Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część czwarta/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Już trzy miesiące upłynęło, odkąd Dżalma uwięziony został w Batawji, obwiniony o należenie do morderczej sekty sprzysiężonych, czyli dusicieli.
Scena, która tu następuje, dzieje się we Francji, pod koniec stycznia 1832 r. w zamku Cardoville, dawniej feodalnej siedzibie, leżącej na wysokich, skalistych wybrzeżach morskich Pikardji, niedaleko od miasta Saint-Valery, w owej nadmorskiej okolicy, gdzie niemal co rok rozbić się musi kilka okrętów; przyczyną tych nieszczęśliwych przypadków są wiatry północno-zachodnie, skutkiem których żegluga na kanale jest tak niebezpieczna.
Godzina siódma zrana, nie można jeszcze rozeznać dnia z okien obszernej komnaty na dole zamku; w pokoju tym przy świetle lampy, niewiasta lat około pięćdziesięciu mająca, o uczciwym wyrazie twarzy, pełnego szczerej prostoty obejścia, ubrana jak bogate dzierżawczynie Pikardyjskie, wisiała tak wcześnie przededniem do szycia. Obok niej mąż, prawie w tym samym, co ona, wieku, siedzący przy wielkim stole, gatunkuje z woreczka próbki pszenicy i owsa.
Pojętne, otwarte oblicze tego człowieka, zapowiada, że te zdrowym rozsądkiem łączy pewną żartobliwość; ubrany jest w kurtkę z zielonego sukna, a buty myśliwskie z wysokiemi cholewami okrywają aż poza kolana spodnie z czarnego aksamitu.
Straszna burza, szalejąca na dworze, milszym jeszcze czyni widok tego spokojnego zacisza.
Żywym płomieniem palą się drewka na kominku z białego marmuru, a mocny blask światła odbija się od posadzki, starannie wywoskowanej; nic weselszego nad te obicia i firanki z dawnego kartonu perskiego, z czerwonemi, w chińskim guście malowidłami na białem tle, a nad drzwiami figurki pasterskie, w guście Wateau. Ścienny zegar z serwskiej porcelany, meble z pachnącego drzewa, zielono-fornierowane, wysłane, wyginane, wałkowate.
Na dworze burza nie ustawała, czasami wiatr huczał w kominie lub wstrząsał oknami.
Mężczyzna, zajętym gatunkowaniem próbek zbóż, był pan Dupont, rządca dóbr i zamku Cardoville.
— O, Matko Boska! mój mężu, — mówiła do niego żona, — jakiż to szkaradny czas! Ten pan Rodin, którego przybycie dziś rano oznajmił nam intendent księżnej Saint-Dizier, w bardzo zły czas wybrał się w drogę do nas.
— Prawda, że rzadko zdarzyło mi się słyszeć o takiej burzy... a jeżeli pan Rodin nigdy nie widział rozdąsanego morza, będzie mógł uraczyć się tym widokiem.
— Ale pocóż tu przybywa pan Rodin?
— Na poczciwość, nie wiem; intendent księżnej pisze do mnie, abym jak największe okazywał uszanowanie dla pana Rodina, ażebym mu był posłuszny, jak swemu panu. Niech sobie tu gospodarzy, moją rzeczą będzie wykonywać jego rozkazy, gdyż przybywa od księżnej Saint-Dizier.
— Prawdę mówiąc, od samej tylko panny Adrjanny przybyć on tu winien, bo od czasu śmierci nieboszczyka jej ojca hrabiego, księcia Cardoville, majątek od niej właściwie należy.
— Tak, ale księżna jest ciotką, jej intendent trudni się interesami panny Adrjanny; czy to więc przybędzie kto ze strony jej, czy księżnej, wszystko to jedno.
— Może pan Rodin przybywa, aby obejrzeć dobra i może je kupi... Przecież ta otyła pani, która przed tygodniem przyjechała, widocznie miała chrapkę na zamek. Mówiła, że nie opuści tej okoliczności.
Na te słowa żony rządca śmiać się zaczął z przekąsem.
— Z czegóż się tak śmiejesz, Dupont? — zapytała go żona, bardzo dobre stworzenie, ale nie odznaczające się ani sprytem, ani przenikliwością.
— Ja się śmieję, — odpowiedział Dupont, — bo mam na myśli postać i ułożenie tej ogromnej baby; daj go katu, kto ma taką minę, temu wcale nie przystoi nazywać się panią Sainte-Colombe. Gruba, jak fasa, a głos chrapliwy, jakby jakiego pijaka, siwe wąsy, jak u starego grenadjera, i może nie spodziewała się, że usłyszałem, jak powiedziała do lokaja: ruszaj, bałwanie. I nazywa się Sainte-Colombe.
— Dupont, dziwny z ciebie człowiek; nikt przecie nie obiera sobie nazwiska. A przytem to nie jej wina, że ma brodę.
— Tak, ale ona temu winna, że się nazywa Sainte-Colombe. Ty może myślisz, że to jej własne nazwisko... O! moja Kasiu, ty jesteś parafjanką... nigdzieś nie była i wierzysz wszystkiemu, co ci powiedzą...
— Mój mężu kochany, nigdy nie możesz wstrzymać swego języka od uszczypliwych żartów; dama ta jest bardzo szanowaną osobą... Gdy tu przyjechała, pierwszem jej zapytaniem było, gdzie tu jest kaplica, o której jej mówiono... Mówiła nawet, że ją każę przyozdobić... A kiedym jej powiedziała, że w tych dobrach niema kościoła, zdawała się być z tego niekontenta.
— Tak ci to zwykle bywa, najpierwsza rzecz u tych, co się dochrapią majątku, jest udawanie dam możnych i wielkich być z tego niekontenta.
— Tak ci to zwykle bywa, najpierwsza rzecz u tych, co się dochrapią majątku, jest udawanie dam możnych i wielkich.
— Pani Sainte-Colombe nie potrzebuje udawać wielkiej damy, gdyż jest nią rzeczywiście.
— Ona! wielka dama.
— A jużci tak. Dość było widzieć, jak wytwornie była ubrana w pąsowe suknie, w fjoletowych rękawiczkach, a potem, gdy zdjęła kapelusz, miała loki, łańcuch, wysadzony djamentami, kolczyki z dużych, jak palec, djamentów, brylantowe pierścionki na wszystkich palcach.
— Tak, tak, ślicznie się ty znasz na tem...
— E! to jeszcze nie wszystko!...
— No... no... Cóż więcej jeszcze?
— O samych mi tylko mówiła książętach, hrabiach, o bardzo bogatych panach, którzy u niej bywają i którzy są jej przyjaciółmi, a potem, pytając mnie o oficynę, którą zobaczyła w ogrodzie, a której napół spalonej przez wojska nieprzyjacielskie, nieboszczyk pan nie kazał odbudować. — Cóż to są za ruiny? — rzekła. — To zgliszcza z czasów przejścia wojsk sprzymierzonych — odpowiedziałam jej. — Ach! moja droga... — zawołała, — sprzymierzeńcy... oni to i Ludwik XVIII na nogi, mnie postawili. — Wtedy, mój kochany Dupont, rzekłam sobie zaraz: ach!... to niezawodnie musi być dawna emigrantka.
— Pani Saint-Colombe... — zawołał rządca, śmiejąc się na głos, — o kobieto! kobieto...
— Oj! ty, żeś pobył trzy lata w Paryżu, to już uważasz się za wróżbiarza...
— Kasiu, przestańmy mówić o tem jeszczebym powiedział jakie głupstwo, a są rzeczy, o których tak dobra jak twoja dusza nigdy wiedzieć nie powinna.
— Nie wiem, co przez to rozumiesz... ale daj spokój, nie bądź tak uszczypliwym, bo wreszcie jeżeli pani Sainte-Colombe kupi te dobra... byłbyś wtedy kontent, żeby cię zatrzymała przy twych obowiązkach rządcy... nieprawdaż?
— Toć prawda... bo wiadomo, Kasiu, żeśmy się już postarzeli i że już dwadzieścia lat tu jesteśmy, a zanadtośmy uczciwi, iżbyśmy pomyśleli o skubaniu czegoś na nasze stare lata, a przyznam ci się, w naszym wieku przykro byłoby szukać sobie innego sposobu utrzymania... Ach! najbardziej żal mi, że panna Adrjanna sama na siebie tych dóbr nie utrzyma... zdaje się, że to ona chciała je sprzedać... a księżna inne miała chęci.
— O! mój mężu... czy by to być mogło?
— Co?
— Żeby panna Adrjanna, tak młoda, sama zarządzać miała swym majątkiem...
— Nic dziwnego, rzecz prosta; panna nie ma ani ojca ani matki; jest panią swego majątku, zwłaszcza, że ma dobrą główkę; przypominasz sobie, jak przed dziesięciu laty przywiózł ją tu w lecie pan hrabia, co to było za dziecko... jaka psotnica, a przytem jakie oczy! nieprawdaż? jakie były figlarne!
— Bezwątpienia, panna Adrjanma wówczas już była nad swój wiek rozwinięta.
— Jeżeli została taką, jak się zapowiadała, swawolna, z milutką minką, musi być teraz ładną, pomimo cokolwiek czerwonych włosków, bo, niech to będzie między nami... gdyby była sobie poprostu mieszczanką, zamiast być panną wysokiego urodzenia, każdy powiedziałby, że jest ruda.
— Otóż masz, znowu złośliwość!
— Względem paniny Adrjanny? Uchowaj Boże!... ona wyglądała na równie dobrą jak ładną.
— Ja nie w złej myśli mówię, że jest ruda... Przeciwnie, gdyż przypominam sobie, że jej włoski były tak delikatne, tak świecące, tak złociste; tak dobrze przypadały do jej twarzyczki białej, jak śnieg, i do jej czarnych oczu, iż prawdziwie trudnoby wystawić sobie coś piękniejszego: i pewny też jestem, że teraz ten kolor włosów, jakiby szkodził innej, czyni twarz panny Adrjanny bardziej jeszcze zachwycającą; powtarzam ci, że to będzie coś nadzwyczajnego.
— Oj! tak, trzeba przyznać, jaki z niej zuch!... ciągle biegała po ogrodzie, nieustannie sprzeciwiała się guwernantce, wspinała się na drzewa... i coraz to nowe figle!...
— Tak, przyznaję, panna Adrjanna to był djabełek w ludzkiej postaci; ale jaki dowcip, jaka swawola, a nadewszystko, jakie dobre serce, nieprawdaż?
— Tak, niema co mówić, że dobra była.
— Przypominasz sobie, gdy poszła z guwernantką na przechadzkę: nieraz wróciła bez szala, gdyż podarowała go ubogim dzieciom wiejskim...
— Alboż to raz przyszło do tego, że nowiuteńką merynosową suknię darowała babie, a sama w spódniczce tylko powracała do zamku... i z gołemi rękami: śliczneż to było dziecię!
— Serce przedziwne, ale głowa... co za głowa.
— Tak, bardzo zła głowa, ja zawsze powtarzam, że to się źle skończy, i pokazuje się, że ona w Paryżu wyprawia różne rzeczy... i to jakie rzeczy...
— No! cóż takiego?...
— Ach! mój kochany, nie śmiem...
— Ależ mów...
— Oto, — rzekła dobra kobieta nieśmiało i zakłopotana, co dowodziło, jak była zgrozą przejęta, — panna Adrjanna mieszka w jakiejś bałwochwalczej świątyni w końcu ogrodu przy pałacu swej ciotki, a usługują jej zamaskowane kobiety, które ją ubierają jak boginię, ona zaś bije je, bo nigdy nie jest trzeźwa... Nie mówię już o tem, że po całych nocach trąbi w szczerozłotą myśliwską trąbę, co, jak sobie możesz wystawić, do rozpaczy doprowadza jej ciotkę...
Tu rządca parsknął ze śmiechu.
— Ale któż ci powiedział takie rzeczy o pannie Adrjannie?
— Wiem od żony Ireneusza, która chodziła do Paryża po dziecko na mamki; była w pałacu księżnej Saint-Dizier, dla widzenia się z panią Grivois, swoją chrzestną matką... jak ci wiadomo, pierwszą garderobianą księżnej... Ta pani Grivois wyraźnie jej to wszystko powiedziała, a ona musi dobrze wiedzieć o wszystkiem, gdyż mieszka w jednym domu.
— Tak, tak, dobra to sztuczka i ta Grivois. Była to niegdyś największa rozpustnica, a teraz czyni tak samo jak jej pani... świętoszka... dewotka, bo jaka pani, taka i sługa...; księżna sama, teraz tak przykładna i skrupulatna, niegdyś wcale inaczej dokazywała... Przypomnijno sobie! piętnaście lat temu... owego pięknego pułkownika od huzarów, margrabiego d‘Aigrigny, co stał na kwaterze w Abbeville, a który tu zawsze przyjeżdżał... No, pamiętasz, emigrant, co służył dawniej gdzieś w obcych krajach, a potem — Burbonowie dali mu pułk.
— Tak, tak, pamiętam, ale zmiłuj się, przestań złośliwie mówić.
— Ja nic złośliwego nie mówię. Pułkownik rozgościł się w zamku i mówiono ogólnie, że łączą go bliskie stosunki z księżną, dzisiejszą dewotką...
— Tak, co prawda, to prawda, dobre to były czasy, biesiady, bale i widowiska niemal co wieczór w zamku...
— Pewnego razu...
Dupont nie mógł dokończyć tego, co chciał powiedzieć. Tłusta służąca, w ubraniu i czepku, jakie noszą w Pikardji, weszła ze słowami:
— Panie... jakiś pan ma interes do pana; przyjechał z Saint-Valery koczykiem pocztowym... mówi, że się nazywa pan Rodin.
— Rodin?... — rzekł rządca, wstając, — a proś co prędzej.
W kilka minut Rodin wszedł do pokoju rządcy.
Zawsze cokolwiek mniej aniżeli skromnie ubrany, wszedł, kłaniając się im nisko. Żona na skinienie męża wyszła.
Trupia twarz Rodina, prawie niedostrzegalne usta, malutkie jak u gadziny, napół zakryte wielkiemi powiekami, oczy, odzież brudna, tworzyły niezbyt ujmującą całość; i jednakże ten człowiek, gdy było potrzeba, umiał przybrać i szatańską sztuką taką dobrotliwość, taką serdeczność, iż mowa jego stawała się wtedy tak ujmująca, tak przenikliwą, że nieprzyjemne wrażenie, a nawet odraza powoli znikły, i prawie zawsze kończył on tem, iż swoją ofiarę! uwiódł, wplątał w kręte zwoje swej wymowy i elokwencji, równie zręcznej jak słodkiej i przewrotnej.
Poczciwy rządca patrzył na niego z zadziwieniem, mając na myśli naglące polecenia intendenta księżnej Saint-Dizier; sądził on, iż inną zupełnie ujrzy osobę; ledwo też mogąc ukryć swoje zdziwienie, rzekł do niego:
— Wszak mam zaszczyt mówić z panem Rodin?
— Tak jest, panie... tu jest list od intendenta księżnej Saint-Dizier.
— Chciej pan, zanim ja list przeczytam, zbliżyć się do kominka. Tak przykre jest powietrze, — rzekł rządca uprzejmie, — czy nie pozwoli pan czem sobie służyć?
— Serdecznie panu dziękuję... za godzinę odjeżdżam...
— Bardzo dobrze, — rzekł rządca, przeczytawszy list.
— Pan intendent ponawia mi polecenie, aby być posłusznym rozkazom pańskim.
— O małe rzeczy chodzi, nie będę pana długo trudził...
— Panie... to dla mnie zaszczyt...
— Wyobrażam sobie, jak liczne i nieustanne być muszą zatrudnienia pańskie! wejść tylko do tego zamku, a w tej chwili uderza wzorowy porządek i czystość; dowodzi to pańskiej wielkiej o wszystko troskliwości.
— Naprawdę pan mi podchlebia.
— Panu podchlebiać... tego właśnie nigdy nie umiałem... stary, prosty sobie, jak ja, człowiek, nigdy o tem nie myśli... ale wróćmy się do interesu... Jest tu pokój nazwany zielonym?
— Jest, panie; to pokój, w którym niegdyś zwykł był pracować nieboszczyk hrabia Cardoville.
— Bądź pan łaskaw pokazać mi go...
— Na nieszczęście, właśnie żądaniu pańskiemu zadość uczynić prawie nie jestem w stanie... Po śmierci pana hrabiego, schowano wiele papierów w szafach tego pokoju i zabrano klucze do Paryża...
— Masz je pan... te klucze, — rzekł Rodin, pokazując rządcy jeden duży, drugi mały klucz, razem związane.
— A... to co innego... przybywasz pan po papiery?
— Tak... po pewne papiery... tudzież po małą mahoniową szkatułkę, ze srebrnym znaczkiem... czy znasz ją pan?
— Tak... widywałem ją często na stole, przy którym nieboszczyk zwykłe pracował... jest ona w wielkiej szafie, od której klucz pan trzyma...
— Zechce więc pan zaprowadzić mnie do owego pokoju, stosownie do upoważnienia księżnej pani.
— W najlepszem zdrowiu... cała zawsze w Bogu zatopiona...
— A panna Adrjanna?
— Dobrze, panie... A księżna zdrowa?
— Łaskawy panie... o czem innem mówmy, — rzekł Rodin, głęboko westchnąwszy.
— Ach, panie!... Przebóg... czyżby jakie nieszczęście spotkać miało dobrą pannę Adrjannę?
— Jak pan to rozumie?
— Czy zachorowała?
— Nie..., nie... na nieszczęście równie jest zdrowa, jak piękna...
— Na nieszczęście? — powtórzył zdziwiony rządca.
— Tak zaiste! bo gdy piękność, młodość i zdrowie połączą się z burzliwym, przewrotnym umysłem... z charakterem, który pewnie nie ma podobnego sobie na ziemi.. lepiej byłoby nie mieć tych niebezpiecznych darów..., które bywają prawdziwemi przyczynami zguby... Ale, proszę pana, mówmy o czem innem... Przedmiot ten jest dla mnie przykry... — rzekł Rodin głęboko wzruszonym głosem, i końcem małego palca lewej ręki sięgnął do prawego oka, jakgdyby otrzeć chciał łzę, uronić się mającą.
Rządca nie widział łzy, ale widział poruszenie i zdziwiła go zmiana głosu Rodina. Odezwał się więc wzruszonym tonem:
— Daruj mi pan moją nieuwagę... nie wiedziałem...
— Ja to proszę pana o przebaczenie mi mimowolnego rozczulenia... rzadko się zdarzają łzy starym... lecz gdybyś widział tak, jak ja, rozpacz nieoszacowanej księżnej... która w tem tylko jest winna, że zbyt dobra... zbyt słaba dla siwej synowicy... i tym sposobem rozzuchwaliła ją, raz jeszcze proszę pana... mówmy o czem innem.
Po chwili milczenia, Rodin rzekł do Dupont’a:
— Tak więc, jednej części mego posłannictwa już dopełniłem; inna jeszcze mi pozostaje... Nim przystąpimy do niej, winienem panu przypomnieć jednę rzecz, która już może wyszła mu z pamięci... to jest, że lat temu piętnaście pan margrabia d’Aigrigny, naówczas pułkownik huzarów, na załodze w Abbeville, bawił tu przez jakiś czas.
— Ach! Panie, jaki piękny oficer! Niedawno mówiłem o nim z moją żoną. Była to radość zamku; a jak dobrze grał komedję, nadewszystko hultajów; np. w Dwóch Edmundach, umierać było trzeba ze śmiechu, — występował w roli pijanego żołnierza... a jaki piękny głos.., śpiewał tu Jakonda, jakby nie zaśpiewano nawet w Paryżu.
Rodin, wysłuchawszy uprzejmie rządcy, rzekł doń:
— Pewno panu wiadomo, że po okropnym pojedynku, który miał z zaciekłym bonapartystą, jenerałem Simon, pułkownik margrabia d’Aigrigny (którego ja w tej chwili mam zaszczyt być poufnym sekretarzem) opuścił świat i wstąpił do stanu duchownego...
— Ach! panie!.., czy to być może... ów piękny pułkownik....
— Ów piękny pułkownik, waleczny, szlachetny, bogaty, o którego się wszyscy ubiegali, fetowali, tyle korzyści opuścił dla ubogiej, czarnej sukni, i pomimo swego imienia, położenia, pokrewieństwa, związków, swojej reputacji wielkiego kaznodziei, jest dziś tem, czem był przed czternastu laty... prostym księdzem, zamiast być Arcybiskupem lub Kardynałem, jak wielu innych, którzy nie posiadali ani jego zasługi, ani cnót jego...
Rodin mówił tak dobrodusznie, tak przekonywająco; zdarzenia i okoliczności, które przytaczał, zdawały się być pewne, iż Dupont nie mógł się wstrzymać od zawołania:
— A to wybornie... panie! to wybornie..
— Wybornie... nie, zaiste! — rzekł Rodin, z trudną do naśladowania naiwnością, — to rzecz bardzo prosta... takie serce, jakie ma d‘Aigrigny... Lecz prócz innych dobrych przymiotów ten ma szczególniejszy, że nigdy nie zapomina o ludziach poczciwych, zacnych i sumiennych... Otóż krótko mówiąc, zacny panie Dupont, przypomniał sobie i o panu.
— Jakto! margrabia raczył...
— Przed trzema dniami odebrałem od niego list, w którym pisał do mnie o panu.
— Jest więc w Paryżu?
— Oczekujemy go lada chwila; miesiące temu pojechał do Włoch... w tej podróży doszła go nader smutna wiadomość o śmierci jego matki, która bawiła w dobrach księżnej Saint-Dizier.
— Ach! mój Boże!... ja o tem nie wiedziałem.
— Tak, było to dla niego wielkie zmartwienie, ale trzeba umieć zdać się na wolę Opatrzności.
— A w jakichże okolicznościach pan margrabia zaszczycił mnie swoją o mnie pamięcią?
— Zaraz panu powiem...; przedewszystkiem trzeba panu wiedzieć, że ten zamek jest sprzedany... kontrakt podpisany został w wilję mego odjazdu z Paryża....
— Ach! panie! jaki we mnie budzi się niepokój..
— W czem?
— Lękam się, czy nowy dziedzic zechce mnie zatrzymać jako rządcę.
— Zważ pan tylko, jakie to szczęśliwe zdarzenie! właśnie o tej posadzie chcę z panem mówić.
— Czy możliwe?
— Zapewne, wiedząc, jak margrabia zajmuje się panem, pragnąłbym mocno pragnąłbym, abyś pan mógł utrzymać się na tej posadzie; starać się będę wszelkiemi siłami przysłużyć się panu, jeżeli....
— Ach panie! — zawołał Dupant, przerywając mowę Rodinowi, — jakże mu jestem wdzięczny! niebo tu pana zasłało...
— I pan też... pochlebiasz mi nawzajem; przedewszystkiem powinienem panu wyznać, że muszę położyć warunek... do mego wstawienia się.
— Ach, panie, mniejsza o to... mów pan, mów...
— Osoba, mająca mieszkać w tym zamku, jest podeszłą damą, pod każdym względem godną szacunku: szanowna to osoba nazywa się pani de Sainte-Colombe...
— Jakto, — rzekł rządca, przerywając Rodinowi, — więc to pani de Sainte-Colombe kupiła zamek?
— To znasz ją pan?
— Tak, przyjeżdżała tu przed tygodniem, aby obejrzeć te dobra... Moja żona mówi, że to wielka dama... ale, mówiąc między nami... z pewnych słów, jakie z jej ust słyszałem...
— Panie Dupont, jak widzę jesteś przenikliwy... Bardzo wiele jeszcze brakuje pani de Sainte-Colombe, żeby była wielką damą... zdaje mi ¡się, że ona była poprostu modniarką, pod galerjami w Palais-Royal. Widzisz pan, że otwarcie, z nim mówię.
— A chlubiła się, że w jej domu bywali panowie francuscy i zagraniczni.
— Rzecz prosta, pewno przychodzili zamawiać kapelusze dla swych żon; tak więc, zebrawszy wielki, kapitał... i spędziwszy życie za młodu i w dojrzałym wieku... obojętnie względem zbawienia swej duszy, obecnie jest na wybornej, pełnej zasługi drodze... To, to właśnie, jak panu mówiłem, czyni ją godną poszanowania ze wszech względów; bo nic szanowniejszego nad szczery i wytrwały żal za grzechy... Lecz żeby mogła osiągnąć zbawienie, potrzeba nam pana, panie Dupont.
— Mnie... a cóż ja mogę?
— Twoja pomoc może być bardzo skuteczną, a to takim sposobem: W tej wsi niema kościoła, a leży ona w pośrodku między dwiema parafjami. Pani de Sainte-Colombe, chcąc zrobić wybór między dwoma księżmi, który z nich miałby miewać dla niej mszę w kaplicy, zechce pewno zasięgnąć rady pańskiej, jako dawno tu zamieszkałego.
— Och! w takim razie rada będzie krótka... proboszcz w Danicourt jest, najlepszym człowiekiem.
— Otóż właśnie nie trzeba go jej stręczyć.
— A to dlaczego?
— Przeciwnie, trzeba bezustannie zalecać jej proboszcza z Boiville, aby skłonić tę kochaną damę, żeby go wybrała.
— A dlaczego jego raczej, niż pierwszego?
— Dlaczego? zaraz powiem; jeżeli panu i jego małżonce uda się nakłonić panią de Sainte-Colombe do wyboru, którego ja sobie życzę, pewnym być możesz utrzymania się tu jako rządca. Na to daję słowo honoru... co obiecuję, tego święcie dotrzymam.
— Nie wątpię, że pan ma taką władzę, — rzekł Dupont, przekonany tonem i powagą Rodina, — lecz chciałbym wiedzieć...
— Jeszcze jedno słowo, — rzekł Rodin, przerywając mu, — powinienem, muszę działać otwarcie i powiedzieć panu, dlaczego nalegam na wybór, o którym mówiłem, i chcę, żebyś go pan popierał. Mocnoby mnie to martwiło, gdybyś pan w tem upatrywał cień intrygi. Idzie tu poprostu o dobry uczynek. Proboszcz w Boiville, dla którego żądam pańskiej pomocy, jest człowiekiem, którym ksiądz d‘Aigrigny szczególniej się zajmuje. Lubo bardzo ubogi, jednakże utrzymuje przy sobie starą matkę.
Gdyby zajmował się zbawieniem pani de Sainte-Colombe, pracowałby około niej skuteczniej, niż którykolwiek inny, gdyż pełen jest skruchy i cierpliwości, a potem, rzecz oczywista, że przez, tę godną damę miałby niejakie korzyści, na którychby zyskała stara jego matka... Oto całe wyjaśnienie. Gdym się dowiedział, że dama ta ma zamiar kupić dobra, przyległe do parafji naszego protegowanego, napisałem o tem do pana margrabiego; on przypomniał sobie o panu i napisał do mnie, aby pana prosić, żebyś mu wyświadczył tę małą przysługę, która, jak pan widzisz, nie będzie bezowocną. Raz jeszcze powiem panu i dowiodę, że mam władzę utrzymania go na rządcostwie. I... jeszcze słówko... albo raczej jeszcze jeden warunek. Ten będzie równie ważny, jak pierwszy... Ażeby zapewnić moją, a nadewszystko pańską odpowiedzialność, gdybyś się miał zgodzić na postawione ci warunki, żądam, abyś dwa razy na tydzień opisywał mi z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co spostrzeżesz w charakterze, postępkach i stosunkach pani de Sainte-Colombe, bo zważ tylko, że ja pragnę być zupełnie powiadomiony o postępowaniu mego protegowanego... tak, iż gdyby ci wpadło w ucho, a uznałbyś za naganne, zarazbym się o tem dowiedział z twojej korespondencji tygodniowej bardzo szczegółowej.
— Ależ panie! to szpiegostwo — krzyknął biedny rządca.
— Mój panie Dupont... czyż można tak znieważać jednę z najmilszych, najświętszych skłonności ludzkich... zaufanie... gdyż ja żądam od pana... tylko, abyś mi pisał w zaufaniu o wszystkiem, co się tu dziać będzie, i to w najdrobniejszych szczegółach... Pod temi dwoma nierozdzielnemi warunkami pozostaniesz rządcą... inaczej z boleścią... z żalem zmuszony będę postarać się o innego dla pani de Sainte-Colombe.
— Panie... proszę cię — rzekł wzruszony Dupont, — bądź wspaniałomyślnym... Ja i żona moja z tej tylko posady mamy całe nasze utrzymanie, a za starzy jesteśmy do szukania innego sposobu do życia. Doświadczonej w ciągu czterdziestu lat uczciwości nie wystawiaj na zapasy z obawą nędzy i poniewierki...
— Kochany panie Dupont, jesteś dziecinny, namyśl się... za tydzień dasz mi odpowiedź...
— Miej litość, panie!...
Rozmowę przerwał huk, którego echa powtórzyły nadbrzeżne skały.
— Co to jest?... rzekł Rodin.
Zaledwie to wymówił, gdy ponowny huk z większą jeszcze mocą rozdarł powietrze.
— Armata... — zawołał Dupont, zrywając się. — To wystrzał działowy, jakiś okręt wzywa pomocy, albo przywołuje sternika.
— Mój mężu — rzekła żona rządcy, wbiegając nagle do pokoju, — z tarasu widać na morzu statek parowy i okręt żaglowy, który postradał już wszystkie maszty... wiatr pędzi go do brzegu, okręt trzymasztowy daje ognia na ratunek... zgubiony!...
— Ach! to okropne... a tu można... tylko patrzeć, jak się rozbiją! — zawołał rządca, biorąc kapelusz z zamiarem wyjścia.
— Więc niema ratunku dla tych okrętów?... — zapytał Rodin.
— Ratunku... jeżeli je wiatr zapędzi na te rafy... żadna siła ludzka uratować ich nie zdoła; od czasu zrównania dnia z nocą, już dwa okręty rozbiły się na tych brzegach.
— Rozbiły się?... I ludzie z całem mieniem zginęli? Ach: to okropne, — rzekł Rodin.
— Przy takiej burzy, na nieszczęście, mała jest nadzieja ocalenia tych ludzi; ale cóż robić, — rzekł rządca, zwróciwszy się do żony, — ja pobiegnę na brzeg ze wszystkimi folwarcznymi ludźmi, będziemy próbowali, może się da uratować tych nieszczęśliwych; każ rozpalić ogień na kominkach w kilku pokojach, przygotuj bieliznę, odzież, lekarstwa... Nie mam nadziei, żeby się dało uratować... lecz trzeba próbować... Pójdzie pan ze mną, panie Rodin?
— Poczytywałbym sobie za obowiązek, gdybym tylko mógł przydać się panu na co; lecz mój wiek... moja słabość, czynią mnie do tej posługi nieużytecznym, — rzekł Rodin, który ani wiedzieć chciał o burzy. — Żona pańska zechce mi pokazać zielony pokój, zabiorę stamtąd rzeczy, po które przyjechałem i odjadę natychmiast do Paryża, gdyż bardzo się spieszę...
— Dobrze, panie, żona zaprowadzi pana, a ty każ dzwonić, — rzekł do sługi; — niech wszyscy ludzie idą za mną nad morze, niech wezmą linki i drągi.
— Dobrze, mój mężu, ale ty nie narażaj się.
— Pocałuj, aby mi się szczęściło, — rzekł rządca, potem wyszedł spiesznie, wołając:
— Prędko... prędko, bo może już ani deski z okrętu nie zastaniemy.
— Moja pani! racz mię zaprowadzić do zielonego pokoju, — rzekł Rodin, ciągle obojętny.
— Proszę pana iść za mną, — odrzekła Katarzyna, ocierając oczy, gdyż bała się o los swego męża.