<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Nadeszły ostatnie dni kwietnia.
Roił się Paryż, jak olbrzymie mrowisko. Gęsto ciągnęły ulicami piesze i konne patrole, gmachów rządowych strzegło wojsko, cała policya była na nogach, ustał ruch kołowy; wzdłuż domów, tam i na powrót przewalała się bezustannie fala ciał ludzkich.
Stolica wybierała posłów do Stanów Generalnych.
Przed kościołami, na zbiegach ulic, na placach, wszędzie, gdzie się większa gromada mogła pomieścić, otaczał tłum, słuchający w skupieniu, jakiegoś mówcę, który „uczył naród wolności“. Trybunowie ludowi, „szczekacze“ Duporta i Lametha, zwerbowani w norach pałacu królewskiego za pieniądze księcia Filipa, Już pracowali.
Pracowali uczciwie, nie szczędząc płuc i żywych gestów, pracowali sumiennie za kilka franków, mówili bowiem, ryczeli aż do potu, aż do zemdlenia języka.
Tłum słuchał i dziwił się.
Przywykł on dotąd ulegać władzy królewskiej bez szemrania, obawiać się karcącej ręki sądów, schodzić ostrożnie z drogi policyi, a oto dowiedział się, że władza istniejąca straciła swą moc, albowiem blask majestatu monarszego spłynie teraz na niego, na naród, który będzie sobie sam; rozkazywał przez swoich przedstawicielów przywykł spoglądać z uszanowaniem na księdza, na szlachcica, jako na szczyty społeczne, na twórców kultury i sławy Francyi, a oto uczono go, że ksiądz, to nikczemny kłamca i obłudnik, szlachcic zaś to potomek złodziejów, rabusiów, obcych przybłędów, którzy ukradli ludowi wolność i mienie.
Tłum w śródmieściu słuchał i rozchodził się spokojnie, ważąc w zdziwionej duszy, nową prawdę, rozprawiając w szynku przy lampce wina o nowych czasach. Dobrze byłoby, gdyby się tak stało, jak głosili mówcy, ale prawdaż to? Jeszcze policya pilnowała na ulicach porządku, jeszcze wojsko królewskie pilnowało gmachów rządowych, przeto będzie rozumniej czekać na Stany Generalne.
Tak rozumowali drobni urzędnicy, kupcy i rzemieślnicy zamożniejszych części miasta, mający coś do stracenia, jakiś dom, sklep, a potem zobaczą, jakie stanowisko trzeba będzie zająć wobec rządu...
Ale na przedmieściu św. Antoniego nie słuchały gromadki nowej „ewangelii“ w milczącem skupieniu. Tu pracowały nędza i grzech od dawna dla rewolucyi, tu agitowały głód i wódka skuteczniej od najzręczniejszych „szczekaczów“ ulicznych, tu nie miał nikt nic do stracenia, nie żałował nikt cuchnącej nory, cuchnących łachmanów i pustej miski, tu ukrywała się i czekała na robotę cała czeladź zbrodni, która przybija z prowincyi do stolicy.
Rzęsistymi oklaskami, radosnem wyciem dziękował motłoch przedmieścia mówcom za „naukę wolności“. Bo jakże nie miał klaskać i radować się, dowiedziawszy się, że teraz będzie mu wszystko wolno, jemu, któremu dotąd nie było nic wolno, że możni i bogaci, obryzgujący go błotem ulicy, są mu równi, mniej, niż równi, bo zależni od niego, od narodu-suwerena?
Mieszczanie śródmieścia, mający coś do stracenia, słuchali z ostrożną przyjemnością obietnic trybunów, czekając na dalszy przebieg wypadków. Ale on, bezdomny motłoch, który posiadał w całym majątku dziurawa kapotę, podarte pantalony, pogiętą łyżkę cynową i wyszczerbioną miskę, nie miał potrzeby ani ochoty być rozważnym. Policya? Także strachy! A jakże... Niejednemu policyantowi skórę wy Karbował, a gdy dobrze poszło, to go i nożem połaskotał. Koza, sądy? He, he, he... Nie raz, nie dwa siedział w kozie, stawał przed sadami i cóż mu było? Dostał czasem po pysku na odwachu, wyszturchano go w najgorszym razie, wsypano mu na grzbiet kopę batów — i dobra. Czy to kto od tego umarł? Czy to on książę, żeby się obrażał?
Kiedy wolność, to wolność...
Cóżby to była za wolność, gdyby wolnemu obywatelowi nie było wolno pokazać bogatszemu, szczęśliwszemu pięści, napluć mu w oczy, znieważyć go, unurzać w błocie? Trzeba sobie koniecznie trochę pohulać, zabawić się kosztem pyszałków, przed którymi się wczoraj uchylało czapki.
Przedmieściem, za miasto szły karety, allemandy, powozy... Widzicie ich, próżniaków, wyzyskiwaczów, pijawki! Na aksamitach, na jedwabiach sobie siedzą, łajdaki, a naród, pan-naród, chodzi pieszo...
Więc rzuca się banda wyrostków na ekwipaże, wyprzęga konie, wyprasza strojne damy, wytwornych panów na bruk: a nie łaska piechotką, hę? Krzyczeć zaraz: niech żyje naród, wiwat stan trzeci, bo pięścią w kark!
Strojne damy, wytworni panowie w cienkich, złoconych, pantofelkach uciekają zawstydzeni, przerażeni, po nierównym bruku, ścigani śmiechem kanalii.
— Jak to skakają, niby żaby na łące — ha, ha, ha...
Przechodził właśnie ulicą św. Antoniego pan Réveillon, były robotnik, obecnie właściciel fabryki kolorowych papierów, mieszczanin powszechnie szanowany. Pracą, ruchliwością, zdolnością dorobił się majątku. Jego wynalazki odznaczyły akademie medalami, jego zasługi, położone dla przemysłu francuskiego, uczcił król orderem św. Michała.
Były robotnik, w którego domu bywali księża i szlachta, nie podobał się któremuś z trybunów ulicznych. Zdrajca, przeniewierca mówił dziś na zebraniu wyborczem św. Małgorzaty źle o narodzie! On i ten pies, komisarz Lerat, co się podlizuje arystokratom i klechom.
— Co mówił? — pyta motłoch.
Trybun nie umie objaśnić, co Réveillon mówił, nie wie, co mówił, słyszał tylko, że „mówił źle“. Coż go to zresztą obchodzi? Ci, którzy go posłali na ulicę i zapłacili za fatygę, za dobre płuca, kazali mu piorunować na arystokratów i klechów. Réveillon obcuje z arystokratami i klechami, ergo jest takim samym zgniłym, śmierdzącym psem, jak oni. A w walce ze zdrajcami są wszystkie środki dobre, godziwe.
— Ten łotr Réveillon — wrzeszczał trybun — mówił na zebraniu wyborczem, że robotnik może wyżyć z rodziną za piętnaście sous dziennie.
Kłamał bezczelnie. Wiadomo, było powszechnie, że Réveillon płacił swoim robotnikom dwadzieścia pięć sous dziennie i że nie był wcale łotrem. Przez cala zimę utrzymywał swoich ludzi, karmił trzystu pięćdziesięciu robotników, chociaż powszechna nędza obezwładniła, zatrzymała jego fabrykę. Dorobkiem swoim dzielił się chętnie z ubogimi.
Ale podniecona namiętność nie słucha prawdy. zamyka oczy i uszy, nie zastanawia się, nie rozważa. Motłoch chciał się zabawić — poniedziałek był, a w poniedziałek pije się więcej wódki, niż zwykle — chciał pokazać, że umie być wolnym obywatelem, że umie sądzić i karać „wrogów narodu“.
Zakrzątnęły się kobiety, poznosiły skądciś kupę gałganów, sfabrykowały z nich ogromną lalkę, manekina, którego ustroiły w niebieską wstęgę orderową.
— Réveillon! — śmieje się, klaszcze, wyje tłumi rozbawiony.
I ciągnie całą gromadą, niosąc manekina na plac de Grève. Tu stanął jakiś obdartus na kamieniu i wrzeszczał:
— Czcigodni obywatele, wysocy sędziowie! Oto nikczemny worek, napełniony aż po brzegi złotem, który mówił źle o narodzie. Winien-że on zdrady obrazy majestatu narodowego?
— Winien, winien!

Marya Antonina z dziećmi.
(Mal. Lud. Elż. Lebrun; obraz znajduje się w muzeum
w Wersalu.)
— Jaką karę przeznacza dla tego zdrajcy wasza wysoka sprawiedliwość?

— Spalić go, spalić!
Znoszą dzieci odłamki drzewa, szmaty, skrawki, strzępy papieru, wiechcie słomy. Stos gotów.
— Na stos zdrajcę!
Już przykładała jakaś kobieta do stosu płonące łuczywo, kiedy ktoś zawołał!
— Rabaciarz niech wyspowiada zdrajcę przed śmiercią.
Właśnie przechodził tędy ksiądz de Courcel i ujrzał zbiegowisko, przystanął.
Ogromnie podobał się tłumowi pomysł wyspowiadania manekina. Aż rżał z wielkiej uciechy.
— Niech zdrajca wie, że naród umie być wspaniałomyślnym.
Jeszcze się ksiądz de Courcel nie miał czasu domyślić, o co idzie, kiedy go kilka żylastych ramion pochwyciło i niosło wśród śmiechu do manekina.
— Spowiadaj, klecho, to twój obowiązek, szafarzu miłosierdzia Bożego!
Ksiądz zrozumiał śmieszność swego położenia i rozpustę fantazyi ludowej. Spojrzał na prawo, na lewo... Nigdzie nie było widać policyi, wojska, a dokoła niego kołysał się motłoch, jak fala wzburzona. Nie wydostanie się z tych ramion żylastych, sponiewierają go, rozszarpią, gdyby się oparł bezbożnej woli tłumu. Ocalić może go tylko przytomność umysłu i dowcip.
Podniósł rękę. Domyślono się, że chce mówić. Uciszono się.
— Spełnię z największą radością wasz rozkaz, potężni sędziowie — mówił głosem podniesionym — ale wątpię, czy będziecie mieli cierpliwość czekać aż do końca spowiedzi. Bo skazaniec, osądzony słusznie przez waszą mądrość, nabroił tyle w nędznem życiu, lista jego grzechów jest tak długa, iż musiałbym pracować przez całą noc, aby oczyścić, obmyć jego brudną duszę.
Tłum śmiał się, bił brawo, bawił się; ksiądz był ocalony. Wydostawszy się z rąk „wysokich sędziów“, oddalił się szybko. Zwolnił kroku dopiero wtedy, kiedy się znalazł w jakiejś bocznej uliczce. Szedł, trzymając się murów, oglądając się uważnie dokoła. Bo nie po raz pierwszy był igraszką motłochu. Znieważały go kobiety, obrzucali go obelgami woźnice, handlarze. Rabaciarz, podły lis! I to właśnie dziś, kiedy duchowieństwo paryskie obdarowało naród hojnie, kiedy się zrzekło swoich przywilejów podatkowych[1], oświadczywszy, iż będzie odtąd ponosiło wszystkie ciężary skarbu państwa wspólnie z ludem. Okrutnie niewdzięcznym bywa tłum, kiedy zrywa gwałtownie stare pęta i druzgoce stare ołtarze.
Ksiądz de Courcel podniósł oczy w niebo.
— Wróć, Panie, narodowi mojemu rozum, albowiem widzę już powódź krwi, która idzie ku nam z łkaniem wdów i sierót — modlił się sercem smutnem.
Naprzeciw niego leciał ktoś z kapeluszem w ręku. Biegł tak szybko, ocierając po drodze pot z czoła, nie zwracając uwagi na przechodniów, iż byłby wpadł na niego, gdyby nie był zawołał:
— Ostrożnie! Sobie połamie pan nogi, a mnie rozbije pan nos.
Kamil Desmoulins! Znali się dobrze, kolegowali w liceum Ludwika Wielkiego.
— Pan demokrata pędzi na plac de Grève, by nasycić oczy zabawą motłochu?
— Mó-mó-mówi się na-na-rodu, pa-pa-nie arystokrato — odpowiedział Desmoulins. — Tam podobno wesoły huczek? Ba-ba-bardzo przyjemnie po-po-patrzeć, jak się naród zaczyna ruszać. Nie dziwię się, że wam delikatna skóra cierpnie na grzbiecie. Hucząca fala idzie już ku wam.
— Baczcie, panowie politycy z kawiarni Palais Royal, by się ta fala nie zwróciła także przeciwko wam, by was nie spłókała razem z nami w przepaść.
— Niema o to o-o-obawy. Swo-swoi nie-nie-nie krzywdzą swoich. Ta fala wyrzuci nas na-na-n-aszczyty, z których wy zlecicie.
— Szczęśliwej jazdy z dołu pod górę i z góry na dół. Spiesz się pan, bo nie zdążysz nasycić oczu fantazyą i sprawiedliwością motłochu. Do widzenia!
Poleciał ku placowi de Grève, nie słysząc, że ktoś wołał za nim: Kamil! chociaż głos wołającego był tak potężny, iż obudziłby chorego, z zastygłego letargu.
— I ten także? — dziwił się ksiądz.
Danton spieszył za Desmoulinsem na widowisko ludowe.
Widowisko miało się już ku końcowi z manekina została garść popiołu, którą dzieci rozrzuciły na cztery strony świata.
A teraz co?
Naród się zabawił, lecz cóżby to była za wolność, gdyby pozwalała tylko na zabawy o suchem gardle i pustym żołądku?
Ktoś krzyknął: do piekarni! Ktoś drugi dodał: do szynku! i rozochocony tłum rozbiegł się po najbliższych ulicach. Aż do północy uganiała się policya z wesołą hołotką, która rabowała chleb, wino i wódkę.
Nazajutrz, pod wieczór, wyglądało przedmieście św. Antoniego, jak wielkie obozowisko. Wszystkie cuchnące nory wypluły na ulicę szare robactwo nędzy, próżniactwa i zbrodni. Jacyś nieznani w tych stronach ludzie wwiercali się w mrowisko, mówili coś, szeptali, rozdawali pieniądze i wódkę. Co mówili, szeptali, nikt nie słyszał, ich głos przytłumiony rozpływał się w szumie, który brzęczał bezustannie nad ruchliwą falą głów ludzkich, od czasu tylko do czasu wylatywało z jednostajnego gwaru jakieś głośniejsze słowo, jakaś groźba, jakaś klątwa, lecące w górę, niby spłoszone wróble. Nagle rozległ się okrzyk: Do Réveillona, do zdrajcy!
Rozpadł się tłum na dwie połowy, tworząc pośrodku brózdę szeroką. Tą brózdą wił się, posuwał ku fabryce papiernika wąż ohydny, błyskający stalowemi pierścieniami. Nawet przedmieście św. Antoniego widziało rzadko tyle potwornych głów zbójeckich, tyle łachmanów, zebranych na jednym miejscu. Zdawało się, że wszystkie więzienia otworzyły bramy, wylewając na ulicę swoje brudy, swoje nieczystości.
— Do Réveillona! — wyła tłuszcza, potrząsając pikami, toporami, palkami.
Jak kiedy szarańcza spada na kwitnące pola, zostawiając po sobie pustynię, tak runęła uzbrojona kanalia na dom fabrykanta. Na wióry rozleciały się drzwi i okna toporami. Nikt nie bronił przystępu. Pana nie było w domu, służba rozbiegła się przerażona.
Wszystkimi otworami, szczelinami lunął do fabryki potok niszczący. Co miało jakąś wartość, co można było ukraść prędko: pieniądze, srebrne naczynia, zegarki, ubrania, ginęło w kieszeniach, w sakwach. Co się nie dało zabrać: meble, graty kuchenne, powozy, księgi kupieckie, machiny, narzędzia fabryczne, obrazy, wylatywało oknami, na bruk dziedzińca, tłuczone, druzgotane, darte toporami, widłami, rękami. Rozjuszona kanalia tarzała się w gruzach, niszcząc wszystko, czego dotknęła. Nawet nad gruzami nie miała litości. Z rozbitych mebli, powozów, podartych ksiąg, z bielizny, pościeli, obrazów zbudowała na dziedzińcu stos i podpaliła go.
Wierne psy podwórzowe ujadały, rwąc się do łydek niszczycielowi. W ogień z nimi! Przerażony drób uciekał w popłochu. Na stos!
Psy wyły w płomieniach, gęsi, kury, kaczki paliły się, jak pochodnie, sypiąc iskrami, a „naród“ trzymał się za boki ze śmiechu: pieczyste dla Réveillona, oszczędziliśmy trudu jego kucharce, będzie miał wieczerzę gotową, gdy wróci do domu! Ha, ha, ha...
Ale w Paryżu rządził jeszcze król, z urzędu swojego obrońca krzywdzonych. Straż miejska, powitana przez motłoch kamieniami, wezwała pomocy wojska. Nadeszła piechota, nadbiegła konnica.
— Rozejdźcie się!
Tłumy pospolitych gapiów, które spieszą wszędzie, gdzie można się zabawić widokiem cudzego nieszczęścia, cudzego bólu, rozleciały się w popłochu na wszystkie strony z krzykiem i piskiem. Ale ci, co gospodarowali w fabryce Réveillona, nie byli motłochem pospolitym. To sam kwiat przedmieścia, podlany śmietanką zbrodni z prowincyi. Rabusiów, kłusowników, przemytników i morderców nie zatrważa się, nie rozpędza się groźbą. Takie zuchy, przyparte do muru przez „podłą sprawiedliwość despoty“, umieją się bronić.
W odpowiedzi na odezwę pułkownika posypały się na policyę, na wojsko z okien i dachów kamienie, żelazne garnki, ciężary, odłamki kominów marmurowych, padły strzały ze starych rusznic.
Dobosz uderzył w bęben trzy razy.
— Poddajcie się!
Znów odpowiadają kamienie, żelazne ciężary, strzały.
Wtedy rozległa się komenda:
— Broń do oka, cel, pal!
Spadają z dachów ludzie bezwładnie, niby puste worki. Ktoś krzyczy na ulicy: Służalcy despotyzmu mordują naród! Ale jeszcze słucha we Francyi wojsko królewskie komendy oficerów.
Powtarza się salwa.
Przed fabryką wrze walka, a w piwnicy Réveillona odbywa się tymczasem orgia, zakończona tragedyą.
Wtargnęła tam banda amatorów cudzego dzbana. Przyjemnie pokrzepić się dobrem winem po ciężkiej pracy... W twoje ręce, kmotrze, na twoje zdrowie, bracie!
Wypróżniły się szybko butelki, gąsiory, beczułki. Łotrzykowie nie pili, lecz wlewali w siebie stare burgundy, bordeaux’y, likiery. Głupi smak mają ci bogacze... Ani to drapie w gardle, ani pali w żołądku. Wchodzi w grzeszne cielsko gładko, ślicznie, niby aksamitna pomada. I to nazywają te juchy arystokraty trunkiem...
Ale aksamitna pomada obiega żyły ogniem huczy we łbie, jak tartak. Człowiekowi zdaje się, że leci w jakąś bezdenną otchłań, to znów, że wydłuża się aż do samego nieba. O, la Boga! A to podstępna bestya. Niby to takie niewinne, łagodne, a w istocie mocne, jak ciężka choroba. Chyba się jeszcze napić, żeby zgasić ten ogień. Ale czego? Butelki, gąsiory już próżne.
— Jest, jest jeszcze trunek — zawołał któryś z bandytów, z radością wynalazcy i wytoczył z kąta piwnicy kilka gąsiorów, oplecionych słomą.
Wyrwali korki, przyłożyli do otworów chciwe wargi — piją jakiś siarczyście mocny napitek, aż bucha od niego płomieniem; to się nazywa uczciwy trunek...
Aż nagle krzyknął któryś: Goreję! po chwili chwycił się drugi za brzuch: Pali mnie! Trzeci runął na ziemię, rycząc rykiem opętanego, czwarty, piąty, dziesiąty wił się, jak robak, nadziany na szpilkę.
Réveillon miał w piwnicy nie same tylko wina i likiery. Fabrykant kolorowych papierów potrzebował do swoich wyrobów silnych pokostów i trujących tynktur. Temi tynkturami uraczyli się rabusie na samym końcu biesiady.
Na dole, w piwnicy konali łotrzykowie w strasznych konwulsyach, na górze, w zabudowaniach fabryki, na dachach, na ulicy bronili się ich towarzysze z wściekłością osaczonych wilków. Wiedzieli przecież, co ich czeka, gdy wpadną żywcem w ręce władzy królewskiej. Walczyli tak mężnie, iż trzeba było sprowadzić armatę, aby ich zmódz, poskromić. Dwieście trupów i trzystu rannych zasłało plac boju.
Nazajutrz oglądało straszne pobojowisko dwóch wykwintnych panów. Oglądali zburzony dom, zburzoną fabrykę, zburzoną piwnicę.
Jeden z nich mówił:
— Te forpoczty przyszłej armii rewolucyjnej to niesłychanie podła i dzika kanalia.
Drugi odpowiedział:
— Nie przeczę, ale tylko taka kanalia odważy się w pierwszych chwilach rewolucyi na wszystko. Ona wyciągnie za nas kasztany z najgorętszego ognia, a potem, gdy nie będzie nam potrzebna, weźmiemy ją na łańcuch. Biła się podobno z bohaterstwem straceńca.
— I wojsko spełniło swoją powinność.
— Słyszałem. Trzeba się zabrać do wojska, zdemoralizować na początek gwardyę francuską, dopóki bowiem żołnierz będzie słuchał komendy oficerów królewskich, może sobie Korona drwić z pomruków niezadowolonego narodu. Złoto, miłość i wino przekonają żołnierza, iż przyjemniej służyć narodowi, niż królowi. Pomoże nam cały wesoły światek niewieści, uczący się wolności w Palais Royal.
Byli to hrabia Aleksander de Lameth i radca parlamentu paryskiego Adryan du Port.








  1. Dnia 26-go kwietnia 1789 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.