Życie snem (Calderón, tłum. Szujski, 1882)/Dzień pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Życie snem
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia Władysława Łozińskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Szujski
Tytuł orygin. La vida es sueño
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻYCIE SNEM
(LA VIDA ES SUENO)



Dzień pierwszy.
(Dzika, leśna i skalista okolica. W głębi stara wieża. Rozaura w przebraniu męskiem schodzi z skalistego wzgórza).


Rozaura

Gdzie mnie wiedziesz szybkonogi,
Wiatry z drogi, góry z drogi
Rwiący w pędzie hipogryfie?
Gdzie na nagie gnasz mnie skały
Błysku ty, bez światła biały
Bez lotnego ptaku pierza,
Bezpłetwiasty mórz potworze?
Stań! dzikiego tutaj zwierza
Świetne w blaskach słońca łoże...
Stań! sił więcej mi nie służy:
Ślepa już i zrozpaczona
Kładę ręce i ramiona
Na szmaragdzie tej pustyni!
Krwawy znaczę ślad stopami
W niegościnnej polskiej ziemi:
Bo któż oczy litośnemi
Nieszczęśliwych zwykł przyjmować?

Klaryn

Krzywdę mi Jegomość czyni:
Skoro trudnim się skargami
I mnie proszęż porachować.
Wszak oboje z domu ciszy
Rzniemy w świat na awantury,
Rozbijamy łeb skałami,
Koziołkujem się oboje
Z każdej paryi, z każdej góry:
Czemuż, gdzie boleści twoje
O Klarynie nikt nie słyszy?

Rozaura

Nie mieściłem cię w mem słowie
Chcąc zostawić twej wymowie
Skargę na własny rachunek:
Wszakże wedle mędrców zdania
Warto ponosić frasunek
By mieć prawo narzekania.

Klaryn

Taki mędrzec, bez wątpienia
Był nieboże — pijaczyna!
Dałbym mu dla otrzeźwienia
W bok kułaków z pół tuzina!
Niechby radził, co w tej porze
Na pustkowiu, zabłąkani
Czynić mamy w tej otchłani
Kiedy dzienne gasną zorze.

Rozaura

Smutne, dziwne nasze losy!
Lecz jeźli mnie wzrok nie mami
Jeźli fantazya nie łudzi,
Widzę tam — chociaż niebiosy
Słabemi tchną już światłami,
Widzę tam — mieszkanie ludzi.

Klaryn

I ja, jeźlim nie oślepiał.

Rozaura

Dzikiej mieszkanie budowy:
Zda się że z olbrzymów głowy,
Które tam sterczą nad nami,
Głaz się po głazie odczepiał
I w dziką złożył strukturę.

Klaryn

Zbadajmyż tedy tę dziurę,
Zamiast się zbytnie dziwować,
Może się znajdzie szczęśliwie,
Kto nas zechce przenocować.

Rozaura

Brama ta, paszczęka raczej,
Ciemnością nocy straszliwie
Zionie k’nam. (słychać szczęk kajdan)

Klaryn

A to co znaczy?

Rozaura

Strwożona, struchlała stoję.

Klaryn

Otóż i słychać kajdany.
Galernik jakiś spętany
Siedzi tam... Boję się, boję.

Zygmunt (z wieży)

Biedny ja! O! nieszczęśliwy!

Rozaura

Boże! jakiż głos straszliwy!

Klaryn

Do pięt przechodzą mnie dreszcze.

Rozaura

Klarynie!

Klaryn

Pani!

Rozaura

Czas jeszcze!
Uciekniem.

Klaryn

Szczęśliwej drogi
Nie ruszę nogą od trwogi.

Rozaura

Światło tam błędne migoce:
Gwiazda wilgocią wybladła
Drżąca, niepewna upadła
Aby tej otchłani noce
Srożej uczynić czarnemi.
Przecież przy błędnem jej drżeniu
Widać człowieka w pomroce,
O trupa raczej! na ziemi
Widać w okropnem więzieniu.
Ciężkie okowy go gniotą,
Skóry mu zwierząt odzieniem.
Stańmy, poczekajmy oto
Niech się wywnętrzy z cierpieniem,
Które przyciska go srożej
Od nocy, od kajdan obroży.

Zygmunt

Nędznym ja! O! nieszczęśliwy!
Nieba! mówcie, wzywam was,
Mówcie, jaka moja wina,
Zkąd los na mnie tak straszliwy,
Na ludzkiego spada syna?
Wiem ja, wiem, że w każdy czas
Najsmutniejszą dolą człeka
To, że rodzi się na ziemi;
Ale między śmiertelnemi
Po za winą narodzenia

Czemu sroższy los dopieka
Mnie, nad inne ziem stworzenia?
Wszystko, wszystko na tym świecie
Swych urodzin nosi grzechy:
Lecz wszystkiemu — w życia wątek
Szczęścia wplecion bodaj szczątek,
Tylko moje, moje plecie
Się bez światła i pociechy!...
Ptak się rodzi, kwiat pierzaty
Bukiet skrzydły unoszony
Po nad pola, po nad światy
Rwie go lot w dalekie strony;
Z gniazda szczęśliwy on ruszy
Bujać w niebiosów światłości,
A ja, co więcej mam duszy
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się zwierzę wśród nory
A oto, ledwie natury
Ręka w cudowne mu wzory
Szerść jędrnej ułoży skóry:
Rwie się w krwiożerczej dzikości
Niszczyć, co słabsze i mniejsze:
Ja czucia mam szlachetniejsze
Czemuż to mniej mam wolności?
Ryba się rodzi, fal dziecię,
Podwodnych głębin stworzenie,
A oto, ledwie przestrzenie
Wiosłami płetew poczuje,

W oceanu buja świecie
Piersią nieskończoność pruje,
Taka szczęśliwa w światłości
Morza, choć zimna i głucha:
Lecz ja, co więcej mam ducha
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się strumień, wąż śliski
Z srebrnego źródeł szemrania,
Lecz oto porwał w uściski
Kwieciste brzegi, przegania
Pędem doliny ukrycia
W równiny dążąc jasności:
A ja, co więcej mam życia,
Czemuż-to mniej mam wolności?
O! pierś moja od gniewu się wzdyma,
Serce moje wybucha wulkanem;
Jakie prawo mnie, człowieka trzyma,
Że nie danem mi, co wszystkim danem,
Kto bezprawnie mi, okrutnie bierze
Co ma strumień, ryba, ptak, co zwierzę?

Rozaura

Litość mną wstrząsa i trwoga.

Zygmunt

Kto słucha mojej boleści?
Klotaldo?

Klaryn

Powiedz, na Boga,
Że Klotald.

Rozaura

O pełen cześci
Słucha twej pieśni rzewliwej
Nieszczęsnego nieszczęśliwy.

Zygmunt

Ha! nie chcę, aby kto wiedział
Com narzekał, com powiedział!
W kościste moje ramiona
Porwę zuchwalca! Niech kona.

Klaryn

Jak pień głuchy’m, panie drogi!

Rozaura

Chyląc się do twojej nogi
Wiem, pozyskam serce człeka.

Zygmunt

Głos twój w mą duszę przecieka
Dziwnemi serca dreszczami
Drżę pod twojemi oczami.
Kto jesteś? zkąd twoja siła
Nad tym, któremu kolebą
Czarna ta była mogiła,

Któremu za świat i niebo
Starczy to dzikie pustkowie,
Trupowi, co żyć zmuszony,
Żywemu, co życia zbawiony.
O potępionej mej głowie
Jeden wie człowiek, jedyny,
Strzegąc mnie — ludzkiej zwierzyny
Zwierzęcego strzegąc człeka,
Ucząc na zwierząt drapieży,
Jak światem władać należy,
Gwiazdy przemierzając ze mną
Na tych nielicznych, co nocą
Świecą nad przepaść tę ciemną.
Powiedz, zkąd idziesz i po co
Ty, coś oplątał mnie czarem,
Coś oczu spalił pożarem,
Głosu coś przeszył urokiem,
Że gonię pijanem okiem
Za tobą i widzieć cię płonę,
Tem większem płonę pragnieniem,
Im dłużej mam oczy zwrócone
Na Ciebie. Więc choćby zniszczeniem
Było mi patrzeć ku tobie,
Patrzyłbym, aby nie skonać
W nieoglądania żałobie.
Umieram, czuję, umieram
Kiedy na ciebie spozieram
Z pragnienia, by ciebie oglądać:

Oglądam i tylko żądać
Umiem, bym patrzył na wieki
Gdybym nie patrzył, z dalekiej
Piersi, od duszy gdzieś głębi
Gniew straszny buchnie, zakłębi
Na samą nieoglądania
Myśl, choćby śmiercią być miało,
Że cię oglądam. Wszak dało
Mi twe spojrzenie, com nigdy
Nie znał od dni mych zarania:
Dało mi szczęście bez granic
Co całe człowieka pochłania,
Więc nie zamienię go za nic
Potężnem obronię ramieniem.

Rozaura

Pełnym dziwu na te słowa,
Że zamiera w piersiach mowa.
Czyliż nazwę pocieszeniem.
Co mi w tobie niebo zsyła,
Że mnie zetknęło z cierpieniem
Którego straszliwa siła
Moje zmartwienia przerasta?
Mówi o mędrcu podanie,
Że nędzny żywił się jeno
Śródleśnych roślin korzeniem:
„Jakąż to żyje ja ceną!“
Zawołał. Na to wołanie

Dziwny mu widok szlą losy:
Widzi, jak z siwemi włosy
Inny, już śmierci pół bliski
Zbiera rzucone ogryzki.
Tak ja wołałem do nieba:
Nie ma, jak moja potrzeba
Nie ma, jak moja zgryzota!
Aż dusza moja poznała
Ciebie, któremu by może
Dola ma — ulgą się zdała!
Więc jeśliś zrządził tak Boże,
By jedna ludzka istota
Krzepiła się drugiej boleścią,
Otuchy może ci wieścią
O moich dodam cierpieniach.
Jestem.....

Klotald (wchodzi)

Stróże w wieży cieniach
Co z tchórzostwa lub swawoli
Puściliście tu dwóch ludzi...

Rozaura

Nowe się nieszczęście budzi.

Zygmunt

Ha! nadzorca mej niewoli
Co mu strasznym padłem łupem.

Klotald

Brać ich żywcem albo trupem!

Żołnierze

Zdrada! zdrada!

Klaryn

Gdy szczęśliwą
Gratką wybór wam przyznany,
Pułkowniki, kapitany
Bierzcie nas, lecz bierzcie żywo.

Klotald

Starannie przykryjcie twarze
Niech wzrok ciekawych nie pada

Klaryn

Nawet jakaś maskarada.

Klotald

O niebaczni, co przez straże
Aż tutaj dotrzeć ważyli
Wbrew woli króla. W tej chwili
Broń odpinajcie od boku,
Lub ten pistolet, wąż z stali
Wnętrze swe na was wyrzuci,
Z gęstego dymów obłoku
Piorunem obu obali.

Zygmunt

Stój, okrutniku! Ni kroku
Bo więzy, któremi’m skowan
Głowę o skały krawędzie
Strzaskam, wyszarpię zębami
Żywot, co tutaj pochowan,
Gdy włos im z głowy upadnie.

Klotald

Skoro wiesz, co na cię kładnie
Więzy, coć życie zabrało,
Co turmy przyczyną się stało
Poco tych gniewów? Daremne.
W czeluście rzucić go ciemne.

Zygmunt (szamocąc się z żołn.)

Zaprawdę wiedziałeś Boże
Czemuż mi wdział tę obrożę
Wiedziałeś! Byłbym tytanem
Któryby niebo szturmował,
Górę tę, pchniętą kolanem
Na drugiej bym umocował,
Ażbym te słońca kryształy
Dosiągł, potrzaskał w kawały!

Klotald

Tać też twych więzów przyczyna.
(Zygm. wyprowadzają)

Rozaura

Panie! duma krew ci ścina,
Ja pragnę prosić z pokorą
O życie, które mi biorą.
Surowość zbytnią by była
Gdyby nietylko jej duma,
Lecz pokora nie skruszyła.

Klaryn

Jeźli zaś obie nie skruszą,
Choć ich postacie w teatrze
Mnogiego wzruszały kuma,
Niechże zły zamiar wasz zatrze
Moja przynajmniej natura
W środku między dumną duszą
A pokorną, ot mikstura
Dumy na pół, pół pokory,
Choro-zdrowy, zdrowo — chory
Brzydko-piękny, piękno-brzydki
Na usługi wasze wszytki!

Klotald

Broń im zabrać, twarz zasłonić
Niech nie wiedzą, gdzie ich droga.

Rozaura

Oto szpada! Tobie bronić
Jej nie mogę. Masz znać władzę,
Ciurom braknie na odwadze
By tak zacną broń zabrali.

Klaryn

Mnie to jedno, kto zabierze,
Byle więcej nie żądali.

Rozaura

Jeźli zginąć mam, w ofierze
Szpadę ci tę niosę moją
Nie znam dobrze tych tajemnic,
Co po za jej ostrzem stoją,
Lecz wiem jedno, żem do ciemnic
Tych, do Polski tej podwoi
Szedł w tej szpadzie zadufany
By się hańby pomścić mojej.

Klotald (n. s.)

Co ja widzę? co poznaję
Jaki kłopot niesłychany
Jaki srom mnie nagle chwyta?
Kto ci dał szpadę?

Rozaura

Kobieta.

Klotald

Jak się zowie?

Rozaura

Milczeć muszę.

Klotald

Lecz cóż wiesz o tajemnicy,
Która wiąże się z tą szpadą?

Rozaura

Tyle chętnie osłon ruszę:
Dając ostrze tej szablicy
Tą mnie opatrzono radą:
Jedź do Polski, w możnych oczy
Staraj świecić się tą bronią;
Będzie taki, co gdy zoczy
Dobrze znany dar przed laty
Dumną cię wspomoże dłonią:
Pan to wielki i bogaty
Lecz nie powiem ci nazwiska
Na przypadek, gdy nie żyje.

Klotald (n. s.)

Nieba! jakież dziwowiska
Prawda, czy majaki czyje?
Wszak Wiolanty to jest szpada,
Którą dałem jej przed laty
Zaręczając, że bogaty
Takim ostrzem, gdy zagada
Do mych oczu stali błyskiem
Z ojca spotka się uściskiem.
Onaż, co życiem być miała
Ma stać się śmierci przyczyną?
Wszak wyrzekłem już, że zginą!
O igraszko ty zuchwała
Losu! nieba dopuszczenie!
On mym synem! O! cierpienie!

Mówi o tem znak niemylny
Serca popęd mówi silny:
Wszak skrzydlate się wydziera
Jako więzień oknem duszy,
Okiem ojca, co spoziera
Zamroczone łez powłoką
Szukające syna oko.
Co poradzę, co uczynię?
Przed Majestat wieść go ninie,
Tyle co na śmierć wieść znaczy —
Ukryć, schować, o! rozpaczy!
Nie dozwala mi przysięga.
Na dwie strony mnie rozprzęga
Miłość krwi i wierność tronu:
Ha! nie wahać mi się chwili,
Wiernym być mi aż do zgonu!

Czy nie mówił mimochodem
Że tu przybył powetować
Hańbę, którą go okryli:
Nie! nie! Hańba z moim rodem
W parze nie śmie postępować!
Krwi się mojej srom nie chwyta...

Ale honor, jak kobieta
Każde go spojrzenie wzruszy
Każdy wiatru powiew pruszy!
Czy kto winien, że go spotka
Ujma? czy innego środka

Chwytać się w obronie może
Jak mścić plamę na honorze?
Oj tej zemsty pragnie krwawej
Krew to moja! syn to prawy!
W niepewności tych nadmiarze
Trzeba jednę obrać drogę:
Gdy zataić go nie mogę
Jako syna go pokażę
Panu memu w błogiej wierze,
Że mu życia nie odbierze.
Wtedy też odważnym czynem
Honor zyszczem utracony...
Jeźli nie, toć potępiony
Niech nie wie, że moim synem.
(do Roz. i Klar.)
Chodźcie oba smutną drogą.
Lecz jeźli pocieszyć kogo
Może, gdy ma towarzyszy:
To wiedzcie, że i w zaciszy
Duszy mej, gdzie nikt nie zoczy
Śmierci i życie walkę toczy.
(odch.)



(Zmiana dekoracyi. Przed zamkiem królewskim z jednej strony występuje Astolf z hufcem żołnierzy, z drugiej, od zamku Estrella w otoczeniu dam dworskich.)
Astolf

Na widok tyla piękności,
Na widok tyla promieni,
Miesza się z szmerem strumieni
Ptasząt śpiew, miesza w miłości
Bębnów i trąb wojowniczych
Dźwięk — w hołdzie wdzięków dziewiczych.
Spieszy się wszystko i pali
Aby was chwalić, więc chwali
Wasz klarnet, z metalu ptaszę
I ptak, klarynet pierzaty:
Królewnę głoszą armaty,
Minerwę wielbią puzany,
Aurorę czczą ptaki wasze
Florę te drzewa i kwiaty.
Ja zaś wdziękiem pokonany
Minerwy, Flory, Aurory,
Czyż dziwo, że wśród pokory,
Co niewolnikiem mnie czyni
Składam hołd mej Monarchini?

Estrella

Jeźli z czynnośćmi ludzkiemi
W zgodzie ma zostawać słowo,

W niezgodzie z pochlebną mową
Hufiec twój lśniący ostremi
Dzidy. Jać się go nie boję
Ale zadziwiona stoję
W myśli łącząc, com słyszała
Z tem, na co spoglądać muszę.
Nie ludzką trzeba mieć duszę,
Zwierzęciu taka przystała,
Co zionąc pochlebstwem zdradnie
Czycha, aż łupu dopadnie.

Astolf

Widzę, że moje zamiary
Niesłuszną wznieciły trwogę,
Lecz te postrachy, te mary
Chcę dziś rozproszyć i mogę.
Król Eustorg, władzca tej ziemi
Gdy wyrokami Bożemi
Do wiecznej poszedł dziedziny
Syna zostawił. Jedyny
Syn ten, dziś odzian w purpury
Włada. Bazylim nazwany.
Ale z żony ukochanej
Miał jeszcze Eustorg dwie córy.
Starsza, w gwiazd dzisiaj koronie,
Ciebie nosiła w swem łonie,
Młodszej — niech żyje najdłużej —
Korona Moskwy dziś służy

A ja dziedzicem i synem.
Tu ostrym wbija się klinem
Sporna obojga nas sprawa:
Bazyl, któremu nie stawa
Czasu na niewiast pieszczoty,
Bo cały księgom oddany,
Nie ma potomka na złoty
Tron swoich przodków. Szarpanej
W dwie strony jego ojczyznie
Któż ma panować? Dziewica
Choć z starszej córki zrodzona,
Czy się ma dostać mężczyznie
Z młodszej, z matki mojej łona?
Wujowi przedstawmy sprawę,
Niech rzuci oko łaskawe,
Niech ją ułoży, zagodzi!
Dlatego z Moskwy przychodzi
Dziś twój sługa uniżony,
Wojnę przynosić — daleki
Lecz innej wojny spragniony.
Amor niech włada na wieki
W obojej naszej dziedzinie,
Niech serca mego królową
Królewna polska zasłynie.

Estrella

Pięknie dźwięczy wasze słowo,
Lecz chociażbym tron oddała

Nie wiem, czyby bodaj wdzięczność
Od Waszmości mnie spotkała,
Skoro w chwili, gdy w błękity
Podnosicie w górę dłonie:
Tam na piersiach twarz kobiety
W złotym błyszczy medalionie.

Astolf

Zaraz wszystko wytłómaczę,
Chwila tylko... Ależ... baczę
Otoczony magnatami
Król nadchodzi.
(Wchodzi król Bazyli wśród świty.)

Estrella

Nad mędrcami
Mędrcze!

Astolf

Równy Euklidowi.

Estrella

Któryś gwiazdom...

Astolf

Księżycowi

Estrella

Słońcu —

Astolf

Drogi wyrachował.

Estrella

Coś nad niebem...

Astolf

Zapanował

Estrella

Pozwól z pokornem poddaniem.

Astolf

Z szczerem pozwól przywiązaniem,

Estrella

Opleść się, jak powój błogi,

Astolf

Pozwól ścisnąć się za nogi.

Bazyli

Uściskajcie mnie siostrzany:
Miłość wasza mi pociechą,
W sercu wierne budzi echo:
Wy mnie, wam ja wskroś oddany.
Starość gniecie mnie już blada,
Tchu niewiele w piersiach stanie,
Więc gdy mówić mi wypada,
Niech milczenia pobłażanie
Trud mówienia mi nadgrodzi!
Wiecie już książęta młodzi,
Wiecie pany i lennicy,
Przyjaciele, wojownicy,

Że mi świat na dziwowisko
Uczonego dał nazwisko.
Że Tymanta pędzel złoty
Że Lisyppa dłuto dzielne,
Plotą wieńce nieśmiertelne
Dla Bazyla wiedzy, cnoty.
Wiecie, że nad wszelką wiedzę
Matematykę ja śledzę,
Że wydarłem ludzkim dziejom,
Czem nas cieszą albo trwożą
(Nieszczęściami lub nadzieją)
Bo z mych tablic, gdy się złożą,
Umiem przyszłość czytać poźną
Siłę czasu przemódz groźną.
Koła te białości śniegu
Szklanne domy te w szeregu
Słońcem świetlne lub księżycem,
Kryształowe te budowy,
Dyamentem strojne głowy
W znaków niebios wzięte kluby:
Oto przedmiot badań luby
Gdzie wzniesionem patrzę licem.
Księgi moje to, złożone
Z brylantowych kart kolei,
Gdzie w sylaby wyzłocone
Pismo biegnie, to nadziei
To nieszczęścia na przemiany!
A ja w nich tak oczytany

Że myśl moja, w lot sokoła
Najzawilsze pojąć zdoła.
Ale czemuż, o niebiosy
Gdy mnie uczyniły losy
Komentarzem swych tajemnic
Przyszłej woli swej regestem,
Czemuż niezbadanych ciemnic
Pierwszy sam ofiarą jestem?
Czemu nożem mi się staje
Trudów mych, wiedzy zasługa,
Czemu praca moja długa
Zamiast życia — śmierć mi daje?..

O cierpliwość proszę jeszcze.
Żona moja — wy nie wiecie
Męzkie mi przyniosła dziecię...
Nigdy, nigdy na złowieszcze
Znaki, odkąd nam świeciło,
Niebo się nie wysiliło
Jak przed jego urodzeniem.
Matkę samą, nim cierpieniem
Światu miała dać człowieka
W śnie tysiąckroć trapią mary,
Że ten syn, straszydło wieka,
Żmija w człeka przemieniona
Śmiercią stanie się dla łona,
Co go wyda na tę ziemię.
W dzień urodzin całe brzemię

Strachów biedny świat zamroczy:
Słońce krwawą walkę toczy
Z jasnym księżyca promieniem,
A gdy ziemia swem ramieniem
Przeszkadzała w strasznym boju,
Czarnem karze ją zaćmieniem,
Takiem, jakie świat zastało
Kiedy Pana zwisło ciało.
Z głębin ziemi, w niespokoju
Wydzierały się płomienie,
W kurczach ziemia rozhukana
W ruinę słała budowl szczyty
A zaciemnione błękity
Gruz rzucały i kamienie.
Takiego strasznego rana
Zygmunt się zjawia na świecie,
Aby zaś stwierdzić, że zrodzon,
By złem za dobre nagrodzić:
Śmierć z życiem dziwnie się schodzą
Matka umiera, gdy dziecię
Światłość powitało dzienną.

Uzbrojon w wiedzę promienną
Czym potrzebował dochodzić,
Że syn mój, o losie smutny,
Dziki będzie i okrutny,
Bezbożny, bez czci i wiary?
Że w jedną zbrodni pustynię

Zamieni państwa obszary?
Że kiedyś myśl swą przychynie,
Aby stopy zuchwałemi
Zdeptać ojca włos sędziwy?
A więc ten potwór straszliwy,
Jeżeli nie kłamią znaki,
Wziąć było z powierzchni ziemi
Schować, zamazać poszlaki.
Wieść, że był nieżyw, puszczono,
Kryjówkę wnet znaleziono.
Zamknięto w wieży, do której
Słonecznym nawet promieniom
Wstępu zabraniają góry,
Srogie wydano rozkazy,
By nikt nie puszczał się w strony,
Gdzie między lasy i głazy
Żyje więzy obciążony,
Niczyjej nie widząc twarzy
Oprócz Klotalda i straży.
Gdzie innej nie zna osłody
Oprócz nauki i wiary,
Któremi w głębiach pieczary
Umysł kształcono mu młody.

Przecież w tej sprawie przytrudnej
Trzy względy objąć potrzeba:
Pierwszy, że ziemi tej cudnej
Nie chciałbym na dopust nieba

Jakiem tyraństwo, narażać;
Drugi mi każe rozważać,
Czy prawa ludzkie i boże,
Co tytuł syna mu dały,
Nie będą cierpieć zakały,
Jeźli z tyraństwa obawy
Dłużej się nad nim posrożę,
Czy wtedy ja sam się może
Wobec wolnego od winy
Okrutnikiem nie pokażę?..
Lecz i trzeci wzgląd rozważę
Trzeci, żem z marnej przyczyny
Przewidywania przyszłości
Na takie dał go srogości!
Wszakże najgorsze skłonności
Wszak gwiazda najfatalniejsza,
Choć działa na wolę człowieka,
Tej woli człowieka nie zmniejsza.
Więc niewidzianej od wieka
Chwycić się zamierzam drogi:
Jutro z swej wieży ubogiej
Wyjdzie, niczego nieświadom,
Tron mój i berło obejmie,
Wy go wesprzecie uprzejmie
Wiernością waszą i radą.
Jeźli się zacnym okaże
Moralnego pełnym zdrowia,
Królem waszym pozostanie

Druh dziczyzny w leśnym jarze,
Samotnego syn pustkowia.
Jeźli, czego nie daj Panie,
Srogim będzie, okrutnikiem,
Dość ja jeszcze wojownikiem,
Aby go pozbawić tronu
I w godniejsze dać go dłonie
Tych obojga, połączonych
W świetnym małżeństwa zakonie.
Do kochanych i rządzonych,
Teraz ręce moje wznoszę,
Jako książę rozkaz daję,
Jako ojciec z wolą staję,
Jako mędrzec radę głoszę,
Jako starzec siwy — proszę!
Niewolnicze pędząc życie
Królem przezwał się Seneka:
Jam dziś królem, jak widzicie,
Co w pokorę się ucieka.

Astolf

Skoro mnie mówić wypada,
Mówię. Ze mną twoja rada
Jednogłośnie dopomina
Się zjawienia twego syna.

Wszyscy

Pragniem królem mieć go zgodnie.

Bazyli

Widzę, żeście nieodrodnie
Do krwi mojej przywiązani.
Idźcie. Jutro z swej otchłani
Niech w fortunnej wyjdzie chwili.

Wszyscy

Żyj nam! długo żyj Bazyli!
(odchodzą, zostają)

Bazyli, Klotald, Rozaura i Klaryn.
Klotald

Mogęż mówić?

Bazyli

Mów bez trwogi,
Stary sługa zawsze drogi.

Klotald

Choć nie skąpisz mi otuchy,
Przecież, królu, wbrew zachęcie
Trwoga trzyma mnie zacięcie.

Bazyli

Cóż się stało?

Klotald

Rzecz niemała,
Miast radości smutek dała.

Bazyli

Mów!

Klotald

Ten młodzian, cud rycerzy
Ujrzał księcia w jego wieży.

Bazyli

Wczoraj byłoby to winą
Dziś, gdy tajemnice giną
Obojętne ich odkrycie.
Przejdźcie do mnie, zobaczycie
Jakiej rzeczy niesłychanej
Służyć macie za narzędzie.
Winowajca wasz kochany
Z towarzyszem wolnym będzie.
(odchodzi.)

Klotald

Chwała tobie książe, chwała.
(n. s.)  Srogość losu złagodniała
Ale jeszcze nie pospieszę
Odkryć mu, że moim synem.
(g.)  Obcy! krótko was pocieszę:
Zupełna wolność wam dana.

Rozaura

Dobroć twoja nieprzebrana
Nowem zajaśniała czynem;
Stokroć stopy twe całuję.

Klaryn

Ja cwałuję zaś, cwałuję,
Jak daleko nogi noszą
By spróbować ich z rozkoszą. (odch.)

Rozaura

Panie, odtąd życie moje
Twojem tylko, w służbę twoję
Zapisuję je z pokorą.

Klotald

Życie twoje? Nie wiem, skoro
Hańby cię dosięgło znamię,
Skoroś przybył, by tej plamie
Sprawić kąpiel w krwi potoku:
Czy ci życie błyska w oku,
Czy ci pierś oddechem wzdyma:
Bez honoru — życia nie ma.
(n. s.)  Niech rozgorze, jak pochodnia.

Rozaura

Prawda! Aleć pragnę co dnia
Zemsty, tak odwetu pragnę,
Pewnym taki, że kark nagnę
Co ubliżyć śmiał mej cześci:
Że się czuję, żywym czuję
W tem pragnieniu i boleści.

Klotald

Więc ci szablę przypasuję,
Która nigdy nie zawodzi,
Co bez ciepłej krwi nie wraca
Gdy o cześć Klotalda chodzi

Rozaura

Biorę ją, niech dług mój spłaca,
Niech dosięgnie potentata.

Klotald

Więc potentat?

Rozaura

W oczach świata
Taki, że go zwać się boję.
Chodzi mi o łaski twoje
Choć mam w sile zaufanie.

Klotald

Więc sekretem niech zostanie,
Choćbym wolał wiedzieć może...
(n. s.)  Gdybym wiedział... wielki Boże!

Rozaura

Wobec ciebie niech nie wiąże
Boleść języka lub trwoga:
Astolf-to, moskiewski książę.

Klotald

Widzę: rzecz i sprawa sroga.
Dotrzeć muszę do przyczyny.
Jesteś z Moskwy, każdy inny
Mógł ci zabrać czci skarbnicę,
Lecz nie pan twój przyrodzony.
Potłum gniewy i tęsknicę
Proces z księciem? toć stracony.

Rozaura

Choć był księciem mym i panem,
Mógł mnie shańbić. Jam shańbiony.

Klotald

Choćby dotknął się twej twarzy
(Coby było niesłychanem)
Z księciem waszym to nie waży.

Rozaura

Większą hańba moja była.

Klotald

Więc ją wyznaj, sroższą jeszcze
Wyobraźni mojej siła.

Rozaura

Twym widokiem tak wzrok pieszczę,
Cześć mam taką dla twej głowy,
Że nie wiem jakiemi słowy

Straszny sekret ci powiedzieć.
Pomyśl, kiedy chcesz już wiedzieć
Że ta szata, co powleka
Postać moją, złudną szatą
Nie to kryje, co przyrzeka.
Z parą powiąż to bogatą
Która łączyć chce się śluby
Na mą hańbę, dla mej zguby.
Złącz Astolfa z moją dolą...
Więcej — łzy mi nie pozwolą. (ucieka)

Klotald

Czekaj! wstrzymaj się na chwilę!
Jakież losu zawikłanie!
Nie! niepróżno się wysilę
Uchylić strasznej zasłony:
Honor krwi mej — zagrożony!
Przeciwnik jest potentatem,
Ona kobietą. A zatem
Pomagaj niebo! w potrzebie.
Tylko że w cieniach się grzebie
To niebo a wśród zamętu
Zbawczego nie znać okrętu.
(odch.)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Józef Szujski.