Życie snem (Calderón, tłum. Szujski, 1882)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Życie snem
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia Władysława Łozińskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Szujski
Tytuł orygin. La vida es sueño
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ŻYCIE SNEM
(LA VIDA ES SUENO)

DRAMAT KALDERONA
dziejący się w Polsce
w przekładzie
J. Szujskiego

WE LWOWIE
GUBRYNOWICZ I SCHMIDT

Z drukarni Władysława Łozińskiego

1882.







Można sobie nałamać głowy, chcąc oznaczyć dobrze stosunek pięknego dramatu Kalderona, którego tu przekład podajemy, do Polski. „Dramat wzięty z dziejów polskich“? Broń Boże! Nic on z dziejami naszemi wspólnego nie ma, jak nie mieliśmy nigdy króla, który się nazywał Bazyli, Infantki, któraby nosiła imię Estreli, ani też w sąsiedztwie Wielkiego księcia Moskwy, bliskiego krewnego królewskiego polskiego domu, któryby nosił romansowe imie Astolfa.
„Dramat polski Kalderona?“ I to nic. Nic tu polskiego nie ma, nic, coby przypominało choćby z daleka nasze instytucye i charakter: Król Jmość pan dziedziczny i despotyczny — grandowie połączeni z nim najściślejszym feodalnym stosunkiem. Więc chyba to jedno, że dramat dzieje się w Polsce i ma intencyę być dramatem polskim. Ale ta Polska, to jak Czechy Szekspira w „Winterstale“. Stolica jej i zamek królewski stoi nad morzem, hipogryfy gnieżdżą się w jej górach, a na wiosnę rozkwita w niej drzewo magnolii, pełne woni!
Nie mamy się jednak co gniewać na Kalderona: jeżeli nas nie znał, miał najlepsze chęci i najlepsze o nas wyobrażenie; król Bazyli jest wielkim uczonym, na kształt Alfonsa Kastylijskiego, królewicz Zygmunt (jedyne z polska brzmiące imię) dzielnym w gruncie człowiekiem, grand Klotald reprezentuje wierne tronowi możnowładztwo, państwo samo jest wielkie i sławne. Jest to niezawodnie odbicie opinii, jaką miano na dworze Filipa IV o Polsce Zygmunta III i Władysława IV, chociaż ją późniejsze przyćmiły już klęski. Bodaj czy poeta o stosunkach W. księstwa Moskiewskiego coś więcej nie wiedział, jest przynajmniej pewien ślad wyobrażenia o nieograniczonej władzy księcia w ostatniej scenie pierwszego aktu. (Dyalog Klotalda z Rozaurą). Przecież i wielki poprzednik Kalderona Lopez de Vega traktował dramatycznie historyę Dymitra Samozwańca.
Gdy Ticknor w Historyi literatury hiszpańskiej mniej się naszym dramatem zajmuje, nie szczędzi mu Schack (Historya dramatu w Hiszpanii t. III) najwyższych pochwał. On też znajduje dlań legendarną podstawę w dziele Marka Pola Wenecyanina: De consuetudinibus et conditionibus orientalium regionum, upatrując zarazem pokrewieństwo z nowelkami Boccaccia i Grazziniego. (Decamer. Dzień 3, now. 8, Grazzini t. II, p. 117). Przedmiot niespodziewanego wyniesienia do królewskiej godności nędzarza, był w ogóle bardzo popularnym w dramaturgii XVII wieku przedmiotem, a i nasza literatura zawdzięcza mu sztukę Piotra Baryki pod tyt. Z chłopa król.
Chociaż czas kompozycyi La vida es sueno oznaczonym nie został, nie podlegać się zdaje wątpliwości, że należy on do epoki najświetniejszej twórczego geniuszu poety. Słowa Göthego o Kalderonie, że był on geniuszem, który miał najwięcej rozsądku, a co za tem idzie, wybornym wykonawcą obliczonego naprzód aż do szczegółów planu sztuki, sprawdzają się wybornie na naszym dramacie. Niczego tam nie ma za wiele, niczego napróżno, wszystko wzajemnie wspiera się, aby stanęła doskonała budowa. Jak inne najwyższe sztuki Kalderona (liczymy do nich: Principe constante, El magico prodigioso) mieści w sobie La vida es sueno wzniosłe myśli podstawne: potępienie wiary w fatalizm i grasującą silnie w czasach Kalderona astrologię, afirmacyę wolnej woli człowieka, walczącej z fatalizmem i zwyciężającej go. Już to samo wyróżnia dramat bardzo korzystnie od innych pobieżniejszych, w których nietylko głębsza jakaś myśl nie została uwidocznioną, ale przesądy i słabości wieku żadnej nie doznały krytyki.
Jak w Książęciu niezłomnym tak i tu, spotykamy pewne zwycięzkie wyjście, wzniesienie się Kalderona nawet nad wyobrażenia Szekspira, który ostatecznie słowa Jaga w Otellu: „Od naszego przyrodzenia zależy, jakimi być mamy“, uczynił własnym ostatecznym programem i czynnika woli w dramatach swoich nigdzie nie uwidocznił. Nie chcemy przez to ubliżyć Szekspirowi, który przez unaocznienie przyszłego tragicznego rozwiązania w samej naturze działających figur stał się twórcą nowożytnego dramatu i na osobistej odpowiedzialności bohaterów tragiczną zbudował sprawiedliwość, ale podnosimy w Kalderonie to, czego w Szekspirze brak czujemy, a co w najwyższych aspiracyach dramatycznych nowożytności jak n. p. w Fauscie Göthego powraca znowu, jako wielkie poetyczne dążenie.
Obok tego wyższego dążenia, odznacza się La vida es sueno, bardzo starannem, bardzo trzeźwem narysowaniem charakterów, które aż do sługi Rozaury, Klaryna, mającego zastępować niezbędnego w hiszpańskich sztukach grazioso (błazna), unikają wszelkiego szablonu. Główny bohater, wychowany na dzikiego człowieka w skutek uczonego szaleństwa ojca, ma w rysunku swoim dążenie do nieubłaganego, przesadnego prawie naturalizmu, odpychającego poetyczne pokusy z stanowczością mistrza, co pewnym jest, że rogata choćby prawda zawsze silniejszą będzie od najmiększej i najpowabniejszej lirycznej fikcyi. Wdzięczna to rola dla przedstawiającego artysty, pełna genialnych wskazówek, a przecież bez pokrycia wszystkiego tyradami słów. Król Bazyli jest podobnież skończonym tragicznym charakterem, pełnym wzniosłości i patosu, jest doskonałym starcem z wszystkiemi właściwościami tego wieku. Wierny jego doradzca Klotald, jak jego córka Rozaura, potrzebują wprawdzie hiszpańskiego narodowego charakteru, aby do gruntu odkryli swoją istotę, gwałtowność i duma hiszpańska są do nich kluczem, ale pojęte z tą narodową cechą, odznaczają się rzadką potęgą werwy i życia. Tę staranność w rysunku postaci mają i pomniejsze role Astolfa, Estrelli, Klaryna, błazna kończącego tragicznie, chociaż całe życie był wzorem egoistycznej ostrożności.
Rzadko zdarza się takie harmonijne wykończenie szczegółów w dziele dramatycznem, któreby powstało powoli, z przerwami, z zerwaniem kilkakrotnem owej nici natchnienia, towarzyszącej najpiękniejszym ustępom. Kalderon, pisząc wiele w życiu (1500 sztuk mu przypisują), musiał zaiste pisać spiesznie i za kilkoma posiedzeniami kończyć z dramatem. La vida es sueno należy wszakże w szczególności do jego sztuk najbardziej jednolitych. Przypiszemy tę poetyczną jednolitość innej jeszcze okoliczności: przedmiot rozwijał jedną z najbardziej narodowych, najbardziej, że tak powiemy hiszpańskich, popularnych myśli, myśl o znikomości rzeczy ludzkich. „Życie snem“! temat to ulubiony hiszpańskiej sztuki i poezyi. Malarze: Zurbaran, Coellos, Goya lubują się w okropnym naturalizmie obrazów śmierci, mistyka św. Teresy obraca się wśród myśli abnegacyjnej: Muero porque no muero! Wesołość życia, wyrafinowana wykwintność dworu, szczebiot miłości graniczy o włos z klasztornym duchem Filipa II. La vida es sueno płodziła myśl użycia, namiętności gorące obok apatyi i uczucia znużenia, któremu uległo społeczeństwo po wielkich wysileniach światowładczych i nadużyciu bogactw Nowego Świata. Kalderon dotknął się tętna narodowego, które biło najżywiej, dotknął się, aby powiedzieć: że chociaż życie snem znikomym, starać się potrzeba o wątek zacnych i dobrych czynów we śnie, aby obudzenie nie było strasznem.
I tutaj, rzecz ciekawa, niewłasnowolnie zaiste, uderzał Kalderon i w usposobienie społeczeństwa, na tle którego osnuł swój dramat: La vida es sueno. Porównywał swego czasu Lelewel Hiszpanię z Polską, porównywał prawie w sposób mechaniczny traktat z traktatem i wojnę z wojną: nie wypowiedział, ile analogij ciekawych przedstawia cywilizacyjny ruch obu społeczeństw. Nie będziemy tu mówili o podobieństwach instytucyj politycznych, n. p. aragońskich i kastylskich do naszych, które u nas przeciągnęły się daleko po za czas, jaki im monarchia Ferdynanda i Izabelli na półwyspie pirenejskim zamierzyła[1], ale podniesiemy podobieństwo uderzające przełomu, sprawionego w dziejach Hiszpanii i Polski owym ogromnym przyrostem posiadania i bogactwa, jaki sprawiło odkrycie Ameryki i — połączenie Unią lubelską Litwy i Rusi z Polską, podobieństwo myśli religijno-unifikacyjnych wielkiego aglomeratu w osobach Filipa II i Zygmunta III, przejęcia tych myśli przez społeczeństwa i przetworzenia względnego charakterów narodowych pod wpływem indywidualnego bogactwa, nadzwyczajnego zbytku, degeneracyi moralnej, którą wywołuje sytość i idąca za nią ociężałość myśli.
Nie braknie też w literaturze, w wymowie, w poezyi, w życiu polskiem licznych analogij, będących skutkiem podobieństwa losu z Hiszpanią. I u nas myśl o śmierci, lubowanie się w tej myśli, igranie z nią, graniczyła o miedzę z wesołością i używaniem, które często napadało frenetycznie społeczeństwo po świeżo doznanych klęskach; i u nas niezmiernie bliską siebie była mistyczna kontemplacya i pełna indywidualizmu wybujałość. Barokowi XVII wieku w pomnikach naszych, lubującemu się w trupich głowach i szkieletach, epigrafice nagrobkowej, przypominającej często motywa tańca śmierci Holbeina, towarzyszy pogrzebowy panegiryzm, który wprawdzie nie ma piękności dykcyi hiszpańskiej, ale ma jej pleonazm i hiperbolizm a był, bądź co bądź pewnym rodzajem potwornej fantastycznej produkcyi swego, czasu. Przesada wyrażenia się, pochodząca z dążenia do pompatyczności w wystąpieniu zewnętrznem, przesada cechująca całą naszą wymowę polityczną XVII wieku, próżnoby szukała podobnej w tytułomanii i pokorze spółczesnego niemieckiego stylu; rodzimy to produkt, na który, jeżeli co, to hiszpańskie wpłynęły wzory: Saavedry, Patona, Gongory, Graziana (Ticknor II, 308 sqq) drogą zakonu Jezuitów, przechodzące do Polski. Wiele z tych produktów: mowy Ossolińskiego, Jana Kazimierza, królewskie mowy Sobieskiego, w makaronicznej i panegirycznej swojej oryginalności, mają namaszczenie, lapidarność, patetyczność prawdziwie imponującą i rzecz zaiste dziwna pozwalają się w całości zużytkować artystycznie, jako dykcye poetyczne, długie, zawiłe, obrazowe, sentencyonalne; ale pełne wewnętrznego ognia, jaki wśród podobnych wad spotykamy w dykcyach tragicznych hiszpańskich. Oczywiście dalecy jesteśmy przypuszczać, aby powstały z naśladowania, powstały raczej z jednego psychologicznego gruntu.
I o tyle, nawiązujemy rzecz o nasz dramat Kalderona, poezya tego dramatu nie jest bez duchowego powinowactwa z nami. Rzeczy wyższe, które wypowiadają Bazyli i Zygmunt, co więcej ów ognisty strumień wymowy, często aż do przesady idący, odnajdują się u nas, w mowach życia publicznego i w poezyi koryfeuszów naszych tego czasu, stokroć wyższą mających wartość, niż się zwyczajnie przypuszcza w Miaskowskim, Twardowskim, Kochowskim i W. Potockim. Na ludzi tych niezawodnie bezpośrednio nie wpływała Hiszpania, nie wpływał w szczególności hiszpański dramat, którego śladu, o ile wiemy, w literaturze polskiej nie dostrzeże, gdy są ślady francuskiego i ślady melodramy włoskiej, ale podobne kierunki myśli miały podobne skutki, a cecha wybitna literatury naszej XVII wieku: brak miary w wymowie i obrazowaniu odnajduje się też z wyjątkiem takich mistrzów, jak Kalderon, w spółczesnem piśmiennictwie hiszpańskiem.
O tłómaczeniu, będącem owocem chwil, gdy zdrowie cięższą nie pozwalało mi się zająć pracą, nie wiele mam do powiedzenia. Uchyliłem w trzech miejscach zmianę miary i wiersza, użytą przez Kalderona, jako naszemu dramatycznemu stylowi obcą, natomiast w kilku przeszedłem chwilowo z ośmio do dziesięciozgłoskowego, co przy finałach kwestyj patetyczniejszych często czyni poeta. Tłómaczyłem nie bez nadziei, że przy siłach dramatycznych, jakie w Krakowie i Warszawie mamy, przyjdzie może kiedy do zbogacenia repertoarza tą piękną produkcyą dramatyczną. Grają Życie snem w Wiedniu i Berlinie. Sekret powodzenia przy długich tyradach, które tylko z wielkiem umiarkowaniem obcinać należy, polega na zapanowaniu nad tekstem i gorącej a rozumnej deklamacyi. Za suflerem — nie warto grać Kalderona.

Grudzień 1881.

Dr. Józef Szujski.



ŻYCIE SNEM
(LA VIDA ES SUENO)

OSOBY:

Bazyli, król polski,
Zygmunt, królewicz,
Astolf, książę moskiewski,
Klotald, namiestnik,
Estrella, infantka,
Rozaura,
Klaryn, błazen,
Panie dworu,
Gwardye,
Żołnierze,
Muzykanci i inna drużyna








Dzień pierwszy.
(Dzika, leśna i skalista okolica. W głębi stara wieża. Rozaura w przebraniu męskiem schodzi z skalistego wzgórza).


Rozaura

Gdzie mnie wiedziesz szybkonogi,
Wiatry z drogi, góry z drogi
Rwiący w pędzie hipogryfie?
Gdzie na nagie gnasz mnie skały
Błysku ty, bez światła biały
Bez lotnego ptaku pierza,
Bezpłetwiasty mórz potworze?
Stań! dzikiego tutaj zwierza
Świetne w blaskach słońca łoże...
Stań! sił więcej mi nie służy:
Ślepa już i zrozpaczona
Kładę ręce i ramiona
Na szmaragdzie tej pustyni!
Krwawy znaczę ślad stopami
W niegościnnej polskiej ziemi:
Bo któż oczy litośnemi
Nieszczęśliwych zwykł przyjmować?

Klaryn

Krzywdę mi Jegomość czyni:
Skoro trudnim się skargami
I mnie proszęż porachować.
Wszak oboje z domu ciszy
Rzniemy w świat na awantury,
Rozbijamy łeb skałami,
Koziołkujem się oboje
Z każdej paryi, z każdej góry:
Czemuż, gdzie boleści twoje
O Klarynie nikt nie słyszy?

Rozaura

Nie mieściłem cię w mem słowie
Chcąc zostawić twej wymowie
Skargę na własny rachunek:
Wszakże wedle mędrców zdania
Warto ponosić frasunek
By mieć prawo narzekania.

Klaryn

Taki mędrzec, bez wątpienia
Był nieboże — pijaczyna!
Dałbym mu dla otrzeźwienia
W bok kułaków z pół tuzina!
Niechby radził, co w tej porze
Na pustkowiu, zabłąkani
Czynić mamy w tej otchłani
Kiedy dzienne gasną zorze.

Rozaura

Smutne, dziwne nasze losy!
Lecz jeźli mnie wzrok nie mami
Jeźli fantazya nie łudzi,
Widzę tam — chociaż niebiosy
Słabemi tchną już światłami,
Widzę tam — mieszkanie ludzi.

Klaryn

I ja, jeźlim nie oślepiał.

Rozaura

Dzikiej mieszkanie budowy:
Zda się że z olbrzymów głowy,
Które tam sterczą nad nami,
Głaz się po głazie odczepiał
I w dziką złożył strukturę.

Klaryn

Zbadajmyż tedy tę dziurę,
Zamiast się zbytnie dziwować,
Może się znajdzie szczęśliwie,
Kto nas zechce przenocować.

Rozaura

Brama ta, paszczęka raczej,
Ciemnością nocy straszliwie
Zionie k’nam. (słychać szczęk kajdan)

Klaryn

A to co znaczy?

Rozaura

Strwożona, struchlała stoję.

Klaryn

Otóż i słychać kajdany.
Galernik jakiś spętany
Siedzi tam... Boję się, boję.

Zygmunt (z wieży)

Biedny ja! O! nieszczęśliwy!

Rozaura

Boże! jakiż głos straszliwy!

Klaryn

Do pięt przechodzą mnie dreszcze.

Rozaura

Klarynie!

Klaryn

Pani!

Rozaura

Czas jeszcze!
Uciekniem.

Klaryn

Szczęśliwej drogi
Nie ruszę nogą od trwogi.

Rozaura

Światło tam błędne migoce:
Gwiazda wilgocią wybladła
Drżąca, niepewna upadła
Aby tej otchłani noce
Srożej uczynić czarnemi.
Przecież przy błędnem jej drżeniu
Widać człowieka w pomroce,
O trupa raczej! na ziemi
Widać w okropnem więzieniu.
Ciężkie okowy go gniotą,
Skóry mu zwierząt odzieniem.
Stańmy, poczekajmy oto
Niech się wywnętrzy z cierpieniem,
Które przyciska go srożej
Od nocy, od kajdan obroży.

Zygmunt

Nędznym ja! O! nieszczęśliwy!
Nieba! mówcie, wzywam was,
Mówcie, jaka moja wina,
Zkąd los na mnie tak straszliwy,
Na ludzkiego spada syna?
Wiem ja, wiem, że w każdy czas
Najsmutniejszą dolą człeka
To, że rodzi się na ziemi;
Ale między śmiertelnemi
Po za winą narodzenia

Czemu sroższy los dopieka
Mnie, nad inne ziem stworzenia?
Wszystko, wszystko na tym świecie
Swych urodzin nosi grzechy:
Lecz wszystkiemu — w życia wątek
Szczęścia wplecion bodaj szczątek,
Tylko moje, moje plecie
Się bez światła i pociechy!...
Ptak się rodzi, kwiat pierzaty
Bukiet skrzydły unoszony
Po nad pola, po nad światy
Rwie go lot w dalekie strony;
Z gniazda szczęśliwy on ruszy
Bujać w niebiosów światłości,
A ja, co więcej mam duszy
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się zwierzę wśród nory
A oto, ledwie natury
Ręka w cudowne mu wzory
Szerść jędrnej ułoży skóry:
Rwie się w krwiożerczej dzikości
Niszczyć, co słabsze i mniejsze:
Ja czucia mam szlachetniejsze
Czemuż to mniej mam wolności?
Ryba się rodzi, fal dziecię,
Podwodnych głębin stworzenie,
A oto, ledwie przestrzenie
Wiosłami płetew poczuje,

W oceanu buja świecie
Piersią nieskończoność pruje,
Taka szczęśliwa w światłości
Morza, choć zimna i głucha:
Lecz ja, co więcej mam ducha
Czemuż to mniej mam wolności?
Rodzi się strumień, wąż śliski
Z srebrnego źródeł szemrania,
Lecz oto porwał w uściski
Kwieciste brzegi, przegania
Pędem doliny ukrycia
W równiny dążąc jasności:
A ja, co więcej mam życia,
Czemuż-to mniej mam wolności?
O! pierś moja od gniewu się wzdyma,
Serce moje wybucha wulkanem;
Jakie prawo mnie, człowieka trzyma,
Że nie danem mi, co wszystkim danem,
Kto bezprawnie mi, okrutnie bierze
Co ma strumień, ryba, ptak, co zwierzę?

Rozaura

Litość mną wstrząsa i trwoga.

Zygmunt

Kto słucha mojej boleści?
Klotaldo?

Klaryn

Powiedz, na Boga,
Że Klotald.

Rozaura

O pełen cześci
Słucha twej pieśni rzewliwej
Nieszczęsnego nieszczęśliwy.

Zygmunt

Ha! nie chcę, aby kto wiedział
Com narzekał, com powiedział!
W kościste moje ramiona
Porwę zuchwalca! Niech kona.

Klaryn

Jak pień głuchy’m, panie drogi!

Rozaura

Chyląc się do twojej nogi
Wiem, pozyskam serce człeka.

Zygmunt

Głos twój w mą duszę przecieka
Dziwnemi serca dreszczami
Drżę pod twojemi oczami.
Kto jesteś? zkąd twoja siła
Nad tym, któremu kolebą
Czarna ta była mogiła,

Któremu za świat i niebo
Starczy to dzikie pustkowie,
Trupowi, co żyć zmuszony,
Żywemu, co życia zbawiony.
O potępionej mej głowie
Jeden wie człowiek, jedyny,
Strzegąc mnie — ludzkiej zwierzyny
Zwierzęcego strzegąc człeka,
Ucząc na zwierząt drapieży,
Jak światem władać należy,
Gwiazdy przemierzając ze mną
Na tych nielicznych, co nocą
Świecą nad przepaść tę ciemną.
Powiedz, zkąd idziesz i po co
Ty, coś oplątał mnie czarem,
Coś oczu spalił pożarem,
Głosu coś przeszył urokiem,
Że gonię pijanem okiem
Za tobą i widzieć cię płonę,
Tem większem płonę pragnieniem,
Im dłużej mam oczy zwrócone
Na Ciebie. Więc choćby zniszczeniem
Było mi patrzeć ku tobie,
Patrzyłbym, aby nie skonać
W nieoglądania żałobie.
Umieram, czuję, umieram
Kiedy na ciebie spozieram
Z pragnienia, by ciebie oglądać:

Oglądam i tylko żądać
Umiem, bym patrzył na wieki
Gdybym nie patrzył, z dalekiej
Piersi, od duszy gdzieś głębi
Gniew straszny buchnie, zakłębi
Na samą nieoglądania
Myśl, choćby śmiercią być miało,
Że cię oglądam. Wszak dało
Mi twe spojrzenie, com nigdy
Nie znał od dni mych zarania:
Dało mi szczęście bez granic
Co całe człowieka pochłania,
Więc nie zamienię go za nic
Potężnem obronię ramieniem.

Rozaura

Pełnym dziwu na te słowa,
Że zamiera w piersiach mowa.
Czyliż nazwę pocieszeniem.
Co mi w tobie niebo zsyła,
Że mnie zetknęło z cierpieniem
Którego straszliwa siła
Moje zmartwienia przerasta?
Mówi o mędrcu podanie,
Że nędzny żywił się jeno
Śródleśnych roślin korzeniem:
„Jakąż to żyje ja ceną!“
Zawołał. Na to wołanie

Dziwny mu widok szlą losy:
Widzi, jak z siwemi włosy
Inny, już śmierci pół bliski
Zbiera rzucone ogryzki.
Tak ja wołałem do nieba:
Nie ma, jak moja potrzeba
Nie ma, jak moja zgryzota!
Aż dusza moja poznała
Ciebie, któremu by może
Dola ma — ulgą się zdała!
Więc jeśliś zrządził tak Boże,
By jedna ludzka istota
Krzepiła się drugiej boleścią,
Otuchy może ci wieścią
O moich dodam cierpieniach.
Jestem.....

Klotald (wchodzi)

Stróże w wieży cieniach
Co z tchórzostwa lub swawoli
Puściliście tu dwóch ludzi...

Rozaura

Nowe się nieszczęście budzi.

Zygmunt

Ha! nadzorca mej niewoli
Co mu strasznym padłem łupem.

Klotald

Brać ich żywcem albo trupem!

Żołnierze

Zdrada! zdrada!

Klaryn

Gdy szczęśliwą
Gratką wybór wam przyznany,
Pułkowniki, kapitany
Bierzcie nas, lecz bierzcie żywo.

Klotald

Starannie przykryjcie twarze
Niech wzrok ciekawych nie pada

Klaryn

Nawet jakaś maskarada.

Klotald

O niebaczni, co przez straże
Aż tutaj dotrzeć ważyli
Wbrew woli króla. W tej chwili
Broń odpinajcie od boku,
Lub ten pistolet, wąż z stali
Wnętrze swe na was wyrzuci,
Z gęstego dymów obłoku
Piorunem obu obali.

Zygmunt

Stój, okrutniku! Ni kroku
Bo więzy, któremi’m skowan
Głowę o skały krawędzie
Strzaskam, wyszarpię zębami
Żywot, co tutaj pochowan,
Gdy włos im z głowy upadnie.

Klotald

Skoro wiesz, co na cię kładnie
Więzy, coć życie zabrało,
Co turmy przyczyną się stało
Poco tych gniewów? Daremne.
W czeluście rzucić go ciemne.

Zygmunt (szamocąc się z żołn.)

Zaprawdę wiedziałeś Boże
Czemuż mi wdział tę obrożę
Wiedziałeś! Byłbym tytanem
Któryby niebo szturmował,
Górę tę, pchniętą kolanem
Na drugiej bym umocował,
Ażbym te słońca kryształy
Dosiągł, potrzaskał w kawały!

Klotald

Tać też twych więzów przyczyna.
(Zygm. wyprowadzają)

Rozaura

Panie! duma krew ci ścina,
Ja pragnę prosić z pokorą
O życie, które mi biorą.
Surowość zbytnią by była
Gdyby nietylko jej duma,
Lecz pokora nie skruszyła.

Klaryn

Jeźli zaś obie nie skruszą,
Choć ich postacie w teatrze
Mnogiego wzruszały kuma,
Niechże zły zamiar wasz zatrze
Moja przynajmniej natura
W środku między dumną duszą
A pokorną, ot mikstura
Dumy na pół, pół pokory,
Choro-zdrowy, zdrowo — chory
Brzydko-piękny, piękno-brzydki
Na usługi wasze wszytki!

Klotald

Broń im zabrać, twarz zasłonić
Niech nie wiedzą, gdzie ich droga.

Rozaura

Oto szpada! Tobie bronić
Jej nie mogę. Masz znać władzę,
Ciurom braknie na odwadze
By tak zacną broń zabrali.

Klaryn

Mnie to jedno, kto zabierze,
Byle więcej nie żądali.

Rozaura

Jeźli zginąć mam, w ofierze
Szpadę ci tę niosę moją
Nie znam dobrze tych tajemnic,
Co po za jej ostrzem stoją,
Lecz wiem jedno, żem do ciemnic
Tych, do Polski tej podwoi
Szedł w tej szpadzie zadufany
By się hańby pomścić mojej.

Klotald (n. s.)

Co ja widzę? co poznaję
Jaki kłopot niesłychany
Jaki srom mnie nagle chwyta?
Kto ci dał szpadę?

Rozaura

Kobieta.

Klotald

Jak się zowie?

Rozaura

Milczeć muszę.

Klotald

Lecz cóż wiesz o tajemnicy,
Która wiąże się z tą szpadą?

Rozaura

Tyle chętnie osłon ruszę:
Dając ostrze tej szablicy
Tą mnie opatrzono radą:
Jedź do Polski, w możnych oczy
Staraj świecić się tą bronią;
Będzie taki, co gdy zoczy
Dobrze znany dar przed laty
Dumną cię wspomoże dłonią:
Pan to wielki i bogaty
Lecz nie powiem ci nazwiska
Na przypadek, gdy nie żyje.

Klotald (n. s.)

Nieba! jakież dziwowiska
Prawda, czy majaki czyje?
Wszak Wiolanty to jest szpada,
Którą dałem jej przed laty
Zaręczając, że bogaty
Takim ostrzem, gdy zagada
Do mych oczu stali błyskiem
Z ojca spotka się uściskiem.
Onaż, co życiem być miała
Ma stać się śmierci przyczyną?
Wszak wyrzekłem już, że zginą!
O igraszko ty zuchwała
Losu! nieba dopuszczenie!
On mym synem! O! cierpienie!

Mówi o tem znak niemylny
Serca popęd mówi silny:
Wszak skrzydlate się wydziera
Jako więzień oknem duszy,
Okiem ojca, co spoziera
Zamroczone łez powłoką
Szukające syna oko.
Co poradzę, co uczynię?
Przed Majestat wieść go ninie,
Tyle co na śmierć wieść znaczy —
Ukryć, schować, o! rozpaczy!
Nie dozwala mi przysięga.
Na dwie strony mnie rozprzęga
Miłość krwi i wierność tronu:
Ha! nie wahać mi się chwili,
Wiernym być mi aż do zgonu!

Czy nie mówił mimochodem
Że tu przybył powetować
Hańbę, którą go okryli:
Nie! nie! Hańba z moim rodem
W parze nie śmie postępować!
Krwi się mojej srom nie chwyta...

Ale honor, jak kobieta
Każde go spojrzenie wzruszy
Każdy wiatru powiew pruszy!
Czy kto winien, że go spotka
Ujma? czy innego środka

Chwytać się w obronie może
Jak mścić plamę na honorze?
Oj tej zemsty pragnie krwawej
Krew to moja! syn to prawy!
W niepewności tych nadmiarze
Trzeba jednę obrać drogę:
Gdy zataić go nie mogę
Jako syna go pokażę
Panu memu w błogiej wierze,
Że mu życia nie odbierze.
Wtedy też odważnym czynem
Honor zyszczem utracony...
Jeźli nie, toć potępiony
Niech nie wie, że moim synem.
(do Roz. i Klar.)
Chodźcie oba smutną drogą.
Lecz jeźli pocieszyć kogo
Może, gdy ma towarzyszy:
To wiedzcie, że i w zaciszy
Duszy mej, gdzie nikt nie zoczy
Śmierci i życie walkę toczy.
(odch.)



(Zmiana dekoracyi. Przed zamkiem królewskim z jednej strony występuje Astolf z hufcem żołnierzy, z drugiej, od zamku Estrella w otoczeniu dam dworskich.)
Astolf

Na widok tyla piękności,
Na widok tyla promieni,
Miesza się z szmerem strumieni
Ptasząt śpiew, miesza w miłości
Bębnów i trąb wojowniczych
Dźwięk — w hołdzie wdzięków dziewiczych.
Spieszy się wszystko i pali
Aby was chwalić, więc chwali
Wasz klarnet, z metalu ptaszę
I ptak, klarynet pierzaty:
Królewnę głoszą armaty,
Minerwę wielbią puzany,
Aurorę czczą ptaki wasze
Florę te drzewa i kwiaty.
Ja zaś wdziękiem pokonany
Minerwy, Flory, Aurory,
Czyż dziwo, że wśród pokory,
Co niewolnikiem mnie czyni
Składam hołd mej Monarchini?

Estrella

Jeźli z czynnośćmi ludzkiemi
W zgodzie ma zostawać słowo,

W niezgodzie z pochlebną mową
Hufiec twój lśniący ostremi
Dzidy. Jać się go nie boję
Ale zadziwiona stoję
W myśli łącząc, com słyszała
Z tem, na co spoglądać muszę.
Nie ludzką trzeba mieć duszę,
Zwierzęciu taka przystała,
Co zionąc pochlebstwem zdradnie
Czycha, aż łupu dopadnie.

Astolf

Widzę, że moje zamiary
Niesłuszną wznieciły trwogę,
Lecz te postrachy, te mary
Chcę dziś rozproszyć i mogę.
Król Eustorg, władzca tej ziemi
Gdy wyrokami Bożemi
Do wiecznej poszedł dziedziny
Syna zostawił. Jedyny
Syn ten, dziś odzian w purpury
Włada. Bazylim nazwany.
Ale z żony ukochanej
Miał jeszcze Eustorg dwie córy.
Starsza, w gwiazd dzisiaj koronie,
Ciebie nosiła w swem łonie,
Młodszej — niech żyje najdłużej —
Korona Moskwy dziś służy

A ja dziedzicem i synem.
Tu ostrym wbija się klinem
Sporna obojga nas sprawa:
Bazyl, któremu nie stawa
Czasu na niewiast pieszczoty,
Bo cały księgom oddany,
Nie ma potomka na złoty
Tron swoich przodków. Szarpanej
W dwie strony jego ojczyznie
Któż ma panować? Dziewica
Choć z starszej córki zrodzona,
Czy się ma dostać mężczyznie
Z młodszej, z matki mojej łona?
Wujowi przedstawmy sprawę,
Niech rzuci oko łaskawe,
Niech ją ułoży, zagodzi!
Dlatego z Moskwy przychodzi
Dziś twój sługa uniżony,
Wojnę przynosić — daleki
Lecz innej wojny spragniony.
Amor niech włada na wieki
W obojej naszej dziedzinie,
Niech serca mego królową
Królewna polska zasłynie.

Estrella

Pięknie dźwięczy wasze słowo,
Lecz chociażbym tron oddała

Nie wiem, czyby bodaj wdzięczność
Od Waszmości mnie spotkała,
Skoro w chwili, gdy w błękity
Podnosicie w górę dłonie:
Tam na piersiach twarz kobiety
W złotym błyszczy medalionie.

Astolf

Zaraz wszystko wytłómaczę,
Chwila tylko... Ależ... baczę
Otoczony magnatami
Król nadchodzi.
(Wchodzi król Bazyli wśród świty.)

Estrella

Nad mędrcami
Mędrcze!

Astolf

Równy Euklidowi.

Estrella

Któryś gwiazdom...

Astolf

Księżycowi

Estrella

Słońcu —

Astolf

Drogi wyrachował.

Estrella

Coś nad niebem...

Astolf

Zapanował

Estrella

Pozwól z pokornem poddaniem.

Astolf

Z szczerem pozwól przywiązaniem,

Estrella

Opleść się, jak powój błogi,

Astolf

Pozwól ścisnąć się za nogi.

Bazyli

Uściskajcie mnie siostrzany:
Miłość wasza mi pociechą,
W sercu wierne budzi echo:
Wy mnie, wam ja wskroś oddany.
Starość gniecie mnie już blada,
Tchu niewiele w piersiach stanie,
Więc gdy mówić mi wypada,
Niech milczenia pobłażanie
Trud mówienia mi nadgrodzi!
Wiecie już książęta młodzi,
Wiecie pany i lennicy,
Przyjaciele, wojownicy,

Że mi świat na dziwowisko
Uczonego dał nazwisko.
Że Tymanta pędzel złoty
Że Lisyppa dłuto dzielne,
Plotą wieńce nieśmiertelne
Dla Bazyla wiedzy, cnoty.
Wiecie, że nad wszelką wiedzę
Matematykę ja śledzę,
Że wydarłem ludzkim dziejom,
Czem nas cieszą albo trwożą
(Nieszczęściami lub nadzieją)
Bo z mych tablic, gdy się złożą,
Umiem przyszłość czytać poźną
Siłę czasu przemódz groźną.
Koła te białości śniegu
Szklanne domy te w szeregu
Słońcem świetlne lub księżycem,
Kryształowe te budowy,
Dyamentem strojne głowy
W znaków niebios wzięte kluby:
Oto przedmiot badań luby
Gdzie wzniesionem patrzę licem.
Księgi moje to, złożone
Z brylantowych kart kolei,
Gdzie w sylaby wyzłocone
Pismo biegnie, to nadziei
To nieszczęścia na przemiany!
A ja w nich tak oczytany

Że myśl moja, w lot sokoła
Najzawilsze pojąć zdoła.
Ale czemuż, o niebiosy
Gdy mnie uczyniły losy
Komentarzem swych tajemnic
Przyszłej woli swej regestem,
Czemuż niezbadanych ciemnic
Pierwszy sam ofiarą jestem?
Czemu nożem mi się staje
Trudów mych, wiedzy zasługa,
Czemu praca moja długa
Zamiast życia — śmierć mi daje?..

O cierpliwość proszę jeszcze.
Żona moja — wy nie wiecie
Męzkie mi przyniosła dziecię...
Nigdy, nigdy na złowieszcze
Znaki, odkąd nam świeciło,
Niebo się nie wysiliło
Jak przed jego urodzeniem.
Matkę samą, nim cierpieniem
Światu miała dać człowieka
W śnie tysiąckroć trapią mary,
Że ten syn, straszydło wieka,
Żmija w człeka przemieniona
Śmiercią stanie się dla łona,
Co go wyda na tę ziemię.
W dzień urodzin całe brzemię

Strachów biedny świat zamroczy:
Słońce krwawą walkę toczy
Z jasnym księżyca promieniem,
A gdy ziemia swem ramieniem
Przeszkadzała w strasznym boju,
Czarnem karze ją zaćmieniem,
Takiem, jakie świat zastało
Kiedy Pana zwisło ciało.
Z głębin ziemi, w niespokoju
Wydzierały się płomienie,
W kurczach ziemia rozhukana
W ruinę słała budowl szczyty
A zaciemnione błękity
Gruz rzucały i kamienie.
Takiego strasznego rana
Zygmunt się zjawia na świecie,
Aby zaś stwierdzić, że zrodzon,
By złem za dobre nagrodzić:
Śmierć z życiem dziwnie się schodzą
Matka umiera, gdy dziecię
Światłość powitało dzienną.

Uzbrojon w wiedzę promienną
Czym potrzebował dochodzić,
Że syn mój, o losie smutny,
Dziki będzie i okrutny,
Bezbożny, bez czci i wiary?
Że w jedną zbrodni pustynię

Zamieni państwa obszary?
Że kiedyś myśl swą przychynie,
Aby stopy zuchwałemi
Zdeptać ojca włos sędziwy?
A więc ten potwór straszliwy,
Jeżeli nie kłamią znaki,
Wziąć było z powierzchni ziemi
Schować, zamazać poszlaki.
Wieść, że był nieżyw, puszczono,
Kryjówkę wnet znaleziono.
Zamknięto w wieży, do której
Słonecznym nawet promieniom
Wstępu zabraniają góry,
Srogie wydano rozkazy,
By nikt nie puszczał się w strony,
Gdzie między lasy i głazy
Żyje więzy obciążony,
Niczyjej nie widząc twarzy
Oprócz Klotalda i straży.
Gdzie innej nie zna osłody
Oprócz nauki i wiary,
Któremi w głębiach pieczary
Umysł kształcono mu młody.

Przecież w tej sprawie przytrudnej
Trzy względy objąć potrzeba:
Pierwszy, że ziemi tej cudnej
Nie chciałbym na dopust nieba

Jakiem tyraństwo, narażać;
Drugi mi każe rozważać,
Czy prawa ludzkie i boże,
Co tytuł syna mu dały,
Nie będą cierpieć zakały,
Jeźli z tyraństwa obawy
Dłużej się nad nim posrożę,
Czy wtedy ja sam się może
Wobec wolnego od winy
Okrutnikiem nie pokażę?..
Lecz i trzeci wzgląd rozważę
Trzeci, żem z marnej przyczyny
Przewidywania przyszłości
Na takie dał go srogości!
Wszakże najgorsze skłonności
Wszak gwiazda najfatalniejsza,
Choć działa na wolę człowieka,
Tej woli człowieka nie zmniejsza.
Więc niewidzianej od wieka
Chwycić się zamierzam drogi:
Jutro z swej wieży ubogiej
Wyjdzie, niczego nieświadom,
Tron mój i berło obejmie,
Wy go wesprzecie uprzejmie
Wiernością waszą i radą.
Jeźli się zacnym okaże
Moralnego pełnym zdrowia,
Królem waszym pozostanie

Druh dziczyzny w leśnym jarze,
Samotnego syn pustkowia.
Jeźli, czego nie daj Panie,
Srogim będzie, okrutnikiem,
Dość ja jeszcze wojownikiem,
Aby go pozbawić tronu
I w godniejsze dać go dłonie
Tych obojga, połączonych
W świetnym małżeństwa zakonie.
Do kochanych i rządzonych,
Teraz ręce moje wznoszę,
Jako książę rozkaz daję,
Jako ojciec z wolą staję,
Jako mędrzec radę głoszę,
Jako starzec siwy — proszę!
Niewolnicze pędząc życie
Królem przezwał się Seneka:
Jam dziś królem, jak widzicie,
Co w pokorę się ucieka.

Astolf

Skoro mnie mówić wypada,
Mówię. Ze mną twoja rada
Jednogłośnie dopomina
Się zjawienia twego syna.

Wszyscy

Pragniem królem mieć go zgodnie.

Bazyli

Widzę, żeście nieodrodnie
Do krwi mojej przywiązani.
Idźcie. Jutro z swej otchłani
Niech w fortunnej wyjdzie chwili.

Wszyscy

Żyj nam! długo żyj Bazyli!
(odchodzą, zostają)

Bazyli, Klotald, Rozaura i Klaryn.
Klotald

Mogęż mówić?

Bazyli

Mów bez trwogi,
Stary sługa zawsze drogi.

Klotald

Choć nie skąpisz mi otuchy,
Przecież, królu, wbrew zachęcie
Trwoga trzyma mnie zacięcie.

Bazyli

Cóż się stało?

Klotald

Rzecz niemała,
Miast radości smutek dała.

Bazyli

Mów!

Klotald

Ten młodzian, cud rycerzy
Ujrzał księcia w jego wieży.

Bazyli

Wczoraj byłoby to winą
Dziś, gdy tajemnice giną
Obojętne ich odkrycie.
Przejdźcie do mnie, zobaczycie
Jakiej rzeczy niesłychanej
Służyć macie za narzędzie.
Winowajca wasz kochany
Z towarzyszem wolnym będzie.
(odchodzi.)

Klotald

Chwała tobie książe, chwała.
(n. s.)  Srogość losu złagodniała
Ale jeszcze nie pospieszę
Odkryć mu, że moim synem.
(g.)  Obcy! krótko was pocieszę:
Zupełna wolność wam dana.

Rozaura

Dobroć twoja nieprzebrana
Nowem zajaśniała czynem;
Stokroć stopy twe całuję.

Klaryn

Ja cwałuję zaś, cwałuję,
Jak daleko nogi noszą
By spróbować ich z rozkoszą. (odch.)

Rozaura

Panie, odtąd życie moje
Twojem tylko, w służbę twoję
Zapisuję je z pokorą.

Klotald

Życie twoje? Nie wiem, skoro
Hańby cię dosięgło znamię,
Skoroś przybył, by tej plamie
Sprawić kąpiel w krwi potoku:
Czy ci życie błyska w oku,
Czy ci pierś oddechem wzdyma:
Bez honoru — życia nie ma.
(n. s.)  Niech rozgorze, jak pochodnia.

Rozaura

Prawda! Aleć pragnę co dnia
Zemsty, tak odwetu pragnę,
Pewnym taki, że kark nagnę
Co ubliżyć śmiał mej cześci:
Że się czuję, żywym czuję
W tem pragnieniu i boleści.

Klotald

Więc ci szablę przypasuję,
Która nigdy nie zawodzi,
Co bez ciepłej krwi nie wraca
Gdy o cześć Klotalda chodzi

Rozaura

Biorę ją, niech dług mój spłaca,
Niech dosięgnie potentata.

Klotald

Więc potentat?

Rozaura

W oczach świata
Taki, że go zwać się boję.
Chodzi mi o łaski twoje
Choć mam w sile zaufanie.

Klotald

Więc sekretem niech zostanie,
Choćbym wolał wiedzieć może...
(n. s.)  Gdybym wiedział... wielki Boże!

Rozaura

Wobec ciebie niech nie wiąże
Boleść języka lub trwoga:
Astolf-to, moskiewski książę.

Klotald

Widzę: rzecz i sprawa sroga.
Dotrzeć muszę do przyczyny.
Jesteś z Moskwy, każdy inny
Mógł ci zabrać czci skarbnicę,
Lecz nie pan twój przyrodzony.
Potłum gniewy i tęsknicę
Proces z księciem? toć stracony.

Rozaura

Choć był księciem mym i panem,
Mógł mnie shańbić. Jam shańbiony.

Klotald

Choćby dotknął się twej twarzy
(Coby było niesłychanem)
Z księciem waszym to nie waży.

Rozaura

Większą hańba moja była.

Klotald

Więc ją wyznaj, sroższą jeszcze
Wyobraźni mojej siła.

Rozaura

Twym widokiem tak wzrok pieszczę,
Cześć mam taką dla twej głowy,
Że nie wiem jakiemi słowy

Straszny sekret ci powiedzieć.
Pomyśl, kiedy chcesz już wiedzieć
Że ta szata, co powleka
Postać moją, złudną szatą
Nie to kryje, co przyrzeka.
Z parą powiąż to bogatą
Która łączyć chce się śluby
Na mą hańbę, dla mej zguby.
Złącz Astolfa z moją dolą...
Więcej — łzy mi nie pozwolą. (ucieka)

Klotald

Czekaj! wstrzymaj się na chwilę!
Jakież losu zawikłanie!
Nie! niepróżno się wysilę
Uchylić strasznej zasłony:
Honor krwi mej — zagrożony!
Przeciwnik jest potentatem,
Ona kobietą. A zatem
Pomagaj niebo! w potrzebie.
Tylko że w cieniach się grzebie
To niebo a wśród zamętu
Zbawczego nie znać okrętu.
(odch.)





Dzień drugi.
(Pałac królewski.)
Bazyli, Klotald.
Klotald

Wypełnione twe rozkazy.

Bazyli

Opowiadaj, jak się stało.

Klotald

Nie powtarzać po dwa razy
Jakim cudem — medycyna;
Jak przyrody każde ciało,
Każdy kamień, zwierz, roślina
Utajone ma przymioty.
Jakie grozy ma i cnoty.
Jeźli ludzka złość dobyła
Tysiąc trucizn z ziemi łona,
Czemuż moc ich złagodzona
Narkotykiem by nie była,

Co miast śmierci — sen sprowadza?
Uczyniła to tajemna
Infiltracyi twojej władza,
Spadająca jak śmierć ciemna
Wszechpotężnych kropli szmerem,
Że kto ją językiem ruszy
Zda bez zmysłów się i duszy
Zda bez czucia kadawerem.
Zbrojny płynem opiowym
Idę szukać go w grobowym
Cieniu wieży, od rozmowy
Rozpoczynam moje dzieło.
Słowo moje rzeczy tknęło,
Coby mogły umysł zdrowy
Usposobić wzniosłem tchnieniem
K’temu, co mu przeznaczeniem:
O niebiosach i naturze,
O szczebiotach ptaków w górze,
O niebieskich gwiazd powadze,
Aż na orła rzecz prowadzę.
O królewskim mówim ptaku,
Co z wietrznego goniąc szlaku
Jak skrzydlata błyskawica
Bystrym lotem wzrok zachwyca.
„Orlą masz i ty naturę
Więc nad inne szybuj w górę“.
W to mu graj! O majestacie
Wspomnieć tylko: krew się burzy,

Jakiś duch w nim wzrasta duży
W dumy staje twarz szkarłacie.
„Tak, pociechą mi jedyną,
Rzecze rozżarzony cały,
Że i ptaki, które płyną
Przez przezrocze nieb kryształy,
Wolne, śmiałe, giąć się muszą
Przed dzielniejszą jakąś siłą:
Więc i z moją twardą duszą
Trzeba przemoc znieść niemiłą“.
Wtedym podał mu napoje,
Aby duszę mu uciszyć,
Widzieć przestał, przestał słyszeć,
Dreszcz nim wstrząsnął, że się boję,
Czy to śmierć, czy otrętwienie.
Wkrótce na moje skinienie
Wzięto go i wóz skrzydlaty
Porwał więźnia, gdzie go czeka
Majestat królów bogaty
Skoro letarg, co powleka
Mgłą ponurą blask żywota
Pierzchnie, ujrzy pałac z złota,
Sług, gotowych na skinienie,
Dumnych panów otoczenie.
Wypełniwszy twe żądanie,
Niech nagrody żądam panie!
A nagrodą niech to będzie,
Że się dowie sługa stary

Jakie były twe zamiary
Sadząc syna na urzędzie?

Bazyli

Wątpliwości twe rozumiem
I usunę je, jak umiem.
Wiesz, że grozi Zygmuntowi
Gwiazdy jego wpływ straszliwy,
Klęski wieszcząc, zbrodnie, dziwy.
Dano przecież człowiekowi
Gwiazdy nawet władzę skruszyć;
Więc to próba, czy się wzruszyć
Nie da jego przeznaczenie,
Jeźli rozum i sumienie,
W trudnej doli tej okaże.
Niech więc wie, że jest mym synem
Niech odważnym zwalczy czynem,
Gwiazd potęgi srogie, wraże:
A zatrzyma króla władzę;
Gdy nie — jutro w grób więzienia
Ja napowrót go wprowadzę.
Jeźli chcesz wytłómaczenia,
Czemu śpiąc odbywa drogę.
I to snadnie rzec ci mogę.
Gdyby jutro, nie daj Boże
Ujrzał znów więzienne łoże,
Znając się, kim jest: zaiste
Usposobienie ogniste

Które ma, w głębie rozpaczy
Pogrążyło by mu duszę.
Kiedy w wieży się zobaczy
Dowie się w bólu i skrusze,
Że to tylko sen zwodniczy....
I nie zmyli się tak wiele
Wszakże snem są ludzkie cele,
Snem ludzkiego serca bicie,
Snem człowieka ziemskie życie.

Klotald

Niejeden argument gruby
Znalazłbym, aby ci dowieść,
Jak mylne twoje rachuby
Lecz już późno, rzecz poczęta
Do swych skutków musi powieść
Już się zbudził.

Bazyli

Twoja święta
Powinność, gdy pomieszany
Losów swych nie pojmie zmiany,
Rzec mu prawdę. Ja odchodzę.

Klotald

Sobie tylko ja dogodzę
Gdy mu prawdę powiem całą.

Bazyli

Obyż go to hamowało!
(odch.)

Klaryn

Czterech rozdaniem kułaków
Otworzyłem sobie drogę.
Czterech w liberyi łajdaków
Wrzeszczało, że wejść nie mogę.
Z biletów wstępu najlepiej
Ten drzwi i okna rozszczepi.

Klotald

Otóż i giermek mej małej,
Która czci mego nazwiska
Takie sprawiła opały.
Co słychać?

Klaryn

Co? Dziwowiska!
Zaufana w twej szablicy
Pani ma dzisiaj — w spodnicy.

Klotald

Co więcej?

Klaryn

Więcej? — Niemało:
Pokrewieństwa twego chwałą
Odziana, jak się ośmieli
Została — damą Estrelli.

Klotald

Wcale niezgorzej. Jej sprawa
Wymaga czasu.

Klaryn

Hm! sława,

Honor, wygody, estyma
Poszły za takiem krewniactwem —
A dla Klaryna — nic nie ma:
Żyj tu powietrzem wraz z ptactwem
Delektuj naturą samą,
Giermku, coś przybył z tą damą!
A proszę, z pięknym kurbetem
Powiem i dowiodę czynem,
Żem nietyle jest Klarynem,
Ile raczej klarynetem,
Że gdy gęba moja pusta,
Dziwnie mi biegają usta,
W klar, jak klarnet gęba miele
Co wiem tylko, a wiem — wiele.

Klotald

Słuszne twoje wymaganie,
W służbę moją cię przyjmuję
I zapewnię utrzymanie.
(odchodzą w różne strony.)



(Zmiana dekoracyi. Sypialna komnata Zygmunta. Słychać muzykę. Służba ubiera królewicza.)
Zygmunt

Nieba! co widzę? co czuję?
Patrzę, a oczom nie wierzę,
Strach mnie na poły przejmuje,
Na poły wątpliwość bierze.

Jaż to w pałaców przybytku,
Ja w aksamitnych szat zbytku,
Ja, służbą, co na skinienie
Podaje moje odzienie
Otoczon, z łoża powstaję,
Co miękkie, spać mi nie daje?
Snem się ułudnym nie bawię:
Wszak widzę, czuję na jawie!
Jestem Zygmuntem! to ciało
Moje! a przecież się stało
Coś ze mną, gdym był uśpiony!
Lecz niech się dzieje, co zechce,
Wiem, że dziś, uszczęśliwiony
Czem byłem wczoraj, być nie chcę.

1szy Sługa (n. s.)

Dziki humor się odzywa.

2gi Sługa

Zbudzić się na takie dziwa,
Zgłupieć można.

1szy Sługa

Przemów słowo?

2gi Sługa

Ma’ż muzyka grać na nowo?

Zygmunt

Niech zamilknie. Dosyć treli.

2gi Sługa

Mniemała, że rozweseli.

Zygmunt

Nienawidzę miękkich tonów,
Pisk ich wstrętnie w duszę wnika,
Szczęk oręży, dźwięk puzonów
To rozumiem, to muzyka!

Klotald (wchodzi)

Najpierwszemu z twej drużyny
Pozwól Panie mój jedyny,
Za swój hołd odnieść podziękę,
Pocałować pańską rękę.

Zygmunt

Co ja widzę, co się dzieje?
Nawet Klotald mój mięknieje,
Zapomina pięści twardej
I w pokorze gnie kark hardy?!

Klotald

Zadziwieniu się nie dziwię:
Otumanić cię prawdziwie
Mogła wielka taka zmiana.
Objaśnić cię, moc mi dana.

Więc z wyższego pocznę tonu:
Witaj mi — następco tronu!
Jeźliś dotąd, wstrętnie, skrycie,
Dziko prawie pędził życie:
Losy winne, co zesłały
Proroctw tyle, że dojrzały
I koroną ozdobiony
Straszny będziesz, uprzykrzony
Twym poddanym i krajowi.
Lecz w nadziei, że duchowi
Twemu uda się zwyciężyć,
Czem cię gwiazdy chcą ciemiężyć,
W śnie cię z wieży przeniesiono
Na królewskich zbytków łono.
Za chwilę król sam przybywa
By w oczy spojrzeć synowi,
On tobie reszty dopowie.

Zygmunt

Ha zdrajco! To mi wystarczy,
Co mi twój język odkrywa,
Aby pokazać w mej tarczy
Siłę mą, zemstę i gniewy!
Tyś mnie ukrywał, ty w żywej
Grzebać mnie śmiałeś mogile,
Tyś mi zabierał w straszliwy
Sposób, co było mem prawem!

Klotald

Biada mi!

Zygmunt

Chcesz, bym łaskawem
Okiem, łagodnie i mile
Patrzył na tyle bezprawi?
Nie spocznę, póki krwią twoją
Za królewską wolą moją
Sądu miecz się nie zaprawi!
(chce Klotalda napaść.)

2gi Sługa

Panie!

Zygmunt

Wara! mnie hamować!
Chcecie oknem wywędrować?

2gi Sługa (do Klotalda)

A więc — uciekajcie panie!

Klotald (wychodząc)

Biada ci, że się tak gniewasz,
Że snu lepiej nie używasz. (odch.)

2gi Sługa

Książę! Toć umiarkowanie!

Zygmunt

Milcz!

2gi Sługa

Wszak króla miał rozkazy.

Zygmunt

Choćby sto król kazał razy
A niesłusznie, trzeba było,
Całą się opierać siłą.

2gi Sługa

Posłuszeństwo nie rozbiera:
Na posłuchu służba szczera.

Zygmunt

Precz odemnie z perswazyami!

Klaryn

Kapitalnie mówi z wami!

2gi Sługa

Jakiem się tu mięszasz prawem?

Klaryn

Sam to prawo sobie dałem.

Zygmunt

Czem to Waszmość?

Klaryn

Sowizrzałem,
Totumfackim, co z łaskawem
Waszem spotkać chce się okiem.

Zygmunt

Lubię takich.

Klaryn

Ja wzajemnie
Pod mądrości twej urokiem.

Astolf (wchodzi)

Jak jutrzenka jaśniejąca
Opuszczając gór twych ciemnie,
Wieścisz Polsce powrót słońca.
Które niech świeci tem dłużej,
Im dłużej się opóźniało
Szybą swą jaśnieć wspaniałą.
Witaj!

Zygmunt

Z Bogiem!

Astolf

Coś nie znacie
Mnie, jak widzę, drogi bracie:
Astolf jestem, Moskwy książę
Węzeł krwi mnie z wami wiąże.

Zygmunt

Skoro: Z Bogiem! nie do smaku,
Przychylność moja osłabła:
Na przyszłość ciebie, biedaku
Powitam: Precz idź do dyabła.

2gi Sługa

Leśne nazbyt obyczaje,
Astolfowi cześć się daje.

Zygmunt

Mniej niech miewa animusza
I wchodzi — bez kapelusza.

2gi Sługa

Grandem jest.

Zygmunt

Ja — nad grandami!

2gi Sługa

Ubliżacie sobie sami.

Zygmunt

Zmilknij języku zuchwały!

Estrella (wchodzi)

Witaj potomku wspaniały
Królów, długo pożądany,
A więc tem szczerzej witany.

Nie na lata, ku stóleci
Kresom, wbrew niemej zazdrości,
Niech żywot Waszej Miłości
Rządów Waszych wątek leci!

Zygmunt (do Klaryna)

Powiedz mi, co to za jedna,
Ta piękność, piękność cudowna,
Ziemia podziwia ją biedna,
Ona niebiosom się równa,
Bo ziemi światła udziela.

Klaryn

Ciotka to Wasza, Estrella.

Zygmunt

Wspaniałe raczej to słońce!
Pani, twe oczy jarzące
Życzą mi szczęścia, co wschodzi
Samo, gdy w ciebie wzrok godzi,
Tak, że się szczęścia życzenie
Od razu w szczęście zamienia!
Cóż robi słońce, gdy ziemi
Twego użyczysz promienia?
Z twej twarzy bierze natchnienie,
Całując usty wrzącemi.
O tak mi pozwól w podzięce
Pocałować chociaż ręce.

Estrella

Grzecznej wam nie brak wymowy.

Astolf

Jeżeli mu rękę poda,
Zginąć ja z żalu gotowy.

2gi Sługa

(n. s.)  Do ognia oliwy doda.
(g.)  Panie! hamować należy
Zapał! Astolfo...

Zygmunt

Znów szczerzy
Waść język.

2gi Sługa

Uwagę zwrócę.

Zygmunt

A ja rozbiję, odrzucę
Wszystko, co sobie pozwoli
Stawać na opak mej woli.

2gi Sługa

Wszak rzekliście, wielkie nieba:
W słusznem tylko słuchać trzeba.

Zygmunt

Tak! Lecz rzekłem w tejże chwili,
Że kto opak iść się sili
Woli mojej, łbem przemierzy
Ile z okna na dół wieży.

2gi Sługa

Nie — w pokojowca purpurze.

Zygmunt

Doświadczysz na twojej skórze.
(wyrzuca go oknem)

Astolf

Co ja widzę?

Estrella

Na ratunek!

Zygmunt

Morski poszedł żłopać trunek.
Z okna w słone poszedł fale.

Astolf

Książę, scen takich nie chwalę.
Przestrzedz nas wszystkich należy:
Prawie-ć do leśnych obieży.

Zygmunt

A ja — słów takich nie znoszę
Na przyszłość i bardzo proszę

Powściągać pęd animusza:
Inaczej — bywam surowy —
Mogłoby braknąć wam głowy
Do wsadzenia kapelusza.
(Wchodzi Bazyli)

Bazyli

Co się tu dzieje?

Zygmunt

Nic zgoła:
Oknem wyleciał człeczyna,
Co stawiać ważył się czoła.

Klaryn

Król! niech Waść nie zapomina.

Bazyli

Ledwie z więzów uwolniony
Już zabójstwem obarczony?!

Zygmunt

W zakład poszedłem z cymbałem
Wyleciał. Zakład wygrałem.

Bazyli

Szedłem tu w błogiej nadziei,
Że z strasznych gwiazd twych kolei
Dobędziesz się duszą męża,
Która fatalność zwycięża.

Szedłem! Cóż widzę o nieba?
Że gwiazdom wierzyć potrzeba,
Skoro twój pierwszy krok w świecie
O ziemię człowiekiem miecie.
Jakże uczuciom ja skłamię,
Jakże się oprę o ramię,
Któreś zabójstwem zaprawił?
Sztylet, który się zakrwawił
Wstręt i odrazę w nas budzi,
Miejsce, gdzie człeka zgładzono
Pustkowiem staje dla ludzi:
Jakże się oprzeć o łono,
Jak ramion szukać objęcia
Krwawego zbrodnią dziecięcia?
Miłość ku tobie mnie woła,
Czyn mnie twój krwawy odtrąca,
Dusza przerażeniem drżąca
Przytulić ciebie — nie zdoła.

Zygmunt

Nie znałem ojca miłości
Znać nie chcę i uściśnienia
Ojca, co serce z kamienia
Miał dla mej biednej młodości.
Co mnie traktował jak zwierzę,
Jak stworę trzymał z daleka:
Niechaj mnie w uścisk nie bierze
Kto zgubił we mnie człowieka.

Bazyli

Żeś człowiek, żeś żyw, niestety!
Karę odbieram sowitą:
Skoro mi serce przeszyto
Szyderstw srogiemi sztylety.

Zygmunt

Gdybyś mi nie dał żywota,
Skarg nie byłoby przyczyny,
Że dałeś, a z twojej winy
Nić jego przeciętą złota:
To skarg mych stanowi wątek,
Na które słów mi nie stawa,
Że dałeś: piękny początek,
Że wziąłeś: brzydka to sprawa.

Bazyli

Taka twa wdzięczność, że z oków
Księciem wyszedłeś?

Zygmunt

Wdzięczności
Nie czuję. Nic nie dostaję
Jak to, co z prawa wyroków
Moje, co kolej mi daje
Życia, gdy ciebie nie stanie.
Rachunku, twardy tyranie

Mógłbym od ciebie się raczej
Domagać za czas zmarniony,
Gdziem jęczał w szacie żebraczej,
Wdzięczności, gdy pokrzywdzony
Srodze winnemu przebaczy.

Bazyli

Dziki jesteś, niepoprawny,
Wyrok niebios sprawdzasz sławny,
Więc też nieba wzywam w górze,
By świadczyło twej naturze.
Pierwszym mienisz się w twej dumie,
Bacz, byś chodził po rozumie,
Byś pokornej nabrał duszy.
Serca nabrał, co przebacza,
Bo się marnym snem rozpruszy
Wielkość ta, co cię otacza.
(odch.)

Zygmunt

Snem być ma, co teraz widzę,
Snem, w czem ruszam się i stoję?
Nie! ułudy się nie boję,
Wiem, kim jestem, czem się brzydzę.
Ha! on szarpie się i pieni,
Chciałby zwrócić czas miniony:
Jestem — los się nie odmieni —
Spadkobiercą tej korony.

W więzach mych, pod sklepień wiekiem,
Co sterczały tam nademną,
Mogłem wątpić, czy’m człowiekiem,
Czy potworną tylko ciemną.
Dziś blask słońca w duszę wcieka
Pół ja zwierza, pół człowieka.

Rozaura (wchodzi n. s.)

Za Estrellą idę w ślady
Pełna trwogi, by gdzieś z boku
Nie spotkać Astolfa wzroku.
Trzeba mi Klotalda rady,
Pełne zrobię mu wyznanie...

Klaryn (do Zygmunta)

Nowym świat ci cały, panie.
Cóż ci też tak — w oko wpadło?

Zygmunt

Nic nie dziwi mnie zbyt wiele.
Wyobraźnia drogę ściele
Temu, co człowiek zobaczy,
A przy niej — wszystko pobladło.
Jedna rzecz tylko mnie trzyma:
Nad piękność niewiast — nic nie ma.
Mówią, że w szacie prostaczej
Mężczyzny świat się odbija,
Lecz czyjaż postać, o! czyja

Zwierciedli niebios błękity
Jeźli nie postać kobiety?
Jeżeli tamta jest ziemi
Ta niebios bywa odbiciem,
Wyższa więc, bo ziemskiem tamta,
Niebieskiem ta żyje życiem.
O ta naprzykład!

Rozaura

Bystremi
Ujrzał mnie oczy: odchodzę.

Zygmunt

A ja ci drogę zagrodzę:
Nie łącz zachodu ze wschodem
Słońca, gdyś słońcem na niebie.
Zaćmienie będzie bez ciebie.
Jakaż odmiana powodem?

Rozaura

I ja spostrzegam odmianę.

Zygmunt

Rysy’m te widział cudowne.

Rozaura

A ja te ręce — skowane.

Zygmunt

Kobieta! Ona kobietą!
O jakąż słodką podnietą
Dźwięczy to słowo czarowne!
Serce nadzieją weseli.
O piękna, jakże cię zowią?

Rozaura

Jak zową, mniejsza: Estrelli
Jestem damą honorową.

Zygmunt

Co mówisz? O powiedz raczej,
Żeć słońce, co gdy zobaczy
Estrellę, z pełni swej łaski
W własne odziewa ją blaski.
Widziałem, w kwiatów krainie
Cesarzowa, róża słynie,
W krainie drogich kamieni
Brylant cesarzem promieni,
Przed gwiazd błyszczącym narodem
Królowa — jutrznia mknie przodem,
Tam, w sfer dalekich bezmiarze
Słońce nad inne mocarze
Światło rozdzielając włada,
Czemuż, gdy kwiatom, kamieniom,
Gwiazdom i niebios przestrzeniom
Piękność rządzących nakłada,

Gdy pięknym mniej piękne służą:
Służysz mniej pięknej od siebie,
Coś jest brylantem i różą
Jutrzenką i słońcem na niebie?

Klotald

Mnie hamować go wypada
Skorom go chował. O biada!

Rozaura

Łaskawych słów twych strumienie
Niedziw że bez odpowiedzi,
Gdy próżno rozum się biedzi,
Środek najlepszy milczenie.

Zygmunt

Milcz, lecz nie odchodź.

Rozaura

Ja proszę,
Bym odejść mogła.

Zygmunt

Nie znoszę
Prośby, co prośbę precz miecie.

Rozaura

Pójdę, gdy puścić nie chcecie.

Zygmunt

Opór — cierpliwość mą kruszy,
Uprzejmość — gwałtem się stanie.

Rozaura

Lecz cześć dla kobiet zostanie
W niecierpliwej nawet duszy.

Zygmunt

Z niemożliwością wojować,
Na to musiano mnie chować.
Ktoś, co zaręczał zuchwale,
Że tem oknem nie wyleci,
Wyleciał w słone mórz fale.
Tak i twój honor, co świeci
Pewnością zbyt niewzruszoną
Może naruszyć się pono.

Klotald

Zaciął się! O wielkie nieba!
Cześć córki ratować trzeba.

Rozaura

Nie próżne widać obawy,
Obudzał umysł twój krwawy,
Dziki, nieludzki, okrutny;
W postaci człowieka smutnej
Kryjący drapieżność zwierza.

Zygmunt

Używałem, jak puklerza

Słów słodkich, aby w pół drogi
Wstrzymać twój wyrok zbyt srogi.
Teraz mi sprawdzić wypada
Co przerażona i blada
Rzucasz mi na dumną głowę.
Odejdźcie, drugą połowę
Złorzeczeń, człeku-zwierzowi
Niechaj nieszczęsna wypowie.

Rozaura

Ginę! Litości!

Zygmunt

Tyrana
Nie wstrzymasz!

Klotald

Wyjdę z ukrycia
Bronić honoru, jak życia,
Chociażby śmiercią.... Kolana
Oplotę twoje!

Zygmunt

Ha! z drogi!
Starcze! Zbytniej chcesz pobłogi!
Drugi raz stajesz oporem.

Klotald

O jeźli ojców twych wzorem

Chcesz władać, najprzód zapanuj
Nad żądzami, cześć uszanuj,
Okrucieństwa pozbądź, panie,
Bo czem jesteś, snem się stanie!

Zygmunt

Znowu snem! wściekłości burzę
W piersiach budzi mi to słowo:
Gdy ci w piersiach miecz zanurzę
Prawda tryśnie purpurowo.

Klotald (chwytając go za rękę)

Może ją wstrzymam!

Zygmunt

Puść!

Klotald

Wzruszę
Wprzód zamek krzykiem!

Zygmunt

Ja zduszę
Ciebie tymczasem potworze,
Wrogu, zbrodniarzu!

Rozaura

O Boże!
Na pomoc! Gwałtu! Pomocy!

Astolf (wpada)

Książę, ma—ż uledz przemocy

Waszej, sługa domu dawny?
Starzec! Schowajcie miecz sławny!

Zygmunt

Niepierwej, aż w krwi go zbroczę.

Astolf

A ja opiekę roztoczę
Nad starym! Dam mu schronienie
U stóp mych!

Zygmunt

Chce przeznaczenie,
Abym za zuchwalstwa twoje,
Ciebie przepłoszył potroszę.

Astolf (dobywa miecza)

Więc nie na księcia miecz wznoszę,
Lecz, by życie bronić moje.
(wchodzi Bazyli i Estrella)

Klotald

Nie draźń go panie!

Bazyli

Tu szpady?

Estrella

Astolf tu? Przyszło do zawady...

Bazyli

Co się tu dzieje?

Astolf

Nic zgoła:
Na widok twojego czoła....

Zygmunt

Działo się, że sercem całem
Starca tego zabić chciałem.

Bazyli

Gdzież dla siwych włosów względy?

Klotald

Oszczędź królu reprymendy.

Zygmunt

Względy mieć dla siwej głowy?
Przypomina mi to inną,
Co nie była dobroczynną
Dla mnie. Rachunek gotowy
Mam z nią i nie spocznę wprzódy,
Aż u stóp mych, moje ludy
Ukorzoną ją zobaczą.
(odch.)

Bazyli

Nim się to stanie, należy
Spiącego oddać siepaczom
I do starej rzucić wieży:
Snu piękność, który przeminie,
Zbudzenia bólem niech zmierzy.

(Odchodzą wszyscy, prócz Astolfa, Estrelli i Rozaury n. s.)
Astolf

Rzadko wróżba wtedy kłamie
Gdy nieszczęścia zapowiada:

Pewną tak niedolą blada,
Jak niepewnem szczęście bywa
A prorok, którego ramię
Złe tylko zawsze wskazywa
Nieomylności jest bliski.
Los mój i los Zygmuntowy
Dowieść nam tego gotowy:
Jemu wróżył od kołyski
Pychę, zabójstwa i gwałty:
Wszystko to w widome kształty
Przeszło, sprawdzone do końca.
Mnie wieścił uśmiechy słońca,
Szczęścia czarowną pogodę,
Tymczasem marzenia młode
Słowa przyjaznej zachęty
Gniewy twe rozwiały i wstręty.

Estrella

Nie wątpię, że słów tych wątek
Snuje się z uczuć w twem łonie,
Lecz — dla damy w medalionie,
Najdroższym z twoich pamiątek.
Ona niech wdzięcznie ich słucha,
Nie skąpi serca i ucha.
Tego jeszcze nie bywało,
Ażeby serce się dało
Czuciem dla innych zdobywać.

Rozaura (n. s.)

Cóż to? związek ich rozrywać
Się zaczyna, wielki Boże!

Astolf

Obraz ten — u nóg twych złożę.
Z serca go mego wypłasza
Twój obraz! Tak zawsze bywa:
Cień lada gwiazda rozprasza
Lecz słońce — gwiazdę zaćmiewa!
Idę poń. (n. s.) Rozauro miła
Trzeba, żebyś przebaczyła:
W ludzkich to losów zamieci
Zmian tych raptownych przyczyna:
Co obecnością nie świeci,
To się łatwo zapomina. (odch.)

Rozaura

Co mówił, z trwogi nie słyszę.

Estrella

Tyś tu?

Rozaura

Księżniczko!

Estrella

Od wczora

Znana mi tylko, tak miłą
Jesteś mi, że ciebie piszę
Między te, z któremi żyło
Się długo. Ztąd zaufanie
Do zwierzeń serca mnie wiedzie.

Rozaura

Pani!

Estrella

Krótkie me wyznanie.
Astolf mężem moim będzie
Jeźli los na nas zażarty
Tej jednej szczęśliwej karty
W życiu nam nie pozazdrości.
Jedno mi bolesnem było,
Gdy o rękę moją prosił:
Na piersiach medalion nosił
Nieznanej damy. Draźniło
To moją miłość niemało.
By zyskać oko łaskawsze
Poszedł więc, galant, jak zawsze
Przynieść medalion. Lecz całą
Przyjemność zwycięztwa psuje
Wstyd, żem żądała. Pojmuje
Go może uczuć twych tkliwość.
Ty jesteś sama poczciwość:
Odbierz go za mnie. Królewnę
Wyręcz, piękna, jak królowa,

Masz zręczność gładkiego słowa
A czem miłość, wiesz zapewne. (odch.)

Rozaura

Obym była nie wiedziała.
Nieba! spieszcie mi z pomocą,
Wskażcie ścieżkę, by umiała
Poprowadzić mnie tą nocą
Mojej doli opłakanej;
Drużkę wskażcie, co podobna
Do mnie, dolą tak żałobna
Idzie, widząc koło siebie
Nieprzebyte przeszkód ściany.
Wskażcie położenie trudne,
W którem rozum takie złudne
Daje rady, że w nich nie ma
Ni ratunku, ni pociechy,
W którem zaledwie oczyma
Dojrzysz nieszczęścia, już echy
Strasznemi drugie odpowie,
Już się z jednego popiołów
Drugie, jak Feniks odradza,
Stare cudownie odmładza,
W żywych się zmarłe odnowi.
Mówiono, że tych Aniołów
Nieszczęścia czarna gromada
Jest bojaźliwą, że rada
Dlatego kupić się w tłumie:
Ja to bojaźnią nie umię

Nazwać, o! powiem inaczej,
Że idą, syny rozpaczy
Zwartą falangą, z szpadami
Naprzód i naprzód bez końca.
A kogo wiodą bez słońca
Czarnemi nocy cieniami
Jedną pociechę mieć będzie:
Druhami będą mu wszędzie!
O! jam doznała tej drużby
Wiernej i pewna’m ich służby
Aż do śmiertelnej pościeli!

Ale co czynić? Jeżeli
Powiem, kim jestem, obrażę
Klotalda, co się kryć każe
Póki nie odzyskam cześci.
Jeźli, kim jestem zaprzeczę,
Oczy i czoło ułożę:
Czy nadmiar mojej boleści,
Czy żal, co łono me piecze
Pozwoli, by na obrożę
Gorącą moją wziąć duszę!

Lecz poco ja głowę suszę,
Choćbym przewalczyć się chciała
Wybuchnie zawsze, co cierpię,
Wybuchnie to, com cierpiała.
Więc niech siłę moją czerpię

Tam, gdzie życia mego siła,
W niedoli, co mnie wodziła... (spostrzega Astolfa)
Ale otoż jej potrzeba....
O wspomóżcie, wielkie nieba.!.

Astolf

Oto portret. Ha!

Rozaura

Jasności
Waszej, co się nagle stało?

Astolf

Rozaura!

Rozaura

Choćby schlebiało
Niewieściej mojej próżności
Takie wywołać wrażenie,
Wyznać muszę uniżenie,
Że jestem Astreą tylko.
Damą dworską, co przed chwilką
Po raz pierwszy was ujrzała.

Astolf

Próżną ta komedya cała.
Serce pozna, choć w Astrei
Przedmiot westchnień i nadziei,
Rozaurę, przedmiot miłości.

Rozaura

W nieznane jakieś ciemności
Wiedzie wasza mowa, książę,
Ja wiem, że tutaj mnie wiąże
Powinność, w imię Estrelli
Odebrać portret, jeżeli
Chęć wasza z jej chęcią w zgodzie.
Chociażby ku własnej szkodzie
Czynić, co pani poleci
Oto cel, który mi świeci.

Astolf

Próżno zadajesz gwałt sobie.
Ustom wesołym — w żałobie
Oczy nie do wtóru wtórzą!
To jak muzyka, gdzie burzą
Się instrumenta w rozsterce,
Kiedy pragnienie harmonii
Daremnie w uszach nam dzwoni
Zmysły obraża i serce.

Rozaura

Proszę o portret.

Astolf

Trwasz w roli.
Jeśli Rozaura pozwoli
I ja z mojej recytuję:
Zanadto Estrellę szanuję,

By dawać portret jedynie,
Gdy się sam przedmiot nawinie.
Ciebie więc posyłam do niej,
Nosisz twój portret na sobie,
Niechże dostojnej osobie
Sam oryginał się skłoni.

Rozaura

Kto otrzymał polecenia
Niech ich dowolnie nie zmienia.
Oryginału wysłanie
Hańbą dlań będzie, jak wiecie,
Hańbą, zrządzoną kobiecie
Czybyście chcieli jej, panie?
Oddajcie portret

Astolf

Nie!

Rozaura

Biorę
Go mocą, zdrajco!

Astolf

Nie w porę
Groźba, przy sile — niewieściej

Rozaura

Jakto? Ona, o boleści,
Ma dostać portret, ma wiedzieć,
Że to ja?

Astolf

Bądź spokojniejszą.

Rozaura

Zdrajcą nie bądź!

Astolf

Najmilejszą
Moją proszę, cicho siedzieć
Racz do czasu.

Rozaura

Twoja? miła?
Nie jest nią i znać nie była.

Estrella (wchodząc)

Cóż to? Wy w sporach oboje?

Astolf

Ona!

Rozaura (n. s.)

Niechaj czucia moje
Obrażone mi pomogą
Wyrwać tę pamiątkę drogą.
(gł.)  Wszystko ci powiem dokładnie.

Astolf

Co ty chcesz mówić? (n.s.) Szkaradnie
Rzecz się splątała.

Rozaura

Przed chwilą,
Gdym wedle twego rozkazu
Księcia z portretem czekała,
Myśl moja się zaplątała,
Jak niejednego się razu
Dzieje, z portretu — w portrety.
Wspomnę przez dziwny trafunek,
Że własny mam wizerunek
Przy sobie. Próżność, niestety,
Ciągnie mnie, by go wydostać.
Wtem księcia zjawia się postać —
Spłoszona, wypuszczam z ręki
Medaljon — on go podnosi.
Gotuję naprzód podzięki
By go odebrać, on prosi
By go zatrzymać mógł sobie.
Korna, przedstawienia robię,
Pocom tu przyszła. Daremnie!
Widocznie żartuje ze mnie.
Oba chowając portrety...
Ztąd w końcu nie brak podniety
Do słów niecierpliwych wcale.
Zbyt zaiste poufale
Książę za pierwszem spotkaniem
Zabawia się żartowaniem.
Proszę popatrzeć łaskawie
Wszak mój portret?!

Estrella (biorąc od Astolfa portret)

W dziwnej sprawie
Widzę księcia!

Rozaura

Mój?

Estrella

Zaiste!
Podobieństwo oczywiste.

Rozaura

Żądaj więc drugiego pani.

Estrella (oddaje Roz. portret)

Idź!

Rozaura (n. s.)

Mam wreszcie! Któż mi zgani
Środek, kiedy cel dopięty. (odch).

Estrella

Choć nie myślę, by się miały
Ostać nasze sentymenty,
Po rzeczach, co się podziały:
Proszę was o portret drugi
Z ciekawości, z konsekwencyi,
Żem prosiła raz.

Astolf

Posługi
Żadnej, pełen obedyencyi
Odmówić nie jestem w stanie,
Lecz w tej sprawie....

Estrella

Ha! mój panie
Tak? Bezwstydny i niegrzeczny
Bądźże na przyszłość bezpieczny
Od wszelkiego nagabania,
Zapomnij mego żądania. (odch.)

Astolf

Słuchaj! Wstrzymaj się! Nie słucha...
Jakaż losów zawierucha
Rozauro, do Polski nas goni
Abyśmy zginęli w tej toni!
(odch.)


(Zmiana dekoracyi. Wnętrze wieży. Zygmunt przykuty, odziany skórą zwierzęcą — spi. Klotald, Klaryn, stróże)
Klotald

Niech jego pycha znachodzi
Koniec, zkąd wzięła początek.

Stróż

Łańcuch przytwierdzon.

Klaryn

Niech słodzi
Sen, pełen miłych pamiątek,
Już naprzód chwilę zbudzenia,
Która cieniowi żywota
Użyczy śmierci promienia.

Klotald

Człowiek tak świetnej wymowy
Wart umieszczenia, gdzie słowy
Będzie dowolnie szermierzyć:
Weźcie go, w wieży zostanie.

Klaryn

A za co, wielmożny panie?

Klotald

Za to, że Klaryn uderzyć
Mógłby w klarynet niebacznie,
Gdy sekret świerzbieć go zacznie.

Klaryn

Anim ja groził sztyletem
Ojcu, ni możnym, jam z góry
Nie zrzucał dworzan!

Klotald

Klarnetem
Jesteś tych wszystkich bezprawi.

Klaryn

Chcę już być fletem bez dziury
Niech tylko milczenie zbawi.
(wyprowadzają go)

Bazyli

Klotald!

Klotald

Najjaśniejszy panie
Przyszedłeś tutaj?

Bazyli

Ciekawość
Co z królewiczem się stanie,
Aż tutaj ojca przywiodła.

Klotald

Widoku nędzy jaskrawość
Źle może wpłynąć na ciebie.

Bazyli

Niestety! Żywota źródła
Zmąciła straszna fatalność,
Zbudź go. Niech przyjdzie do siebie.

Klotald

Mówi coś, jakaś nawalność
Piersią spiącego porusza.

Bazyli

Przez sen odzywa się dusza.

Zygmunt (przez sen)

Ten książę tronu jest godny
Co więzy tyranom zakłada:
Umieraj Klotaldzie wyrodny,
Mój ojciec — przedemną niech pada.

Klotald

Sniąc jeszcze grozi mi zgonem.

Bazyli

Mnie z czołem chce mieć schylonem.

Zygmunt (przez sen)

Niechaj wielki teatr świata
Patrzy się, dziwi, otwiera
Oczy, jak Klotald umiera,
Jak Zygmunt ojca ugniata!
(Budzi się) Biada mi! Gdzie-żem?

Bazyli

Wychodzę. (odch. lecz w głębi
sali zostaje.)

Zygmunt

Jaż to? ja zmienion tak srodze,
Ja w kajdanach! ja w więzieniu!
O w jakiemż byłem marzeniu...

Klotald

Trzeba mu pomódz! Czas wstawać!

Zygmunt

Wstawać czas!

Klotald

Dzień zacznie zdawać
Wam się nocą, gdy będziecie
Spać tak długo. Odkąd przecię
O tym orle wczoraj oba
Mówiliśmy, spicie, spicie
Bez przestanku. Cała doba...

Zygmunt

I niezbudzon, choć budzicie,
Jestem dotąd: wszystko we śnie
Tak mi zdało się być jawem
Tak wybitnem, tak jaskrawem,
Że snem zda mi się, że nie śnię.

Klotald

Cóż wam się takiego śniło?

Zygmunt

Co? Ach! dobrze mi tak było!
Wstałem z łoża, co strojone
W wszystkie wonnej wiosny kwiaty,
Sługi z pokorą schylone
Drogie mi podały szaty,
Ty sam przyniósł wieść wesołą
Z schylonem kornie obliczem,
Żem nie więzień już, że czoło

Dumnie w górę podnieść mogę,
Bo przed sobą tronu drogę
Ma, kto Polski królewiczem.

Klotald

Za wieść tyle pożądaną
Jakąż nagrodę mi dano?

Zygmunt

Nagrodę, za co nagrodę?
Tyś tyrał me lata młode,
Więc za zbrodniarza cię miałem,
Dwa razy zabić cię chciałem.

Klotald

Tak byłeś srogim?

Zygmunt

Ha! panem
Będąc, jak zemsty taranem
Nie bić w przyczyny niewoli!
Bolało mnie, ich niech boli!
Lecz miałem przedmiot miłości
Kobietę! I gdy się kruszy
Wszystko, com śnił na wolności,
Została pamięć piękności
Została miłość w mej duszy.
Bazyli wych.

Klotald

(n. s.)  Król odszedł mocno wzruszony.
(g.)  Przyczyną sennej mamony
Była o orłach rozmowa.
Lecz muszę was pomiarkować:
Wychowawcy siwa głowa
Godna, aby ją szanować.
A i w śnie, dopuście nieba
Dobrze, nie źle czynić trzeba.
(odch.)

Zygmunt

Ma słuszność. Więc na przypadek,
Gdybyśmy znowu śnić mieli,
Wstrzymajmy duszy upadek
Furję i zemstę, jeżeli
Przyjemny ma sen nam wrócić.
Snu niczem nie trzeba kłócić,
Bo sen istotne to życie
Póki z zbudzeniem rozbicie
Nie przyjdzie. Śni król, że włada,
A słów pochlebców kaskada
Każdą kropelką strumienia
Oznacza bliskość zbudzenia.
Śni bogacz skarbów nadmiary,
Nędzę, ubóstwo śni stary,
Śni, kto możnieje i rośnie,
Śni, kto się trapi żałośnie.

Śni, kto się gniewa obrażon.
Śnią wszyscy, choć się nie ważą,
Że śnią, otwarcie powiedzieć,
Śnię ja, że muszę tu siedzieć
W wieży, jak śniłem, że wolny
Zemście bieg dałem swawolny.
Czem życie? Złudzenia chwilką,
Czem życie? Marzeniem tylko,
Cieniem, majakiem, rojeniem,
Największe szczęście — pół niczem:
Sennem jest życie marzeniem,
Sen zaś snem tylko zwodniczym.






Dzień trzeci.
Klaryn

Za to, co wiem, siedzę w dziurze,
Gdzie na śmierć skazani siedzą:
Coż mi zrobią, gdy dowiedzą
Się, co nie wiem? W konjunkturze
Strasznej jestem, niesłychanej:
Człowiek z takim apetytem
Żywcem tutaj pogrzebany!
Będąc przytem klarynetem
Do głośnego spraw głoszenia,
Czyliż nie przerwę milczenia
Choćby tak godnym przedmiotem
Litości, jak sam nim jestem?
Ja, otoczony szelestem
Pająków, szczurów chrobotem,
Myszy, słowików ciemnicy
Kwikiem, czy nie mam z źrenicy
Łez ronić, żałować siebie?
Dopiero, kiedy na ciebie

Sny przyjdą, zmory, straszydła
W nocy, gdy przyjdą mamidła
Procesyj jakichś, strzeż Boże,
Gdzie ludzie się gniotą, jak w worze,
Krwawią, deptają po sobie!
A w dzień, kiedy studya robię
Nad wzniosłą poszczenia sztuką
Nad całą głodu nauką!
Otóż i skutek, żem wiedział,
Coś, czegom głośno nie gadał;
Sługa, co gębę przysiadał
Wart, aby za gębę siedział.

(Trąby, bębny i hałas wojenny za sceną.)
Głos za sceną.

W wieży jest! Wyważcie wrota!

Klaryn

Nowa tam widzę zgryzota,
Mnie szukają oczywiście.

Żołnierz (wywaliwszy drzwi)

Prosto za mną, zamaszyście!

Żołnierz 2gi

Jest?

Klaryn

Nie! nie ma!

Żołnierz 1szy

Królu! panie!

Klaryn (n. s.)

Zostawili rozum w dzbanie.

Żołnierz 1szy

Tyś nasz król, pan przyrodzony,
Ty masz prawo do korony,
A nie jakiś tam przywłoka:
Łaskawego nie szczędź oka.

Wszyscy

Niech nam żyje, niech panuje!

Klaryn (n. s.)

Może to zwyczaj w tej stronie,
Że do turmy się pakuje
Tego, co chodzi w koronie?
Drugi tego przykład prawie...
No! do roli się zaprawię.

Wszyscy

Pozwól nogi ucałować.

Klaryn

Nie pozwolę, wszakże książę
Może nóg swych potrzebować!

Żołnierz 2gi

Prosto od starego dążę
Króla, który słyszał nasze
Oświadczenie.

Klaryn

Stawiał Wasze
Się królowi?

Żołnierz 2gi

Wierność sama...

Klaryn

No! no! wierność.. Toć i tama
Moich gniewów!

Żołnierz 2gi

Idź na czele!
Żyj Zygmuncie.

Wszyscy

Niechaj żyje!

Klaryn

Nowy zwyczaj tu się kryje:
Każdy książę, choć ich wiele
Kiedy robią z niego księcia
Znać Zygmuntem się mianuje.

Zygmunt (wchodzi)

Kto Zygmunta wywołuje?

Klaryn

Władztwo moje się skończyło,
Piękne miałem przedsięwzięcia.

Żołnierz 2gi

Ktoż tu Zygmunt?

Zygmunt

Dwóch nie było.
Ja Zygmuntem!

Żołnierz 2gi (do Klaryna)

I ty błaźnie
Stroisz księcia! Łaźnię! łaźnię!

Klaryn

Jeźli błaznów szukać trzeba,
Bujnym wy jesteście gruntem:
Jestem Klaryn z łaski nieba:
Zrobiliście mnie Zygmuntem.

Żołnierz 2gi

Wzniosły książę! Te sztandary,
Co się w wiatrach niebios chwieją,
Twoje są, poddańczej wiary
Znak, u stóp twych głowy kładą.
Ojciec twój nieszczęsną radą
Zbyt posłuszny gwiazd wieszczeniem,

Chciał, by wbrew starym kolejom
Kniaź Moskwy władał przestrzeniom
Polski. Lecz z dworem lud cały
Zgodnie na myśl tę powstały.
Nie chcemy obcego pana,
Skoro krew królów nam dana.
Więc w tej nieszczęsnej otchłani
Gdzie wola ojca cię trzyma
Idziem tęsknemi oczyma
Szukać cię dla Polski, pani
Ludu, na ojca i króla.
Tłum mnogi się tam rozczula
Pragnie cię widzieć, powitać,
Pragnie z swym księciem na czele,
Losów o przyszłość zapytać.
Żyj nam Zygmuncie lat wiele!

Zygmunt

Raz drugi, wielkie niebiosy!
Mam śnić wielkości, ja właśnie,
Com, jak są marne, doświadczył?
Drugi-ż raz będę się patrzył,
Jak ten majestat, te głosy
Wielkość wieszczące znikomą
Rozpłyną podobne fantomom
Jak wszystko, co błyszczy, zagaśnie?
Nie będzie tego, nie będzie!

Z prawem żywota ja w zgodzie:
Gdy snem ten żywot się przędzie
Gińcie sny, gińcie marzenia
Kłamcy, co duszy ku szkodzie,
Postacie z nocy i cienia
Ubieracie w głos i ciało,
Gdy ciała i głosu nie stało!
Nie chcę wielkości kłamanej,
Nie chcę świetności fałszywej,
Która, jak drzewo magnolii
W wiosenne kwiaty przybranej
Na zimy powiew zbyt żywy
We wszystkich się kwiatach rozboli
I rozchorzała, wśród doby
Jednej, pozbywa ozdoby.
Odwet niech spotka odemnie
Sny, coście szydziły ze mnie,
Wiem, że snem życie nareszcie,
Wy wiedzcie, że snami jesteście.

Żołnierz 2gi

Jeżeli mniemasz, że złuda,
Patrz na te pagórków szczyty,
Patrz, ile zbrojnego luda
Wzniosło za tobą dziryty.

Zygmunt

Jużem to widział raz przecie
W równej, jak dzisiaj, jasności,

Lecz jeźli ten dzień wielkości
Snem się, jak tamten dzień, plecie?

Żołnierz 2gi

Takie już świata jest prawo,
Że sny nam wróżą, co będzie:
Pierwszy raz byliście w obłędzie
Dziś spotykacie się z jawą.

Zygmunt

Niechże tak będzie, niech będzie
Przeczuciem, wieszczbą, przestrogą!
Skoro tak krótkiem to życie
Raz drugi śnijmy o duszo!
Ale hamować się muszą
Sny tem, że zbudzić nas mogą,
Że marzeń przyjdzie rozbicie,
Na które gotów być trzeba,
Że jest feudalny Pan nieba,
Co kiedy zechce, rozrywa
Sen władzy, choć najświetniejszej,
Wtedy snów naszych ogniwa
Niebezpieczeństwo się zmniejszy.
Dzięk wam za wierność, wassale,
Pójdę i państwo ocalę
Od obcej, co grozi, niewoli,
Ojca do stóp mych ukorzę...
(n. s.)  Pocóż to wyrzekłem Boże

Poco przyszłość zapowiadać,
Chybić i w czci własnej upadać?

Klotald (wchodzi)

Jakież tu widzę rokosze?

Zygmunt

Klotald!

Klotald

Pierwszemu ofiarą
Paść mi tutaj.

Klaryn (n. s.)

Głową starą
Rzuci, jak jabłkiem ze skały.

Klotald

Kładę się gotów i proszę
Śmierci.

Zygmunt

Powstań osiwiały
Starcze, wodzu mój, sterniku,
Dobr’am ci winien bez liku
Chodź w me ramiona!

Klotald

Co słyszę?

Zygmunt

Snami to — znów się kołyszę,
Lecz pragnę, nawet w marzeniu
Dobremi świecić czynami,
I we śnie być dobrym wypada.

Klotald

Więc w takiem postanowieniu
Z takiemi na herbie godłami,
Zrozumiesz, co serce mi gada:
Ojcu wydajesz ty wojnę,
Nie mogę być tobie pomocą,
Więc kładę te kości spokojne,
Niech gniewy je twoje druzgocą.

Zygmunt

(n. s.)  Zdrajco! niewdzięczny! O nieba
Gdy śnię, śnić dobrze mi trzeba.
(g.)  Klotaldo, cenię twą cnotę
Weź miecz twój i służ królowi,
W polu się przyjaźń odnowi.
Zagrajcie na bojów ochotę. (trąby)

Klotald

Wdzięcznie całuję twe stopy. (odch.)

Zygmunt

Pod tronu idziemy stropy
Jeżeli śniący, to we śnie,
Co się nie przerwie zawcześnie.

Jeźli na jawie, to wolny,
Od snu, co ująć nas zdolny,
Czyniący dobrze, wytrwały
Na burze rzeczywistości,
Na senne marzeń kryształy,
A ludzkiej pomny miłości.
(odch. wszyscy.)


(Zmiana dekoracyi. Zamek królewski. Bazyli, Astolf.)
Bazyli

Książę Astolfie, któż wstrzyma
Rumaka, co cugli nie ma?
Kto wstrzyma wartki prąd rzeki,
Rwiący, gdzie bezmiar daleki
Morza, kto górze zakaże
Walić się, gdy runą jej skały?
Skuteczne postawi kto straże,
Gdy zburzy się strasznie — lud cały?
Patrz, jak się partyj zaciekłość
Z głębiny tłumów dobywa,
Jak jeden zapał i wściekłość
Tutaj Astolfa opływa,
A tam — za Zygmuntem staje:
Tron stary drży w podwalinach,
W krwawych utarczkach i czynach
Miasta się szarpią i kraje.

Astolf

Zawieśmy festyny świetne,
Któremi serce szlachetne
Następcę we mnie czcić chciało.
Polsce to będzie za mało:
Dzielność mą pokazać muszę:
Zyskam ich, kiedy ich skruszę.

Bazyli

Nie! nie uniknie nikt losów
Ani ich wiedzą nie wstrzyma,
Kto grom chce zgasić niebiosów?
Ratunku przed gromem nie ma.
Czem chciałem zakląć nieszczęście
To na mnie, na państwo moje
Powraca, podnosząc pięście...
Tym pięściom ja nie dostoję.

Estrella (wchodzi)

Jeźli obecność twa, panie,
Burzy uśmierzyć nie zdoła,
Stracone państwo! Dokoła
Gwar, ścisk, krzyk i zamieszanie,
Walą się ludu bałwany
Krwawej pragnące kąpieli,
Domów druzgoczą się ściany,
Ruiną miasto się ścieli,
Grobem się stanie rycerzy
Wściekłość, co w ludzie się szerzy,

Podając żagwie i noże.
Ratuj się królu! O Boże!

Klotald (wchodzi)

Żyw ledwo staję przed tronem.

Bazyli

Gdzie Zygmunt?

Klotald

Z czołem wzniesionem
Dumny, jak zawsze nadchodzi:
Lud wpadł do wieży ustronnej
Oddać mu blaski korony.
Wolny — na Polski tron godzi.

Bazyli

Dajcie mi konia, niech zmierzy
Się ojciec z syna żelazem,
Gdzie wiedza chodziła płazem,
Waleczność bunty uśmierzy.

Estrella

Z tobą, za słońcem, Estrella
Niech innym przykład udziela,
Niech biegnie z szablą wzniesioną,
Minerwą będzie, Belloną!
(odch. z królem i Astolfem)

Rozaura (wstrzymując Klotalda)

Chociaż animusz dostojny
Na nowe pędzi cię boje,
Ja na twojej drodze stoję,
Do mej wzywając cię wojny.
Znasz moje losy, z twej rady
Astolfa chronię się oka,
Ujrzał mnie i pełen zdrady
Dążąc, gdzie blaski z wysoka
Świecą, dzisiaj o wieczorze
Z Estrellą szuka spotkania,
Ramię, co cześć mą ochrania
Tej hańby przenieść nie może.
Oto jest klucz od ogrodu:
Wstyd mój niech będzie pomszczony,
Kto hańbi blask twego rodu
Niech w krwi dziś padnie czerwonej!

Klotald

Tak! jestem dla cię wylany,
Wszystko’m był zrobić gotowy
Dla twej czci i mojej głowy.
Dobyć miecz nawet, kowany
W niechybnej śmierci czeluści,
Kiedy na kogo się spuści.
Lecz zmiana zaszła nie mała,
Astolf, gdy Zygmunt rozkował
Ostatnich względów ogniwa,

Z własnego życia pogardą
Od śmierci mnie uratował,
Tak, że dziś z duszą mą hardą,
Jak często na świecie bywa,
Wśród dwu obowiązków stoję:
Ta mnie do zemsty wyzywa,
Która odemnie ma życie,
Gdy życie własne, raz drugi
Z jegom zatrzymał wysługi.
Walkę więc ciężką widzicie,
Gdzie dwa obowiązki święte:
Gdzie życie dane, gdzie wzięte.

Rozaura

Dałeś mi życie? A przecie
Mówisz, że komu się wplecie
W żywot czci świętej utrata,
Ten już umarły dla świata.
Więc ja umarła tu staję,
Prosząc o życie z powrotem:
Daj naprzód, co ojciec daje,
Wdzięcznym, jak zechcesz, bądź potem.

Klotald

Tak! Rozpoczynam od dania:
Twojemi majątki moje:
Tymczasem szukaj mieszkania
W klasztorze, gdzie duszę twoję

Od złego zachowasz w cale.
Niezgoda kraj ten rozdziera:
Szlachcic, jej mnożyć nie mogę,
Ciebie traktując wspaniale,
Łącząc miecz, co bunty ściera
Z mieczem lennodawcy, pana,
Czynię, com winien, choć drogę
Na tron Astolfowi ścielę:
Stać wiernie, gdzie stałem lat wiele,
Moc większa ojcu nie dana.

Rozaura

Nie mam więc ojca i sama
Muszę cześć mą uratować.

Klotald

Czego chcesz?

Rozaura

Chcę zamordować.

Klotald

Coż cię prze?

Rozaura

Cześć obrażona.

Klotald

Rozważ! Astolf..

Rozaura

Nic nie ważę.

Klotald

Mąż Estrelli...

Rozaura

Niech wprzód skona

Klotald

Mania!

Rozaura

Wiem.

Klotald

Stłum!

Rozaura

Nie dokażę.

Klotald

Stracisz...

Rozaura

Może...

Klotald

Cześć i życie.

Rozaura

Mniejsza o to.

Klotald

Więc na szczycie
Śmierć!

Rozaura

I owszem.

Klotald

Rozpacz czysta!

Rozaura

Honór!

Klotald

Obłęd!

Rozaura

Oczywista!

Klotald

Wściekłość!

Rozaura

Zemsta, opętanie.

Klotald

Nic cię wstrzymać nie jest w stanie?

Rozaura

Nic!

Klotald

Pomocą kto ci będzie?

Rozaura

Ja!

Klotald

I środków nie masz innych?

Rozaura

Nie!

Klotald

Znalazłby się dzielniejszy.

Rozaura

Zguby mojej nie umniejszy. (odch.)

Klotald

A więc chodźmy umrzeć razem!
Chodź! Już poszła... Jam nie głazem...

(odch.)


(Zmiana dekoracyi. Górzysta i leśna okolica.)
Zygmunt przybrany w skórę zwierzęcą, Klaryn, Wojsko.
Zygmunt

Widząc mnie w takiej odzieży,
Jakżeby się Roma cieszyła

Pomnąc, jak z wilczej obieży
Początek wzięła, jak wzbiła
Głowę nad ludy i nieba!
Takiego by jej potrzeba.
Lecz my — powściągniem poloty
Chwały, wojennej ochoty,
Famie nałożym wędzidło:
Wszakże by wszystko obrzydło,
Gdyby się snem znów wydało;
Aby ze snu nie wstało straszydło,
Nie trzeba marzyć zbyt śmiało.

Klaryn

Na koniu (Przebacz, że muszę
Konia tego odmalować:
Świat w sobie zdaje się chować,
Ciało ma z ziemi, lecz duszę
Z ognia, z powietrza ma tchnienie,
Z wody ma pianę u pyska)
Z ziemi, powietrza i wody,
Z ognia, co życiem w nim tryska,
Rumak cudownej urody
Niesie tu w pędzie, co lotem
Zwać się powinien, kobietę
Znanego dobrze nazwiska.

Zygmunt

O serce moje — przeszyte!

Klaryn

Rozaura swe niesie losy!

Zygmunt

Wracacie mi ją, niebiosy!


(Rozaura na ubraniu niewieściem nosi płaszcz wojenny, zbroję, miecz i sztylet.)
Rozaura

Wspaniałomyślny Zygmuncie,
Majestat twojej potęgi
Na ciemnym powstaje gruncie
Jak słońce w zmierzchach Aurory
W świetlane tryskając kręgi
Na drzewa, na morza, na bory,
Na kwiaty, na niebios błękity!
Rożowawiąc zrazu szczyty
Niebios i wzgórzy i borów
Aż pełnem je światłem obleje.

W tobie, wśród tysiąca stworów
Położyła swą nadzieję
Kobieta i nieszczęśliwa,
Dwie nazwy, a każda z osobna
Mężczyznę na pomoc przyzywa.
Trzykroć już moją żałobną
Twarz oglądałeś, raz w puszczy

W męzkiem zbłąkaną odzieniu,
Gdzie widok twego nieszczęścia
W mem stał się ulgą cierpieniu;
W blasku królewskim raz drugi
Widziałeś mnie w szacie sługi
Dworu Estrelli, raz trzeci
Dzisiaj, niewiastę po szatach
Męża — rycerza po zbroi.
Lecz skoro wołam już twojej
Pomocy, niechże rozświeci
Powieść o bolach i stratach
Moich — pomocy żądanie.
Matką moją, szczytny panie
Dama jest wielkiego rodu,
Której zgubą, jak to bywa
Piękność stała się za młodu.
Zdrajca, jej wdziękiem zwabiony
Niepomny przysiąg tysiąca
Puścił ją, że nieszczęśliwa
Po miłości, uświęconej
Małżeństwa obietnicami
Została dotąd płonąca
Wstydem, a z dawnych pamiątek
Szpada jej tylko została,
Szpada, którą mnie oddała.

Nie idąc w wdzięków jej ślady,
Których się zaledwie szczątek

Zachował w mej twarzy bladej:
Poszłam jej nieszczęścia śladem,
Poszłam jej losów przykładem.
Astolf (ach na to nazwisko
Gniew mną i boleść porusza)
Astolf wiarołomna dusza,
Poszedł, zwabion drogą śliską.
Tronu i szczęścia (jeżeli
Szczęściem, co dla mnie jest zgonem)
Szukać w małżeństwie Estrelli.
Piekło wstrząsnęło mem łonem
Na tę wiadomość, zniemiała
Słowa’m dla matki nie miała..
Lecz ona zwolna, łagodnie
Z zbolałej duszy otchłani
Wysnuła Astolfa zbrodnię,
Współczując, co cierpię dla niej.
Sędzia, co popadł sam w winy
Jakiejż on dobroci bywa,
Tak i moja nieszczęśliwa
Matka, z tej samej przyczyny,
Srodze doznawszy zawodu,
Łagodną dla swego płodu
Była sędziną, trafnemi
Rady kierując mojemi
Kroki. Do Polski mi każe
Iść zaraz, szpadę tę w darze
Daje, obudza nadzieję

Że możny jakiś nad możnych,
Poznawszy ostrze tej stali,
Swą mnie opieką odzieje
I cześć zachwianą ocali.

Pominę nasze spotkanie,
Z Klotaldem związki pominę:
Powiem, jak teraz w godzinę
Ostatnią, gdym go błagała
Zemsty, obrony, powiedział,
Że dziś inaczej rzecz cała
Stanęła, że związku nie może
Targać Alfonsa z Estrellą,
Że dobrze, jeżeli przedział
Wieczny, mym związkom nałożę...

Nie! od zemsty mojej prawej
Tak mnie łatwo nie oddzielą!
Przyszłam dzielić twoje sprawy
Przyszłam w walce twej się wspierać,
Dyanę łącząc z Minerwą
Zwyciężyć albo umierać.
Koronę zdobyć dla ciebie
Mężczyzna we mnie wyrusza:
Pomoc w czci zyskać potrzebie:
Niewieścia błaga cię dusza.
Zbrojna’m i pomna’m w mem łonie
Twoich zapędów. Więc stoję

Mężczyzną w czci mej obronie,
O którą, niewiasta, się boję.
Słabości, krzywdzie niewieściej
Nie dasz ty marnie przeminąć,
Bo mąż w kobiecie się mieści
Gotów cześć odzyskać lub zginąć.

Zygmunt (n. s.)

Jeźli prawdę śnię, o nieba!
Zapomnienia mi potrzeba,
Boskiej mi trzeba pomocy
W tym zamęcie i niemocy.
Wszak, co ona opowiada
Z tem, co przebyłem, się składa,
Wszak mnie widziała, gdym władał.
Czyliż-by przymiot władania
Taką ułudność posiadł,
Że z snu się władza wyłania
A sen znów władzę pochłania?
Czyliżby blask i potęga
Tak były snu bliskie niezmiernie,
Że nie wie się, gdzie prawda dosięga
Gdzie złuda wpada misternie?
Czy mają się do się wzajemnie
Jak kopia z oryginałem,
Gdzie kopii szukać daremnie
Bo pierwowzorem jest całym?

Więc gdy marnem jest złudzeniem
Wszystka chwała i potęga,
To się zgodźmy z przeznaczeniem,
Czasu chwyćmy lotne chwile,
Co nas w snach wabiło mile
Po to ręka niechaj sięga.
Palą mnie Rozaury wdzięki
W dłoni mam ją, czas się zdarza —
Opiekuńczej wzywa ręki
Cześć podaje w dłoń mocarza,
Mocarz, żądzy czując spiekę,
Niech cześć zdepcze i opiekę!
Sen to tylko — niech dogodzi!

Ale potem złe przychodzi,
Obudzenia przyjdzie chwila,
(Na sprzeczności się wysila
Rozum mój). Dla snu, co minie,
Snu rozkoszy albo chwały,
Któż da czas zbudzenia cały,
Wieczność, co bez końca płynie?
Kto ma ognie za bezpieczne,
Co popiołem go zapruszą?
Więc szukajmy to, co wieczne
Nieśmiertelną naszą duszą,
Chwały, co nie ginie marnie,
Szczęścia, co czci nie zagarnie
Z blasku królewskiej korony.

Książę jest złego mścicielem,
Rozbójnikiem być nie może,
Więc dopomóż wielki Boże,
By jej klejnot był pomszczony.
Za wysokim dążąc celem
Unikajmy pokus marnych.
Grzmijcie trąby! Nim się w czarnych
Cieniach światło dnia ponurzy
Walki chcę ja! walki! burzy!

Rozaura

Tak mnie opuszczasz bez słowa,
Pociechy, wiary, otuchy:
Twarz odwróconą surowa,
Na skargę moją tyś głuchy!

Zygmunt

Czci twojej sprawa, powagi
Wymaga tego. Miecz nagi,
W dłoni, co czynów spragniona
Powie ci w krótce, co z łona
Wyjść jako słowo nie zdoła.
Na bok uchyliłem czoła
Gdzie twej piękności słodycze,
Cześć twoja tego wymaga,
Odzyskać, nie zgubić ją życzę. (odch.)

Rozaura

Jaka ponura powaga,
Jakie słowa tajemnicze!

Klaryn

Wolno mi stanąć przed wami?

Rozaura

Gdzież to pędziłeś światami?

Klaryn

Gdzie świat zapędził mnie raczej?
W jamę, gdzie pełen rozpaczy
Czekałem ciągle przybycia
Śmierci prawdziwej lub życia.
Gdziem nie żył wzięty w opały
Lecz szczęściem nie umarł cały.

Rozaura

Za co?

Klaryn

Ha za co? (słychać bębny) lecz oto
Jakieś tam hufce.

Rozaura

Ha! co to?

Klaryn

Załoga zamku się wali
Krzycząc, że pardonu nie ma:
Że wszystko mieczem obali,
Co z księciem Zygmuntem trzyma.

Rozaura

A ja — nie u jego boku?
Leniwego rycerz kroku.
Chodźmy czas zwrócić stracony
Aż świat poblednie zdziwiony. (odch.)

Głosy

Żyj Bazyli!

Inne

Zygmunt górą!

Klaryn

Bazyl, Zygmunt! w imię Boże,
Każdy niech żyje, jak może
Bez kolizyi z moją skórą.
Neron bywał bez litości
Naśladować mi Nerona:
Albo raczej żar miłości
Zwrócić na godnego — siebie!
Między skały się pogrzebię,
Gdzie ta ustroń zaciszona,

Z życiem mojem zrobię ligę,
By pokazać śmierci — figę.
(chowa się za skały.)


(Bębny, szczęk broni, w ucieczce Bazyli, Estrella, Astolf, Klotald.)
Bazyli

Byłże król tak nieszczęśliwy
Ojciec byłże tak sterany?

Klotald

Kłąb twych hufców skołatany
W okoliczne pierzcha niwy.

Astolf

Zdrajca górą!

Bazyli

Podczas wojny
Zdrajcą zawsze zwyciężony,
A zwycięzca — człek dostojny.
W górne spieszmy gdzieś regiony!

(Strzał — Klaryn pada trafiony.)
Klotald

Boże ratuj!

Astolf

Rycerz jaki
Krwią nam górskie broczy szlaki?

Klaryn

Oto wszystko już przepadło....
Uciekałem i dopadło
Mnie śmiercisko. Uciekając
Gdzieś stanąłem jej na drodze:
Wróćcie się, błądzicie srodze,
Jeźli nogi w tył zwracając
Mniemacie, że ją miniecie:
Wszędzie tam ona na świecie,
Gdzie los jej pobyt przeznaczył.
Wszak z walki wracacie zdrowi,
Ja zaufałem krzakowi
I krzak mnie dla śmierci zahaczył.
(umiera.)

Bazyli

O jak dobrze trup ten blady
Opatrzności znaczy ślady,
O jak mówią czerwonemi
Usty rany jego ciała,
Że się mądrość na nic zdała
Przeciw tej, co rządzi ziemi.
Patrzcie, wszystkom skrzętnie robił,
Aby państwo me ratować
Lecz tę dłoń, co mnie ma kować
Ktoż na zgubę usposobił?

Klotald

Tak! zna los najmniejsze ślady
Któremi gonić nas może,
Lecz aby nie było rady
To mylne zda się bezdroże
Z pobożną myślą w niezgodzie:
Jeżeli los ci dokuczy,
Ratuj się człecze po szkodzie,
Szukaj do nieszczęść swych kluczy.

Astolf

Klotald rozumnie ci radzi,
Ja młody, środek podaję:
W odwodzie z rycerstwem staję,
Na leśnej znajdziesz tam łące
Rumaka, co cię przesadzi
Przez gór i przeszkód tysiące.

Bazyli

Nie! Gdy tak niebo już dało,
Gdy śmierć tu moja się zbliża:
Dostać jej wzroku przystało
Na ojca, króla, rycerza.


(Wchodzi Zygmunt, Rozaura, Wojsko.)
Zygmunt

Przetrząść każde drzewo lasu
Każdy pień i każdą skałę:
Tu swe włosy posiwiałe
Król Bazyli skrył do czasu.

Klotald (do króla)

Chroń się!

Bazyli

Na co?

Klotald

Co poczynasz?

Bazyli

To co jedno pozostało.
Szukasz mnie i dopominasz
Się osoby mojej książę,
K’tobie na kolanach dążę,
Na siwych włosów dywanie
Stawaj w zwycięzkim rydwanie,
Podepcz koronę twą nogą,
Jeńcy się bronić nie mogą.
Los niech wypełni twe śluby
Niebo — dokona mej zguby.

Zygmunt

Dworze ojczysty, dostojny,
Świadku tych niezgód i wojny,
Świadku tej losów przemiany
Usłysz, co w tej niesłychanej
Chwili, twój książe wypowie.

Wyroki nieb’ niewzruszone
Tam — litera przy literze
Na modrym niebios eterze
Palcem Wszechmocy skreślone
Nie mylą nigdy, nie miną!
Mylą się tylko, co badać
Nieszczęsną je chodzą godziną.
Tą drogą, trzebaż powiadać
Ojciec mój, aby się bronić
Przed zwierzęcem przedsięwzięciem
Mojem, zrobił mnie — zwierzęciem!
A choć z natury mnie kłonić
Mogła krwi mojej szlachetność,
Rodu mego mogła świetność,
Darów przyrody obfitość,
Abym znał łagodność i litość:
To wychowania okropność
Wszelką mi miękkość odjęła,
Gniewem i żółcią przejęła,
Zabrała nawet — roztropność.
Szalony, kto mordu ludzi
Bojąc się, tygrysa budzi,
Szalony, kto się od stali
Bojąc zginąć, pochwę spali
Klingami igrając ostremi,
I ten szalony, co słyszy,
Że zginie w morza zaciszy,
A opuszczając brzeg ziemi

W spiętrzone wpada kryształy.
Jeźli od dziecka, ja cały
Byłem tygrysem w snu głębi,
Mieczem, co w pochwie śmierć chowa,
Morzem, co w ciszy się kłębi:
Czyż krzywdą potrzeba było
Budzić, co w wnętrzu się snowa?
Czy raczej rozum nie stara
Się użyć tego, co miara
Co tu roztropność podaje?

O przykładem niech się staje
Tutaj widok, pełny grozy,
Obraz, godny podziwienia:
U stóp moich — moc ramienia
Które walczyło z niebiosy,
Aż je Pan niebios poimał!
Boski to dekret panowie
Spełnion nad tym, co go trzymał
Lecz nie wstrzymał! Mojejż głowie
Wiekiem młodszej, słabszej duchem
Czyż przypiszę, że łańcuchem
Twardej woli niebo spęta?
Nie! Wstań ojcze, niebios święta
Wola chciała cię wyleczyć.
Wyleczonyś. Jeźli syna
Zemstą swoją chcesz zniweczyć
Oto jest, kolana zgina, (klęka)

Włosy ściele na posłanie
Do twych stóp, ojcze i panie!

Bazyli

Synu! raz drugi mi dany!
Zwycięzca wracasz, kochany.
Zwycięzca własny, korona
Twoja czynami poczczona.

Wszyscy

Niech żyje Zygmunt!

Zygmunt

Tak! trzeba
Mi zwycięztw jeszcze. Dziś! nieba
Najtrudniejszego niech starczy.
Astolfie! blask twojej tarczy
Cześć winien Rozaurze wrócić
Tę weźmiesz, którąś chciał rzucić.

Astolf

Chętnie czci zadość uczynię,
Lecz niech wiem, w jakiej rodzinie
Żonę wybieram dla swojej.

Klotald

Niech o to książę się nie boi
Ród mój — godny rodu księcia
Ja — ojcem tego dziecięcia.

Astolf

Z radością spełniam, com winien.

Zygmunt

A na czem los wasz, Estrello,
Wcale cierpieć nie powinien
Podaj mi rękę, te ręce
Niech władzą się razem podzielą.

Estrella

Niemieję w kornej podzięce.

Zygmunt

Klotalda uścisk mój czeka:
Godny nagrody wszelakiej,
Co w szczęściu i klęskach jednaki
Wzorem rycerza, człowieka!

Wódz wojska Zygmunta

Jeźli czcisz tego zasługi,
Co ojcu służył wiek długi,
Jakże mnie uczcisz dość hojnie
Com buntom przewodził, wojnie,
Com z strasznej wyrwał cię wieży?

Zygmunt

Na wieki się tobie należy
Wieża ta, aby na wieki

Nikt ci nie zabrał zdobyczy.
Nie brak ci będzie opieki;
Nagrodę — tam zdrajca niech liczy!

Bazyli

Rozum twój wprawia mnie w dziwy.

Astolf

Jakiejż odmianie szczęśliwej...

Zygmunt

Przypisać wasze zdziwienie?
Mistrzem mi — senne marzenie.
Trwoga, by w marzeń przemianach
W czarnych nie ujrzeć się ścianach,
Czucie, zdobyte boleśnie
Że szczęście mija, jak we śnie,
Wnętrzna potrzeba, by w wieczną
Drogę, gdzie niebios wyżyny
Sen dał nam prawdę stateczną,
Ku trwałej życia nauce:
By darowano nam winy,
Jak błędy przebaczą w tej sztuce.







  1. Odsyłamy tutaj do naszych „Roztrząsań i opowiadań historycznych“ a mianowicie do artykułów: „Jeszcze o elekcyi w epoce Jagiellonów“ i o prawie: „Denon praestanda obedientia“. (Warszawa 1881).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Józef Szujski.