnych i przyszłych, każdy człowiek, mający chociaż iskierkę poczucia godności ludzkiej, powinien bronić wszystkiemi siłami!!
Wreszcie w obronie tej wesprą nietylko prawa przyrody, lecz nawet i nieustanne dzieje ludzkości, jakkolwiek obecnie tak dalece zwyrodniałej.
Teraźniejsi „cywilizatorowie“, wśród których Niemcom chce się zajmować pierwszorzędne miejsce, uroili sobie, jakoby przez ograniczenie liczby noworodów miały zyskać stosunki społeczne. Jak gdyby ludzie małodzietni mieli być skromniejsi, mniej wymagający, szczęśliwsi, lepsi.... Temu zaprzecza stanowczo powszechnie znany fakt, że mnóstwo rodzin małodzietnych, nawet posiadających zbytek mienia są, nie mówiąc już o reszcie, najbardziej bezszczęśne, podczas gdy bardzo liczne rodziny nader gromadne i przytem ubogie są najszczęśliwsze.
Czem się to dzieje, że małżeństwa najbardziej wystawione na codzienne troski o mnogą dziatwę są i pozostają we wzorowej błogości? Odpowiedź prosta. W parze, która się złączyła nie z wyrachowania, ale przez wzajemną miłość, stanowiącą szczyt przychylności i samozaparcia, skoro mąż i żona jednako pragną nieść dary i ofiary a przytem nie posiadają nic prócz siebie samych, każdy przynosi w darze i ofierze siebie całego. Dla życia, a tembardziej dla wyżywienia i wychowania dziatwy, muszą pracować ze wszystkich sił, przez co właśnie poznają swą równorodność i równowartość. Skoro żonę macierzyństwo oderwie od pracy, to mąż z tem gorętszą usilnością i z tem głębszem samozadowoleniem, wytęża się za oboje. Gdy w swą kolej mężczyzna zaniemoże, to kobieta czyni prawdziwe cuda dla pielęgnowania swego wiernego towarzysza podróży w przygodzie, utrzymania domu, drobiazgu i chociaż troszeczkę samej siebie.
Coprawda w takich małżeństwach każdostronne wymagania pod względem wspólności duchowej są nieskończenie skromniejsze, niż wśród ludzi nie potrzebujących wywalczać tak zawzięcie każdy kęsek suchego chleba, lecz przytem nie braknie tutaj równie głębokiej.... a raczej jeszcze głębszej spójni umysłowej. Niema tu czasu ani ochoty do wypowiadania myśli i dążności słowami; czynność pochłania wszystkie władze, czyny świadczą najwymowniej o tem, co się odbywa we wnętrzu każdego.
Rzecz prosta, że takie małżeństwo może istnieć jedynie przy zobopólnem najsurowszem spełnianiu każdostronnych obowiązków, bez cienia podwładności jednej strony względem drugiej. Przede-wszystkiem mężczyzna, chociażby tylko sam jeden zarabiał na potrzeby całej rodziny, nigdy nie powinien rościć praw do szczególnych, osobistych używek. Kto pragnie być godnym i szczęśliwym mężem i ojcem, ten niechaj odpędzi na zawsze zachcianki do bawienia się w pana. Niech mężczyzna będzie głową rodziny, ale nie kapuścianą — głową rozumną, wtedy kobieta będzie sercem nie płochem — jędrnie, gorąco i stale bijącem dla głowy i całego ustroju.
Dzieci, dobrze kierowane — zdrowe, skromne czułe i wstrzemięźliwe — to nie powiększenie ubóstwa, lecz raczej najtrwalsze bogactwo. Nie tyle w braku mienia, ani nawet w chorobie znajduje się źródło prawdziwej nędzy — głównie w samolubstwie!
Od pracy uciekają jedynie ludzie, którzy nie zaznali jej wdzięczności. Szczere spełnienie obowiązku, chociażby najmniej popłatnego, nagradza człowieka sowiciej, bo trwalej, niż najświetniejsze skarby zewnętrzne, przywłaszczono niesłusznie.
A cóż może być bardziej niesłusznego — czy raczej wprost zbrodniczego — nad żądzę osobistego dobrobytu, mającego niby wyniknąć z przeszkadzania przyjść na świat nowym istotom ludzkim, przecież nie mniej uprawnionym przez przyrodę do korzystania z jej darów, jak i my sami. Właściwie nawet prawo życia przyszłych pokoleń, jeszcze niewinnych, jest nieskończenie większe od prawa bytu takich obecnych, którzy, gwoli swym brudnym zachciankom, gotowi dla każdej popełnić dziesięć morderstw przedrodnych.
Dla zadania kłamu wyżej przytoczonej przepowiedni serdecznego Michelet’a względem cechowych chorób 20-go stulecia, nastał ostatni czas do nadania ludzkości lepszego kierunku przez odpowiednie:
W rozdziale I. tej książki, roztrząsając zadanie powszechnego życia, wymieniliśmy prawo twórczej przyrody, przejawiające się wszędzie biegunową dążnością dwóch przeciwnych prądów, ku zlaniu się w trzecią jednolitą siłę.
Na tejże zasadzie i jedynie na niej może się opierać — zdrowe i prawe — szczęśliwe życie ludzkie. Dwubiegunowe prądy — w postaciach osób płci obojga — są przeznaczone do zobopólnego współdziałania z ogólną potęgą wszechświata. Słowem: kobieta i mężczyzna, czyli dwa razy ja, połączone w trzecie my czyli małżeństwo, ma się uwieczniać przez jedno ono, t. j. potomstwo. Pomimo znacznej różnorodności w sposobie myślenia i czucia mężczyzn i kobiet, treść obostronnej wartości jest zupełnie równa. Zatem powinna tu być mowa nie o panowaniu jednej lub drugiej strony, lecz wprost o dwóch równodziałalnych połowach jednej całości. A jeżeli dotąd nazwa „połowicy“ była zwykle stosowaną tylko ze strony mężczyzny względem kobiety, to należy się spodziewać, że i w tem przyszłość poskromi wszelką żądzę przodowania.
Tak więc dla istotnego uposażenia młodzieży ku szczęściu w małżeństwie, powinno chodzić o równowarty zobopólny posag, nie zewnętrzny lecz wewnętrzny, rozumie się jednocześnie na ciele i duchu.
Od dzieciństwa należy: chłopczyków sposobić do uznawania — jak w matce i siostrach, tak i w innych dziewczynach i kobietach a zatem i w przyszłej żonie — ogniwa twórczej czułości; dziewczynki zaś przyuczać do widzenia — jak w ojcu i braciach, tak i w innych chłopcach i mężczyznach, a następnie i w przyszłym mężu — odpowiedniego ogniwa zarówno twórczej jędrności. Niech obie strony będą jednako wdrażano od maleńkości do cieszenia się bardziej tem co dają, niż tem co przyjmują; w ten sposób każda z nich nauczy się zawczasu ubiegania się o zaszczytne prawo zostania możliwie pożyteczną i o równie wzniosły obowiązek bycia jak najmniej uciążliwą.
Precz więc na zawsze z dotychczasowem zaślepieniem, jakoby w rodzinie syn miał być wszystkiem a córka niczem! — Tę jak i tamtego trzeba uposażyć w najtrwalszy skarb osobistej wartości. Z takiem uposażeniem zniknie potworna zależność jednej strony od drugiej, pozostanie tylko prawe i dobrowolne oddanie się wspólnemu dobru.
Pod tym względem dotąd błądzi się ogromnie w wychowywaniu chłopców na samolubów, ale podobno niemniej i w kształceniu a raczej zniekształcaniu dziewcząt, uczonych w domu i w szkole mnóstwa rzeczy, przydatnych niemal jedynie do powierzchownego przypodobania się mężczyznom, a nader mało służących do rzeczywistego pożytku w późniejszem życiu.
Precz więc nadewszystko z dwojaką miarą i wagą. W mężczyźnie jak w kobiecie wewnętrzna próżnia, przykryta pozornemi wdziękami jest zarówno zdradną, nietylko dla drugiej strony, lecz niemniej i dla własnego szczęścia; w kobiecie jak w mężczyźnie, wewnętrzne cnoty — ocienione szczerą skromnością, która nie olśniewa blaskiem, lecz wciąż cudnie pachnie — stanowią zarówno konieczny zadatek wspólnej błogości.
Przy wczesnem zaopatrzeniu w ciało zdrowe i odporne, w umysł świeży i jędrny, w duch prawy i wytrwały, obejdzie się młodzież bez spadków majątkowych i pieniężnych posagów, a może nawet nie da się oprawiać w ramki, rzucające na obraz wartości osobistej pewien cień szpecący.
Nie ulega wątpliwości, że cel rodziców, pragnących „zapewnić“ swym dzieciom samodzielność późniejszego bytu, jest w zasadzie chwalebny, ale dotychczasowe środki najczęściej prowadzą jedynie do samowoli bez istotnej dzielności, lecz nawet wprost złoczynnej. Młodzieniec „spadkobierca“, jak dziewica „posażna“, zwykle samym już tym zdradnym „tytułem“ bywają tamowani nawet w najhojniejszych skłonnościach wrodzonych ku doskonaleniu się osobistemu. Zbytnia łatwość do zaspokajania potrzeb, a co gorsza zachcianek osobistych, prawie zawsze podkopuje, szybciej lub powolniej, wszystkie siły fizyczne i moralne. Że człowiek rzeczywiście stworzony na to, żeby „spożywał chleb w pocie czoła“, tego dowodzi stanowczo niezmienny fakt, iż prawdziwie smakuje tylko to, co się dostaje z pewną trudnością, co się zdobyło walką, zwłaszcza przeciwko własnym słabościom.
Zatem rodzice rozsądnie czuli powinni ułatwiać młodzieży walkę życiową przez dostarczenie jej potrzebnych sił cielesnych i duchowych; resztę niech zdobywa i pożytkuje z wewnętrznem poczuciem własnej zasługi, bez niczyjej krzywdy.
Należy więc nieść ochoczo możliwe ofiary dla gruntownego wykształcenia młodzieży a nadewszystko troszczyć się gorliwie o wyrobienie w niej zamiłowania wzajemnie wspierających się potęg pracy, prawdy i dobra — najlepiej własnym przykładem!
Takie wychowanie, to spadkobierstwo najhojniejsze i najtrwalsze — najistotniejsze uposażenie ku szczęściu, nietylko w małżeństwie, lecz zarówno wszędzie i zawsze: od najludniejszych miast do najgłuchszych wiosek, od początku życia aż het daleko poza grobową deskę!!
Z mnóstwa sprzeczności, napotykających się w postępowaniu ludzkiem, do najbardziej rażących należy bezsprzecznie fakt, że w społeczeństwach, uchodzących za „najcywilizowańsze“ — czyli niby szczególnie uzdolnione do prawidłowych stosunków życiowych — właśnie przeciwnie przedstawia się najwybitniejsza niechęć do wstępowania w stan małżeński, przecież będący nieodzowną dźwignią wszelkich porządnych styczności społecznych.
Nie bez słusznych pobudek zostają w bezżeństwie np. ci, którzy mieli w swym rodzie czy to suchotników, czy chorych umysłowo itp., albo czuja się osobiście obarczeni słabościami, mogącemi za bardzo utrudniać spełnianie obowiązków rodzinnych lub zagrażać dziedzicznością przyszłemu potomstwu. Można też do pewnego stopnia usprawiedliwić bezżeństwo takich, którzy w młodości musieli opiekować się matką-wdową, osierociałemi siostrami itp. i przytem opuścili wszelką sposobność do założenia własnego ogniska rodzinnego.
Ale bezżeństwo dla łatwości wygód osobistych, dla uniknięcia natężnej pracy lub wzruszeń, albo też pod pozorem braku okoliczności, sprzyjających odpowiedniemu obcowaniu z dziewicami, czy też znowu z powodu przesadnych wymagań w swej przyszłej nadludzkich przymiotów wspólnie z świetnym majątkiem — to już tylko najciaśniejsze samolubstwo!... Tak, najciaśniejsze, bo nawet wręcz przeciwne jasnemu pojęciu o własnym dobrobycie. Takie „przeszkody“ do ożenku dowodzą jedynie bezmyślnego upodobania w uciechach łatwych, bez jutra, czy raczej z jutrem, mszczącem się nader ciężko za zbyt lekkie dzisiaj.
Ma to być jakoby dla życia „krótko, lecz dobrze“. W istocie zaś takim sposobem żyje się jak najgorzej i, chociaż często w zakresie uszczuplonym, zawsze jeszcze za bardzo długo, w stosunku do strasznej nicości urojonego powabu przelotnie odurzającej próżni.
Takim bezżeńcom bodaj najskuteczniejszą przysługę mogłoby wyświadczyć prawodawstwo, któreby ich obłożyło, na rzecz ubogich rodzin, podatkiem dość poważnym dla wywołania poczucia znikomości mydlanych baniek. Przerzedziłyby się wtedy zbyt liczne okazy obecnie wykraczających przeciw prawom przyrody, która słusznie a srogo chłosta za te urągania, jak bezużytecznych osobników, tak i niedbałe społeczeństwo.
Niedbalstwo społeczne przejawia się zarówno w modnem bezcelowem wychowywaniu młodzieży żeńskiej. W ubogich rodzinach ludowych braknie środków do należytego wychowania córek ku prawidłowemu małżeństwu a t. zw. „wyższe“ warstwy społeczne odwracają się z pogardliwym wstrętem od płodnych trudów i wolą oddawać się podobno nie-łatwiejszym, choć marnym zabiegom o „wdzięki“ powierzchowne, dla nużących zabaw i rozmiękczających wygódek!
Rzecz prosta, że przytem coraz bardziej zaniedbuje się gruntowne kształcenie umysłu i serca, szczególnie w kierunku istotnej samowiedzy i panowania nad sobą. Nie dziw zatem, że mężczyźni, pragnący poważnego związku, boją się łączyć z istotami tak powierzchownemi.
Przedewszystkiem więc płeć żeńska — rzekomo „przodujących“ a w istocie najbardziej zacofanych kół, lśniących złudnym blaskiem — potrzebuje zaopatrzenia w lepsze warunki zdrowotne ciała i ducha, uzdatnienia do rzeźwiącej i krzepiącej pracy i ograniczenia bezwstydnych wymagań pod względem zabójczych pieszczot! — Coprawda, niestety, i średnie warstwy, szczególnie w najrozgłośniejszych stolicach, już się wielce zaraziły od owych niby stanowiących miaroskaz „dobrego tonu“. Nadto, niejednego rozsądnego mężczyznę odstręcza od małżeństwa sam widok osób płci drugiej w postaci okazów kobiecego usamowolnienia (emancypacji), czy raczej rozsamowolenia (wyuzdania), wśród których przyrodne cnoty kobiece ustąpiły miejsce męskim sztucznym wadom. Szczęściem jednakże to mądralstwo błędnych prorokiń jeszcze nie zagłuszyło zdrowego rozsądku kobiet istotnie wykształconych, posiadających dość silną wolę dla stania się dobremi małżonkami, wzorowemi matkami.
Jest jeszcze dosyć kobiet i mężczyzn, czynnie dzielących pogląd Goethe’go, że „małżeństwo jest szczytem wszelkiej oświaty“. — Jeszcze wielu mężczyzn spostrzega trzeźwem okiem zacną dziewicę, godną męskiej ochrony; jeszcze dosyć kobiet spogląda z nieudaną czułością na poczciwego mężczyznę, zasługującego na orzeźwienie serdecznością kobiecą.
Dla podniesienia ducha jednych i drugich co do zbawiennego wpływu małżeństwa na byt osobisty, przytoczymy tu wybitne orzeczenia poważnych badaczy i nie pojedyńcze, statystyczne fakty.
Według Hufelanda — który, szczególnie w swej słynnej „Makrobiotyce“ (sztuka przedłużania życia ludzkiego), podał dużo znakomitych przepisów w tym kierunku — „rzecz to naturalna, że im człowiek wierniejszy prawom przyrody, tem dłużej z nich korzysta“. — Prawidłowe zaspokajanie popędu płciowego oddziaływa równie korzystnie na mężczyzn jak i na kobiety. Pismo święte mówi: „dobra żona podwaja wiek męża“. — — Rozumie się, że niemniej wart i dobry mąż dla żony. — Dr. Plosz nazywa małżeństwo „krynicą młodości, dla płci obojga“.
Tylko pomiędzy 20 a 30 rokiem życia mężatki, zapewne wskutek częstego niedostatku sił do przeniesienia licznych połogów, ulegają cierpieniom połogowym, sprowadzającym śmiertelność większą, niż wśród niezamężnych takiegoż wieku. Ale i w tem wielkie miejsce zajmuje zaniedbanie istotnie zdrowotnego wychowania i sposobu życia. Tak więc widzimy, że przyrodnie świeże wieśniaczki, już i w młodości znoszą macierzyństwo bez nadmiernego trudu: rodzą łatwo, karmią bez wysilenia i, mimo licznych połogów, a nawet po części dzięki tym dobrym połogom, długo zachowują pełne zdrowie i czerstwą zdatność do pracy a zarazem nie tak rychło tracą na piękności.
Że zaś bezżenność szkodzi zdrowiu, tego dowodzą gromadnie spisane wiadomości statystyczne, z których wykazuje się przedewszystkiem, że pomieszanie zmysłów jest znacznie częstsze wśród bezżennych. We wszystkich domach obłąkanych znajduje się więcej dziewczyn aniżeli kobiet. W paryskim zakładzie tego rodzaju, zwanym „La Salpetriere“, z 1726 pomieszanych osób płci żeńskiej było 1276 niezamężnych a zaledwo 450 mężatek (według dra Debay). W Prusiech dokonano w r. 1882 obszernego spisu, według którego średnio na 10 tysięcy mieszkańców było obłąkanych: nieżennych mężczyzn 33, 2 i niezamężnych kobiet 29, 3; owdowiałych mężczyzn 32, 1; kobiet 25,6; znajdujących się w małżeństwie osób obydwóch płci razem zaledwo 9,5.
Wśród niezamężnych osób płci żeńskiej obłąkanie przytrafia się najczęściej pomiędzy 25-m a 35-m rokiem życia, więc w okresie odkwitu i znikania nadziei wejścia w stan małżeński.
Bezżenni mężczyźni, nawet najwstrzemięźliwsi, znajdują łatwiej odwód płciowości w pracy zawodowej, bardziej związanej z mózgiem, czyli główną stacją nerwową; niezamężne kobiety często uciekają się w początku do pobożności, lecz po większej części daremnie i z rozwinięciem się cierpień nerwowych, jak histerja i obłąkanie (według Krafft-Ebinga).
Małżeństwo więc wykazuje siły odporne przeciw pomieszaniu zmysłów, pomimo zwiększenia życiowych trosk i kłopotów; również przeciwko szału samobójstwa. Najwięcej samobójstw zachodzi wśród osób wyszłych z małżeństwa furtką rozwodu. W Saksonji wykazało się samobójstw: wśród mężczyzn bezżennych 1 na tysiąc, a pomiędzy żonatymi tylko połowa: 1 na dwa tysiące; pomiędzy kobietami zaś te liczby zeszły: dla niezamężnych do 1 na 4 tysiące i dla zamężnych do 1 na 8 tysięcy.
Pod względem siły przedłużającej życie służą następne liczby. W Prusiech w r. 1886 na każdy tysiąc ludności, umarło: przed 20-m rokiem życia: 605,9 osób:
w wieku | mężczyzn | kobiet | ||
bezż. | żonat. | niezam. | zam. | |
20 do 30 lat 30 „ 40 „ 40 „ 60 „ 60 „ 80 „ |
8,1 16,7 30,2 73,1 |
5,9 9,5 19,3 55,5 |
5,8 9,5 18,5 62,1 |
8,1 9,9 13,7 48,2 |
Ogółem | 128,1 | 90,2 | 95,9 | 79,9 |
W Niemczech umarło na każdy tysiąc mężczyzn:
w wieku | nieżonatych | żonatych | ||
20 do 30 lat 30 „ 40 „ 40 „ 50 „ 50 „ 60 „ 60 „ 70 „ 70 „ 80 „ nad 80 „ |
8 16 26 42 71 138 285 |
7 9 14 24 45 96 219 |
Ogółem | 586 | 414 |
Nareszcie, jak dalece przez nieżenność rodziców cierpi potomstwo, to się uwydatnia z obliczeń francuskiego badacza Langneau. Na każdy tysiąc zapłodnień było:
Martwo urodzonych | ||||
w okresie | w małżeństwach | poza małżeństwami | ||
r. 1847 do 50 51 „ 55 „ 56 „ 60 „ 61 „ 65 „ 66 „ 69 „ |
31,8 36,7 40,4 40,8 41,8 |
66,0 69,2 73,6 76,4 79,3 |
Zatem stale: ze związków nieślubnych wynikła stosunkowo blizko podwójna śmiertelność przedrodna, niż w małżeństwach.
Tak więc ludzie unikający małżeństwa mylą się pod każdym względem, skoro sobie wyobrażają, że tem dogodzą chociażby tylko samolubnym pragnieniom, gdyż i w tem dzieje się wręcz przeciwnie — żyją krócej i gorzej!