Artur (Sue)/Tom I/Rozdział jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 11.
PANI MARGRABINA DE PENAFIEL.

WIZERUNKI. ―

W rok po mojém przybyciu do Paryża, spokojne dni, które przepędziłem z Heleną w Serval, snem mi się zdawały, snem świeżym kwiecistym, który zbyt smutną stawiał sprzeczność z memi nowemi wrażeniami, abym zbyt często miał o nim myśleć. Od téj chwili także nabyłem nowe przekonanie: że mniemana przyjemność wspomnień jest kłamstwem; skoro tylko żałujemy przeszłości, wspomnienia są pełne goryczy, i przez samo to porównanie, teraźniejszość staje się jeszcze bardziéj nienawistnią.
Rozgłośne odmówienie Heleny, głęboko zraniło moję miłość i próżność; pokazałem też więc w tém moję dumę, aby nieuchodzić za nieszczęśliwego, i dokazałem odurzyć się przynajmniéj. Potrafiłem z razu być zachwycony, że się widzę wolnym, i miéć tysiące złotych snów względem użycia téj wolności. Potém, starałem się znaleść wymówkę we własnych oczach za niewdzięczne zapomnienie, w jakiém pozostawiałem pamięć mojego Ojca; powiedziałem sobie, że przynajmniéj na wynagrodzenie, posłuszny byłem z prawdziwą miłością synowską jednemu z jego milczących natchnień, unikając interessownych zamiarów Heleny. — Bo nieraz jeszcze szukałem nędznéj pociechy, lub raczéj niecnéj wymówki za me postępowanie, w nowych i niegodnych podejrzeniach, padających na tę szlachetną dziewczynę, która już zresztą opuściła swoję prowincyę, aby podróżować po krajach niemieckich wraz z matką.
Jednakże, pomimo goryczy mych żali, jak zwykle, przeszłość zaczęła się zwolna przed mojém okiem osłaniać, zaćmiła się i zatarła prawie zupełnie.
Nie wiem czy to było niewytłumaczalne upojenie Paryzkiego życia, które miało wzbudzić późniéj taką obojętność ku dniom, niegdyś tak lubym mojemu sercu.
Nie przyniosłem jednak do Paryża prowincyonalnego podziwienia; pozostałem w Londynie przez dwie świetne pory roku, i dzięki dawnym i bliskim stosunkom mego wuja i naszego ambassadora, stosunkom, które mój ojciec i ciotka mu przypomnieli, polecając mnie jego łasce w czasie mojéj podróży, ujrzałem się umieszczony śród najlepszego i największego świata całéj Anglii. Arystokracya angielska, dumna i słusznie chlubiąca się ze swéj niezaprzeczonéj wyższości bogactwa i wpływu nad wszystkiemi arystokracyami europejskiemi, wyższe towarzystwo angielskie, powiadam, jest tak dumnie nieprzystępne dla cudzoziemców, których przypuszcza do swojego ściśnionego koła, że kto raz uległ lub stawił się w brew jéj przyjęciu tak ceremonialnie imponującemu, może niejako wszędzie odetchnąć swobodnie.
A jednakże, w życiu Paryskiém, które w niczém porównać się nie może z kolosalną okazałością życia które prowadzą w Londynie, znajduje się to, czego niepodobna znaleść ani w Londynie ani gdzie indziéj; znajduje się jakowyś urok upajający, nie wysłowiony, którego wpływu umysły najspokojniejsze i najbardziéj uprzedzono często uniknąć niemogą.
Co do życia Paryzkiego, wedle jego prawdziwego znaczenia, i jeśli zechcemy się tylko przypatrzyć jego najświetniejszemu kwiatowi, ogranicza się na eleganckiém i wyrafinowaném życiu, jakie prowadzi wyborowy ton pięciu lub sześciu salonów, w jednéj lub dwóch dzielnicach miasta, gdzie się nagromadziły roskosze i przyjemności wszelkiego rodzaju.
Przybywając do Paryża, nie musiałem na szczęście terminować niejako w tém życiu materjalném, które to terminowanie kosztuje nieraz cudzoziemców tyle pieniędzy i zawodów. Ojciec mój tak długo mieszkał w tém mieście, że dzięki rodzinnemu podaniu o wytwornéj wystawności życia, uchroniłem się na samym wstępie mnóstwa raf niebespiecznych, o które nieraz mógł bym się rozbić. I tak, zamiast osiąść bardzo drogo i bardzo ciasno w jednym z owych niby to ulów rojących się i brzęczących, o pięciu lub sześciu piętrach, które poczynają się od ślepiącéj świetności magazynów a kończą na nędzy poddaszów, nająłem mały pałacyk w pobliskości pól Elizejskich; sprowadziłem z Serval moich ludzi i koni, i urządziłem dom na przyzwoitą stopę.
Odwiedziłem niektórych dalekich krewnych mojéj rodziny. Przyjęli mnie jak najlepiéj: ci przez uszanowanie dla nazwiska mojego Ojca, ci znowu że mieli córki na wydaniu, i zapewne dla tego że byłem w ich oczach tém, co nazywają dobrą partya; inni znowu może dla tego, iż zawsze jest dla próżniaków nieoszacowaną rzeczą, miéć jeszcze jednę wizytę więcéj do oddania w ciągu dnia, i tak kiedy niekiedy zapełnić niczém niezajętą godzinę.
Pomiędzy temi ostatniemi znajdował się Hrabia Alfred de Cernay; jeden z moich londyńskich przyjaciół, który go znał doskonale, dał mi do niego listy i względem niego objaśnienia jaknajgodniejsze wiary, a których sam całą dokładność niezadługo poznałem.
Przytaczam je tutaj, gdyż niebędąc człowiekiem najwyższéj dystynkcyi, Pan de Cernay był wzorem człowieka modnego, w najobszerniejszém i najmniéj pospolitém znaczeniu tych wyrazów; a człowiek modny za dni naszych ma fizyonomię zupełnie sobie właściwą.
Pan de Cernay miał blisko lat trzydzieści, twarz najpowabniejszą, i niezbywało mu na dowcipie, który miał na zawołanie; dość był przebiegły, dość wyszydzający, i to udając zarazem pewien rodzaj dystyngowanéj dobrodusznośc, który mu nadawał sławę ochotnego współbiesiadnika, chociaż, jak mi powiadano, miał sobie do wyrzucenia niejeduę zdradę i złośliwą obmowę; niezmierny elegant, chociaż zakrawający nieco na oryginalność, ubierał się wedle swego widzimisię, lecz zresztą do zachwycenia; był wielkim znawcą i amatorem koni, miał najpiękniejsze powozy jakie tylko widziéć można, i okazywał się prócz tego równie wielkim sportmanem jak światowym człowiekiem.
Pan de Cernay był bardzo bogaty, niezmiernie interessowany i nadzwyczajnie biegły w interessach, rys charakterystyczny, właściwy naszéj epoce, a który się zdaje, (błędnie jednakże) wyłączać wszelkie wyobrażenie wdzięku i świetności. Pan de Cernay niczego sobie nieodmawiał, zbytek jego był nadzwyczajny; lecz sam obrachowywał się jak najdokładniéj ze swemi ludźmi; był nieubłagany na wszelki wydatek, nieprzynoszący widocznéj korzyści, umiał w porę robić spekulacye, nie miał żadnego skrupułu pozywać swych dzierżawców spóźniających się z zapłatą, i sam się zawsze o dzierżawę z niemi układał; gdyż, (któżby temu uwierzył!) odbył jak tylko można najpotajemniéj pewien rodzaj kursu prawnego pod przewodnictwem byłego Prokuratora. Lecz trzeba także wspomnieć iż nic w powierzchowności Hrabiego nie zdradzało tego doświadczenia prawniczego; ułożenie i obejście się jego były jak najdoskonalsze; pochodząc ze znakomitéj i dawnéj szlachty, pozostał tak wielkim panem, jakim tylko w naszych czasach być podobna; nakoniec, jego duch porządku w przepychu i oszczędności, w samymże zbytku, mógłby być jedynie tylko dla tych widocznym, którzy by potrzebowali prosić go o jaką łaskę, a ci zwykle ostatni wspominają o uczynionéj im odmowie.
Nic zresztą rozsądniejszego, bardziéj chwalebnego jak ten sposób życia tak przewidujący roztropny i tak ustalony. Zwracani uwagę w moim dzienniku na tę szczególność bardzo znaczącą, gdyż musiała wynikać z naszéj epoki, tak stanowczo akuratniéj i ściśle rzeczy biorącéj.
Za dni naszych już nikt majątku nietraci; mieć długi oznacza najgorszy ton, i nic niewydaje się bardziéj wstydném i śmieszném, jak oto życie szalone, wyuzdane, a wszystko rozważywszy często bardzo niedelikatne i niezaszczytne, a które tak długo tolerowane było jako wzór zachwycającego rozstrzepania francuzkiego, jak wałęsające się życie owych zachwycających głów pustych a serc dobrych, którzy, mając przeciwnie wyborne głowy a jak najgorsze serca, w ogóle byli najszkaradniejszemi ludźmi w święcie.
Nic przeciwnie nie oznacza dzisiaj lepszego tonu jak rozprawiać o swym majątku, swych dobrach, ulepszeniach w nich poczynionych, o rozmaitych próbach w gospodarstwie rolniczém, o przyjemności swych lasów, i piękności wychowańców wszelkiego rodzaju które się żywi na swych łąkach; słowem, teraźniejsi panowie stają się nadzwyczaj Rządcami dóbr, i słusznie, gdyż dawniéj rządcy więcéj niż Panowie kosztowali przyjemności małéj liczby wspaniałych rezydencyi pozostałych jeszcze we Francyi. Przebywanie na wsi coraz to bardziéj się przedłuża, i widoczne dają pierwszeństwo życiu zamkowemu przez ośm miesięcy w roku, niżeli życiu klubów Paryzkich przez ciąg zimy.
Lecz, wracając do Pana de Cernay; był także bardzo wielkim, bardzo szlachetnym, a nadewszystko, bardzo uczonym graczem, coby się zrazu zdawało zaprzeczać zasady porządku o których wspomnieliśmy. — Bynajmniéj. — Dla większéj części ludzi światowych gra przestała już być straszliwém wyzwaniem uczynioném przeznaczeniu, pałającém źródłem wzruszeń straszliwych, jestto raczéj interes niżeli zabawa. Każdy ma swój worek do gry, summę, nad którą nigdy więcéj nieodważa; jestto jeszcze kapitał, który starają się uczynić jak najwięcéj przynoszącym, oszczędzając go, nie hazardując, licząc się reguł i kombinacji gry z niepodobnym do uwierzenia zapałem, przenikając się jak najlepiéj jéj duchem, egzercytując się ciągle, wykonywając te próby z głęboką i zastanawiającą się uwagą; takim sposobem worek do gry, w dobrych latach, przynosi piętnaście i dwadzieścia od sta graczom zimnym, roztropnym i biegłym. Zresztą, gra stawszy się tyim sposobem sprawą nauki dokładnéj, interesu, a w ogóle wysokiéj uczciwości, siły graczów są dość równo rozdzielone, aby można sobie dozwolić całéj drażniącéj obawy ryzykowania stawić tysiąc-dwieście, lub tysiąc-pięćset luidorów, gdyż wiadomo dobrze, iż przy końcu złych lat, szala wygranéj i przegranéj jest prawie równa. Słowem, nic ciekawszego w naszéj epoce jak to szczególniejsze pasowanie się pomiędzy rozsądném i zimném przewidywaniem które myśli o przyszłości, a namiętnościami gwałtownemi, wrodzonemi człowiekowi, które znajduje się jeszcze prawie sposób zadowolić, przez ten rodzaj wyrachowanego zabezpieczenia się przeciwko ich niekorzystnym wypadkom[1]. Pan de Cernay, jak powiadano, dosyć miał szczęścia do kobiét: lecz starzejąc się, jak sam mówił, znajdował daleko dogodniéj, być wolniejszym, bardziéj miéć wszystko w porządku, aby miéć także tak zwany — worek serdeczny, nad który nie tracił ani grosza więcéj, a który składał corocznie u stóp jednéj z najbardziéj będących w modzie piękności, którego z trzech wielkich teatrów.
Posłałem mój wizytowy bilet i listy naszego wspólnego przyjaciela do Pana de Cernay. — Na trzeci dzień przybył do mnie i niezastał mnie; w kilka dni poszedłem do niego z rana. — Zajmował sam bardzo piękny dom, który mi się wydał tryumfem przyjemności i wygody, połączonym z elegancką prostotą.
Kamerdyner jego poprosił mnie abym poczekał chwilę w salonie, w którym postrzegłem kilka pięknych obrazów wystawiających łowy, pędzla Géricaulta.
W pięć minut po mojém przybyciu wszedł Pan de Cernay. — Był wysoki, wysmukły, zgrabny; miał twarz jednę z najprzyjemniejszych, i jak najlepsze ułożenie.
Hrabia przyjął mnie jak tylko można najgrzeczniéj, bardzo wiele mówiło naszym wspólnym przyjacielu, i z jak najuprzejmiejszą grzecznością oświadczył że jest na moje rozkazy.
Postrzegłem że się we mnie wpatruje. Przybywałem z prowincyi, lecz dużo podróżowałem i przez długi czas bawiłem w Anglii; niewiedział też zapewne czy się ma zemną obchodzić jako z parafianinem lub człowiekiem należącym już do modnego świata.
Widząc jednak że sława jego wielkiéj elegancyi żadnego na mnie wrażenia nie czyni, wziął mnie za człowieka światowego. Przywykły aby mu zazdroszczono, aby go naśladowano, znajdował może moję grzeczność zanadto śmiałą i to w nim obudziło lekki gniew i nieukontentowanie.
I muszę wyznać, że ten niedojrzany prawie odcień chwilowego zagniewania zmusił mnie uśmiechnąć się.
Prosił mnie abym wypił filiżankę herbaty, z nim, dwoma jego przyjaciółmi i renegatem włoskim zostającym w służbie Mehemed-Alego, słynącym z odwagi, a którego przygody bardzo były romansowe, gdyż, — powiedział mi Hrabia bez dalszego wytłumaczenia, — zmuszony był zamordować dwie czy trzy kobiéty i tyluż mężczyzn, aby się wydobyć z przykrego położenia.
Nie bardzo się zdziwiłem żem zastał to szczególniejsze towarzystwo, gdyż wiedziałem że Pan de Cernay lubił oryginały; i skoro tylko przybywał do Paryża Arab, Pers, Indyanin, słowem czémkolwiek odznaczający się cudzoziemiec, Pan dc Cernay starał się natychmiast z nim zapoznać. Czy dla tego aby bardziéj zwrócić na siebie uwagę przez tak dziwne i każdemu w oczy wpadające towarzystwo? lub żeby jego sława jako człowieka najmodniejszego doszła aż do brzegów Gangesu i Nilu? Nie wiem, lecz tak mi się zdaje.
— Zostaniesz? wypijesz ze mną szklankę herbaty? — rzekł do mnie Pan de Cernay; — nielicząc mego renegata, zobaczysz jednego z najdowcipniejszych i najosobliwszych ludzi jakich kiedykolwiek widziałem, i jednego z najgłupszych i najśmieszniejszych w świecie: pierwszym jest Lord Falmouth, drugim Pan du Pluvier.
— Bardzo wiele słyszałem o Lordzie Falmouth — rzekłem, — i byłoby to dla mnie wielką przyjemnością zobaczyć go; ale sądziłem że jeszcze jest w Indyach.
— Miesiąc dopiéro jak przyjechał, — odpowiedział Pan de Cernay; — lecz wiesz zapewne co go nakłoniło do téj podróży. Podług swego zwyczaju Falmouth idzie zwykle spać o szóstéj lub siódméj z rana. Otóż pewnego dnia, będzie temu półtora roku, wstał o czwartéj po obiedzie; źle spał, był niespokojny, pomieszany, doznawał nerwowego drżenia; dniem wprzódy bardzo wiele wygrał w karty, co go pozbawiło wzruszeń przebudzających go niekiedy z odrętwienia przesyconego życia; słowem nudził się jeszcze bardziéj niż zwykle. Dzwoni na kamerdynera, pyta jaka pogoda. — Było pochmurno i mglisto. — Ach! zawsze mgła! nigdy słońca! — rzekł Falmouth okropnie poziewając; potém z najzimniejszą krwią dodał: — Pośléj po konie. — Konie przybywają, podróżny jego powóz zawsze jest w pogotowiu; zaprzęgają; kamerdyner oswojony ze zwyczajami Pana, każe pakować tłomoki, i za dwie godziny Milord schodzi ze schodów mówiąc do odźwiernego: — Jeśli będą o mnie pytać, powiesz że pojechałem.... — i wahał się na chwilę między Konstantynopolem i Kalkutą, namyślił się wreście wybrać Kalkutę, i rzekł znowu okropnie poziewając: — Ze pojechałem do Kalkuty.
Jedzie tam istotnie, bawi trzy miesiące, i powraca z zadziwiającą obojętnością, jak gdyby tylko po prostu chodziło o pojechanie do Baden.
— Lord Falmouth jest zresztą człowiekiem niezmiernie dystyngowanym? — rzekłem do Hrabiego. — Ma bardzo wiele rozumu, — odpowiedział, — zadziwia swoją nadzwyczajną nauką, i posiada nie mniéj zadziwiające praktyczne doświadczenie o ludziach i rzeczach; gdyż podróżował po wszystkich czterech częściach świata, a nadewszystko widział głownie dwory Europy, jak je zwiedzić może Par Angielski, starszy syn jednego z największych Panów trzech Królestw, mający tymczasowo dochodu pięćkroć do sześciukroć sto tysięcy liwrów; a z tém wszystkiém, Falmouth jest jedynym człowiekiem prawdziwie przesyconym i znudzonym z pomiędzy wszystkich których znam tylko; wszystko już wyczerpał, nic go więcéj niebawi.
— A Pan du Pluvier, — rzekłem do Pana de Cernay, — jakiż ten znowu?
— Oh! Pan Baron Sebastian du Puvier, — rzekł Hrabia poganinie i szyderczo; — Pan du Pluvier jest sam niewiem kto, i przybywa sam nie wiem zkąd; gwałtem niejako został mi przedstawiony: przyjechał, jak sądzę, z jakiegoś zameczku Normandskiego, z nędznym dochodem dwudziestu lub trzydziestu tysięcy franków które po głupiemu wpakuje w piekło Paryzkie, najdaléj za dwie lub trzy zimy. Będzie to jeden z tych nieprzeliczonych i bladych meteorów, które zabłysną na chwilę pod płomienistém niebem wielkiego miasta, i giną wkrótce na zawsze w cieniu i zapomnieniu, wśród szyderstw tych co pozostają. Zresztą — dodał Hrabia, — wyborna z niego trąba: skoro tylko chcę się zabawić rozgłoszeniem jakiéj nowinki niedorzecznéj, natychmiast przytykam ją do ust, jeśli tak wyrazić się można, i cudów dokazuje; zresztą drwię sobie z niego bez litości, bo niepoprzestając na tém że jest głupi, jest jeszcze zarozumiały i chełpliwy. Trzeba widziéć, naprzykład tajemniczą minę z jaką pokazuje koperty od listów z herbowemi pieczątkami, wszystkie zresztą do niego adressowane; trzeba słyszeć jak pyta, nadawszy się: — Czy znasz Pan pismo hrabiny ***?... margrabiny***?... księżny***?... — A potém mały ten człowieczek pokazuje w istocie wszystkie te listy, które są tylko proźbami bez końca o kwesty, bale, loterye: gdyż wszystkie kobiéty które znam, i którym wskażę go jako ofiarę, obarczają go niemi bez skrupuły i tuzinami.... co go czyni człowiekiem najbardziéj filantropiczno-śmiesznym. — Lecz, — rzekł Pan de Cernay przerywając sobie, — słyszę zajeżdżający powóz, założyłbym się że to du Pluvier; zobaczysz cóś zadziwiającego.
Zbliżyliśmy się do okna, i zobaczyliśmy wjeżdżający na dziedziniec koczyk zaprzężony dość pięknemi końmi, lecz powóz i zaprzęgi obciążone były mosiężnemi ozdobami w jak najgorszym guście; służący przybrani w galonowaną liberyę, wyglądali jak szwajcarowie kościelni: można sobie łatwo wyobrazić jak śmiesznym i dzikim wydawał się ten galowy ubiór, kiedy tylko do znajomego przybywał na śniadanie. Niezadługo Pan du Pluvier wszedł hałaśnie. — Był to człowieczyk niski, gruby, krępy, czerwony jak wiśnia, blondyn, i chociaż mający zaledwie dwadzieścia pięć lat już bardzo łysy, z kociemi i głupowatemi oczami, mówiący jak najgłośniéj, i to jeszcze akcentem mocno Normandzkim; ubrany z pocieszną pretensyą; mający na palcach pełno pierścieni, kamizelkę aksamitną w srebrne desenie i tém podobne cudaczne ozdoby.
Pan de Cernay przedstawił nas sobie nawzajem, a skoro tylko wymienił moje nazwisko, Pan du Pluvier zawołał bez ceremonii: — Ach! doprawdy, już Pana gdzieś widziałem.
Niegrzeczność ta obraziła mnie, i odpowiedziałem iż niezdaje mi się abym miał tę przyjemność, gdyż pewnie niebyłbym go zapomniał.
W kilka minut późniéj, zaanonsowano Lorda Falmouth.
Przyszedł pieszo i ubrany był z jak największą prostotą. Nigdy w życiu niezapomnę szczególniejszego wrażenia, jakie na mnie uczyniła jego twarz blada, regularna, biała i nieruchoma jak marmur, na któréj błyszczały oczy czarne bardzo blisko siebie leżące; uśmiech jego, poważnie szyderski, uderzył mnie także; i nieprzywiązując najmniejszego znaczenia do tej drobnostkowéj uwagi, sam nie wiem dla czego powieść o Wampirze stanęła mi na myśli, gdyż niebyłbym nadał innego ciała owemu fantastycznemu utworowi.
Pan de Cernay zaprezentował mnie Lordowi Falmouth, i powiedzieliśmy sobie nawzajem zwykłe grzeczności. Aby usiąść do stołu, czekaliśmy tylko na Renegata Włoskiego, którego Hrabia nazywał poufale swoim zabójcą.
Nakoniec Kamerdyner zaanonsował Pana Izmaela: tak się nazywał renegat.
Był wzrostu średniego, brunet, żylasty, wspaniale ubrany po egiptsku, i miał twarz bardzo piękną, chociaż wyraz jéj był ponury. Izmael niemówił ani słowa po francuzku; mowa jego składała się po części z narzecza włoskiego i urywków języka frankońskiego.
Niezadługo marszałek dworu; Pana de Cernay otworzył drzwi sali jadalnéj. Śniadanie było najdoskonaléj zastawione w guście angielskim; srebro było wyrobem Mortimera, porcelana stara Sewrska, a szkło Weneckie i Czeskie. Izmael jadł jak ludożerca — i słowa nawet niemówił; tylko, ponieważ na stole była sama herbata, kawa i czekolada, poprosił śmiało o wino, i pił dzielnie.
Pan de Cernay zdał mi się być dość niekontent z uporczywego milczenia swego zabójcy, którego Pan du Piuvier zaczepiał ciągle, najśmieszniejszemi frazami. Lecz mało baczny na te zaczepki, Izmael pomruknął kiedy niekiedy jak niedźwiedź na łańcuchu, rzucając ukośne spojrzenie na Pana du Pluvier, który zdawał się nadzwyczajnie go niecierpliwić
. Rozmawiałem tymczasem z Lordem Falmouth, i przypominam sobie iż rozmowa nasza toczyła się o uwadze którą mi uczynił; a na którą ja się zgodziłem; szło o ten zbytek wyszukany, rococo, milutki, prawie niewieści, który znaczna liczba młodzieży zaczynała wówczas okazywać w swych apartamentach. Śmiał się niezmiernie, pomyślawszy że wszystkie te zwierciadła, tak ozłocone, tak otoczone autorkami, gołąbkami i wieńcami kwiatów, zawsze odbijały tylko twarze męzkie i brodate, które przeglądały się w nich pośród kłębów dymu cygarowego; gdy tymczasem przez sprzeczność w guście najmniéj dowcipnym, zamiast dać cel i zajęcie wszystkim tym wspaniałościom, zamiast podwoić ich wdzięk otaczając go tajemnicą, zamiast rozjawiać te przepychy dla obojętnych, jeśli jeden z owych młodych pięknisiów miał oczekiwać z miłośną niecierpliwością, jakowego z owych lubych i tajemnych zjawień które wszystkie cuda zbytku powinny by okolać, oczekiwał nań zwykle w jakiéj dzielnicy miasta najpodlejszéj i najsmrodliwszéj, w jakiéj kryjówce płatnéj i lichéj, i tam to upływały godziny tak rzadkie, tak kwieciste, tak czarodziejskie, które same tylko promieniały późniéj pomiędzy blademi wspomnieniami jego życia. Umyśliliśmy więc z Lordem Falmouth, że, dla człowieka z taktem, gustem i doświadczeniem, mieszkanie znaczne i widoczne, powinno być tryumfem wygody i eleganckiéj prostoty; a mieszkanie tajemne; ów ukryty dyament życia, miało być tryumfem zbytku najbardziéj ślepiącego i najwyszukańszego.
Po śniadaniu, poszliśmy do Karczmy Pana de Cernay, (tak upowszechniony zwyczaj cygarów przymuszał do takowego podziału pokoi) w któréj stały naokoło głębokie krzesła z poręczami, szerokie sofy, i ozdobnéj cudownym zbiorem fajek i tabak wszelkiego gatunku, począwszy od indyjskiéj huka, błyszczącéj złotem i drogiemi kamieniami, aż do pospolitej gipsówki, od miękkiego i wonnego liścia Atakii lub Hawanny, aż do czarnego i cierpkiego tytuniu, zwanego pospolicie tytuniem Trzech Króli, gdyż, znajdowały się tak dalece już zepsute podniebienia, iż ubiegały się za jego cierpkim i gryzącym smakiem.
Odbywały się tego dnia gonitwy konne, tak zwanych Gentleman Riders[2] w lasku Bulońskim. Pan de Cernay był ich Sędzią, i proponował mi udać się na nie; wiózł tamże swego lwa Izmaela w factonie.
Dreszcz mnie przeszedł, gdy Pan u Pluvier ofiarował mi miejsce w swym powozie, podobnym do kibitki smolarza; lecz uniknąłem jego sideł, gdyż na szczęście rozkazałem memu kabryoletowi czekać na siebie. Wówczas Pan du Pluvier uczynił tęż samę ofiarę Lordowi, Falmouth, który mu odpowiedział zniczém nie zachwianą krwią zimną:
— Najszczerzej żałuję iż przyjąć niemogę, mój kochany Panie du Pluvier; lecz natychmiast idę do Parlamentu.
— Do izby Parów? Zgoda, to Pana zawiozę. Cóż mnie to szkodzi? moje konie wprawne do biegu.
— I biegają też przecudownie, — odpowiedział Lord Falmouth. Lecz ja się udaję do Londynu, pragnę przemówić za Jndyanami, a że rozprawy zaczną się najpewniéj jutro wieczór, chciał bym stanąć, gdyż wyrachowałem czas odpłynięcia pakebotu, i zamyślam przybyć do Londynu pojutrze.
Uśmiechałem się z téj nadzwyczajnéj wymówki, gdyśmy usłyszeli dzwonki koni pocztowych, i niezadługo podróżna kareta Lorda Falmouth wjechała na dziedzieniec. Spojrzałem na Pana de Cernay z podziwieniem, i gdy Lord Falmouth wyszedł wydać rozkazy, spytałem Hrabiego czy Lord Falmouth prawdziwie wyjeżdża do Londynu.
— Wyjeżdża prawdziwie, — odpowiedział mi Pan de Cernay. — Często bierze go taka fantazja rozprawiać o kwestyi politycznéj, w czém niezaprzeczony posiada talent; lecz tak bardzo nienawidzi Londynu i Anglii, iż wysiada z powozu w Westminster, zasiądzie w parlamencie, przemówi, wsiada znowu, i tutaj powraca.
Lord Falmouth wszedł; z najuprzejmiejszém naleganiem prosił mnie abyśmy się jeszcze kiedy ze sobą widzieli; kuryer jego odjechał, i on wsiadł do powozu.
— Wyścigi mają się odbyć o godzinie drugiéj, — rzekł do mnie Pan de Cernay, — pogoda jest przepyszna; posłałem moje konie do bramy Delfińskiéj; jeśli Pan zechcesz przejechać się potem po lasku, mam wierzchowca na Pańskie rozkazy.
— Stokrotnie dziękuję, — rzekłem, — posłałem także moje konie. Lecz czy te wyścigi są zajmujące? — spytałem Hrabiego.
— Na nieszczęście aż nazbyt: — dwie mile do ubiegnięcia, trzy płoty poł-trzecio-łokciowe do przesadzenia, a na uwieńczenie trzy-łokciowa rogatka.
— To niepodobna! — zawołałem; — ostatnią przeszkodą pół trzecio łokciowa rogatka! Lecz pomiędzy stem koni ani dwóch się pewno nie znajdzie zdatnych uczynić skok podobny po takowym biegu; a chybiwszy go, można się zabić na miejscu.
— Otóż to właśnie, — odpowiedział Hrabia wzdychając; — jestem też w rozpaczy że muszę być sędzią, owego gatunku zabójczego wyzwania, które może przypłacić życiem jeden z dwóch dzielnych Gentlemanów[3], jeśli nie obydwaj, lecz żadnym sposobem nie mogłem odmowić tak przykrego obowiązku.
— Jakto? — spytałem Fana de Cernay. —
— Och! — odpowiedział, — to cały romans, i tajemnica równie smutna jak niepodobna do uwierzenia; zresztą, mogę ją teraz Panu powierzyć; bo jeśli, z wielu powodów, nikt do tąd jeszcze nie jest o niéj uwiodomiony, za godzinę, widząc ostatnią i straszliwą przeszkodę, zamieniającą wyścigi, pod płochym przedsiębrane pozorem, w śmiertelny pojedynek pomiędzy młodzieżą która je odbywała, wszyscy odgadną łatwo powód i cel.
Starałem się wyczytać z oczu Pana de Cernay czy mówił na prawdę; lecz jeśli sobie żartował, oszukaną została moja przenikliwość, tak bardzo zdawał się być przekonany o tém co mówił.
— Oto, — mówił daléj, — wytłumaczenie téj awantury, prawdziwie nadzwyczajnéj. Jedna z najpiękniejszych Paryzkich kobiét, Pani Margrabina te Pënâfiel, ma w tłumie składających jéj hołdy, dwóch wielbicieli rywalów; miłość ich ku niéj jest wiadomą, lub raczéj odgadnioną; powiedziawszy sobie pewnego dnia kilka słów bardzo uszczypliwych, względem współubiegania się w składaniu hołdów, które szkodziło obu, niebędąc pożyteczném żadnemu; zbyt dobrze wychowani, aby się mieli bić z powodu kobiéty, którą kochają, a któréj sławie rozgłos pojedynku możeby zaszkodził; aby uniknąć podobnéj nieprzyjemności, i dojść do tego samego celu, wybrali to śmiertelne wyzwanie... którego koleje są najzupełniéj równe, ponieważ obaj dosiadają konia dzielnie, a konie ich są wyborne; co do skutku, na nieszczęście bardzo podobnego do prawdy, ten nie jest wątpliwy; bo jeśli podobna aby koń, po dwumilowym biegu, i trzech przesadzonych płotach, mógł jeszcze przebyć zaporę pięciustopową, prawie materyalnie jest niepodobieństwem, aby dwa konie miały równie tak nadzwyczajne szczęście... Niepodpada też żadnéj wątpliwości że wyścigi te skończą się jakim strasznym wypadkiem... jeśli nie, dwaj rywale muszą je późniéj na nowo rozpocząć, jak się rozpoczyna pojedynek, gdy oba wystrzały chybiły.
Wszystko to tak mi się zdawało dziwném, tak mało zgodném z naszemi obyczajami, chociaż ściśle rzeczy biorąc nie było zupełnie niepodobném do prawdy, iż osłupiałem. A Pani de Pënâfiel, — spytałem Pana de Cernay, — jestże uwiadomioną o nieszczęsnéj szermierce, której jest przedmiotem?
— Bez wątpienia, i aby Panu dać wyobrażenie o jéj charakterze, powiem, że bardzo być może iż będzie się tamże znajdować.
— Jeśli przyjdzie, — powiedziałem tą razą z uśmiechem bardzo widocznego niedowierzania, — Pani de Pënâfiel uzna to zapewne rzeczą tak prostą, jak znajdować się na krwawém widowisku toreadorów swego kraju, gdyż, sądząc po jéj nazwisku i dzikiéj pogardzie naszych zwyczajów, sroga ta Margrabina musi być jaką Amazonką Hiszpańską, ze starożytnéj szlachty! jedną z czarnowłosych cór Xeresu luh Wejeru, które dotąd jeszcze noszą sztylet zatknięty za podwiązką.
Pan de Cernay nie mógł się wstrzymać od głośnego śmiechu i rzekł: — Wcaleś Pan niezgadł; Pani de Pënâfiel jest Francuzką, z Paryża, i nad wszelki wyraz Paryżanką; prócz tego wielką damą i spokrewnioną z najpierwszemi domami we Francyi jest wdową, a jej mąż, Margrabia de Pënâfiel, był Hiszpan.
— No, — rzekłem do Hrabiego, śmiejąc się z kolei; — dobrze czynisz iż nadajesz zajęcie tak romansowe, tak fantastyczne, wyścigom których jesteś sędzią; to było by dostateczném aby cały Paryż zbiegł się na nie....
— Lecz ja zupełnie na serio mówię, — rzekł z miną w istocie bardzo poważną.
— Ależ, doprawdy, jeśli kobiéta nie może przeszkodzić dwóm półgłówkom wykonywać tak niebespieczne szaleństwa nigdy tego niepojmę aby kobiéta dobrego tonu mogła być obecną podobnemu wyzwaniu, kiedy wie że jest sama jego przedmiotem: jestto wystawić się na powszechną naganę i pogardę.
— Najprzód, pani de Pënâfiel bardzo mało dba o to co powiedzą, a potém ona sama tylko wie że jest przyczyną tego niejako pojedynku.
— Lecz, przypuszczając iż niepomyśli że tajemnica może być zdradzony przez wypadek, daje zawsze dowód zimnego i obmierzłego okrucieństwa.
— O! jestto też serce najoschlejsze i najzatwardzialsze, jakie tylko sobie wyobrazić można; przytém ma zaledwie lat dwadźieści-pięć, i piękna jest jak anioł.
— A dla czegóż Pan nieodwiodłeś walecznych młodzieńców od tak niebezpiecznego wyzwania? bo jeśli cel jego jest znany, jak przypuszczasz, cała ich delikatna wspaniałość będzie podwójnie straconą.
— Najprzód, — rzekł Hrabia, — niepowierzyli mi swéj tajemnicy; bardzo nadzwyczajny przypadek mi ją wykrył: niemogłem też sobie dozwolić uczynić najmniejszéj uwagi względem okoliczności, o któréj niby to niewiedziałem; upierać się zaś nad niebezpieczeństwem takiéj gonitwy, było to prawie podawać w wątpliwość ich odwagę, a tego uczynić niemogłem; lecz, gdyby mnie się byli poradzili, byłbym im powiedział: iż postępują jak szaleńcy, gdyż, widząc wyścigi tak niebezpieczne, nikt nie będzie mógł uwierzyć, że dał do nich powód zakład o dwieście luidorów, będący ich pozornym celem; kto kolwiek posiada taki jak oni majątek, nienaraża swego życia za dwieście luidorów; szukając też tajemnego powodu podobnego wyzwania, łatwo dojść można do wykrycia prawdy... a to sprawi rozgłos bardzo ostawiający Panię de Pënâfiel.
— I jestże to rzeczą, dostatecznie dowiedzioną iż ci Panowie nią byli zajęci? — spytałem Hrabiego.
— Mocno dowiedzioną, wszyscy to powiadają: a co do mnie, który znam od dawna Panią de Pënâfiel, największe moje przekonanie w tym względzie pochodzi z udanéj obojętności, z jaką zdaje się z niemi obchodzić, bo w niektórych rzeczach rzadko i głęboko jest skrytą.
— Powtarzam, w tém wszystkiém co mi powiadał Pan de Cernay, była tak szczególniejsza mięszanina prawdo-podobieństwa, iż niemogłem się namyślić czy mu wierzyć, czy niewierzyć. — Potrzeba, — rzekłem, — abyś mi to Pan zaręczył, tak jak zaręczyłeś, abym mógł uważać Panię de Pënâfiel jako należącą do świata.... lecz kogóż przecie widuje?
— Najlepsze i najznakomitsze towarzystwo, tak z mężczyzn jak i kobiét, gdyż dom jéj jest jednym z najlepszych w Paryżu; ma ogromny majątek, i przyjmuje w sposób prawdziwie królewski; prócz tego salon jéj nadaje prawa co do gustu, dowcipu i literatury, to jednak nieprzeszkadza iż Pani de Pënâfiel jest powszechnie nienawidzoną wedle tego, na co zasługuje.
— Ale przecie jakaż to kobiéta, już wszystko pominąwszy? jest więc dowcipna?
— Nieskończenie, lecz dowcip jéj niezmiernie jest złośliwy, bardzo uszczypliwy, do tego jeszcze pogardzająca, kapryśna, dumna aż do zbytku, gdyż przywykła aby wszystko przed nią się korzyło; prócz tego niektóre położenia tak są wysokie, iż czy chcemy, czy niechcemy, czynią na nas wrażenie. Niepotrzeba Panu powiadać iż zalotność Pani de Pënâfiel przechodzi nawet granice podobieństwa... a na dokończenie obrazu, ma pretensye najniepodobniéj do uwierzenia śmieszne... Zgadnij do czego, — do nauk wysokich? do sztuk pięknych? sam już nie wiem do czego? — O! upewniam Cię, jestto kobiéta zarazem osobliwa, powabna i śmieszna... Ponieważ należę do grona jéj przyjaciół, proponował bym Panu zaprezentować go, uprzedzając Pana jednakże, iż równie jest ciekawą jak niebespieczną do poznania; lecz tak dziwaczna, taka fantastyczna, że niemogę Panu zaręczyć iż zostaniesz przyjęty, gdyż odmówi dziś to, czego jutro może pragnąć będzie... jednakże, jeśli Pan sobie życzysz, spróbuję.
— Lecz, — rzekł Urabia spoglądając na zegar, czas nagli, właśnie druga godzina, kaźmy zajechać powozom.
I zadzwonił.
Wyszliśmy. — Codotworny zaprzęg Pana du Pluvier pierwszy zajechał, i mała figurka wskoczyła do niego tryumfalnie, niedotykając stopnia.
Zdawało mi się spostrzegać od kilku minut na twarzy Pana ile Cernay pewien rodzaj ciekawości, wznieconéj zapewne chęcią zobaczenia czy byłem godny (choćby pod względem mych koni), toczyć się w około jego jasnéj planety.
Skoro mój kabryolet zajechał, Pan de Cernay rzucił nań okiem znawcy; wszystko w nim było jak najprostsze, bardzo mało wpadające w oczy; zaprzęgi całkiem czarne; lecz koń, gniado-kasztanowaty, rosły i najdoskonaléj kształtny, był prawie tej-że saméj ceny co sławny Coventry[4].
— Daj go katu! ależ to cudownie porządne, i masz Pan bez wątpienia najpiękniejszego konia kabryoletowego w całym Paryżu! — rzekł Pan de Cernay tonem pochwalającym, w którym zdawało mi się postrzegać jakiś odcień zazdrości.
Od téj chwili osadziłem że Hrabia umieszcza mnie wyraźnie bardzo wysoko w swém przekonaniu. Faeton jego zajechał; usiadł w nim wraz z Izmaelem.
Niepodobna opisać elegancyi i lekkości tego roskosznego powozu jasno-zielonego, z obłamkami białemi; podobnie jak doboru i gustu jego ślicznego zaprzęgu, składającego się z konia gniadego i konia siwo jabłkowitego, miernego wzrostu. Wszystko było zachwycające, nawet, dwóch małych groomów, najzupełniéj jednakowéj kibici i wzrostu, którzy lekko wskoczyli na tylny koziołek: pierwszy raz także widziałem konie z ogoloną grzywą, a to najdoskonaléj przystawało koniom Pana de Cernay, tak bowiem ich grzbiety, odznaczające rasę, były płaskie, muszkuły śmiele wydatne.
Pojechaliśmy do lasku.







  1. Jako rys fizyonomiczny wielką stawiający sprzeczność z naszemi obyczajami, niemożemy się wstrzymać aby nieprzytoczyć biletu Księżny d’Henin do Pani de Créqui, umieszczonego w przyjemnych i dowcipnych pamiętnikach Pani do Crequi. — Niepowiem ci, ty, co wszystko wiesz bo cię znudził taki sposób pisania, lecz ty, przed którą nic nie ma skrytego, moja droga, racz mi wytlómaczyć jednę rzecz któréj niepojmuję, a która zdaje się iż powinna obchodzić moje interessa pieniężne (wybacz że czynię to zapytanie z takiego powodu.) Powiem ci nasamprzód że Pan de Lally jest w Saint-Germain, i że Pani de Poix nie wie co odpowiedzieć na zatrudniające mnie zapytanie; dla tego to piszę do ciebie aż na drugi koniec Paryża. — Kawaler de Thuysi pisze do mnie słowo w słowo: — Radzę Pani dawać baczność na Pana Lefèvre; uprzedzono mnie iż ma złożyć swój BILANS. Otóż powiem ci że ten Lefèvre został moim plenipotentem teraz kiedy już nie mam interessów.) Lecz jakąż należy wywodzić konsekwencyę z owego ostrzeżenia kawalera de Thuysi. — Powiedz mi, proszę cię, co znaczy złożyć swój bilans? Pani de Poix wnosi że to pewien rodzaj przenośni, i na tém stanęliśmy.“
  2. Wyścigi konne, na których biegają do mety ludzie najlepszego towarzystwa.
  3. Ten angielski wyraz gentlman nie oznacza szlachcica w sensie arystokratycznym, lecz człowieka najdoskonaléj wychowanego i najlepiéj umiejącego znaleść się w towarzystwie, z jakiego bądź kolwiek byt by stanu. Wyraz podobny powinien by być wprowadzony do każdego języka. W naszéj epoce, w któréj zaprzeczają wszelkiéj wyższości rodu lub majątku, przyjmując jedynie wyższość wychowania i położenia, dziwną jest rzeczą iż zbywa na wyrazie oznaczającym połączenie owych korzyści.
  4. Koń zaprzęgowy, kupiony w Londynie za dwa tysiące dukatów, zdaje mi się przez Lorda Chesterfield.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.