Błyskawice/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błyskawice |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
TEODOR JESKE-CHOIŃSKI
BŁYSKAWICE
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW REWOLUCYI ※ FRANCUSKIEJ ※ POZNAŃ.
NAKŁADEM I CZCIONKAMI DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA.
NEW-YORK. THE POLISH BOOK IMP. CO. INC. 1916.
ROTOGRAWURA DRUKARNI I KSIĘGARNI
św. WOJCIECHA w POZNANIU
|
Przed hotel hrabiny de Bar zajechał najęty kabryolet.
Było jeszcze bardzo rano, jak na dobrze urodzoną i dobrze wychowaną Paryżankę ośmnastego stulecia. Godzina jedenasta zaledwie.
Młody, przystojny blondyn w mundurze rotmistrza dragonów, wysiadłszy z kabryoletu, stał przez kilka chwil przed bramą, namyślając się: wejść czy nie wejść?
Przybył wczoraj do Paryża z prowincyi, z nad rzeczki Lot, z miasteczka Clarac, i uważał sobie za obowiązek zacząć pobyt w stolicy od wizyty u kuzynki, z którą niegdyś, gdy byli oboje dziećmi, bawił się w męża i żonę. Przebrawszy się w oberży po dalekiej podróży, zawiadomił panią de Bar, młodą wdowę, o swojem przybyciu, prosząc o wyznaczenie godziny przyjęcia. Pachnący bilecik wezwał go na godzinę jedenastą.
Dla niego, dla żołnierza i myśliwego, który widział prawie codziennie słońce wschodzące, była to godzina bardzo późna, połowa dnia, ale wielki świat paryski nie uznawał obyczajów tak prostackich. Oficer wiedział, że żadna z dam światowych nie opuszcza łóżka przed południem, a o pani de Bar słyszał, iż należy do najlepszego towarzystwa stolicy.
Wejść, nie wejść? Czy nie zawcześnie? Prosiła na godzinę jedenastą... Jeżeli będę niewygodnym, jej wina...
Zakołatał do bramy.
Szwajcar wskazał mu schody, prowadzące na pierwsze piętro; lokaj na zapytanie: czy pani hrabina przyjmuje o tej porze? — odpowiedział: pani hrabina czeka na pana wicehrabiego.
Uprzedziła więc służbę... nie pospieszył się... nie będzie natrętnym...
Za uchylonemi drzwiami odezwał się głos niewieści:
— Proszę, cię, Gastonie!
Wsunął się bez szelestu, na palcach do pokoju, którego głównym meblem była tualeta damska, spowita cała w tiule i koronki, ustawiona w pobliżu okna, wychodzącego na północ.
Pełne, ale spokojne światło dnia, niezmącone drżącym blaskiem słońca, padało na młodą, ładną kobietę, siedzącą przed dużem lustrem.
Dwoje czarnych, błyszczących oczu zwróciło się ciekawie na gościa. Z błyskawiczną szybkością ogarnęło spojrzenie tych oczu urodziwą postać wicehrabiego, zanim się ładne usta hrabiny uśmiechnęły przyjaźnie.
— Z szarej poczwarki nieśmiałego chłopczyka z palcem w omorusanej buzi, wykluł się i rozwinął ładny, barwny motyl. Witaj mi, Gastonie — odezwała się hrabina.
I dwoje okrągłych, białych, obnażonych ramion wyciągnęło się z pod różowego peniuaru do gościa.
— Omorusany chłopczyk z palcem w buzi zapomniał swojej ślicznej kuzynki, którą miał szczęście zabawiać kiedyś w Clarac — mówił wicehrabia Gaston de Clarac, dotykając lekko ustami palców podanych rąk. — Poznałby ją po stu latach po jej cudownych oczach, świecących kuszącym blaskiem gwiazdy wieczornej.
Temu zdawkowemu komplimentowi towarzyszył wytworny ukłon dobrze wychowanego szlachcica XVIII stulecia.
— Prosiłam cię na jedenastą, abym cię mogła powitać bez świadków (hrabina wskazała kuzynowi miejsce na taburecie obok tualety). Rodzice zdrowi, prawda? Wuj-marszałek zawsze krzepki i czynny? Naturalnie! Stary żołnierz nie lubi próżniactwa. Winnice wasze rodzą obficie? Rozumie się. Błogosławiona dolina nadloteńska płynie od wieków najlepszem białem winem Francyi. Wszystko u was dobrze? Nie wątpię o tem. Czytam odpowiedź pomyślną na twojej zdrowej rumianej twarzy szczęśliwego wieśniaka. Jacy wy szczęśliwi na prowincyi, na wsi!
Pytania te i uwagi rzucała hrabina szybko, nerwowo, końcami ust, nie czekając na odpowiedź, zajęta więcej zwierciadłem, niż gościem.
Krzątały się przy niej dwie pokojowe, dziewczyny młode, ładne, zręczne, ubrane w krótkie, podkasane spódniczki, zakryte z przodu białymi, muślinowymi fartuchami. Ich ręce, obnażone powyżej łokci, pracowały skrzętnie nad upiększeniem pani, co im wcale nie przeszkadzało rzucać od czasu do czasu zalotnych spojrzeń w stronę wicehrabiego. Jedna z nich opinała hrabinę w gorset, druga przygotowywała grzebienie do czesania.
— Błogosławiona dolina, ujęta w widły Garonny i Loty, zawodzi nas już trzeci rok z rzędu — odezwał się wicehrabia — źródła wina wyczerpały się.
— Czy być może? Ach prawda! Czytałam w którejś z ostatnich broszur ekonomicznych, że urodzaje znów tego roku niedopisały w różnych częściach kraju. Nie wiedziałam, że także u was. Gdzież ta broszura?
Na tualecie, pomiędzy mnóstwem buteleczek, słoików, szpilek i wstążek, walało się kilka broszur treści filozoficznej i ekonomicznej.
— Kuzynka nie nudzi się tą ciężką lekturą? — zapytał wicehrabia.
— Może się czasem i nudzę, mój drogi, ale cóż robić? Nauka jest dziś w modzie, jak niedawno temu była modną literatura piękna. Rozyno, ściskasz mnie zanadto w pasie... Chemia, fizyka, matematyka, filozofia, od pewnego czasu także ekonomia polityczna zmiotły z naszych tualet i biurek romanse, tragedye, poezye. Jesteśmy tu wszystkie tak uczone, iż dziwimy się same swojej mądrości. Uśmiechasz się? Zobaczysz sam. Zawiozę cię jeszcze dziś do pani de Beauharnais, gdzie się twoje oczy drwiące,...dobrze ci z tym drwiącym uśmieszkiem w mądrych oczach... i twoje uszy niewierne przekonają o naszej erudycyi, tak głębokiej, iż ci się w głowie zawróci od tej głębi... Filipino, masz dziś ciężką rękę; zamiast zerkać na pana wicehrabiego, niecnoto, uważaj pilniej na grzebień... Od lat trzech słuchamy, mimo oporu księdza Garnier, onego niepoprawnego wstecznika, wykładów w Collège Royal gdzie zachwycamy się mądrością Lalande’a i Condorcet’a.
— Tych ateuszów? — wtrącił wicehrabia.
— O, jak się zacofanie, po staroświecku wyrażasz, kuzynku z głuchej prowincyi. Z Honolulu przyjeżdżasz, z Otaiti? Mówi się filozofów, boskich filozofów. U nas są wszyscy uczeni, astronomowie, matematycy, chemicy, botanicy, równocześnie filozofowie, bo wszyscy wierzą tylko w rozum.
— I panie z towarzystwa? — zapytał wicehrabia.
— Całe nasze towarzystwo filozofuje. Kłaniamy się dziś wszyscy, składamy wszyscy hołd powinny jednemu tylko bożkowi, któremu na imię Rozum. I Filipina filozofuje, bo zamiast mnie uważnie czesać, słucha naszej dysputy... Robimy porządek z całą stęchłą przeszłością (hrabina zadzwoniła).
— Z Bogiem, z religią, z tradycyą rycerską, z uszanowaniem dla tronu, dla monarchii, z całą, słowem, głupotą naszych ciemnych przodków? — wtrącił wicehrabia.
— Znów się uśmiechasz. Pozwól sobie, nie obrażę się... Piotrze, czy nie zapomniałeś o kwiatach do obiadu? A Pawłowi powiedz, żeby skoczył do modystki i przypomniał jej amazonkę; gdyby się spóźniła, przeniosę się do innego magazynu (przywołany dzwonkiem kamerdyner znikł za drzwiami)... Tak; filozofia wymiotła z naszych głów wszystkie niepotrzebne śmiecie przeszłości, stargała wszystkie pęta, które ciemnota przodków nałożyła na rozum ludzki. Jeżeliś ciekawy, powie ci to wszystko lepiej ode mnie margrabia de Condorcet, którego zobaczysz dziś u pani de Beauharnais. Nudny trochę, suchy, ten sławny pan matematyk i filozof, ale podobno bardzo mądry.
— Podobno?
Hrabina pogroziła kuzynowi długim, białym palcem długiej, białej ręki.
— Cięty masz języczek, Gastonie, ale kuzynowi wolno. Podobno... Bo ja wiem? Tak mówią. Przyznam ci się otwarcie, iż mnie ten cały rejwach naukowy czasami okropnie nudzi, ale cóż chcesz? Hrabina de Voisenon zawstydza lekarzów swoją mądrością medyczną, margrabina de Voyer i hrabina de Coigny krają z większą rozkoszą gnijących trupów, niż wybredny smakosz doskonale upieczonego bażanta, margrabia de Nesle, hrabina de Brancas, margrabina de Pons, nawet ta strojnisia, hrabina de Polignac, palą się do chemii, jak się imperator Hadryan palił do pocałunku Antinousa, każda z dam z towarzystwa uczy się czegoś, dysputuje, chce uchodzić koniecznie za filozofkę. W takiem otoczeniu niepodobna być nieukiem. Prąd chwili niesie nas, jak potok wezbrany, niewiadomo dokąd, niewiadomo po co. Filozofowie powiadają, że do światła, do prawdy, do wolności. Być może. Nie moją rzeczą poddawać krytyce obietnic, uznanych przez cały świat mędrców. Co do mnie, wiem, tylko, że nam, kobietom z towarzystwa, wygodniej z wiarą filozofów, z wiarą w rozum ludzki i w nieomylność natury, niż z ponurym ascetyzmem chrześcijaństwa, który skrępował ciało i jego instynkty. Bardzo przyjemnie wiedzieć i wierzyć, że małżeństwo dozgonne jest nadużyciem, nieznośną tyranią mężczyzny, że wstydliwość niewieścia jest niepotrzebnym konwenansem, za co niech będzie cześć i chwała boskiemu Diderotowi. Zresztą, moda nakazuje być filozofem.
— Zdaje się, że argument ostatni przekonywa najwięcej mądrą główkę mojej ślicznej kuzynki.
— A ciebie to dziwi, uszczypliwy kuzynku? Gdyby moda kazała chodzić na czworakach, chodziłabym na czworakach. Ale a propos czworaków! Dlaczego nie widziałam dziś jeszcze mojej małpeczki, Rozyno?
— Poszła na spacer z forysiem, proszę pani hrabiny.
— A pieski?
— Antoni karmi je właśnie czekoladą.
— Chcę je zobaczyć natychmiast po śniadaniu. Mimi nie miała wczoraj humoru, może się przejadła. Puf lizał ciągle łapkę, może go kto udepnął. Przepraszam cię, Gastonie. Mówimy o różnych rzeczach i wielu innych, wyjąwszy o tych, od których powinniśmy byli właściwie zacząć. Jesteś w Paryżu... Czy wolno zapytać, w jakim celu przybyłeś do naszego rozkosznego Babelu? Może mogę ci być w czemś użyteczną. Rozporządzaj moim czasem i moimi stosunkami, proszę.
— Jesteś równie dobrą, jak piękną, kuzynko — rzekł rotmistrz, całując hrabinę w obnażone ramię. — Przysłał mnie tu ojciec do króla z pokłonem, z hołdem. Nie bardzo było mi spieszno z tym hołdem, którego królowie żądają od nas, starej szlachty, bo nam, młodym, zesztywniał kark i grzbiet, zginąć się w pałąk w ukłonie dworskim nie lubimy, ale wiesz, że mój ojciec nie znosi oporu. Powiedział po żołniersku: Oto dwa tysiące dukatów; jutro wsiądziesz do dyliżansu, pojedziesz do Paryża, i pokłonisz się od siebie i ode mnie królowi, swojemu urodzonemu wodzowi, jak czynili twoi przodkowie. Przyznam ci się, kuzynko, że wolałbym iść w ogień, na kule i groty, niż w ten rój trutniów i szerszeni dworskich.
Hrabina roześmiała się.
— Poznaję Clarac’a — mówiła. — Zdawałoby się, że wam szychowa korona spadnie z głowy, gdy się pokłonicie królowi. Ale nie obawiaj się. Ludwik XVI jest tak dobrym, tak łatwym w stosunkach królem, tak uprzejmym gospodarzem zamku wersalskiego, iż najsztywniejsze karki wychodzą z jego domu bez gorzkiego uczucia poniżenia. Jutro weźmiesz moją karetę i pojedziesz do Wersalu; dam ci kilka słów do wielkiego szambelana, żebyś nie był narażony na protekcyonalne spojrzenia mniejszych piesków dworskich.
Ktoś stuknął lekko w uchylone drzwi i do pokoju wsunął się, zgięty w ukłonie, z bladym uśmiechem zdawkowej uprzejmości na starannie wygolonej twarzy, młody człowiek w czarnych, jedwabnych sukniach, w czarnych pończochach i w trzewikach, spiętych srebrnemi sprzączkami.
— Ach, kochany abbé... abbé de Courcel, prezentowała hrabina, najprzyjemniejszy ze wszystkich kaznodziejów paryskich... Rozyno, te loki z lewej strony dotykają prawie ramienia; podnieść je trochę... Czy można dziś pojechać konno do lasku bulońskiego?
Ksiądz w sukniach świeckich, którego stan duchowny poświadczał tylko biały rabat i czarny płaszczyk, sunął więcej niż szedł ku hrabinie, ruszając się z wytworną swobodą skończonego dworaka. Skłoniwszy się wicehrabiemu, zajął miejsce na taburecie po drugiej stronie tualety.
— Trochę dziś chłodno, ale pogodnie — odezwał się, dźwięcznym wyrobionym głosem kaznodziei. — Lasek buloński zaroi się niewątpliwie amazonkami. Wielka szkoda, że hrabina nie zaszczyciła wczoraj naszego zebrania u księstwa Bedford. Bawiliśmy się doskonale.
— Nie mam zaufania do zebrań towarzyskich w domach angielskich. Ci wyspiarze są zwykle tak chłodno zarozumiali, spoglądają na nas, żwawych Francuzów, z takim uśmiechem lekceważącym, iż mrożą swobodną konwersacyę. Ile razy zdarzyło mi się być u księstwa Bedford, doznawałam zawsze wrażenia, iż nas Anglicy nie na to proszą, żeby nas bawić, lecz na to, żeby się nami bawili.
— Doskonała obserwacya — potwierdził abbé — muszę ją puścić w obieg. Anglicy spoglądają na nas w istocie z wyżyn swojej swobody konstytucyjnej, jak na duże dzieci. Ale tym razem nie oni rej wodzili. Osią, dokoła której się wczoraj obracała konwersacya, był margrabia de la Fayette.
— La Fayette? Margrabia jest w Paryżu? Jakże on wygląda, ten sławny obrońca wolności amerykańskiej? Opowiadaj, kochany abbé.
— Bardzo przystojny, bardzo wymowny, bardzo wytworny. Iskry tryskają z jego oczu, kiedy mówi...
Ksiądz de Courcel nie miał czasu dokończyć charakterystyki Laffayette’a, bo do pokoju wszedł lekarz domowy zapytać o zdrowie hrabiny. Zaledwie doktór pożegnał swoją pacyentkę, znalazłszy ją „świeżą, olśniewającą blaskami zdrowia i urody“, zjawił się perfumiarz, zachwalający jakąś nadzwyczajną wodę, która miała przywrócić najstarszej twarzy „cerę pensyonarek klasztornych“. Jeszcze de Bar nie zdążyła obwąchać wszystkich buteleczek perfumiarza, kiedy ukazał się handlarz małp i papug. Stawił się także kolporter uliczny z książkami, broszurami, gazetami, zgłosiła się w końcu modystka z próbkami najnowszych jedwabiów.
Między jednym przekupniem a drugim wchodził jakiś diuk, margrabia, hrabia, kawaler; każdy z nich posiedział kilka, najwyżej kilkanaście minut, obsypał hrabinę garścią wonnych komplementów, opowiedział jakąś plotkę i wychodził, obiecując dalszy ciąg nowin dnia w lasku bulońskim.
Pani de Bar oglądała, wybierała, kupowała, radząc się gości, przerywając ciągle robotę swoich pokojowych.
Swobodzie jej ruchów, odsłaniających wdzięki ładnej, trzydziestoletniej kobiety, dziwił się trochę wicehrabia de Clarac. Wprawdzie obcymi nie były mu zwyczaje i obyczaje wielkiego świata paryskiego, bo towarzystwo prowincyonalne naśladowało skwapliwie stolicę, ale wieś i mniejsze miasta szanowały jeszcze dawną staroświecką wstydliwość. I w Tuluzie, gdzie służył jako oficer Jego Królewskiej Mości, przyjmowały żony jego kolegów płeć brzydką przy tualecie, ale zasiadały przed zwierciadłem zwykle już ubrane. Panie gawędziły, a pokojowe ich poprawiały, kończyły fryzurę, lub zapinały jakąś rozmyślnie zapomnianą haftkę.
A pani de Bar w peniuarze, który nie zakrywał wcale jej pełnego biustu i obnażonych ramion i w maleńkich, różowych pantofelkach, z których wychodziła cała stopa, ubierała się naprawdę w obecności mężczyzn.
Trochę zbyt swobodną wydała się ta swoboda wielkiej damy paryskiej młodemu oficerowi z prowincyi.
Nareszcie, po godzinie była hrabina opięta, uczesana i upudrowana złotym pudrem, który jej czarne, bujne włosy zmienił w rudawe.
Żegnając się z kuzynem, rzekła:
— Nie zapomnij być dziś u mnie na obiedzie. I pan, naturalnie, panie abbé, bardzo proszę. Po obiedzie pojedziemy do pani de Beauharnais na filiżankę kawy. Do widzenia... Ach prawda, byłabym zapomniała. Mam nadzieję powitać wkrótce u siebie zamiast zwyczajnego abbé de Courcel, kanonika de Courcel, kanonika doskonale uposażonego.
Błysk radości zaświecił w oczach młodego księdza.
— Byłażby hrabina łaskawa wstawić się za mną u Jego Eminencyi, kardynała de Rohan?
— Użyłam całej swojej wymowy, aby przekonać Jego Eminencyę, że tak oświeconemu, doskonale wychowanemu i miłemu księdzu, jak pan de Courcel, należy się najlepsza kanonia jego dyecezyi, i zdaje mi się, że nie trudziłam się daremnie.
— Nie wiem doprawdy, czem zasłużyłem na takie względy. Pani hrabina na mnie zanadto łaskawa.
— Dla dobrych przyjaciół nie jest się nigdy zanadto łaskawym. A teraz do widzenia.
Już była hrabina na progu sąsiedniego pokoju, kiedy się nagle odwróciła.
— Kochany abbé, przepraszam, chciałam pana prosić o drobną grzeczność. Czy mogę?
— Prawem hrabiny rozkazywać, obowiązkiem moim być z radością posłusznym.
— Mówiła mi pani de Grouchy, że Greuze ma na sztalugach prześliczną główkę. Możeby pan był łaskaw zajść do Greuze’a i zobaczyć oną główkę. Jeżeli w istocie tak ładna, jak twierdzi marszałkowa, powiększyłabym nowem dziełem mistrza z przyjemnością moją galeryę. Lubię jego pendzel. Byłabym panu także bardzo wdzięczna, gdybyś zaszedł na chwilkę do księgarni Chevalier’a i przejrzał najnowsze broszury. Ciekawsze, modniejsze, niech mi pan każe przysłać. A teraz już naprawdę do widzenia.
Hrabina uśmiechnęła się do księdza, kuzynowi przesłała końcami palców od ust pocałunnek i znikła za portyerą.
— Pan wicehrabia dawno w naszym miłym Babylonie? — zapytał ksiądz, wychodząc razem z rotmistrzem.
— Dopiero od wczoraj.
— Ale nie po raz pierwszy?
— Byłem w Paryżu kilka razy. Ostatnim razem temu lat pięć.
— W takim razie może pan nie wzgardzi moją znajomością stolicy, która zmieniła się bardzo od lat pięciu. Służę z przyjemnością.
Rotmistrz spojrzał nieufnie na wytwornego księdza w sukniach świeckich. Wiedział on, że Paryż roi się młodymi abbé’ami, którzy pozostają z ołtarzem w związku bardzo luźnym. Jedni pełnią w bogatych domach służbę nauczycielów, inni bawią się w literaturę i dziennikarstwo, jeszcze inni dekorują po prostu swoimi rabatami i płaszczykami salony, nie zajmując się niczem, odgrywając rolę filozofów, bezprzesądnych rezonerów, a wszyscy schlebiają, wysługują się osobistościom wpływowym za obiecaną nagrodę w formie jakiegoś intratnego beneficium.
Przeto zawahał się, namyślając się przez kilka chwil: przyjąć towarzystwo księdza, albo odpowiedzieć mu wymijająco? Ale był szlachcicem francuskim ośmnastego stulecia, wcieleniem dobrego wychowania, uprzejmości, stawiał grzeczność na równi z honorem. Pan de Clarac nie mógł obrazić pana de Courcel.
— Z wdzięcznością będę korzystał z doświadczenia księdza — rzekł rotmistrz.
— Jeżeli pan nie ma w tej chwili nic lepszego do roboty, możemy pojechać do lasku bulońskiego.
— Do lasku bulońskiego! — rozkazał rotmistrz woźnicy.
Minęło już południe.
Nad Paryżem, na pogodnem niebie błyszczało słońce, ale nie był to wulkan płomienny, sypiący z góry na dół potoki światła i żarów. Małe, chłodne, bezpromienne słońce grudnia walczyło daremnie z mroźnym oddechem zimy, który szedł od północy.
Dzień pogodny wywabił na brudne, źle brukowane ulice bez bocznych chodników dla pieszych, tłum ludzi. Ten tłum był jakiś cichy, milczący, osowiały. Wielkie mnóstwo obdartusów wlokło się leniwie wzdłuż domów. Na wszystkich rogach, na schodach kościołów, przed bramami bogatszych domów widać było gromadki żebraków.
— Wesoły temu lat pięć Paryż posmutniał — zauważył wicehrabia.
— Nędza odjęła lekkomyślnemu, wesołemu ludowi paryskiemu jego dawny humor objaśnił ksiądz. — Chleb tak podrożał, że stał się zbytkiem dla ubogich.
— I prowincyę wysmagały okrutnie nieurodzaje ostatnich lat — mówił wicehrabia. — Bieda z nędzą rozgościły się nie tylko w chatach chłopskich, pastwią się nie tylko nad ubogimi. Do naszych zamków szlacheckich ciśnie się niedostatek drzwiami i oknami. Gdyby nie przywileje feodalne, wielu z nas nie miałoby z czego żyć.
— Najgorsza, że nędza sączy w dusze ludu jad nienawiści do wszystkich, którzy nie umierają jeszcze z głodu. Niech się pan przypatrzy uważnie twarzom obdartusów i żebraków.
Z urwaną w połowie klątwą, podobną do gniewliwego warknięcia złego psa, ustępowali pauprzy z drogi powozom, które nie uważały za potrzebne zwracać uwagi na pieszych. Te wszystkie kabryolety, berlinki, dyliżanse, alemandy, saboty, gondole, powozy i powoziki najrozmaitszych kształtów, otwarte i zamknięte, pędziły po nierównym bruku co koń wyskoczy, jak gdyby oprócz nich nie było nikogo na ulicach. Tu i owdzie podniosła się wśród tłumu pieszych groźna pięść lub błysło z podełba mściwe oko jaskrawym blaskiem nienawiści.
— Lud paryski, obryzgiwany błotem ulicy, potrącany łbami koni, śmiał się dawniej, dowcipkował po swojemu, swywolił, a teraz warczy i grozi złem okiem — mówił ksiądz. — Idzie ulicami stolicy głuchy pomruk, pochwytny tylko, wyraźny dla tych, którzy patrzą z urzędu w serce ludu. My, księża, słyszymy w konfesyonale, w brudnych norach nędzarzów, dokąd nas śmierć wzywa z olejami świętymi, z ostatniem namaszczeniem, takie skargi i złorzeczenia, iż gdyby je mogli słyszeć nasi salonowi rezonerowie filozoficzni, nasi upudrowani, wyżabotowani reformatorowie, odeszłaby ich ze strachu o własną skórę ochota do wywracania istniejącego porządku. Ale oni nie uważają za potrzebne spojrzeć w duszę ludu. wsłuchać się w tłumiony płacz jego słusznych skarg, chociaż rozprawiają dziś bezustannie o duszy tego ludu.
Wicehrabia słuchał zdziwiony. Ten światowy abbé, składający pięknym damom wizyty przy tualecie, załatwiający w mieście ich sprawunki, słuchał spowiedzi, chodził do chorych z wiatykiem? Wydawało mu się to nieprawdopodobnem.
Rozumny wzrok księdza dostrzegł zdziwienie, malujące się na twarzy oficera.
— Widząc mnie u pani de Bar w roli uprzejmego światowca — rzekł z uśmiechem — zaliczył mnie pan do znanego we Francyi gatunku owych próżniaczych abbés paryskich, owych nędznych karyerowiczów, którzy plamią stan duchowny. Niech się pan nie tłomaczy, ma pan bowiem prawo nie ufać księdzu, który skrada się przez salon do godności kościelnych. Ale jako Francuz ośmnastego stulecia, wie pan równie dobrze, jak ja, że wszystkie posady, godności, zaszczyty, beneficya rozdaje u nas od lat stu łaska lub kaprys kobiety, że nie płeć mocna rządzi Francyą, lecz słaba. Powie pan słusznie: cóż tobie, księdzu, po intratnem beneficyum? Niestety, nie jestem tylko księdzem. Sześcioro ubogiego rodzeństwa czeka na moje fiolety w dziurawym zamku bretońskim. Siostry zostaną staremi pannami, bracia się zmarnują, jeżeli pani de Bar nie zdoła wyżebrać dla mnie u kardynała Rohana jakiej dobrej kanonii. Jako szlachcic z prowincyi, zna pan doskonale smutne stosunki naszej kasty. W starych, dziurawych, wyszczerbionych zamczyskach szlachty wiejskiej drwi ubóstwo z naszych spleśniałych pergaminów, tradycyi historycznych i szumnych tytułów.
Życzliwem okiem spojrzał teraz pan de Clarac na pana de Courcel. I on należał do owej szlachty wiejskiej, która, oddalona od dworu królewskiego, od źródła zaszczytów i złota, sypała się w gruzy, z każdem pokoleniem uboższa.
Byli już w lasku bulońskim.
Z dwu stron, z miasta i do miasta, tam i napowrót przesuwały się obok nich barwne, migotliwe szeregi jeźdźców. Przepyszne konie kłusowały, galopowały alejami, niosąc na grzbietach piękne panie i wytwornych panów. Grzywy, splecione białemi, czerwonemi, zielonemi, złotemi wstęgami, unoszone w ruchu, falowały w powietrzu; błyszczały siodła i uzdziennice gęsto nabijanem srebrem i drogimi kamieniami, co chwila uchylały się kapelusze panów i pochylały się piórami strojne głowy pań.
Słynny doktór Tronchin, „Rousseau medycyny“, i jego następcy: Lorry, Barthès ulitowawszy się nad bladą, więdnącą cerą pań, nakazali płci pięknej używać ćwiczeń fizycznych, poruszać się dużo na świeżem powietrzu. Doktorowie: Tronchin, Lorry, Barthès byli doktorami modnymi, światowymi. Więc wsiadł cały beau monde paryski na konia i galopował przed obiadem w lasku bulońskim, naprawiając cerę i nerwy, zniszczone, wyczerpane, rozstrojone nocnemi biesiadami, zabawami, dysputami.
Ciekawie rozglądał się wicehrabia w tym barwnym tłumie, któremu drożyzna chleba nie odjęła humoru, bo nie odczuwał na sobie jej okrucieństwa. Co chwila zatrzymywała się któraś z amazonek, przywołując do swego boku uśmiechem kuszącym któregoś z przejeżdżających panów. Szeptano, śmiano się, gawędzono wesoło.
W pełnym galopie przemknęła obok kabryoletu Clarac’a jakaś młoda dama. Pędziła tak szybko, iż miała zaledwie czas rzucić księdzu de Courcel uśmiech przyjazny. Siedziała doskonale, ze swobodą doświadczonego jeźdźca na czarnej klaczy, której grzywa mieniła się złotemi i srebrnemi wstęgami. Ogień śmiałej, odważnej młodości tryskał z czarnych oczu damy, ubranej w krótką, zieloną amazonkę, z pod której było widać płytkie trzewiki z różowej skóry bez obcasów i w zielony żakiet męski. Szeroki krawat z białej gazy, zawiązany fantazyjnie, zakrywał jej szyję, na włosach, ujętych z tyłu w warkocz, zakończony kokardą, miała kapelusz wełniany, ożywiony pióropuszem.
Kilka razy obejrzał się za nią pan de Clarac.
— Żwawa niewiasta — wyrzekł, gdy znikła w tłumie jeźdźców.
— Żwawa i śmiała nie tylko na koniu — objaśniał ksiądz. — Jest to hrabianka de Laval, kuzynka utalentowanej hrabiny de Laval, zawzięta filozofka i gorliwa apostołka idei przewrotowych. Zdaje się, że ma jakiś majątek w pańskich stronach, nad Lotą czy Garonną. Zobaczy ją pan dziś u pani de Beauharnais.
— Więc pani wierzy naprawdę, panno hrabianko, że rozum ludzki może zastąpić rozum Boga... przepraszam, poprawiam się ze wstydem — rozum przesądu, który nasi ciemni przodkowie nazywali Bogiem?
— Uważam z przyjemnością, mylordzie, że zaczynasz się powoli uczyć mowy naszych filozofów. Będziemy mieli z pana wkrótce pociechę.
— Któżby się nie chciał uczyć mowy, płynącej słodką muzyką z pięknych ust uroczych cór Francyi?
— Coraz lepiej. Wasza Lordowska Wielkość robi w Paryżu nadzwyczajne postępy. Maluczko, a będzie pan tak uprzejmy, jak nasi panowie.
— Przybyłem do szlifierni nadsekwańskiej z mocną a nieprzymuszoną wolą pozbycia się wszelkich chropowatości Albionu, by wrócić nad Tamizę tak gładkim, tak oszlifowanym, jako brylant amsterdamski — chciałem powiedzieć, jako światowiec paryski.
— Widać już na panu, mylordzie, skutki naszej szlifierni.
Z uśmiechem pogroziła hrabianka de Laval lordowi Chesterfield wachlarzem.
— Albowiem z oczu pańskich sypią się już iskry złośliwości naszych dowcipnisiów.
— Jakżebym śmiał — bronił się lord Chsterfield.
— Pomóżcie mi, panowie, przekonać tego niewiernego Tomasza, z którego Paryż nie zdołał jeszcze wywabić stęchłych zapachów chrześcijaństwa. Będziecie mieli zasługę przed Rozumem, zyskując dla jedynie prawdziwej wiary, dla religii oświecenia, tak miłego i mądrego prozelitę.
Mówiąc to, zwróciła się hrabianka do grupy panów, którzy otoczywszy kominek, rozmawiali półgłosem z panią domu.
Byli po doskonałym obiedzie, jakim hrabina de Beauharnais raczyła swoich gości od kilku lat dwa razy w tygodniu; we wtorki i czwartki. Z sali jadalnej przeszli do salonu, gdzie gawędzili przy czarnej kawie o nowinach naukowych i literackich.
Dobrze znanym był ten salon błękitny myślącej, dysputującej, piszącej Francyi i znakomitym cudzoziemcom. Jan Jakób Rousseau, Buffon i Mably olśniewali tu ciekawych słuchaczów swojemi śmiałemi doktrynami; Voltaire’a tu wieńczono. Przeszła przez niego cała fala nowych idei, które błyskały nad królestwem Burbonów od lat czterdziestu, przeszła z lekkim szelestem wytwornej causerie ludzi dobrze wychowanych. Dorat i Collardeau, Collé i Crébilion, Mercier i Rétif de la Bretonne, margrabia de Condorcet i Bailly, baron Anacharsis Clootz i ksiądz de Barthélemy, filozofowie, uczeni, poeci i ekonomiści zabawiali się w błękitnym salonie pani de Beauharnais podminowywaniem gmachu pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, na który złożyły się: praca twórcza i doświadczenie Francyi lat tysiąca.
Voltaire, Rousseau, Mably i Buffon nie ożywiali już błyskotliwemi teoryami i rakietami dowcipu konwersacyi w salonie pani de Beauharnais; odeszli oni po dokonanej pracy życia w światy inne, nie doczekawszy się, na swoje szczęście, wcielenia doktryn, w które wierzyli, jak w objawienie, zwiastujące szczęśliwość powszechną. Ale duch ich nie opuścił błękitnego salonu, był obecny na wszystkich zebraniach w gościnnym hotelu przy ulicy Tournon wymowniejszy, potężniejszy, z poza grobu.
Oto oderwał się od grupy, która otaczała kominek, czterdziestokilkoletni pan, którego blada twarz nosiła na sobie ślady bezsennych nocy. Jego głowa rasowa, przypominająca wyrazistym profilem i dużym, orlim nosem typowe głowy Burbonów, była szczególną mieszaniną dwóch charakterów. Wysokie, rozwinięte czoło i głęboko osadzone oczy, zdające się patrzeć gdzieś daleko, w przestrzeń bezkresną, wskazywały śmiałego myśliciela, ogarniającego szerokie widnokręgi, miękkie zaś, apatycznie obwisłe usta odsłaniały słabą wolę, naturę chwiejną. Usilna praca w gabinecie bez słońca, powietrza i ruchu starła z tej twarzy rozumnej barwy zdrowia, umalowawszy ją zgniłą bladością roślin piwniczych.
Był to margrabia de Condorcet, słynny matematyk i filozof dożywotni sekretarz Akademii Umiejętności, ostatni z żyjących pionierów zbliżającej się rewolucyi.
— Bardzo się dziwię — odezwał się, zbliżywszy się do hrabianki de Laval — że lorda Chesterfielda trzeba nawracać do naszej religii. On to raczej miałby prawo być we Francyi krzewicielem naszej nowej ewangelii, prawdy bowiem tej ewangelii przyszły do nas z jego ojczyzny. Gdyby nie Locke, Hobbes i Hume, nie mielibyśmy może Voltaire’a, encyklopedystów i Rousseau’a.
Lord Chesterfield, trzydziestoletni, wysoki, dobrze zbudowany brunet, spojrzał na nikłą, postać uczonego przez zmrużone powieki. Chochlik satyry uśmiechał się drwiąco w jego bystrych oczach.
— Widocznie nie jesteśmy tak uzdolnieni, jak Francuzi — rzekł, kiedy się zasady filozofów nie przyjęły na naszym gruncie.
— Alboż to potrzeba nadzwyczajnych zdolności, by zrozumieć prawdy tak proste, tak naturalne, iż wchodzą same do każdego przeciętnego mózgu? Cała naszą mądrość można zamknąć w ramach kilku frazesów. Aż do pierwszej połowy bieżącego stulecia, przez długi szereg wieków, była ludzkość dzieckiem, chłopcem, młodzieniaszkiem, a że dziecku, chłopcu, młodzieniaszkowi potrzeba kierownika, któryby prowadził jego kroki niepewne, przeto ulegał człowiek powadze religii, Kościoła i monarchii, przeto wierzył i słuchał. Lata jednak dziecięce i chłopięce ludzkości skończyły się obecnie. Światło nauki ostatnich lat kilkudziesięciu rozproszyło ciemności zabobonów i przesądów, wylęgłych z fantazyi i z niejasnych przeczuć niemowlęcego mózgu. Homo sapiens dojrzał w blaskach wiedzy, dojrzawszy zaś, zmiarkował, że był dotąd igraszką w ręku despotycznych Mentorów, krępujących rozmyślnie, świadomie, w celach osobistych narzuconej mu władzy jego wolę i jego naturalne instynkty. Z chwilą, gdy małoletni, wodzony na pasku Kościoła i monarchii, stał się pełnoletnim, oświeconym, gdy poczuł swoje siły i zrozumiał swoje prawa, pragnie, żąda swobody myśli i czynu. Już nam kościół, monarchia i cały gmach pojęć, wyobrażeń i urządzeń, sklecony ich ręka nieudolną, nie są potrzebne. Odtąd będzie naszym jedynym kierownikiem, naszem jedynem objawieniem i natchnieniem rozum ludzki, który znajdzie przy pomocy wiedzy najlepszą formę religii i państwa, odpowiadającą potrzebom i godności człowieka dojrzałego. Bóg, religia, chrześcijaństwo, katolicyzm, monarchia z całym aparatem przywilejów feodalnych, sztuczne paski i podpory człowieka-dziecka mogą spocząć w mauzoleum przeszłości obok innych, rdzą strawionych rupieci historycznych. Oto cała nasza mądrość.
Condorcet wygłosił tę teoryę suchym, monotonnym głosem matematyka, który rozwiązuje w szkole przed uczniami jakąś formułkę algebraiczną, mówił tak spokojnie, jak gdyby owa nowa ewangelia nie ulegała żadnej wątpliwości, jak, gdyby się sama przez się rozumiała.
Z tryumfem spojrzała hrabianka de Laval na lorda Chesterfielda. Spojrzenie jej mówiło: cóż ty na to? Widzisz, że nasi filozofowie umieją rozwiązywać zagadnienia najzawilsze. Jesteś pobity, niedowiarku, złóż broń! Nie wam, ciężkojęzycznym Anglikom, dysputować z Francuzami!
Lord słuchał, uśmiechając się kącikami ust.
— Z tego, co uczony margrabia tak dobrze, tak jasno wytłómaczył — odezwał się, gdy Condorcet zamilkł — wynika, że człowiek dojrzały, oświecony, pełnoletni powinien całą robotę przeszłości, całe dzieło lat tysiąca zburzyć, zniszczyć, potłuc, jak stary garnek.
— Rozumie się, rozumie się — potwierdziła żywo hrabianka jak stary garnek, doskonale.
Ogromnie jej się „stary garnek“ podobał.
— Jest to w istocie mądrość bardzo prosta, tak prosta, iż nie potrzeba jej się wcale uczyć, bo przynosimy ją na świat.
A kiedy się na lorda zwróciło kilkanaście par pytających oczu, rzekł jeszcze.
— Wiadomo, że dziecko rozpoczyna swoje studya spostrzegawcze na ziemi od tego, że łamie, druzgoce, burzy bez zastanowienia wszystko, co mu w rączęta popadnie.
Ciche, zdziwione: aaa... wypadło z ust panny de Laval. Nie takiego wniosku się spodziewała.
Należała ona do najgorliwszych wyznawczyń „nowej ewangelii“. Młoda, wrażliwa, zapalająca się łatwo, przepojona doktrynami encyklopedystów i Rousseau’a, których najjaskrawsze frazesy umiała na pamięć, wierzyła w ich marzenia i utopie, w ich obietnice i paradoksy, jak przekonany uczeń wierzy w naukę mistrza. A oto przychodzi ktoś, który nazywa święta wiarę jej młodości zabawką dziecka. Niegrzeczny, źle wychowany, zarozumiały...
— Bardzo szanuję zdanie mylorda — rzekła, cedząc wolno wyraz po wyrazie — wolę jednak dzielić przekonania mędrców, uznanych przez cały świat oświecony.
„Mędrców, uznanych przez cały świat oświecony“, podkreśliła głosem i spojrzeniem lekceważącem, zwróconem na lorda.
— Byłabym bardzo ciekawa, jakby się też mylord zachował w naszem położeniu?
— Ja? odrzekł lord, udając, że nie zrozumiał wyraźnego napomnienia, jakiego mu panna de Laval udzieliła. — Ja, hrabianko; gdyby mi stary zamek, w którym mieszkało kilkanaście pokoleń mojego rodu, wydał się niewygodnym, obejrzałbym go dokładnie ze wszystkich stron, opukał jego mury, zbadał fundamenty i naprawiłbym, ulepszyłbym, rozszerzyłbym te części, którebym znalazł strawione rdzą czasu, zmurszałe, albo za ciasne. Ale samego zamku, przedewszystkiem zaś jego fundamentów bym nie ruszył.
— Znaczy się, że mylord lubi stare graty — przycięła mu hrabianka.
— Lubię. Wolę budować na starych fundamentach niż na nowych ruinach, bo ruiny zasypują dość często tych, którzy się wpośród nich poruszają, a mnie życie miłe.
Nad salonem, powiał jakby chłodny oddech zbliżającego się widma. Wszystkie głowy pochyliły się, wszystkie twarze zmierzchły, wszystkie szepty zamilkły. Stała się taka cisza, iż słychać było wyraźnie równy, jednostajny dygot zegara.
Nikt z obecnych nie zdawał sobie sprawy z przyczyny niewytłómaczonego lęku, jaki zatrwożył nagle ich serca. Byli przecież wszyscy dziećmi epoki bezwzględnego krytycyzmu, kornymi wyznawcami rozumu, który nie uznaje takich zabobonów jak przeczucie, głos ostrzegawczy z innych światów. Gdyby mogli byli odchylić zasłonę najbliższej przyszłości, byliby ujrzeli więzienia, a w tych więzieniach siebie i swoich przyjaciół i byliby dostrzegli ohydne wózki, ciągnące wśród wycia pijanego motłochu na plac kaźni, a w tych wózkach znów siebie i swoich przyjaciół.
Ten nieznośny Anglik... Mówił im o gruzach, które zasypują żywych... A oni właśnie pragnęli zburzyć istniejący porządek, aby żyć wygodniej, przyjemniej, swobodniej. Wszakże tak obiecywała im wesoła, dowcipna filozofia Voltaire’a, tak zachęcała ich materyalistyczna mądrość encyklopedystów, która wskazywała im szczęście doczesne, zmysłowe, jako cel jedyny, najwyższy człowieka. Mieliżby się mędrcy francuscy mylić? Nie... Ten zarozumiały Anglik straszy ich strachami swoich pojęć zacofanych.
Pierwsza panna de Laval ocknęła się z przykrego milczenia. Rozśmiawszy się zbyt głośnym, sztucznym, nieszczerym śmiechem odezwała się:
— Słuchając mylorda, zdawałoby się, że sypią się już na nas mordercze gruzy. Tymczasem mam nadzieję, że dożyjemy wszyscy szczęśliwie w zdrowiu i dobrym humorze lat sędziwych.
— Mam zaszczyt prosić panią na wesele mojego prawnuka, którego prababki jeszcze nie znam, bo jej dopiero szukam — rzekł lord z komicznie ceremonialnym ukłonem.
— I o mnie proszę pamiętać... o mnie także... prosimy... pojedziemy wszyscy do Szkocyi — wołano ze wszystkich stron wśród ogólnego śmiechu.
Zaproszenie na wesele prawnuka nieżonatego pradziada rozbawiło towarzystwo i zdjęło z niego przykry lęk przed zakrytem jutrem.
W salonie potworzyły się teraz grupy.
Księżne, margrabiny, hrabiny otoczyły uczonych i literatów, spragnione ich żywego słowa. Condorcet, Mercier, malarz współczesnego Paryża, romansopisarz Rétif de la Bretonne, astronom Bailly, baron pruski von Clootz, taki nieprzejednany wróg chrześcijaństwa, iż zmienił z nienawiści do nauki Chrystusowej swoje imię Jana Chrzciciela na pogańskiego Anacharsisa, prowadzili konwersacyę.
Od lat czterdziestu, od czasów pani de Tencin, która otworzyła pierwszą t. zw. bureau d’esprit, byli filozofowie, uczeni i literaci ozdobą salonów paryskich.
Damy światowe, używszy młodości, zrozumiawszy około czterdziestego roku życia, że siwiejące włosy, żółknąca cera i zmarszczki odstraszają lekkomyślnego Amora, wycofywały się zręcznie w samą porę z szumiącego potoku zabaw i romansów, w których się czasy Regencyi i Ludwika XV-go chciwie kąpały. Ich matki i babki, starzejąc się, oddawały się dewocyi i dobrym uczynkom. Ale one, owiane już tchnieniem nowych prądów, olśnione jaskrawemi błyskawicami nowych pojęć, zepsute luźnymi obyczajami swojego czasu, nie rozumiały, nie odczuwały cnót dawnych matron francuskich. Chowane, tresowane od lat dziecięcych dla życia światowego, które wypełniało całą ich młodość próżniaczą, nie chcąc się pozbawić w latach dojrzałych i sędziwych przyjemności towarzystwa, stworzyły salon paryski XVIII stulecia, słynny model wszystkich salonów europejskich. Bawiąc innych, bawiły siebie.
Inteligentniejsze, oświeceńsze od swoich matek i babek, przywykłe w epoce rozluźnionych obyczajów do swobodnego obcowania z mężczyznami, do wtrącania się we wszystkie sprawy, do rządzenia, do wpływania na wypadki chwili i na losy aktorów dziejowych, nie mogły się na starość zadowolić pospolitem plotkowaniem towarzyskiem.
Zwykłe zrazu bawialnie zamieniły się wkrótce w ogniska nauki i literatury, w „biura inteligencyi“, w których buntowniczy, niespokojny duch czasu podniecony, ośmielony nadzwyczajnym rozkwitem wiedzy, królował, sypiąc dokoła siebie rakietami nowych idei, olśniewającemi iskrami fosforycznego światła.
Z tych rakiet i iskier miała buchnąć łuna pożaru, ale tej łuny nie przeczuwały filozofujące, krytykujące damy światowe. One bawiły się oryginalnemi ideami, wygłoszonemi lekko, dowcipnie przez lekkomyślne, dowcipne usta dobrze wychowanych, upudrowanych, wyżabotowanych uczonych i literatów, jak się ich matki i babki bawiły plotkami i intryfami dworskiemi. Z Voltaire’m drwiły między je dnem bon mot, a drugiem z chrześcijańwa, z tradycyi historycznej, z Rousseau’em krytykowały istniejący ustrój polityczny i społeczny, z Lamettriem, Holbachem, Helvetiusem, Condorcetem, Lalandem i Volney’em, marzyły o religii i państwie rozumu, który rzuci pod swoje stopy, zdepce wszystkie przesądy i zabobony nierozumnej przeszłości.
Wszystko to było takie nowe, zajmujące, niezwykłe. Jakże się nie bawić?
Inteligentne, oświecone damy światowe, bawiły się i rządziły. One to rozdawały swoim ulubieńcom wieńce sławy, sprzedawały ich książki, oklaskiwały ich w teatrach, one wyrabiały swoim stałym, wiernym gościom, swoim „parafianom“ fotele Akademii francuskiej i pensye dworskie, za co wdzięczni autorowie unieśmiertelnili ich nazwiska.
W miarę jak się zbliżało żywe wcielenie idei wywrotowych, fermentujących przez lat czterdzieści w książkach, gasły powoli ogniska rewolucyi teoretycznej. Słynne bureaux d’esprit ustępowały miejsca salonom politycznym. Jedyna prawie pani Beauharnais, sama będąc literatką, została aż do samego końca wierną literaturze i nauce.
Siedziała w wygodnym fotelu, przy kominku, jeszcze przystojna, mimo siwe włosy i lat pięćdziesiąt. Miała na sobie czarną, jedwabną suknię, zamkniętą pod szyję. Zażywając od czasu do czasu z płaskiej, złotej tabakierki z portretem Turgofa tabakę, słuchała bardzo uważnie Mercier’a, który tłómaczył grupie gości, otaczających panią domu, przyczynę ruiny finansowej Francyi. Przechylona z uprzejmym uśmiechem do uczonego, zdawała się być cała pochłoniętą nudnym przedmiotem, co nie przeszkadzało wcale jej mądrym oczom, krążyć bezustannie po salonie i czuwać nad służbą i gośćmi. Bo posiadała w wysokim stopniu talent wszystkich wielkich dam francuskich XVIII stulecia: umiała słuchać nawet wtedy, kiedy jej myśli odbiegły daleko od roztrząsanego tematu.
Jej czujne oczy padły na wice-hrabiego de Clarac, który nie brał udziału w ogólnej konwersacyi. Przybył on z panią de Bar i z Księdzem de Courcel w chwili, kiedy wstawano od obiadu. Kuzynka i abbé znalazłszy się wśród dobrych znajomych, zleli się bez trudu z towarzystwem; on zaś, obcy w Paryżu, onieśmielony znakomitościami, których głośne nazwiska znał z książek, tułał się po salonie, jak intruz. Przysiadł się do jednej grupy, przysiadł się do drugiej, postał tu, postał tam, w końcu, widząc, że nikt nie zwraca uwagi na młodego nieznanego nikomu oficera prowincyi, wcisnął się w najdalszy kąt i zabawiał się na własną rękę obserwacyami.
Nu bardzo olśniła go konwersacya salonu paryskiego. To, o czem mówiono, umiał na pamięć. Jak cała młodzież szlachecka ostatniego pokolenia, pluskał się i on z rozkoszą młodości, witającej zawsze z radością wszelkie nowinki, tem pożądańsze, im śmielsze, im zuchwalsze, już w szkołach w kipiącym wirze idei wywrotowych. Słynni uczeni i literaci „parafianie“ pani de Beauharnais, wyrażali się niewątpliwie lepiej, wprawniej, gawędzili i większą łatwością od domorosłych, dyletanckich filozofów miast prowincyonalnych, ale były to zawsze te same wycieczki przeciw Bogu, religii, chrześcijaństwu, Kościołowi i monarchii, które szumiały od lat kilkunastu w ulu oświeconej Francyi.
I niebardzo olśniło go towarzystwo stolicy, wytworne panie w dekoltowanych tualetach, z perłami w upudrowanych włosach, z perłami na szyjach, i wykwintni panowie w jedwabnych, różnobarwnych sukniach, w perukach, w żabotach, w trzewikach, spiętych srebrnemi albo złotemi sprzączkami, z trójrożnymi kapeluszami pod ramieniem. Te wytworne panie i ci wykwintni panowie ruszali się bez wątpienia z większą swobodą, wdzięczniej, okrągłej od światowców prowincyonalnych, ale były to zawsze to same ruchy, ukłony, uśmiechy, formy, określone dokładnie przez kodeks dobrego wychowania.
Najwięcej z całego towarzystwa zajęła go hrabianka de Laval, odcinająca się wyraźnie od gładkiego, jednostajnego tła salonu.
Ostatni kaprys mody, strąciwszy z tronu uznanej piękności brunetkę, a osadziwszy na nim blondynkę, nakazał wszystkim damom z towarzystwa pudrować włosy jasnym, złotym pudrem. Jedna panna de Laval miała odwagę oprzeć się tyranii mody. Jej bujne, czarne włosy spadały w lokach na białe ramiona.
Obyczaj ubierał panie z towarzystwa na obiady, na kolacye, do opery w długie, dekoltowane, adamaszkowe lub jedwabne suknie, w grand habit à la francaise, i w wysokie fryzury, ozdobione perłami i piórami. Jedna tylko panna de Laval nie uważała za potrzebne stosować się ściśle do wymagań etykiety. Przyszła w krótkiej, spacerowej sukni bez pereł, bez piór, z hebanową laską w ręku.
Mocna brunetka o cerze matowej, średniego wzrostu, kształtna, siedziała w fotelu, oparta plecami na tylnej poręczy, cała wsłuchana w barona Clootza, który, stojąc przed nią, rozwijał teorye, jakiejś nowej religii rozumu, co miała zgasić raz na zawsze wszystkie religie istniejące. Na jej bladej, owalnej twarzy i w dużych, czarnych, wilgotnego połysku oczach, w tej chwili przysłoniętych zmrużonemi lekko powiekami i frendzlą długich rzęs, widać było usilną pracę mózgu. Jakaś ciekawa, niespokojna dusza wyzierała z tych oczu myślących.
Panna de Laval, zajęta dysputą, nie zwróciła dotąd uwagi na samotnego oficera, ale jego wzrok, błądzący po salonie, przesuwający się z głowy na głowę, z jednej tualety damskiej na drugą, wracał ciągle do niej.
Spostrzegła to pani de Beauharais, nie lubiąca, żeby się ktoś u niej nudził. Więc przywołała do siebie nieznacznym ruchem ręki kawalera de Cubières, swojego sekretarza, który odgrywał w jej domu w dniach przyjęć rolę mistrza ceremonii.
Z obleśnym uśmiechem giętkiego w grzbiecie dworaka, na nieprzyjemnej, szpetnej, obłudnej twarzy, z nieszczerą uprzejmością w chytrych oczach, przechodził ten mierny literat i pieczeniarz od grupy, do grupy miękką stopą kota, zaglądając do filiżanek i kieliszków. Próżne kazał napełniać służbie. Tu poprawił obrus na jakimś stoliku, tam objaśnił świecę woskową, przysunął komuś taburet, fotel; dla każdej damy miał jakiś pospolity, zdawkowy kompliment.
Pani de Beauharnais szepnęła mu coś do ucha, wskazując oczami samotnego gościa; Uśmiechnął się domyślnie i poszedł do rotmistrza. Zgięty w ukłonie, rzekł:
— Obok panny de Laval jest próżny taburet, na którym nasza miła gospodyni widziałaby chętnie pana, panie wicehrabio.
— Pani hrabina jest bardzo uprzejma — odparł rotmistrz, podnosząc się żywo.
Bardzo pragnął zbliżyć się do panny de Laval. Ale hrabianka śledziła z takiem zajęciem fantazyę filozoficzną barona Clootza, iż nie spojrzała nawet na niego, kiedy obok niej usiadł.
— Bóg, papież i król powinni zniknąć z powierzchni ziemi — kończył właśnie baron swoją fantazyę filozoficzną. — Jeśli rozum, jedyny powołany prawodawca człowieka, ma tryumfować.
— O ile pamiętam, darował wasz papież Voltaire Bogu życie — wtrącił lord Chesterfield.
— Ach, Voltaire, bigot, deista! — rzekł baron Clootz, wzruszywszy pogardliwie ramionami. — Gdyby ten mistrz persiflażu chodził jeszcze po ulicach Paryża w swojej śmiesznej peruce z przed stu laty i w swoich czerwonych sukniach, pokazywaliby go sobie gaminowie palcami, jako spleśniałego mamuta. Byłby w nim jeszcze resztki dawnych przesądów. Wyprzedziliśmy go o kilka kroków.
— Voltaire bigot?
W kącikach ust lorda ukazał się znów uśmiech drwiący.
— Doktryna jedzie prędko — pomyślał.
Dokoła grupy, otaczającej pannę de Laval i barona Clootza, kręcił się jeden z lokajów, zajętych pozornie gorliwie napełnianiem próżnych kieliszków. Ale właściwie słuchał bardzo uważnie, starając się być ciągle tuż obok barona. Jedyny lord spostrzegł ten manewr.
— Proszę o szklankę wody — rozkazał.
Kiedy się lokaj oddalił, rzekł.
— Byłoby może ostrożniej, gdyby się panowie filozofowie wyrażali nieco oględniej w obecności służby.
— Któżby na tych ludzi zwracał uwagę — odezwał się baron.
— A jednak trzeba zwracać na nich uwagę, bo i oni mają uszy do słuchania, mózg do myślenia i logikę do wnioskowania.
— Jaką logikę mogą mieć tacy ludzie?
— Właśnie dlatego, że ich pierwotna, naiwna logika wysnuwa z niestrawionych teoryi wnioski grube, szalone, nie wolno ich karmić teoryami, których strawić nie mogą.
— Jeżeli wysnuwają z tego, co słyszą w salonie, wnioski grube, szalone, niech się bawią po swojemu. Cóż to nam może szkodzić?
— Bardzo dużo, baronie. W rewolucyi, do której wszystko to, co słyszę w Paryżu, zmierza, prze, dzieją się rzeczy, bardzo nieprzyjemne dla ludzi dobrze wychowanych. Którzy byli na górze, spadają na dół, którzy byli na dole, idą w górę. Nie wiem, czyby panu było przyjemnie stanąć np. przed trybunałem, którego sędzią byłby któryś z pańskich lokajów, wypędzonych ze służby za kradzież lub krnąbrność. Ślicznieby pan wyglądał, gdyby ten sędzia, przesiąknięty niestrawioną filozofią ateizmu i materyalizmu, z naturalną u byłego lokaja nienawiścią do posiadających, miał prawo uciąć panu główkę. Uciąłby ją niewątpliwie.
— Ależ, mylordzie...
— Mylord żartuje...
— Jak można...
Ze wszystkich stron posypały się protesty.
Wytwornym damom i uczonym światowcom wydawała się groźba rządów byłych lokajów pomysłem tak niemądrym, iż przyjęli przestrogę Anglika z niechętnem zdziwieniem, jak się przyjmuje żart niesmaczny.
Lokaj sędzią trybunału?
Lord pozuje widocznie na oryginała, uwziął się mówić od rzeczy, bawił się ich zdumieniem.
Lokaj, szewc, krawiec, stangret — filozofem? Ależ to nonsens. Tylko ludzie oświeceni i dobrze wychowani mogą się wznosić do wyżyn filozofii. Wszakże wierzył tak sam Voltaire, nawołujący bezustannie przez lat kilkadziesiąt: zburzcie religię, écrasez i’nufâme! „Atakujcie tego potwora ze wszystkich stron i wypędźcie go raz na zawsze z dobrego towarzystwa. Istnieje on tylko dla mojego krawca i lokaja. Trzeba go zniszczyć w duszy ludzi dobrze wychowanych i zostawić go dla kanalii większej lub mniejszej, dla której powstał, której jest potrzebny“.
Te wytworne panie i ci uczeni, dobrze wychowani panowie, detronizujący Boga, druzgocący całą tradycyę historyczną Francyi między jednym kieliszkiem wina a drugim, między jednym dowcipem a drugim z taką nieopatrzną swobodą, jak gdyby się bawili w burzenie domków z kart, nie przypuszczali ani na chwilę, by igraszka rezonerska mogła wyjść z granic ich zamkniętego koła i rozlać się szeroko, ogarnąć powodzią niziny społeczne. Czytali wprawdzie wszyscy Jana Jakóba Rousseau’a Coutrat Social i Emila, zachwycali się „powrotem do natury“, który zdejmował z nich pęta konwenansów, wierzyli w „czystość, dobroć, cnotę pierwotnego człowieka“, ale nie uważali za potrzebne dopuścić owego „czystego, dobrego, cnotliwego człowieka pierwotnego“ do biesiadnego stołu filozofii. Zdawało im się, że „oświecenie“ jest przywilejem tylko „dobrze wychowanych“.
Nie wiedzieli, że na dole, pod nimi, w nizinach społecznych, stały zazdrosne, przez przywilej feodalny zapomniane miliony, spoglądające ciekawie ku górze, słuchające uważnie, co się tam mówi, dzieje. Te zazdrosne miliony mieszczan i chłopów wychwytywały z wrzawy, idei, teoryi, doktryn tylko frazesy najjaskrawsze, najgrubsze, wpadające najłatwiej do mózgu, dające się przekuć na broń przeciw istniejącemu porządkowi, który odsunął ich od rządów.
— Słuchając lorda — odezwała się panna de Laval — przypominają mi się baśnie mojej niani, tak nadziane strachami, smokami, złymi duchami, iż dziecinie włoski na głowie stawały. Hu, hu... smok nas pożre, czarnoksiężnik zmieni nas w lokajów naszych lokajów, wampiry wypiją z nas krew ciepłą. Straszny lord zapomina, że żyjemy w epoce światła, wiedzy, rozumu.
— I w epoce burzenia wszelkiej powagi, dodaje straszny lord, co bywa zawsze grą hazardowną. Bo jeżeli jest prawdą, jak twierdzi margrabia de Condorcet, że nowa ewangelia Francyi jest tak prostą, tak naturalną, że wchodzi sam, do każdego przeciętnego mózgu, to i dlaczegóż nie miałaby znaleźć zwolenników i wykonawców wśród tej warstwy, którą my nazywamy kanalią? A wówczas? Wówczas, oświecone damy i oświeceni panowie, zmienią się zasady waszej filozofii w piki, drągi, rusznice...
— W tortury, szubienice, szafoty — wtrąciła panna de Laval z uśmiechem ironicznym — uciekajmy czemprędzej z Paryża, z Francyi, bo nas lord Chesterfield wymorduje jeszcze dziś wszystkich, jak wymordował Herod niemowlęta Judei, i nie będziemy mogli tańczyć na weselu jego prawnuka.
Wesoły, dobry szczery śmiech całego towarzystwa, śmiech ludzi, patrzących bez obawy, z wiarą w jasną przyszłość, poparł hrabiankę.
— Hu, hu, ohydny, ryczący smok, z pikami zamiast zębów w paszczy ognistej, pędzi już ulicami Paryża, aby nas pożarł — mówiła panna de Laval.
Hu, hu — wtórowano jej zewsząd.
Wytwornie damy i wykwintni panowie bawili się doskonale.
A lord Chesterfield, wzruszywszy ramionami, spoglądał na nich z uśmiechem pobłażliwym, jak człowiek dojrzały patrzy na swawolne dzieci.
— Życzę państwu tego niezmąconego niczem humoru od dziś za rok — rzekł. — Proszę sobie zapamiętać datę. Mamy dziś czwartego grudnia, tysiąc siedmset ośmdziesiątego ósmego roku.
Teraz dopiero, kiedy lord, pożegnawszy się, opuścił salon, spostrzegła panna de Laval obok siebie rotmistrza. Jego twarz wydawała się jej znajomą. Widziała gdzieś ten energiczny proifl, te niebieskie, dobre oczy pod prostem czołem, te usta stanowcze. Ale gdzie? Przypomniała sobie.
— Czy pan nie jest czasem kuzynem hrabiego de Clarac? — zapytała.
— To mój ojciec, hrabianko.
— W takim razie pochodzimy z jednych stron, jesteśmy ziomkami. Ojca pańskiego, panie wicehrabio, widziałam kilka razy w Castel, u mojego wuja, pana d’Escayrac. Będzie mi bardzo przyjemnie pogawędzić z panem o naszych stronach.
— Jestem na pani rozkazy.
— Może spotkamy się kiedy u pani de Bar?
Wicehrabia skłonił się nizko.
Późne słońce grudnia! zaczęło dopiero zdejmować z Paryża czarny płaszcz nocy, kiedy się rotmistrz de Clarac obudził nazajutrz w oberży.
Miał dziś jechać do Wersalu, by stanąć przed obliczem człowieka, który wisiał wysoko w promiennym olśniewającym majestacie samowładnego króla nad dwudziestopięciomilionowym narodem francuskim; którego nieznaczny gest, przelotne spojrzenie, wyszeptane słowo były rozkazem dla najpotężniejszych dygnitarzów państwa, którego lekko zmarszczone brwi bieliły bladością trwogi twarze książąt, diuków, margrabiów, hrabiów, a życzliwy uśmiech oblewał je blaskiem radości.
Miał się pokłonić Ludwikowi XVI, jak jego ojciec pochylał głowę przed Ludwikiem XV, a dziad przed Ludwikiem XIV.
Tak ustanowił, żądał Ludwik XIV, król-słońce, król-pogromca szlachty. Szlachcic, któryby się ośmielił nie stawić się choćby raz w życiu w Wersalu z hołdem, narażał się na niełaskę dumnego władcy.
Zapaliwszy świecę woskową, znajdującą się na stoliku przy łóżku, rotmistrz zadzwonił. Kiedy się na ten sygnał nikt nie ukazał, zawołał głośno:
— Jakóbie!
Milczenie.
— Jakkóóóbie!
Z drugiego pokoju, przez uchylone drzwi odpowiedziało mu straszliwe chrapanie, przeplecione gwizdaniem.
— A to śpi. Musiał znaleźć wczoraj jaką wesołą kompanię.
Rotmistrz włożył pantofle, wziął świecę i udał się do kwatery swojego ordynansa.
Dragon leżał w łóżku na wznak nierozebrany, w mundurze. Nawet butów nie zdjął.
A to sobie użył...
Rotmistrz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ucha żołnierza:
— Wstawaj! Tra-ra-ra!
Dragon potrząsnął głową, jak gdyby odpędzał natrętną muchę, przewrócił się na jeden bok, na drugi bok, mamrocąc:
— Idź do dyabła... wszyscyśmy sewerynami... Pietrek, ten co pali w piecu.. Janek od pana pułk... jakiego pana?... niema żadnych panów... żebyś wiedział, gałganie... wszyscy są sewerynami... a jakże... nawet kulawy Wojciech, co wyciąga rękę pod kościołem...
I chrapał dalej.
— Zwaryował...
Teraz wziął rotmistrz dzban wody i wylał ją na głowę śpiącego.
Równemi nogami wyskoczył dragon z łóżka i rozbudził się od razu. Otrząsając się, prychając, jak wykąpany pudel, mówił:
— A to mi pan rotmistrz sprawił dzień dobry.
— Gdzieżeś się to tak ululał? — pytał wicehrabia, rozbawiany głupią miną ordynansa.
— To te łajdaki z oberży, lokaje, kuchciki, wodnice, tak mnie struli, żem legł na łóżko, jako ścięta kłoda.
— A coście pili?
— Czegośmy w siebie nie wlewali, proszę pana rotmistrza, wino, wódkę, likiery i jakieś różne dyabelskie mieszaniny, od których mi się tak we łbie kręciło, że wszystko dokoła mnie latało, stoły, krzesła, ściany, ja sam, raz na górę, raz na dół.
Toś sobie dogodził. Podaj mi mundur galowy.
Zamożny szlachcic ośmnastego stulecia otaczał się tak samo, jak dama światowa, liczną służbą i potrzebował tak samo, jak ona przy ubieraniu kilku par zręcznych rąk.
Ale pan de Clarac był żołnierzem nie tylko dlatego, że nosił mundur dragonów jego królewskiej mości.
Młodym chłopcem wsiadł na okręt z Lafayettem, z Lamethami, Estaing’iem, Bonchamps’em i gromadką młodzieży szlacheckiej i popłynął do Ameryki.
Tam, za oceanem, w dziewiczych lasach dalekiego lądu zmagał się młody naród ze smokiem despotyzmu angielskiego, a we Francyi, w klasycznej ziemi rycerstwa, nosiła rozpróżniaczona, zgnuśniała szlachta szpadę przy boku jedynie dla ozdoby, posługując się nią tylko w pojedynkach. Echa amerykańskiej wojny o niepodległość przyniosły wieści o przygodach romantycznych, o czynach bohaterskich, i wieści te zapadały głęboko w serca gorętszej młodzieży szlacheckiej, której było za ciasno, za duszno w szablonowych, wszystko niwelujących ramach życia towarzyskiego, i potrącały o struny zapomnianej przeszłości. Krew krzyżowców i błędnych rycerzów odezwała się w potomkach.
Jak jej prapradziadowie ciągnęli kiedyś na Wschód bronić grobu Chrystusowego lub błądzili po kraju, szukając nieuchwytnej mary św. Graala, białego ideału rycerstwa, tak szła entuzyastyczna gromadka młodych zapaleńców przez bezmierne wody, by walczyć za marę wolności i nasycić głód wrażeń. Krew rycerskich przodków i duch czasu przypięły gorętszej młodzieży skrzydła do ramion i wyrzuciły ją na brzeg dziewiczych lądów.
Trud, poniewierka, bezustanna czujność wojny nauczyły pana de Clarac radzić sobie samemu, obywać się bez pomocy służby. Sam się golił, fryzował, ubierał.
— Jakże ci się podobają Paryżanie? — zapytał, naciągając pończochy.
— Wesołe te chłopcy, proszę pana rotmistrza, a tacy wszyscy pyskaci, że ani sposób dojść przy nich do słowa — odpowiedział dragon, który czyścił, poziewając, głownię szpady. — Śmieją się ciągle i świergocą, niby te wróble na dachu. A czego nie wygadują! Św. Jakóbie! Trzebaby mieć głowę, jak worek do owsa, żeby w niej to wszystko pomieścić. Czy to prawda, monsigneur, że nasz dobry król przykazał surowo, aby teraz byli wszyscy sewerynami, pan i sługa, wielki i mały?
— Sewerynami? Cóż to takiego?
— Niby to tak, że każdemu będzie wolno robić wszystko, co mu się podoba. Chcesz trochę pracować, to sobie popracuj, nie chcesz, to wyciągnij się na ławie, kurz fajkę i kpij sobie z całego świata.
— A jeść kto da onemu sewerynowi?
— Ktoby, jeżeli nie ci, co mają za wiele, proszę pana rotmistrza. Bo teraz mają mieć wszyscy po równości, bo teraz nie będzie już panów i sług, jeno same najaśniejsze seweryny.
W pierwszej chwili nie mógł się rotmistrz domyśleć, co ów „seweryn“ oznaczał. Dragon przekręcił widocznie jakieś inne słowo, ale jakie?
— Któż to nauczył cię tych ładnych rzeczy?
— Pyskowali wszyscy, ale najwięcej ten rudy kuchcik z gębą liska. Co ta psiapara nie wygadywała! Na wołowej skórze by nie spisał. Powiadał, że czytał to wszystko w jakichś mądrych książkach, w jakimś kontrakcie, czy jak tam inaczej, bo nie pamiętam. Uczona bestya, oho, bardzo uczona; naszego wachmistrza zapędziłby w kozi róg. Z gęby sypią mu się niby plewy takie uczone słowa, żeby się tam ksiądz proboszcz z mojej wsi dziwował.
Teraz wiedział rotmistrz, co oznaczał „seweryn“, o którym pisał jakiś „kontrakt“. Rudy kuchcik czytał widocznie „Contrat Social“ Jana Jakóba Rousseau’a i popisywał się swoją uczonością przed służbą. Suwerena zmienił dragon w Seweryna.
— Cóż ty na to?
— Niby na co, monseigneur?
— Na tę mądrość kucharską.
— Żeby to tylko prawdą było, dlaczego nie? Każdy chciałby sobie los poprawić. Niechby tylko nasz dobry król przysłał pisanie do Tuluzy, jako wszyscy mają mieć po równości, zarazbym sobie zabrał jeden dom tego grubego kupca naprzeciw koszar. Bo na co ten pasibrzuch ma się rozpierać w dwóch domach? Mało mu jednego?
— I cóżbyś robił?
— Cobym miał robić? Jadłbym sobie codziennie kiełbasę, pił wino i zalecał się do dziewcząt.
— Gdyby tak każdy chciał domu w mieście, toby ich nie starczyło dla wszystkich.
— A mnie co do innych? Jabym sobie dał radę. Kupca za łeb i fora ze dwora. Jakby hałasował, to pięścią w kark, kolanem w krzyż i moja górą.
Dragon pokazał pięści. Miał ręce, jak łopaty, ramiona żylaste, muskularne. Krępy, przysadkowaty, patrzący z podełba głupiemi bezmyślnemi oczami wołu, potwierdzał swoim wyglądem to, co mówił.
— Niechby tylko było wolno, a rozprawiłbym się z onym kupcem z wielką ochotą.
Szczere wyznanie dragona nie bawiło rotmistrza. Ten prosty chłop, zrodzony w poddaństwie, jeszcze wczoraj tak naiwny, iż nie byłoby mu nawet przyszło na myśl porównywać siebie z bogatym kupcem tuluzkim, zmienił się w jedną noc pod wpływem podburzającej rozmowy; ten prosty żołnierz, przywykły do karności, przemawiał wobec niego, swojego pana i zwierzchnika, zuchwale. Kilka iskier „nowej ewangelii“ padło na jego duszę dziewicza i roznieciło w niej płomień ponury, złowrogi.
Wicehrabia de Clarac należał do licznej gromady młodzieży szlacheckiej, która nie była zadowolona z istniejącego porządku rzeczy. Wykarmiony podniecającym krytycyzmem literatury i nauki niezawisłej, przepojony ideami wolności obywatelskiej, na której walkę z despotyzmem patrzył własnemi oczami w Ameryce, sprzyjał razem z Laffayettem z Lamethami i z Eistaingiem dążnościom wywrotowym, był przeciwnikiem absolutnych rządów królewskich bez udziału narodu. Ale na naród składały się w jego pojęciu tylko warstwy oświecone, szlachta, duchowieństwo i wyższe mieszczaństwo. Ani na chwilę nie przypuszczał, iżby ciemnym nizinom społecznym mogło przyjść na myśl sięgnąć po władzę.
A jednak... Czyby lord Chesterfield widział lepiej, dalej, jaśniej od niego i od uczonych francuskich? Czyby idee wywrotowe, które warstwy oświecone uważały za swoją własność wyłączną, mogły wyjść z ciasnego kola rezonujących filozofów i rozsypać się sproszkowane po całym kraju, zapładniając wszystkie mózgi, wszystkie serca buntem przeciw posiadającym? Ładnieby wyglądali upudrowani, wyżabotowani rezonerowie i wydekoltowane perłami, brylantami obsiane rezonerki, gdyby tacy filozofowie z inteligencyą Hotentota i z apetytami głodnego zwierzęcia, jak jego Jakób, wcielali po swojemu doktryny encyklopedystów i Rousseau’a.
Naiwna paplanina dragona nauczyła rotmistrza więcej od mądrych dysput salonowych. Gmach jego pojęć, sklecony z doktryn, wiszących w powietrzu, nieopartych na znajomości natury ludzkiej, zaczął się chwiać. Czuł, że jakieś wiązanie pękło, jakiś filar się porysował.
— Zanim sobie zdobędziesz pięścią dom owego kupca, przynieś mi filiżankę czekolady i zobacz, czy kareta pani de Bar czeka przed oberżą — rzekł bez uśmiechu.
Odeszła go ochota od żartów.
Kareta hrabiny czekała na niego. Dwóch upudrowanych lokajów w czerwonej liberyi, w trójrożnych kapeluszach, w białych pończochach zajęło miejsce z tyłu, kiedy wsiadł. Jechał pustemi prawie ulicami. Tu i owdzie snuli się robotnicy, fryzyerzy, handlarze. Było jeszcze za rano na Paryż, nie potrzebujący wstawać z łóżka przed wschodem słońca.
Tylko przed sklepami piekarzów tłoczyły się tłumy nędzarzów, dobijających się o chleb. Tłoczyli się mężczyzni, tłoczyły się kobiety. Silniejszy odpychał słabszego, gwałtowniejszy — cierpliwszego. Każdy usiłował pochwycić bochenek, na który czekały w domu głodne dzieci. Bo niewiadomo, czy starczy dla wszystkich. Wczoraj oświadczyli piekarze, że spodziewany transport mąki nie nadszedł z magazynów zbożowych. Jutro zabraknie może chleba, a dzieci nie mają wyrozumienia, litości dla rodziców: dawajcie jeść! cóż nas obchodzi nieurodzaj, co mrozy i grady, które zniszczyły owoc ziemi? nam się chce jeść, a waszym obowiązkiem zaspokoić nasz głód!
Przed jednym, ze sklepów kazał się rotmistrz! zatrzymać karecie.
— Pokażcie mi chleb!
Kilka kobiet wyciągnęło do niego chude ręce z bochenkami. Chleb był czarny, zakalcowaty, niezdrowy.
Wydobył z sakiewki garść złotych pieniędzy.
— Podzielcie się wszyscy uczciwie, jak dobrzy ludzie, i kupcie dla dzieci lepszego, białego chleba. Takiego chleba nie zniosą ich młode, czcze żołądki.
— O, monseigneur! Niech wam św. Genowefa wynagrodzi dobrze, szlachetne serce.
Nie czekając na podziękowanie, wsiadł rotmistrz do karety.
— Jedź! Musiał się spieszyć, jeśli miał się jeszcze dziś pokłonić królowi, który przyjmował takie hołdy przelotne zwykle około południa, w chwili, kiedy przechodził ze swoich apartamentów do kaplicy na Mszę, świętą. Clarac chciał się pozbyć jak najprędzej tej pańszczyzny wiernopoddańczej, nie sprawiającej mu żadnej przyjemności.
Nie należał do owych trzystu rodzin szlacheckich, co obsiadłszy króla, jak pszczoły obsiadują lipę kwitnącą, ssały z niego miód życia — złoto, tytuły, urzędy, zaszczyty. Claracowie, stara szlachta langwedocka, nie cisnęli się nigdy do dworu, nie wyciągali nigdy ręki po nagrody niezasłużone. Byli zbyt dumni, zbyt niezawiśli na dworaków absolutnego króla. Siedzieli na wsi, albo służyli wojskowo, spoglądając pogardliwem okiem na błyszczących trutniów, którzy sobie giętkością grzbietów i języka wysługiwali tłuste urzędy i obfite gratyfikacye.
Zdziwił się rotmistrz, kiedy wydostał się z miasta na drogę wersalską. Z cichych jeszcze ulic Paryża wpadł w mrowisko ludzi i zwierząt. Nieprzejrzany szereg karet, kabryoletów, wozów, jeźdźców migotał przed nim w blaskach wchodzącego słońca, a wszystko to pędziło, leciało, spieszyło się, jak gdyby wichry północne przypięły do nóg koni swoje skrzydła.
Zrozumiał, że zbliża się do jakiegoś wiekiego ogniska spraw ludzkich, do jakiegoś olbrzymiego źródła, z którego tryskają na całą Francyę strumienie życia. Leciały ku Wersalowi ambicye, marzenia, próżności, chciwości, leciał egoizm ludzki we wszystkich swoich formach. Bo tam, w białym, marmurowym pałacu mieszkał człowiek, który posiadał moc zmienienia w rzeczywistość najśmielszych ambicyi.
W miarę, jak się rotmistrz zbliżał do rezydencyi króla, ogarniał go lęk dziecka, mającego stanąć po raz pierwszy przed obliczem nauczyciela. Co on powie człowiekowi, który był potomkiem władców, rozkazujących Francyi od lat ośmiuset, cóż on, szlachcic wiejski, zwykły rotmistrz dragonów, może obchodzić praprawnuka Ludwika XIV? Tyle, co drzewo przydrożne...
Była chwila, kiedy się chciał cofnąć, wrócić do Paryża, do Tuluzy. Ale cóż powiedziałby na to ojciec?
Otulił się szczelniej w płaszcz futrzany, wcisnął się w kąt karety. Niegrzecznym przecież być nie może Ludwik XVI, pierwszy szlachcic dobrze wychowanej, wykwintnej Francyi XVIII stulecia...
Z błękitnej dali zaczęła się wyłaniać ogromna masa domów, pałacowi, wież, wieżyczek, cała biała, marmurowa, coraz bliższa.
Wersal!
Serce rotmistrza rzuciło się tak gwałtownie w piersi, iż czuł jego uderzenia w gardle. Jeszcze raz miał ochotę wrócić. Ale nie... Trzydziestoletniemu mężczyznie nie wolno być śmiesznym.
Kareta zatrzymała się przed bramą pałacu; trzeba było wysiąść.
Dwóch gwardzistów szwajcarskich w kostyumie piętnastego stulecia, w kapeluszach o szerokich skrzydłach, ozdobionych pióropuszem, we fryzach i bufiastych spodniach, schyliło przed oficerem halabardy.
Kiedy się rotmistrz zapytał, gdzieby się mógł widzieć z wielkim szambelanem, wskazano mu główne drzwi pałacu.
Szedł krokiem niepewnym, jak ktoś, który stanął po raz pierwszy w życiu na woskowanej posadzce. Dokoła niego roił się różnobarwny, błyskotliwy tłum mundurów i jedwabnych sukien. W tłumie tym poznał gwardzistów przybocznych króla, w niebieskich kurtkach, z białemi haftowanemi wypustkami, w czerwonych spodniach i w długich lakierowanych butach. Mijali go oficerowie, lśniący złotem i srebrnem szamerowaniem, urzędnicy dworu, błyszczący orderami. Wszystkie barwy tęczy i wszystkie błyski drogich kamieni i szlachetnych kruszców mieniły się w fali ludzkiej, która płynęła do pałacu królewskiego i z pałacu. A ta fala płynęła z cichym szelestem jedwabnych sukien, płytkich, u najlepszego szewca paryskiego zrobionych trzewików i łagodną linią wykwintnych ruchów ludzi doskonale wychowanych, tresowanych od kołyski do życia światowego. Kto nie mógł się wylegitymować ze szlachetctwa od r. 1400, dla tego były pokoje królewskie zamknięte.
Rotmistrz szedł ku głównym drzwiom pałacu, nie wiedząc do kogo się udać po objaśnienia. Ale już go spostrzegł jeden z gwardzistów szlacheckich i zbliżywszy się do niego z kapeluszem w ręku, z uprzejmym ukłonem, zapytał, kogo szuka. Odebrawszy od niego list hrabiny de Bar do wielkiego szambelana, wprowadził go do pałacu i kazał mu czekać w sieni. Po kilku minutach wrócił, mówiąc:
— Pan wielki szambelan wyznaczył dla pana najlepsze miejsce w galeryi. Nie mamy ani chwili do stracenia, bo Najjaśniejszy Pan jest już gotów do wysłuchania mszy świętej. Proszę za mną.
W galeryi, prowadzącej z pokojów królewskich do kaplicy, czekał już długi szpaler pań i panów w tualetach dworskich.
Gwardzista poszeptał coś z jakimś starszym panem, który miał na sobie niebieską wstęgę orderową, ów pan wziął rotmistrza pod ramię i ustawił go przed drzwiami kaplicy, tak, że go król nie mógł ominąć.
— Proszę nie zmieniać miejsca, aby się pan wielki szambelan, który nie ma zaszczytu znać pana osobiście, nie pomylił — ostrzegał.
Jeszcze się rotmistrz nie rozpatrzył w towarzystwie, zebranem w galeryi, kiedy się w głębi otworzyły drzwi i na progu ich ukazał się młody pan, nie różniący się zewnątrz niczem od przeciętnego zamożniejszego szlachcica. Ubrany w surdut wiśniowego koloru, w długą białą kamizelkę i w białe pończochy, słusznego wzrostu, otyły, ociężały w ruchach, posuwał się wolno, opierając się na lasce hebanowej, żywym szpalerem pań i panów, pochylonych w nizkim ukłonie.
I bez tego niemego hołdu, byłby rotmistrz poznał króla po lwiej głowie Burbonów i po dużym, orlim nosie. Widział tę charakterystyczną głowę, tę twarz tyle razy, iż nie mógł się omylić. Każdy pieniądz, który brał do ręki, pokazywał mu portret monarchy.
Ludwik XVI szedł szpalerem, uśmiechnięty dobrotliwie, rozdając na prawo i na lewo spojrzenia życzliwe, uchylając kapelusza przed każdą damą. Tu i owdzie przystawał na minutę, powiedział jakiejś pani, jakiemuś panu kilka słów uprzejmych i posuwał się dalej.
Rotmistrz słyszał na prowincyi o uprzejmości Ludwika XVI, ale uprzejmość królów umie być wyniosłą. I Ludwik XIV był znany z niezwykłej kurtuazyi rycerskiej, która odkrywała głowę przed każdą kobietą, nie wyjąwszy panny służącej, a mimo to nie śmiał nikt w jego obecności otworzyć ust bez jego wyraźnego pozwolenia. Tyle było siły i dumy w jego orlem spojrzeniu. Najodważniejszy dworak truchlał przed obliczem pana.
W niebieskich, dużych oczach Ludwika XVI-go nie dostrzegł rotmistrz ani śladu wyniosłości. Były to łagodne oczy dobrego człowieka flegmatycznego temperamentu, które nie umiały, nic chciały przerażać, trzymać w karbach cudzej woli. I ociężałym ruchom króla zbywało na stanowczości rozkazodawcy, przywykłego do posłuchu bez żadnego oporu.
Kiedy się rotmistrz przypatrywał królowi, przebiegały jego głowę myśli, kłócące się z subordynacyą oficera wobec naczelnego wodza: nie wystawiam sobie tego dobrego tłuściocha na czele wojska; zamiast rozkazywać, przekonywałby, prosiłby, zamiast atakować, bić, namyślałby się, ociągałby, a tymczasem przepędziłby go nieprzyjaciel na cztery wiatry. Niech Pan Bóg broni iść w pole pod komendę takiego wodza!
A jednak rzuciło się znów serce gwałtownie w jego piersi, kiedy się Ludwik do niego zbliżył. Ten dobry tłuścioch, jak go jego myśli buntownicze nazwały, był wcieleniem tradycyi historycznej lat ośmiuset, dziedzicem długiego szeregu nieustraszonych wodzów i genialnych mężów stanu, którzy stworzyli Francyę jednolitą.
Widział, że jakiś dygnitarz, w którym domyślił się wielkiego szambelana, szeptał coś królowi do ucha; czuł, że mówił o nim.
Pobladłszy, schylił głowę.
W tej chwili usłyszał tuż obok siebie miękki, łagodny głos:
— Witam pana, panie wicehrabio, w Wersalu. Bardzo mi przyjemnie widzieć w moim domu członka rodu, który walczył tylokrotnie z chwałą dla siebie i ojczyzny pod sztandarami moich przodków. Claracowie byli zawsze znakomitymi rycerzami i uczciwymi ludźmi; słusznie szczyci się nimi przesławna Langwedocya.
Trzeba było coś odpowiedzieć, trzeba było podnieść głowę i spojrzeć królowi prosto w oczy.
Te oczy patrzyły tak życzliwie, tak zachęcająco, iż lęk, jaki ogarnął rotmistrza po raz wtóry, rozpłynął się w uczuciu wdzięczności.
— W imieniu ojca mojego i swojem ośmieliłem się przybyć do Wersalu złożyć u stóp Waszej Królewskiej Mości podwójny hołd poddanego i żołnierza. Claracowie nie zapomnieli, że przelewali na polach bitew krew za chwałę Francyi linii burbońskich.
Król, który był krótkowidzem, zmrużył powieki, przypatrując się rotmistrzowi. Podobał mu się widocznie, bo uśmiechnął się przyjaźnie...
— Proszę zawieźć ode mnie panu marszałkowi polnemu szczere pozdrowienie i prośbę odwiedzenia przy sposobności młodego króla, który nie gardzi radą starych przyjaciół korony św. Ludwika. Pan zaś, panie wicehrabio, zechciej korzystać na cały czas pobytu w Paryżu z przyjęć i z zabaw wersalskich. Zapraszam pana raz na zawsze.
Rzekłszy to, skłonił król lekko głowę i odszedł do kaplicy.
Rotmistrz nie wiedział, czemu się więcej dziwić, czy uprzejmości Ludwika XVI-go, czy prostej formie, w jaką swoją uprzejmość ubrał. Absolutny władca wielkiego królestwa otwierał mu z taką naturalną gościnnością swój salon, jak gdyby był jego sąsiadem lub najwyżej nie wiele od niego w hierarchii wojskowej starszym zwierzchnikiem.
Wszedł za królem razem z całą świtą do kaplicy. Widział, jak Ludwik XVI, jedyny może wierny, szczerze nabożny katolik na dworze wersalskim ukląkł w swojej ławce, po prawej stronie ołtarza i modlił się, wpatrzony w krucyfiks. Cichy smutek, jakby cień przeczutego nieszczęścia, zgasił blask jego oczu.
Rotmistrz obejrzał się dokoła. Wzrok jego ślizgał się po upudrowanych fryzurach, perukach, po rasowych czaszkach, po rzeźbionych profilach, po jedwabnych sukniach, mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, wszystkimi blaskami drogich kamieni i szlachetnych kruszców, brylantów, rubinów, szmaragdów, szafirów, złota, srebra. Zewrze się, zszereguje się ten błyskotliwy tłum przy królu i będzie go bronił murem swoich piersi, jak bronili tronu, korony jego przodkowie, odziani w zbroję hartowaną, przywykli do trudów wojny i bólu śmierci? Będąż ci ludzie-cacka, ci z wdziękiem estetycznym ruszający się aktorowie u wspaniałej sceny dworskiej, ci statyści wykwintnej opery w stanie oprzeć się burzy, błyskającej już nad Francyą?
Nawet gwardziści szlacheccy robili, mimo mundury wojskowe i broń, wrażenie maryonetek, lalek. Tacy byli ładni, urodziwi wykwintna urodą starej kultury, tacy wytworni w każdym ruchu, w każdym uśmiechu, w każdem spojrzeniu.
Ten cały błyskotliwy tłum pryśnie w potężnej, miażdżystej pięści burzy politycznej, jak kruche szkło, jak krucha zabawka.
— Biedny królu — pomyślał rotmistrz. — I ty jesteś taki słaby, taki kruchy, jak twoje otoczenie.
— Jakże ci się nasze damy paryskie podobają?
— Jeżeli wszystkie są tak ładne, miłe i dobre, jak ty, kuzynko, to będzie mi bardzo trudno wybierać. Rozmiłuję się na śmierć we wszystkich.
— Pochlebca!
Pani de Bar spoczywała w swoim buduarze na wspanialej, czerwonym adamaszkiem obitej, koronkami strojnej délassante. Pracowała dziś nad siły ludzkie, była okropnie zmęczona. Dziesięć wizyt złożyła osobiście, u dwudziestu portyerów wpisała się własnoręcznie do księgi gości, u modystki przymierzała nową suknię, w magazynie kapeluszy oglądała ostatnie modele, wstąpiła po drodze na jakiś odczyt o jakimś wynalazku chemicznym, który ją nic a nic nie obchodził.
Obok niej, na taburecie siedział Gaston de Clarac, który wrócił właśnie z Wersalu.
Wolno kochać wszystkie ładne kobiety, ale żenić można się tylko z jedną — rzekła. — Masz lat trzydzieści, Claracowie wygasają, trzeba pomyśleć o podtrzymaniu rodu.
Wicehrabia milczał zamyślony.
— Panna de Laval jest bardzo dobrą partyą, młoda, przystojna, bogata, doskonale skoligacona, a co najważniejsza — niezależna majątkowo, bo pełnoletnia i sierota — poddawała hrabina. — Oczu nie odrywałeś od niej u pani de Beauharnais. Przyznaj się, że ci się podobała.
— Zwróciła moją uwagę swoją oryginalnością i niezależnością, ale znam ją dotąd tak mało, iż nie wiem nawet, czy mi się podobała — odezwał się wicehrabia.
— W naszym świecie odgrywa wzajemny afekt w małżeństwie rolę podrzędną.
— Wiem. W naszym świecie łączą się pary dla majątku, koligacyi, dla podtrzymania nazwiska, rodu, w naszym świecie zaręcza się dzieci, ale ja nie należę pojęciami do naszego świata. Kilka lat, spędzonych w dziewiczych lasach Ameryki, w trudzie, w znoju, w walce o życie z ludźmi i zwierzętami, w otoczeniu wspaniałej natury, odświeżyły moje serce, moją duszę, zahartowały moją wolę. Wyjechałem do Ameryki manekinem, ruszającym się podług pewnych przez savoir-vivre ściśle określonych wskazówek, formuł, a wróciłem człowiekiem żywym, w którego piersi bije serce ludzkie, serce ludzkie zaś nie znosi pęt narzuconych.
— Serce ludzkie pragnie miłości, cnoty, wiernej żony, któraby mężowi cerowała pończochy, obrabiała chustki do nosa, a dzieciom obcierała omorusane buzie od świtu do nocy. Boska sielanka, natura, cnota! deklamowała hrabina ze sztucznym, komicznym patosem, wzniósłszy oczy w sufit.
— Wolno ci drwić, piękna kuzynko, z moich zacofanych, parafiańskich pojęć, ale ostre strzały twojego dobrego humoru odpadają bezsilnie od mojej staroświecczyzną opancerzonej piersi.
— Doskonale! — Gdyby cię panna Zofia de Laval słyszała, rzuciłaby ci się od razu na szyję, bo i ona wyłamuje się odważnie z pod kodeksu konwenansów. Będzie z was dobrana para. Jan Jakób Rousseau przewrócił jej w głowie.
— Mnie nie papierowa, martwa natura Rousseau’a przewróciła w głowie, lecz natura żywa zdjęła ze mnie pęta konwenansów.
W tej chwili ukazał się kamerdyner, oznajmiając pannę de Laval.
— Śmiało do ataku, waleczny obrońco niepodległości tych ordynarnych kolonistów amerykańskich w surdutach z cuchnącego samodziału, z pałkami à la Franklin zamiast lasek w ręku — zachęcała hrabina. — Nie mam nic przeciwko twojej „naturze“, byłabym jednak bardzo rada, gdyby razem z ową naturą wpadło do rodziny Clarac’ów tłuste wiano panny de Laval.
Panna de Laval była bardzo powabna w krótkiej, czarnej, aksamitnej sukni, obramowanej u rękawów i u dołu gronostajem i w czarnym, fantazyjnie z przodu podwiniętym kapeluszu, ozdobionym białemi, strusiemi piórami.
— Hrabina słaba? — rzekła, witając się z panią de Bar. — Może wapory lub coś w tym rodzaju?
— Któżby dziś chorował na wapory?[1] Nie wolno — odpowiedziała hrabina, pokazując w uśmiechu prześliczne zęby. Bawimy się przecież w naturę, w zdrowie, w czerwone policzki.
— Malowane, wywoływane sztucznie różem. Ale cóż hrabinie dolega?
— Tylko obowiązki światowe.
— Sto wizyt, dwieście kapeluszów, oglądanych w magazynie, obiad proszony, cały rój obłudnych próżniaków, asystujących przy tualecie. Można się zmęczyć, przyznaję. Biedna, pracowita, od południa do świtu ciągle zajęta pani de Bar.
— Oto masz ją całą — mówiła hrabina, zwracając się do rotmistrza. — Gardzi życiem światowem, lekceważy rozmyślnie formy towarzyskie.
Nie lubię się nudzić, a życie światowe nudzi mnie straszliwie — odpowiedziała hrabianka.
Usiadłszy bez ceremonii na kanapie, obok nóg pani de Bar, spojrzała na wicehrabiego.
Na panu, panie wicehrabio, nie widać waporów — odezwała się. — Pańska zdrowa cera starczyłaby do umalowania stu zdechlaków paryskich.
Hrabina wybuchła śmiechem.
— Coraz lepiej — rzekła. — Na słowach energicznych nie zbywa zwolenniczce natury. Może zaczniemy ryczeć, jak krowy, albo rżeć, jak konie.
— Wiem, do kogo mówię, broniła się hrabianka. — Ucha żołnierza nie razi słowo energiczne, przywykło ono bowiem w służbie nawet do mowy gwałtownej. Bardzo mi na rękę, że pana spotykam, panie rotmistrzu. Chciałabym się dowiedzieć, czy w naszych stronach nęka głód naprawdę ubogą ludność, jak czytam w „Merkurze“.
Już trzeci rok z rzędu zawodzą winnice, a że wino jest głównym produktem naszych stron, przeto umiera chłop po prostu z głodu.
— Biedni ludzie...
— Tak, biedni — potwierdził wicehrabia. — Żarły ich zawsze podatki, zabierające im połowę ich krwawicy, niszczyło ich zawsze prawo myśliwskie, lekceważąc ich pracę, a teraz, od lat kilku, chłoszczą ich mrozy pospołu z nieurodzajem.
— Jest obowiązkiem panów pomódz ludowi, który na nich pracuje.
— Robimy wszystko, co w naszej mocy. Ale i u nas, szlachty wiejskiej, nie przelewa się. Deszcz złota, spływający w Wersalu z tronu, rozchwytuje łapczywie garstka dworaków; my zaś, panowie na prowincyi, dojadamy resztek fortun naszych przodków. Dzielimy się chętnie temi resztkami z ubogim ludem, w czem nam dopomagają klasztory, ale nasza i klasztorów hojna ręka nie jest w stanie nakarmić głodnych milionów. W tem strasznem położeniu potrzeba zgoła innych środków.
Hrabianka słuchała z wielką uwagą, wpatrzona w rotmistrza. Jej zamyślone oczy pytały: cóż sądzisz, że trzeba zrobić?
— Trzeba zdjąć ze spracowanych barek ludu przygniatające je nadmiernem brzemieniem podatki, znieść resztki pańszczyzny, wszystkie przywileje feodalne i ograniczyć władzę króla, żeby nie mogła trwonić bez celu dochodów państwa. Ale tego dzieła mogą dokonać tylko Stany Generalne, na których zwołanie nasz dobry, uczciwy król już się zgodził.
— Wicehrabia sądzi, że nasza zacofana szlachta wiejska zgodzi się na taki przewrót stanowczy?
— Z wyjątkiem nielicznej garstki spleśniałych mamutów, nie będzie się żaden młodszy szlachcic opierał koniecznej przebudowie prawodawstwa. Wszystkich nas przecież wychowała nauka i literatura ostatnich lat czterdziestu, pragniemy wszyscy przewietrzenia stęchłych obyczajów i pojęć.
Dziękuję panu za bardzo miłą niespodziankę — rzekła panna de Laval, podając wicehrabiemu rękę.
A kiedy spostrzegła w jego oczach błysk zdziwienia, dodała:
— Mundur oficera jego królewskiej mości nie bywa zwykle postępowym.
— Wierność żołnierza dla króla, dla naturalnego wodza, nie kłóci się wcale z miłością do narodu i z poczuciem sprawiedliwości, tem więcej, że sam Ludwik XVI nie jest przeciwny reformom, inaczej bowiem nie zwoływałby Stanów Generalnych.
Mówili teraz o swoich stronach, o domach, które znali oboje. Rotmistrz opowiadał hrabiance nieznane jej szczegóły, wiadomości, plotki ostatniego roku, odpowiadając na jej pytania. Panna X wyszła za mąż, panna Y zaręczyła się z panem M, pan R spadł z konia i złamał nogę i t. d.
Wspólne strony, wspólne znajomości zbliżają ludzi do siebie. Kiedy panna de Laval podniosła się po przegawędzonej godzinie z kanapy, żegnając się z hrabiną, uścisnęła bardzo serdecznie rękę rotmistrza.
— Do miłego widzenia w Castel, albo w Clarac — mówiła — za tydzień bowiem jadę do wuja d’Escayrac, skąd rozpatrzę stan moich majątków. I ja liczę dużo na Stany Generalne, zanim się jednak wybrańcy narodu zbiorą w Wersalu, mogą moi poddani umrzeć z głodu, czego sobie wcale nie życzę. Postaram się napełnić ich puste garnki na pewien czas oczywiście nie tłustemi kurami, bo tej sztuki nie potrafił nawet Henryk IV, chociaż rozporządzał większymi środkami ode mnie. Do miłego więc widzenia.
Uśmiechnąwszy się do rotmistrza prześlicznemi ustami Wenery, hrabianka wyszła z buduaru.
— Podobałeś się tej szalonej dziewczynie — odezwała się hrabina. — Kuj teraz żelazo, póki gorące. Cóż za pomysł szalony udawać się samej w drogę daleką, kiedy można siedzieć wygodnie w Paryżu przy ciepłym kominku.
— Zwłaszcza, że drogi stały się od pewnego czasu niepewne — zauważył rotmistrz. — Mnóstwo jakiejś ponurej hałastry włóczy się po wsiach. Słychać tu i owdzie o napadach, rozbojach. Będę czuwał nad panną de Laval.
— Już tak? — zaśmiała się hrabina — będzie niedługo wesele. Słyszę spadających z ambony; wysokiego i potężnego wicehrabiego de Clarac z wysoką i potężną hrabianką de Laval. Winszuję z całego serca wysokim i potężnym państwu de Clarac. Masz moje błogosławieństwo wraz z życzeniem pół kopy wysokich i potężnych Claraciątek.
Zmierzchało się już, kiedy rotmistrz opuszczał hrabinę. Chcąc przeczytać świeżego „Merkurego“ udał się na bulwary do kawiarni „Gaussin“, gdzie zbierała się młodzież wykwintna.
Bulwary przedstawiały o tej porze barwny obraz. Wolno, krok za krokiem, posuwały się ekwipaże najróżniejszych kształtów i nazw: allemandy, dyliżanse, „dormeuse’y“, „soli“, „vis-avis’y“, kabryolety, berlinki, gondole, saboty, leniuszki, dyabły, a w tych powozach cały elegancki świat paryski, otulony w kosztowne futra. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo co chwila podchodził ktoś do ich drzwiczek, jakiś młody panicz, jakiś stary galant; wówczas spadały z brzękiem szklane okna i wychylały się upudrowane głowy dam; szeptano i śmiano się z cicha, opowiadano sobie ploteczki. Posuwały się wolno, krok za krokiem, bo ciekawe oczy pań odbywały przez bogato oprawne lornety wzajemny przegląd tualet, koafiur, liberyi, uprzęży. Z szarego tłumu tłoczącego się pod murami domów, odzywał się od czasu do czasu jakiś śmielszy żebrak, nędzarz, głodny i wskoczywszy na stopień powozu, wyciągał chudą rękę. Zawsze wpadał do tej ręki większy pieniądz.
Rotmistrza bawił ten salon pod gołem niebem. Usiadłszy w kawiarni przy oknie, przypatrywał się ludziom, koniom, ekwipażom. Tak go ten barwny obrazek zajął, że nie zauważył księdza de Courcel, który się do niego zbliżył, dopiero gdy usłyszał jego głos, wzywający garsona, podniósł głowę.
— Aaa... „abbé“... bardzo mi przyjemnie widzieć pana.
— Czy pozwala wicehrabia spocząć obok siebie.
— Bardzo proszę.
— Ci ludzie zmieniają nawet ulicę w salon, konwersują nawet pod gołem niebem — mówił ksiądz. — To cała ich mądrość i sztuka. Niczego innego nie potrafią.
— A jednak to ładne widowisko — zauważył rotmistrz.
— Ale tylko ładne.
Kiedy rotmistrz spojrzał na niego pytająco, rzekł ksiądz:
— Czy może pan sobie wystawić tych ludzi przewytwornych przy jakiejś poważnej robocie, na wojnie, w radzie, w kościele, na katedrze profesorskiej, gdziekolwiek? Złamałby ich najmniejszy trud. Nie mają oni zresztą czasu do niczego, bo są cały dzień zajęci ubieraniem się, przebieraniem, przyjmowaniem, wizytowaniem, konwersacyą, obiadami proszonymi, kolacyami, teatrem, operą.
— To samo przyszło mi dziś na myśl w Wersalu mówił rotmistrz.
Już pan był z hołdem u króla? Jak się panu Ludwik XVI podobał?
— Zrobił na mnie wrażenie dobrego, sympatycznego człowieka.
— Jest to w istocie z gruntu dobry człowiek, uczciwy, pobożny, czystych obyczajów, wierny mąż, troskliwy ojciec, a nawet, co zdarzało się rzadko w rodzie Burbonów, oszczędny gospodarz. Gdyby był przeciętnym śmiertelnikiem, jakimś szlachcicem wiejskim, zamożnym mieszczaninem, urzędnikiem lub czemś w tym rodzaju, świeciłby w naszych czasach bez Boga, w czasach lekkomyślności zmysłowej i druzgotania wszelkiej powagi, cnotami domowemi, jak świecą brylanty na tle czarnych, brudnych kamyczków. Są chwile w życiu narodów, w których władca, pozbawiony cnót domowych, ale stanowczy, energiczny, myślący i działający szybko, uderzający bezwzględnie, nie żałujący krwi ludzkiej, służy dobru powszechnemu lepiej, aniżeli monarcha dobry, zacny, łagodnego serca.
— Ksiądz sądzi, że taka chwila może przyjść na Francyę?
— Już idzie.
— Zdaje mi się, że ksiądz patrzy na nasze położenie przez zbyt czarne szkła.
— Wicehrabia nie wierzy? Jeżeli pan rozporządza godziną wolną, zapraszam pana do „Palais Royal“ na buteleczkę wermutu. Nauczy się pan tam więcej żywego życia, niż w naszych mądrych salonach, w których króluje doktryna, oderwana od rzeczywistości.
W samym środku Paryża rozsiadł się drugi, mały Paryż, szumiący od rana do późnej nocy, jak ul na wiosnę. Książę Filip Orleański otoczył swój ogród czworoboczny ze wszystkich stron domami i galeryami, odciąwszy w ten sposób „Palais Royal“ od reszty miasta. Chciwie rzucili się kupcy na sklepy, pobudowane w galeryach, niezrażeni wysokim czynszem. Czego potrzebował cudzoziemiec, czego szukał przybysz z prowincyi, wszystko to znajdował bez trudu, zgromadzone na jednem miejscu, w „Palais Royal“ bez błądzenia po ulicach wielkiego miasta. Krawcy, modystki, jubilerzy, kawiarze, kucharze, perukarze, fryzyerzy, wekslarze, ubrali, ogolili, ufryzowali, nakarmili, napoili klienta, drąc go bez miłosierdzia, zmieniali mu pieniądze, oszukując go na kursie, dostarczali mu mebli, powozów, koni, książek, klawikordów, pieniędzy wkońcu na rewers. W licznych kawiarniach można było przeczytać wszystkie gazety krajowe i zagraniczne, cyrk zapraszał na widowisko, sale gry od zielonego stolika, a tysiące kokot, mrowiących się w alejach ogrodu i galeryach pod arkadami, kusiły bezwstydnie płeć męską.
Gniazdem oszustwa, wyzysku, gry hazardowej i rozpusty był ogród Filipa Orleańskiego, pierwszego księcia krwi, najbogatszego pana Francyi. Cała kanalia moralna wielkiego miasta, męska i żeńska, gromadziła się tu obok cudzoziemców i ciekawych obserwatorów.
Bezwstydna, zuchwała rozpusta, drwiąca sobie z Boga i ludzi, upodobała sobie pałac Orleanów od dawna. Tu tarzał się w błocie najwyuzdańszych orgii smutnej pamięci Regent, tu przypominała światu zwyrodniałe upodobania Messaliny jego synowa, Ludwika Henryka de Conti, nie gardząca miłością nawet swojego stangreta Lefranca, tu wkońcu zadziwiał i gorszył jego wnuk, książę de Chartres, Wersal i Paryż pomysłami Sardanapala. Powietrze było tu zatrute bezwstydem, cynizmem, grzechem.
Rotmistrz widział po raz pierwszy hałaśliwe życie pałacu królewskiego. Ze zdziwieniem mieszkańca prowincyi przypatrywał się bogato udekorowanym, ze smakiem urządzonym wystawom sklepowym.
W blasku licznych latarni mieniły się w jednej z galeryi jedwabie lyońskie, adamaszki, złote zegarki, biżuterye, serwisy sewrskie. Tu tłoczyło się najwięcej wesołych dam w długich, powłóczystych sukniach, zamiatających kurz chodnika, w kosztownych futrach, w niebieskich płaszczach, obramowanych gronostajem i w wysokich, fantazyjnych kapeluszach, strojnych piórami i kwiatami. Mimo mroźnego dnia, miała każda z nich w ręku wachlarz.
— Kup mi ten naszyjnik, arystokrato! — odezwała się młodziuchna blondyneczka, uderzając rotmistrza wachlarzem po ramieniu.
— Niech pan nic nie odpowiada — szepnął ksiądz oficerowi do ucha.
— Nie chcesz? Goły jesteś, skąpy! Co wart arystokrata bez pełnej sakiewki i hojnej ręki? Pracować nie umiecie, próżniaki, wymuskane lalki. W oknach sklepowych was wystawić i dawać wam ku zabawie narodu psztyki w nos, który zadzieracie do góry, niewiadomo, z jakiej racyi.
Zuchwalstwo kokotki zabawiło kilku drapichrustów, rozglądających się, gdzieby co złapać, sakiewkę, zegarek, koronkową chustkę do nosa.
— Brawo, Maryetto! Wleź na stół i palnij mówkę przeciwko zgniłym arystokratom, którzy śmierdzą na świecie, niewiadomo na co. Miejsce tylko zajmują porządnym ludziom. Tego rabaciarza wartoby pomacać po żebrach. Poco taki komedyant, oszukujący Boga i ludzi przy ołtarzu, wciska się między uczciwy naród? Ile kosztuje u ciebie, klecho, paszport do królestwa niebieskiego? Dam sousa.
— Dołożę jeszcze pół — odezwał się drugi łobuz.
Znaj moją wspaniałomyślność, dam dwa — dodał trzeci.
Szczególnego rodzaju licytacya wzbudziła powszechną wesołość wśród zuchwałej hołotki. Ktoś potrącił rotmistrza. Było mu tego za wiele. Szybkim ruchem pochwycił natręta za kark, podniósł go do góry i potrząsnął nim, jak gałganem. Przebierający w powietrzu krótkiemi nóżkami pauper był tak komiczny, że humor gapiów spadł na niego deszczem pustego śmiechu.
— Niech żyje arystokrata! W górę arystokratę! Dzielny szlachcic!
Burza oklasków brutalnej hałastry złożyła hołd sile brutalnej.
Nie napastowani już teraz przez nikogo, weszli rotmistrz i ksiądz do kawiarni „Foy“. Znalazłszy wolny stolik, usiedli i kazali sobie podać wermutu.
W kawiarni był taki tłok, jak w galeryach pod arkadami. Liczna służba mogła zaledwie nadążyć uczynić zadość wszystkim żądaniom. Dym z fajek przesłaniał tak gęstą chmurą falę głów, iż trudno było w pierwszej chwili rozpoznać fizyognomie i suknie.
— Jakie to towarzystwo — zapytał rotmistrz.
— Wszystkie sfery dostarczają kawiarni „Foy“ gości, głównie jednak zbiera się tu proletaryat inteligentny, adwokaci bez klientów, lekarze bez pacyentów, mierni literaci, malarze, rzeźbiarze, aktorzy bez sławy, ubodzy studenci bez obiadu, lepsi robotnicy bez stałego zajęcia — objaśniał ksiądz. — Ciekawy to świat, ciekawszy od naszego. W tem środowisku kipią, burzą się, fermentują, błyskają wszystkie namiętności, pragnienia, niepokoje chwili, gotowe do wybuchu. Voltaire, Lametrie, Diderot, Rousseau rozbudzili w krwi tych ludzi ubogich mnóstwo apetytów, których ich skąpe środki zaspokoić nie mogą. Stąd ich głęboka nienawiść do istniejącego porządku. Jeżeli mnie moja znajomość ludzi nie myli, wypadnie właśnie z tych sfer grom, który zdruzgoce starą Francyę. Proszę, niech pan spojrzy na prawo, na ten stolik pod oknem.
Gromadka mężczyzn, których wytarte suknie nie świadczyły wcale o ich zamożności, grała tam w karty. Obok nich, oparty plecami o ścianę, stał olbrzym z karkiem i plecami tura. Jego oczy ukośne, nos szeroki, spłaszczony, nieforemne, odstające uszy przypominały szpetotę Tatara, Mongoła. Twarz podziobana, poryta ospą, nie dodawała oczywiście wdzięku tej głowie odpychającej.
— Cóż za szpetny człowiek! — mówił półgłosem rotmistrz. — Głowa brzydkiego Tatara na tułowiu rzeźnika. Któż to taki?
— To niejaki Danton, adwokat bez klientów, wódz rezonerów kawiarni „Foy“. Ożenił się z córką handlarza limonady, który mu daje w posagu luidora tygodniowo. Gdyby nie ten luidor, umarłby z głodu z żoną i dzieckiem. Niech pan sobie wystawi takiego tura z głową pochyloną przy robocie w rewolucyi. Hu, hu, powtórzę za panną de Laval, ale bez drwin. Taki byk rozniósłby nas na swoich rogach. Czemże wobec jego brutalnej, bezwzględnej siły nasze dobre wychowanie, nasza politura towarzyska i resztki naszej spłowiałej rycerskości? Tylko nasi przodkowie, ruszający się z tą samą swobodą w stalowych zbrojach, z jaką my się ruszamy w jedwabiach i koronkach, ujęliby takiego przeciwnika śmiało za rogi. Ale my?
Ksiądz pokazał swoje rasowe, białe, wypieszczone ręce.
— Niech Pan Bóg broni, gdyby tacy wywrotowcy, przebrani wczoraj w surdut ludzi cywilizowanych, dorwali się do władzy.
— Możliweż to kiedykolwiek? — rzekł rotmistrz.
Na krzesło, obok stołu, przy którym grano w karty, wskoczył jakiś drobny, szczupły, chuderlawy jegomość.
— A ja wwwam... po... po... po — wiadam — jąkał się, wykrzywiając chudą, pokurczoną twarz — że nnnie... bę... bę... będzie lllepiej... dopó... pó... póki... wszyscy aaarysto... to... to... kraci i klechy nie zzzawisną na latarniach.
Odpowiadał na jakiś spór, skoczył na krzesło, żeby go lepiej widziano, słyszano. Jąkając się, wyciągał wargę, jak pies mordę, kiedy chce ukąsić, błyskał małemi, czarnemi, złośliwemi oczkami.
Od stolików podniosły się wszystkie głowy, wszystkie oczy zwróciły się na jąkałę. Tu i owdzie zatrzepotał pusty śmiech.
Nie podobało się to widocznie olbrzymowi, którego pan de Courcel nazwał „niejakim Dantonem“, bo odczepił plecy od ściany, podniósł głowę ospowatego Tatara śmiałym ruchem natury energicznej i ryknął rykiem rozjuszonego byka:
— Nasz Kamilek, nasz nieubłagany, cnotliwy Brutus ma racyę! Wszystkich śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów na latarnię!
— Rrrororozuumie się — jąkał się cnotliwy, nieubłagany Brutus z głową złośliwego psa, z cerą śledziennika. — Naauuczcie się rrrraz cnoooty ooobywatelskiej, uciśnionego luuudu mściciele.
Dokoła widział rotmistrz błyszczące nienawiścią oczy, usta zaciśnięte, rozgorączkowane twarze. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegł teraz w najdalszym kącie kawiarni Jakóba. Dragon zauważył go widocznie, bo chował się za plecy rudego kuchcika z oberży.
— Któż to ten chuderlawy jąkała? — zapytał.
— To niejaki Kamil Desmoulins, przyjaciel, adjutant owego Dantona, tak samo młody adwokacik bez klientów, jak on, żyjący niewiadomo z czego, długami, ubogą zapomogą ubogiego ojca, nadzieją lepszego jutra, żółcią, zawiścią.
— Dziwi mnie, że władza zezwala na tego rodzaju niemądrą gadaninę.
— Za Ludwika XIV nie śmiał nikt ust otworzyć, za Ludwika XV pozwalano sobie po cichu szemrać, a pod rządami dobrego, zacnego Ludwika XVI, który nie lubi karać, mówi, wykrzykuje każdy pauper głośno, co mu tylko przyjdzie do głowy. Widzi pan, że dobroć królów nie służy zawsze dobru powszechnemu. A potem. Policya jest bezsilną w „Palais Royal“, nie ma dostępu do tego gniazda rozpusty, zgorszenia i rewolucyi, do tej błyszczącej nory, której broni przed ciekawością władzy powaga, nietykalność księcia krwi.
— A ten książę krwi?
— Czy pan nie słyszał o nienawiści księcia Filipa do króla, głównie do królowej?
— Nie sądziłem, żeby się nienawiść księcia. Orleańskiego posuwała aż do głupoty. Książę jest tak samo szlachcicem, czyli śmierdzącym arystokratą, jak my i tak samo, jak my, powinien się obawiać ślepego gniewu ludu. Ale mam dosyć tej lekcyi praktycznej. Wiem teraz, co są warte majaczenia naszych filozofów.
— Właśnie dlatego, aby się pan przypatrzył naszej filozofii żywej, pozwoliłem sobie pańskie oczy i uszy narazić na nieprzyjemne widowisko. Bywam tu często, śledzę bowiem ciekawie rozwój zbliżającej się burzy. Z rozmów podsłuchanych, wiem, że z tej nory wychodzą na cały kraj świstki, mowy i agitacye podburzające, roznoszone po wsiach i miasteczkach przez różne fanatyczne indywidua, przepojone nienawiścią do wszystkiego, co zbudowała nasza przeszłość. Pan wraca na prowincyę, do Clarac, do Tuluzy. Może pan ostrzeże młodą szlachtę wiejską, która leci z zawiązanemi oczami w przepaść, mniemając, że zmierza prostą drogą do raju wolności.
Drogą z Thiviers do Périgueux mknęły otwarte sanki, zaprzężone w cztery konie. Snadź spieszno było podróżnym, bo woźnica nie żałował bata.
Jakże nie uciekać przed okrutnym sępem mrozu, który zmieniał oddech ludzi i zwierząt w sople lodu?
Spadł temu kilka dni z zadymionego nieba i ogarnął olbrzymiemi, ośnieżonemi skrzydłami całą Francyę, od granicy belgijskiej począwszy aż do Pyreneów. Dokądkolwiek się oczy zwróciły, wszędzie śnieg, śnieg, a w powietrzu tyle drobnych, kłujących igiełek, tyle ostrych rózg, iż strumienie i rzeki stawały przerażone.
Stanęła Sekwana od Paryża aż do Hawru. Nawet wody morskie ścięły się po brzegach. I prowincye południowe, nawiedzane rzadko przez białego gościa z północy, trzęsły się z zimna, osowiałe.
W sankach siedziały dwie kobiety, panna de Laval i jej pokojowa.
Mijały głuche wioski, ponure miasteczka, zamknięte domy, smutne wzgórza i lasy kasztanowe. Wozów i ludzi nie spotykały po drodze, a jeżeli się tu i owdzie ukazał przed chatą, karczmą jakiś człowiek, owinięty w łachmany, to spoglądał zawsze na podróżne wzrokiem tak nienawistnym, jak gdyby miał do nich głęboki żal za krzywdę, doznaną.
Żalu do panny de Laval nie mógł mieć nikt w tych stronach, była tu bowiem obca, przybywała z daleka, z Paryża.
Czego chcą ci biedni ludzie od niej, dlaczego spoglądają na nią z podełba, prawie groźnie? W miasteczkach, na stacyach pocztowych, gdy zmieniała konie, lub przed oberżą, w której nocowała, otaczał zawsze tłum oberwańców jej sanki, oglądał z zazdrością jej bogate futra, jej wytworne, hrabiowską koroną ozdobione kufry i warczał głosem złośliwym, jak głodny pies, odrywany od kości, którą obgryzał.
— Arystokraci, złodzieje, pijawki!
Ona, panna de Laval, arystokratką? Doktryna Rousseau’a o „szkodliwości demoralizującej cywilizacyi i o szlachetności, czystości, dobroci pierwotnego, kulturą nie zepsutego człowieka“, zapadła w jej duszę entuzyastyczną, w jej serce gorące i roznieciła w tej duszy, w tem sercu wielki płomień miłości, do ludu, który miał swoją „dziewiczą uczciwością“ odrodzić zgniłą Francyę szlachecką, Francyę ostatnich Ludwików.
Ona, entuzyastka powszechnej wolności, dobrodziejka wydziedziczonych — złodziejem, pijawką?
Połowę swoich dochodów rozsypywała w Paryżu na przedmieściu św. Antoniego, gdzie głód szarpał najzawzięciej wnętrzności ubogich; sto tysięcy franków wiozła na chleb dla swoich poddanych.
Otulona w futro sobolowe, patrzyła panna de Laval tępym wzrokiem przed siebie na doliny i wzgórza, pokryte śniegiem, na milczące wioski i ciche laski przydrożne. Zdawało jej się, że jakiś cichy, stłumiony płacz wydobywa się z pod nieszczęśliwej ziemi, w której czteroletnie susze i mrozy zgasiły moc twórczą, której nędzne plony zgniły, pobite, zniszczone przez grady.
Oświecona blaskami filozofii encyklopedycznej hrabianka nie była zabobonną. Ale kiedy tak jechała, otoczona zewsząd ciszą martwoty, ścigana, smagana zawistnemi spojrzeniami nędzy, głodu, skupiona w sobie, ogarniał ją niewytłumaczony lęk przed ponurym smutkiem, który wiał nad bezpłodną ziemią.
Mimowoli, jakby szukając pomocy, obejrzała się za siebie.
W pewnem oddaleniu posuwały się drugie sanki, zaprzężone tak samo, jak jej, w cztery konie.
Rzecz szczególna! Od samego Paryża jechał ktoś za nią, trzymając się zawsze w takiej odległości, że widać go było z daleka. Kiedy ona przystanęła, zatrzymywał się także nieznajomy podróżny, kiedy ona ruszyła dalej, ruszał i on. W miastach na noclegach znikał gdzieś. Ale nazajutrz ukazywał się znów na drodze.
Zrazu nie zwracała panna de Laval uwagi na tajemniczą eskortę. Droga publiczna służy wszystkim. Ale gdy minął tydzień, drugi, a te same zawsze białe sanki w kształcie łabędzia szły ciągle za nią, postanowiła się przekonać, kto ją śledzi. Bo widocznie śledził ją ktoś. Kazała raz woźnicy nawrócić i zrównać się z dziwnym towarzyszem. Lecz biały łabędź cofnął się także, uchodząc w stronę przeciwną.
Ktoby to mógł być: przyjaciel, nieprzyjaciel? Przyjaciel nie miałby powodu ukrywać się przed nią, nieprzyjaciel mógł ją był już niejednokrotnie na pustej drodze napaść, ograbić, zamordować, gdyby jej towarzyszył w złych zamiarach.
Prawdopodobnie jakiś dziwak, jadący w te same strony, co ona.
Zapadał już wieczór, ów smutny wieczór głuchej zimy. Ani jedna ptaszyna nie żegnała zachodzącego bez promiennej aureolii słońca przyciszonym świergotem, ani jeden głos ludzki nie nadchodził po śniegu z martwych wiosek; nawet psy milczały.
Sanki pomykały właśnie ciemnym szpalerem lasu kasztanowego, ciągnącego się po obu stronach drogi. Z cicha parskały konie, jakby poczuły kogoś żywego. Może chytry lis opuszczał legowisko, zmuszony głodem do nocnej wyprawy. Nie pożywi się w pobliżu mieszkań ludzkich, które zapomniały już od roku, że istnieją na świecie kury, kaczki i gęsi. Chłop tych stron żywił się prawie tylko kasztanami, a tych smakosz łapikura nie lubi.
Nagle usłyszała panna de Laval, która, zmrużywszy powieki, urozmaicała sobie smutną drogę myślą o radości, jaką sprawi wujowi swojemu odwiedzinami, klątwę pocztyliona i zmieszany gwar ludzkich głosów.
Otworzyła oczy.
Tłum ciemnych sylwetek obskoczył ją ze wszystkich stron. Ktoś przecinał z tyłu rzemienie i powrozy, przytwierdzające kufry do sanek, ktoś drugi wyprzęgał konie.
Widziała, jak pocztylion spadł z kozła, uderzony drągiem. Konie wspinały się, plącząc się w chomontach.
— Ratunku! — wrzasnęła pokojowa, którą trzeci bandyta trzymał za piersi.
Głos przerażonej kobiety rozdarł ciszę wieczoru, rozlewając się echem po lesie.
Tak była panna de Laval zdumiona, iż straciła przytomność. Na niewiele zresztą byłyby jej się przydały nabite pistolety, ukryte w siedzeniu, zanim bowiem miała czas pomyśleć o nich, ujęły ją jakieś silne ramiona i wyrzuciły z sanek. Padła twarzą na śnieg. Drapieżne ręce ściągnęły z niej futro i obmacywały jej ciało, szukając widocznie sakiewki.
Chciała się podnieść, bronić. Nie mogła się ruszyć. Jakieś kolano, gniotące jej plecy, przygwożdżało ją do ziemi. Suchy śnieg zasypał jej oczy, wciskał się do ust.
Wtem usłyszała głuchy, śniegiem przytłumiony tentent galopujących koni. Tuż nad jej głową rozległ się strzał... Uciskające ją kolano zsunęło się i jakieś bezwładne ciało zwaliło się na nią. Padł strzał drugi, trzeci, czwarty, potem zadzwonił brzęk stali, uderzającej o stal, słychać było klątwy, jęki, nawoływania, wkońcu tupot oddalających się szybko nóg ludzkich, czy zwierzęcych.
Cisza...
Ktoś zdejmował z niej bezwładne, ciężkie ciało, podnosił ją, otulał w futro i pytał głosem miękkim, troskliwym:
— Czy pani nie czuje jakiego bólu?
Nie czuła bólu. Była tak odurzona tem, co się stało, że nie mogła skupić myśli. Zdawało jej się, że śni. Może jej się przywidziało, że ją napadnięto? Wieczór taki ciemny, głuchy i smutny, a z ciemności i smutku lęgną się, dziwaczne mary, widziadła.
Jakaś ostrożna, delikatna ręka otrzepywała jedwabną chusteczką jej oczy, usta, twarz ze śniegu i ten sam głos troskliwy pytał po raz wtóry:
— Czy pani nie czuje jakiego bólu? Proszę, niech się pani poruszy.
Teraz otworzyła powieki, uwolnione od śniegu. Jej zdziwiony wzrok padł na pochyloną nad nią głowę Gastona de Clarac, który ją trzymał w objęciach.
— Wicehrabia — szepnęła.
— Dobry Bóg natchnął mnie myślą czuwania nad nierozważną brawurą pani — mówił pan de Clarac. — Ale pani nic nie czuje, żadnego bólu?
— Nic mnie nie boli.
— Chwała Bogu.
Wicehrabia uchylił kapelusza i podniósłszy oczy do nieba, mówił:
— Dzięki Tobie, Panie, iż pozwoliłeś mi przybyć w samą porę i zgromić opryszków.
A nakrywszy głowę, rzekł z uśmiechem:
— Panią zgorszy może moja zacofana, niemodna dziś pobożność, ale kto ocierał się tyle razy na połach bitew o śmierć i patrzał tyle razy na niemoc człowieka, jak ja, ten musiał się pozbyć pychy rozumu ludzkiego. Żołnierz czuje nad sobą rękę Boga i korzy się przed nią bez wstydu.
Było pannie de Laval tak dobrze w objęciach rotmistrza, czuła się tak bezpieczną w jego męskich ramionach, iż zamknęła znów oczy, jak przerażona dziecina, tuląca się u piersi niani.
Więc to on jechał za nią od samego Paryża? Zrozumiała, dlaczego czuwał nad nią w pewnem oddaleniu. Kawaler nie chciał narazić panny na złe języki ludzkie. Jaki dobry, uczciwy, rycerski...
Każdy przeciętny wytworniś paryski byłby korzystał ze wspólnej, dalekiej podróży, szukał jej towarzystwa, starał się omotać jej serce słodkiemi nićmi pochlebstwa, a on unikał rozmyślnie spotkania, szanując jej cześć niewieścią, jej honor.
Bez oporu pozwoliła się przenieść na sanki.
— Zapal pochodnie, Jakóbie! — rozkazał rotmistrz.
Cztery trupy broczyły na śniegu w kałuży krwi krzepnącej. Jeden z nich, leżący na wznak, patrzył na dragona, który się nad nim pochylił, szklistemi, przerażonemi oczami.
— Tego schwycił dyabeł od razu za łeb, jak swojego, bo okrutny strach siedzi mu w ślepiach. A nie łaź, gałganie, gdzie cię nie proszą.
Mówiąc to, kopnął żołnierz trupa w brzuch.
— Jakóbie! Tylko dzicy ludzie i zwierzęta znęcają się nad trupami — strofował rotmistrz.
— Niech monseigneur nie żałuje tego ścierwa. Gdybyśmy się my byli dostali w jego łapy, byłby nam z pewnością wypruł kiszki — tłómaczył się Jakób. — Po dragońsku lunęłem go szablą przez łeb. O, mózg mu wyleciał.
— Zobacz, co się dzieje z pocztylionem, zdaje mi się, że postękuje.
— Postękuje sobie — mówił Jakób, świecąc pocztylionowi pochodnią w oczy. — Leży w śniegu, jak w puchu i pomruguje ślepiami. Wstawaj, kmotrze! Czem cię to po łbie pomacali, hę? Nie ostrem żelazem, bobyś nie mrugał, niby zając pod miedzą. Pewno jakim miękkim drągiem. Jeszcze ci we łbie szumi? Zaraz cię otrzeźwię.
Dragon wziął garść śniegu i wytarł głowę i twarz pocztyliona, który jęknął teraz głośno.
— Boli cię? Patrzcie go, jaki delikatny... Książątko...
— Daj mu szklankę wina! — rozkazał rotmistrz.
Cucony śniegiem i winem przychodził pocztylion powoli do siebie. Dźwignął się, usiadł na śniegu, wytrzeszczył oczy.
— A to mnie urządzili! Tysiąc świec błysnęło mi w ślepiach, a potem ciemności i nic — bełkotał jeszcze na wpół nieprzytomny.
Nagle podniósł się.
— A moje konie?
Poznawszy swoje konie, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nie zdążyli ukraść. Chwała świętemu Pawłowi, mojemu patronowi.
Podszedł do koni i głaskał je, klepał po szyi. Był jednak tak osłabiony, iż nie mógł sam zaprządz do sanek. Pomógł mu Jakób z drugim pocztylionem.
Trzeba było jeszcze przytroczyć kufry i ocucić omdlałą z przerażenia pokojową panny de Laval. Gdy wszystko było gotowe, wsiadł rotmistrz na kozieł sanek hrabianki i wziął sam lejce do rąk.
— W drogę! Nabij pistolety, Jakóbie, i trzymaj je w pogotowiu!
Wyjechali z lasu.
Zapadła już noc bezgwiezdna, tak czarna, że gdyby nie blask pochodni, nie możnaby odróżnić drogi od pola. Rotmistrz, pochylony na koźle, wytężał słuch, czujny na szelest najlżejszy. Ale oprócz głuchego tententu kopyt końskich, monotonnego brzęku grzechotek i łopatania pochodni, nie mąciło nic ponurej ciszy grobów, która objęła obumarłą ziemię. Nawet konie nie prychały, nie parskały. Szły bez bata, równym, wyciągniętym kłusem, podrzucając od czasu do czasu łbami. Sanki, oświecone czerw-onym blaskiem migotliwych płomieni, mknęły białym szlakiem śniegowym cicho, lekko, podobne do widm, płynących w powietrzu.
Cisza grobów objęła ziemię, ale w duszy panny de Laval nie cisza panowała. Sierota od lat dziecięcych, wychowana w klasztorze, następnie w wielkim świecie paryskim, znała dotąd tylko otoczenie klasztorne i światowe, klauzurę pensyonatu i szablon salonów. Psychologii szerszych mas narodu uczyła się z książek, które pochłaniała z chciwością warstw oświeconych swojej epoki. Encyklopedyści zburzyli w jej sercu ołtarz, wystawiony Bogu, a Jan Jakób Rousseau, umiejący przemawiać do tkliwych uczuć i do fantazyi niewieściej, przesłonił jej mądre oczy różową opaską dobrego optymizmu. Tyle się naczytała w książkach, nasłuchała w salonach literackich o czystości natury, o brudzie, zgniliźnie cywilizacyi, iż wierzyła, że prawdę, dobroć, szlachetność można znaleźć tylko na wsi, między ludem prostym, zdala od kultury wielkiego miasta. I dlatego to wybrała się w drogę sama z pokojówką, bez służby męskiej.
Tymczasem to, co widziała, słyszała w ostatnich dwóch tygodniach, kłóciło się zanadto z jej ładnemi marzeniami, aby nie miała dostrzedz różnicy między martwą teoryą a żywą prawdą.
Jakaś tłumiona, warcząca, niezrozumiała dla niej nienawiść owego prostego ludu, który był, według jej mistrza Rousseau’a, wcieleniem dobroci i szlachetności, dziwiła ją żółtem spojrzeniem zazdrości od chwili, kiedy wyjechała za rogatki Paryża. A dziś napadli ją nieznani ludzie, względem których nic nie zawiniła, sponiewierali ją, znieważyli i byliby ją może zamordowali, gdyby nie pistolety i szable rotmistrza. A ten dragon, ten Jakób! Jak on urągał brutalnie, bez litości trupowi! Jej sprawiał widok zabitego ból. A ten żołdak kopnął martwe, okrwawione ciało.
Byłżeby optymizm Rousseau’a złudzeniem marzyciela, nieznającego ludzi i życia?
W głowie panny de Laval trzepotały się myśli sprzeczne, uderzając jedna o drugą. Ona wstydziła się pojęć i uczuć religijnych, jako „przeżytku minionej ciemnoty“, a pan de Clarac, wychowany tak samo, w takiem samem otoczeniu, jak ona, korzył się jawnie przed Bogiem „zabobonem przeszłości“. Dla niej był człowiek z ludu, dziecko natury, tworem doskonałym, a ten jej ideał zachowywał się, jak zwierzę drapieżne.
Jak pogodzić te sprzeczne z sobą zjawiska, pojęcia?
W duszy panny de Laval majaczyło słabe światełko innej prawdy, bliższej rzeczywistości, ale ta dusza była jeszcze zbyt entuzyastyczna i zbyt głębokie korzenie zapuściła w niej „nowa ewangelia“, by się mogła, chciała wyrzec snów młodości. Te ładne marzenia o dobroci pierwotnego człowieka i o szczęśliwości powszechnej przez powrót do natury, znalazły odpowiedź, która tłumiła budzące się wątpliwości: którzy ją, niewinną, napadli — i ten brutalny dragon i ci zawistni oberwańcy — byli zwykłymi opryszkami, wrzodem czystego ludu, grzechy zaś kilku, kilkunastu, choćby kilkuset zwyrodniałych jednostek nie obalają prawdy, zasady.
Tak siebie samą przekonawszy, zapomniała panna de Laval o trwodze napadu.
Na tle ciemnej nocy błysnęły światełka, gasnąc i ukazując się, przenosząc się z miejsca na miejsce.
Po kwadransie wjechały sanki do jakiejś mieściny.
— Macie tu jaką porządną oberżę? — zapytał rotmistrz pierwszego mieszczanina, który mu się nawinął pod rękę.
— Dlaczego nie miałoby być oberży? Tam, w rynku — odpowiedział mieszczanin i odwrócił się plecami, nie uważając za potrzebne udzielić dalszych objaśnień.
— Hołotka shardziała we Francyi — mruknął rotmistrz.
W oknach oberży świeciło się jeszcze; ludzie wchodzili, wychodzili; gwar licznych głosów wydobywał się na ulicę.
Na progu ukazał się oberżysta w czapce wełnianej na głowie, w krótkim kożuszku, w grubych pończochach, w sabotach, z fajką w gębie.
— Czy są w oberży dwa osobne pokoje, jeden dla pań, drugi dla mnie? — odezwał się rotmistrz.
— Są u mnie dwie izby gościnne, ale jedną z nich zajął jakiś pan ze swoją służbą — odpowiedział oberżysta, racząc zaledwie uchylić od niechcenia czapki, podobnej do pończochy.
— Pomieścimy się jakoś.
W pierwszej, dużej izbie siedziało przy długich stołach mnóstwo ludzi. Pili wino, kurzyli fajki, gawędzili. Kiedy rotmistrz wszedł z panną de Laval, umilkła na chwilę rozmowa. Ale tylko na chwilę. Zaspokoiwszy ciekawość, nie zwracali mieszczanie więcej uwagi na przybyszów. Nikt nie ruszył się, by ustąpić miejsca kobietom i oficerowi jego królewskiej mości, nikt nie podniósł się, nie uchylił czapki, nie oddał pozdrowienia, chociaż rotmistrz odkrył głowę i powitał zgromadzonych uprzejmem: „dobry wieczór panom“.
— Czy można się widzieć z tym panem, który zajął jeden z pokojów gościnnych? — zapytał rotmistrz oberżystę. — Proszę powiedzieć, że wicehrabia de Clarac ma do niego prośbę.
Nie było-ż to złudzenie? Ale nie! Z izby gościnnej wyszedł lord Chesterfield.
— Mylord w tej dziurze? — zawołał rotmistrz zdziwiony. — Skąd się pan tu wziął?
— Z Paryża, z początku dyliżansem, potem sankami... Hrabianka de Laval? Jakie miłe spotkanie. Nie żałuję, że mnie nieprzyjemny wypadek zatrzymał w tej norze. Ale proszę do mojej izby. Taki tu dym. Hrabianka się udusi.
Lord podał pannie de Laval ramię i wprowadził ją do swojego pokoju.
Była to zwykła bielona izba, bez firanek w oknach, bez dywanu na dziurawej podłodze. Całe umeblowanie składało się z łóżka, stołu i krzesła. Na stole paliły się dwie łojowe świece, zatknięte w butelkach.
— Przepraszam państwa za iście studencki apartament, ale nie jestem w Anglii. U nas mają nawet wioski przyzwoitsze, wygodniejsze oberże. William!
Kamerdyner lorda ukazał się na progu.
— Staraj się zdobyć jakie wygodne krzesło dla panny hrabianki i zakrzątnij się koło wieczerzy.
Krzesło, które kamerdyner przyniósł z prywatnego mieszkania oberżysty, nie było wprawdzie fotelem, paryskim, ale wymoszczona futrami lorda i rotmistrza, wydawało się pannie de Laval po kilkogodzinnej podróży i po strachu napadu, szczytem wygody.
— Przyjemnie wypocząć pod dachem — mówiła, oparłszy nogi na walizce.
— Zwłaszcza, gdy się było bardzo blizko drugiego świata — odezwał się rotmistrz, który rozsiadł się na kufrze, przysunąwszy go do stołu.
— I państwo także? — rzekł lord. — Chyba nie napad.
— Właśnie, że napad. Jakiejś bandzie spodobały się kufry, futra i pieniądze hrabianki, ale obrzydziłem łotrzykom apetyt na cudzą własność.
— I moje kufry widocznie spodobały się jakimś drapichrustom i ja obrzydziłem im przy pomocy pistoletów i szpady apetyt na cudzą własność, w ostatniej jednak chwili trącił mnie któryś z nich, uciekając, tak niegrzecznie czemś twardem w bok, iż medytuję już trzeci dzień w tej nudnej dziurze o sposobie nakarmienia całej ludzkości, bo gdyby wszyscy byli syci, nie byłoby może złodziejów i rabusiów.
— Mylord ranny? — zapytała hrabianka troskliwie.
— Była to tylko silna kontuzya; nic ważnego. Już przechodzi; jutro ruszę dalej. Państwo zapytają dokąd? Nigdzie i wszędzie, tak sobie, prosto, albo krzywo przed nosem, jak mi się będzie podobało. Poznawszy Paryż dostatecznie, chcę się przypatrzeć prowincyi, miasteczkom, wsiom, ludziom, zwyczajom, obyczajom. Francya jest dziś najciekawszym krajem na kuli ziemskiej. Jak w olbrzymim kotle, warzą się w niej, kłębią, kipią, gotują złudzenia i zachwyty, pragnienia i namiętności niezadowolonego, nienasyconego nigdy narodu ludzkiego. Za cenę tak zajmującego widowiska warto wziąć żelaznym drągiem po żebrach.
— Jeśli mylord niema dokładnie wytkniętej marszruty, może zechce pan zabawić przez pewien czas u mojego ojca w Clarac — zapraszał rotmistrz.
Z prawdziwą przyjemnością będę korzystał z uprzejmego zaproszenia pańskiego, panie wicehrabio. Bardzo pragnąłbym poznać waszą szlachtę wiejską.
Kamerdyner lorda przygotował tymczasem przy pomocy dragona Jakóba wieczerzę. Oberża dostarczyła pieczonych kasztanów, czarnego chleba, kwaśnego wina. Resztę: szynkę, owoce, herbatę, wieźli Paryżanie z sobą.
Z takim apetytem zajadali podróżni kasztany, czarny chleb i wyschłą szynkę i pili kwaśne wino, jak gdyby się nigdy czemś lepszem nie karmili.
Przez dziurawe drzwi dochodził ich z głównej izby równy, jednostajny gwar większej gromady ludzi, rozmawiających z sobą półgłosem. Nagle zapanował nad tym gwarem głos młody, ostry, krzykliwy.
Aha, już zaczyna odezwał się lord. — Trzeci wieczór słyszę tego Cromwella prowincyonalnego i uczę się od niego więcej, niż od wytrawnych uczonych paryskich. Warto go posłuchać.
Uchyliwszy drzwi, przysunął lord do nich krzesło panny Laval, aby, niewidziana, mogła wszystko słyszeć. Ostry głos odcinał się wyraźnie od ciszy, która zalegała izbę.
— Pytacie, kto winien tej strasznej nędzy, jaka smaga naszą nieszczęśliwą ojczyznę? — krzyczał ów głos. — Ten, co zagarnął, ukradł narodowi ziemię i ssie z niej od lat ośmiuset wszystkie soki żywotne razem z naszym potem, naszą krwią. Odpowiedzcie sobie sami.
— Szlachta — odpowiedział ktoś.
— Tak, szlachta, ta drapieżna banda uzbrojonych zbójów, rabusiów, morderców, która narzuciła narodowi swoją wolę, zamknąwszy mu usta żelazną pięścią. Szlachta?! Szlachtą, rasą szlachetną nazwali się opryszkowie, jak gdyby byli ulepieni z lepszej gliny od nas, jak gdyby wszyscy ludzie nie przychodzili na świat równi sobie, przeznaczeni do szczęścia. Na pohybel tym złodziejom własności narodowej, tym uzurpatorom władzy. A razem z nimi na pohybel podłym klechom, którzy ogłupiali przez lat tysiąc trzysta łatwowierny naród dziecinnemi bajkami Starego i Nowego Testamentu, kazali znosić cierpliwie ból nędzy, zależności, ucząc słabych psiej pokory, pocieszając nieszczęśliwego śmieszną obietnicą jakiejś korony niebieskiej. Dosyć nieproszonej opieki tej czarnej bandy, tuczącej się na naszej krzywdzie. Ocknijcie się, obywatele, prawowici dziedzice pięknej Francyi, otrząśnijcie z siebie jarzmo nikczemnych uzurpatorów. My nazywamy się milionami, a oni tworzą w pośród nas tak nieliczną gromadkę, iż zarzucimy ich czapkami, gdy się do nich zabierzemy. Czego się boimy? Ta hołota, pyszniąca się tytułem zdobywców Francyi, spodlała, zmarniała do tego stopnia,.iż nie potrafiłaby się nawet bronić. Zuchwalstwo i brutalność jej przodków strawiły próżniactwo, rozpusta i życie salonowe ostatnich lat stu. Nie obawiajcie się tych wykwintnych, zwyrodniałych zdechlaczków. Rzucimy ich o ziemię bez wielkiego wysiłku, za co nam dobry król będzie wdzięczny, bo i jemu obrzydła drapieżność i żarłoczność szlacheckich żebraków.
— Niech żyje król, na szubienicę arystokratów i klechów! — zahuczało w izbie.
— Rzucimy ich o ziemię, jak bezsilne szczenięta.
— Odbierzemy im naszą Francyę, naszą własność prawowitą, zburzymy ich przywileje.
— Niech żyje stan trzeci!
Dzwoniły szklanki, kieliszki, szumiał gwar podniesiony, a z tego gwaru wylatywały wykrzykniki, groźby tłukące się o ściany, jak ptactwo zbłąkane. Słychać było ciągle: podli arystokraci, nikczemni księża, na szubienicę!
Lord Chesterfield miał ochotę zabawić się kosztem entuzyazmu rewolucyjnego panny de Laval, ale spojrzawszy na nią, powstrzymał uwagi ironiczne, jakie mu się cisnęły na usta. Tyle smutku było w oczach zdumionej hrabianki, iż odczuł niewłaściwość drwiącego słowa.
— Czego ci ludzie chcą od nas? — mówiła panna de Laval głosem cichej skargi. My pragniemy naprawić krzywdy przeszłości, zbudować nowy dom, w którymby się i dla nich i dla wszystkich znalazło miejsce wygodne, a oni?
W izbie uciszyło się. Po chwili odezwał się głos drugi, spokojny, poważny.
— Mistrza Legranda unosi zbytecznie jego nienawiść do szlachty i duchowieństwa — mówił ten głos drugi. — Legrand zapomina, że ktoś mocniejszy od szlachty, od króla nawet, chłoszcze Francyę od szeregu lat mrozem, gradem, nieurodzajem. Francya odwraca się od starego, dobrego Boga, więc stary, dobry Bóg odwraca oblicze swoje od Francyi. Cóż szlachta temu winna, że mrozy, grady i nieurodzaje niszczą plony naszej ziemi, zabierają chleb nie samym tylko ubogim? Cierpimy wszyscy, szlachta, mieszczanie i chłopi, bo wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej ziemi.
— Służka arystokratów! Za drzwi z nim, na śnieg, na mróz! — krzyczał głos ostry.
— Służką arystokratów nie byłem nigdy — bronił się głos spokojny — bo nie miałem potrzeby kłaniać się komukolwiek, ale zdaje mi się, że grzeszy ciężko, kto sieje kąkol niezgody, waśni w chwili, kiedy wszyscy Francuzi powinni sobie podać ręce, by dźwignąć z upadku nieszczęśliwą ojczyznę. Mistrz Legrand zaś, miotający się na szlachtę, jak gdyby doznał od niej samych tylko krzywd, samych niesprawiedliwości, nic powinien zapominać, że gdyby nie dobre serce i hojność pana de Thiviers, który go wychował i wyposażył, łatałby dziś w szewskim warsztacie ojca nasze stare trzewiki po kilka sous od pary, zamiast zgarniać od nas sute honorarya adwokackie za szczekaninę przed kratkami. Jeśli kto, to on, nie ma prawa złorzeczyć szlachcie, z której rąk wziął majątek, stanowisko i swoją mądrość zjadliwą.
Snać miał mistrz Legrand w towarzystwie, zebranem w oberży, nieprzyjaciół, zazdrosnych, bo ostatnim słowom jego oponenta wtórował przy kilku stołach zły śmiech zadowolonej miłości własnej. Śmiech ten podniecił szlachtożercę.
— Zdrajcą jest, kto broni ciemięzców narodu! — wrzeszczał na całe gardło.
Gwar zmienił się teraz we wrzawę piekielną, ponad którą górowały wykrzykniki: zdrajca, łotr, głupiec! Słychać było, jak się ktoś szamotał, bronił, wzywał pomocy.
Rotmistrz, który słuchał dotąd z brwią zmarszczoną, otworzył nagle drzwi na rozcież. Mnóstwo rąk niosło jakiegoś starszego mieszczanina ku drzwiom, wśród krzyku i śmiechu całej gromady.
Szybko skoczył rotmistrz w tłum skłębiony, schwycił za kark pierwszego z brzegu, odrzucił go na bok, uderzeniem głowy w plecy powalił drugiego; trzeciego pchnął kolanem pod krzyż, czwartego odciągnął za włosy.
Tak zdumieni byli mieszczanie nagłym napadem, iż ci, co nieśli owego starszego jegomościa ku drzwiom, upuścili go na ziemię.
Któryś z powalonych zerwał się na równe nogi i skoczył do rotmistrza. Lecz w tej chwili błysnęła szpada.
— Po raz ostatni podniesie rękę na tej ziemi, kto ją na mnie podniesie.
Groźbę tę podkreślił oficer spojrzeniem tak zabójczem, iż śmiałka odeszła ochota do walki nierównej. Goła pięść nie zmoże ostrej stali.
— Zmęczona daleką drogą dama i chory cudzoziemiec potrzebują spokoju — rzekł rotmistrz, kiedy cisza zaległa izbę — a wy Francuzi, najgrzeczniejszego na świecie narodu synowie, zachowujecie się, jak horda Hunnów. Cóż powie o nas lord Chesterfield, kiedy wróci do Anglii? Byliśmy zawsze gościnni dla cudzoziemców i uprzejmi dla kobiet. Wstydźcie się, panowie!
— Naród nie ma potrzeby być grzecznym dla arystokratów — odezwał się jakiś młody, drobny człowieczek, w którym rotmistrz poznał po głosie adwokata: Legranda.
Ale rotmistrz wiedział, jakim językiem przemówić do swoich ziomków. Potrąciwszy o ich miłość własną, był pewny wygranej.
Nikt nie poparł adwokata. Powoli, jeden za drugim, opuścili mieszczanie oberżę, a teraz uchylali wszyscy czapek, życząc obcym gościom dobrej nocy.
W końcu oddalił się także wygadany adwokat, rzuciwszy rotmistrzowi na pożegnanie spojrzenie zjadliwe, grożące: zapamiętam sobie ciebie, zuchwały arystokrato!
Całej tej scenie przypatrywała się panna de Laval, na wpół przerażona, na wpół zachwycona. Tłum roznamiętniony mógł runąć na rotmistrza, powalić go, zdeptać — serce jej drżało o niego — wiedziała już, jak wyglądają napady. A ten tłum ukorzył się przed jego odwagą, siłą i zręcznością, położył się u jego stóp uległy, posłuszny.
Obie ręce podała hrabianka rotmistrzowi, dziękując mu bez słowa za nowy dowód odwagi.
Kiedy się tak trzymali przez kilka chwil za ręce i patrzyli sobie w oczy, splatały się ich serca, zlewały się ich dusze w jedną, nierozerwalną całość.
Lekki rumieniec ożywił matową cerę hrabianki.
Spuściła oczy wstydliwie.
Drżała Francya Burbonów, jak dąb zmurszały przed burzą.
Ośmset już lat stał ten dąb potężny, rósł, zapuszczał korzenie, wzmacniał się, rozwijał wspaniale. Ośmset lat przygotowywali potomkowie Hugona Capeta dla niego rozległe podłoże, by mógł brać w siebie jak najwięcej soków żywotnych; wycinali dokoła niego z troskliwością mądrego leśnika wszystkie drobniejsze drzewka i krzewy: udzielne księstwa, margrabstwa, hrabstwa, baronie.
Znikły drobniejsze drzewka i krzewy — dąb królewski stał sam, dumny, rozkazujący na ogromnej przestrzeni — korona Burbonów rzuciła pod stopy swoje hardych wasalów, zdeptała szlachtę, wzięła ich rycerską niesforność na łańcuch, złączyła, skleiła rozbitą na mnóstwo odłamów Francyę w jedną, zwartą całość. Tak spoistą była ta całość, iż zdawało się, że przetrwa aż do skończenia świata.
A oto próchniał, wiądł wspaniały dąb królewski i drżał, trząsł się, trzeszczał, jak stara porysowana chałupa, smagana biczem wichrów.
Próchniał, wiądł u góry, w dachu liścianym, w gałęziach, drżał, trząsł się, trzeszczał u samego dołu, w korzeniach.
Król, tyle wieków pracowity, czujny, zawsze na koniu, w siodle, w hełmie na głowie stroskanej, albo na krześle w radzie państwa, zmęczył się wysiłkiem mózgu i nerwów wielu pokoleń i pragnął teraz wypocząć, używać w pokoju, wygodzie, dostatku owoców swojego trudu.
Już Ludwik XIV, król-słońce, król-pan, obdarzony jeszcze żelaznemi nerwami i hartowną wolą przesławnej rasy Burbonów, poświęcił większą część życia zabawie i miłości, a jego wnuk, Ludwik XV, nie umiał znaleźć w ciągu dnia dwóch godzin dla spraw państwa.
Szlachcic, tyle wieków odważny, zuchwały, awanturniczy, lecący bez namysłu wszędzie, gdzie można było położyć głowę na polu krwawem, zastawiający piersią swoją Francyę, sąsiada, mieszczanina, chłopa, wyczerpany tak samo, jak król, wysiłkiem nerwowym wielu pokoleń, zgnuśniał tak samo, jak on. Ramię jego zresztą i głowa były już niepotrzebne z chwilą, gdy król odjął mu samodzielność, spętał jego ruchy swoją wolą absolutną, zepchnął go ze stanowiska pana do rzędu zwykłych poddanych.
Król i szlachcic rozebrali się z ciężkiej zbroi, zawiesili na kółku ciężki miecz i przebrali się w miękkie, jedwabne suknie, w atłasy, aksamity, batysty i koronki. Zamiast pełnić powinność władcy i rycerstwa, za którą ich naród płacił hojnie przywilejami, zabawiali się pracowitem próżniactwem towarzyskiem, stworzyli salon, szkołę wykwintnych obyczajów dla całego świata cywilizowanego.
Pracowite próżniactwo jest żarłoczne, potrzebuje dużo pieniędzy. Zbytek, zabawa i miłość, rozpusta, uciekają od pustej szkatuły.
Więc trwonił król dochody państwa, krwawicę rąk pracowitych, jego ministrowie wynajdywali takie podatki, iż robotnik i chłop upadali, załamywali się pod ich ciężarem, — i trwonił szlachcic dziedzictwo przodków, sprzedawał wieś po wsi, morgę po mordze, a kiedy mu zostały tylko stary zamek i przywileje feodalne, wówczas szedł do Wersalu, by wycieraniem przedpokojów dygnitarzów koronnych, płaszczeniem się przed metresami królewskiemi, schlebianiem starszym dworakom, wyżebrać jakąś pensyę, jakieś beneficyum, jakąś synekurę dworską; albo, jeżeli nie chciał, nie lubił uginać karku i grzbietu, żenił się z córką zbogaconego poborcy, bankiera, kupca i bawił się dalej kosztem próżnego, ambitnego parweniusza.
Najlepsi z pomiędzy szlachty podupadłej służyli w wojsku jako oficerowie, zadowalając się skąpą pensyjką, lub siedzieli na wsi na resztkach ojcowizny i klepali biedę razem z chłopem;.
Próchniała, więdła korona królewskiego dębu Burbonów, a z nią razem próchniał, wiądł gmach pojęć, wyobrażeń, wierzeń porządku społecznego, stworzony, zbudowany przez nią.
Na skrzydłach wichrów morskich przyleciał z Anglii do Francyi duch krytycyzmu Hobbesów, Locke’ów, siadł na szczycie tego gmachu, zaczął się mu przypatrywać ze wszystkich stron i rozśmiał się dyabelskim śmiechem Voltaire’a: stare pudło, stare pudło! Zjadliwy, drwiący, cyniczny śmiech zabawił oświeconą Francyę i szedł od salonu do salonu, od zamku do zamku, od miasta do miasta. Wszędzie, gdzie się zebrała gromadka ludzi dobrze wychowanych, powierzchownie wykształconych, bawiono się, śmiano się razem z Voltaire’m: Kościół — stare pudło, tradycya historyczna — stare pudło! Bo tym wytwornisiom światowym, hołdującym wolnej miłości i sybarytyzmowi, zawadzało chrześcijaństwo, oparte na pogardzie dóbr i rozkoszy tej ziemi. Przeto powitali z radością cyniczny śmiech, który ich rozgrzeszał z grzechów lekkomyślności, lenistwa i rozpusty.
Myśl ludzka, wyzwoliwszy się raz z pod kontroli religii i tradycyi, toczy się z góry na dół, rośnie, leci z szybkością lawiny i zasypuje z gwałtownością lawiny całą przeszłość. Z cynicznego śmiechu Voltaire’a wykłuł się rezonerski krytycyzm, a w dalszym ciągu materyalizm encyklopedystów. Jeszcze Francya nie miała czasu zastanowić się nad tem, dokąd zmierza „nowa ewangelia“, kiedy miejsce Boga zajął niezawisły, żadnej powagi nieuznający rozum ludzki, miejsce zaś człowieka-duszy, człowiek-ciało, ustawiony w samym środku stworzenia bożek rezonujący i używający.
Bawiła się, używała, śmiała, dowcipkowała, rezonowała Francya oświecona, dobrze wychowana, burzyła wesoło całą przeszłość, dzieło lat tysiąca — próchniał, wiądł dąb królewski Burbonów u góry, a na dole, w korzeniach trzeszczało coś z każdym rokiem głośniej, wyraźniej. Bo w ten cały rejwach uczonej, krytycznej, dowcipkującej gadaniny, wpadł od czasu do czasu serdeczny płacz pracowitego ludu, umierającego z głodu, i głuchy pomruk niezadowolonych ambicyi mieszczaństwa.
Rozum spuścił z łańcucha religii, obowiązku i sforności państwowej wszystkie instynkty, namiętności, pożądliwości, zawiści i nienawiści natury ludzkiej, dając im na drogę zachętę: wszystko wam teraz wolno, albowiem umarła wszelka powaga.
Skazana na śmierć powaga w książkach, w broszurach, w dysputach salonowych, w rzeczywistości jednak istniała jeszcze. Istniał absolutny rząd królewski, istniał kościół z całą swoją hierarchią, istniały przywileje stanów uprzywilejowanych. Wówczas przyszedł Jan Jakób Rousseau ze swoim Contrat Social i zawołał: każdy narzucony narodowi rząd jest gwałtem, uroszczeniem, każda własność kradzieżą: tylko naród ma prawo ustanawiać dla siebie prawa, rozkazywać sobie i wszystkim, albowiem tylko on jeden jest urodzonym suwerenem.
Z wielką radością rzucił się tłum mieszczaństwa, odtrącony od przywilejów, spoglądający zazdrośnie na koronę dębu królewskiego, na doktrynę Rousseau’a i ogłosił ją swoją ewangelią.
I oto trzeszczał dąb w swoich korzeniach, głuchy pomruk nienawiści szedł z jednego krańca Francyi na drugi.
W Paryżu, w kawiarniach Palais Royal, trzęsła się nienawiść do stanów uprzywilejowanych z wściekłości, wygrażała im jawnie pięścią. Na prowincyi, w miastach, miasteczkach, po wsiach ukazywali się nie znani nikomu ludzie, przybywający nie wiadomo skąd, niewiadomo poco, i wygłaszali w szynkach, w oberżach mowy przeciw szlachcie i duchowieństwu, podżegali lud do gwałtów, powołując się na wolę króla: nasz dobry król żąda od was, abyście ukarali pychę tej czarnej bandy, która tuczy się, żarłoczna, na jego i waszej krwawicy.
Wiedziały stany uprzewilejowane o tej „małej wojnie“ o tej „petite guerre“, jak nazywały przedwstępną robotę rewolucyjną, i bawiły się nią, bawiły się bowiem wszystkiem. Wszakże były to odruchy „filozofii“, którą one głównie w swojej bezmyślności krzewiły. Nikomu z tych filozofujących, rezonujących margrabiów, hrabiów, kawalerów, prałatów, abbé’ów nie przyszło na myśl, że się ta filozofia, wcielona, żywa zwróci głównie przeciw nim. Niech się naród bawi! My pozostaniemy zawsze margrabiami, hrabiami kawalerami, prałatami, abbé’ami. Będzie nam tylko wygodniej na świecie, gdy wcielona filozofia wymiecie krępujące swobodę staroświeckie konwenanse...
Wiądł, próchniał u góry stary dąb królewski, trzeszczał u dołu, w korzeniach coraz wyraźniej, coraz głośniej, rozpadał się w strzępy gmach tysiącletnich wierzeń, pojęć, tradycyi.
Na niebie Francyi przebiegały błyskawice zygzakiem jaskrawym.
W tej chwili, w końcu stycznia 1789-go roku, ogłosił rząd edykt, zwołujący do Wersalu Stany Jeneralne.
Wszystkie oczy, wszystkie nadzieje, ambicye, zawiści i nienawiści, teorye i doktryny zwróciły się ku tym Stanom Jeneralnym. One wcielą „filozofię“ XVIII-stulecia, znajdą lekarstwo na bóle, cierpienia i niezaspokojone apetyty Francyi!...
Na wieży kościelnej w Castelmoron odezwał się dzwonek, przypominający katolikom Anioł Pański. Odezwał się tak lękliwie, jak gdyby się skarżył skargą niemocnej dzieciny.
Daleko szły na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru jego dźwięki melodyjne, rozlewając się w obszernej dolinie, ujętej w widły dwóch rzek, Garonny i Loty.
Doskonałem białem i czerwonem winem płynęła od kilku wieków ta szczęśliwa zawsze, bogatym urodzajem błogosławiona dolina, słynna nie w samej tylko Francyi.
Kupcy angielscy i niemieccy przybywali corocznie jesienią do Clarac[2], Castelmoron i Villeneuve i zabierali białe wino klarackie, czerwone kastelskie, zostawiając w zamian złoto, a z niem dobry humor ludzi, którym pełne szkatuły zapewniały wygodny byt bez troski. Mieszkańcy tych stron byli znani z wesołego śmiechu, dostatku, zdrowia, ze skłonności zabawienia się cudzą łatwowiernością. Słynni łgarze i dowcipnisie mieszkali nad brzegami Loty i Garonny.
Ale tego roku, przeszłego i zaprzeszłego czekały oberże klarackie, kastelskie i wilnewskie daremnie na gości pożądanych. Kupcy zagraniczni zapomnieli o cichych mieścinach, bo urodzaj zapomniał o winnicach nadloteńskich. Ich dobre wróżki, które były tak długo na nie łaskawe, opuściły je, z chwilą zaś, kiedy odeszły, wyschły nieprzebrane źródła wina. Nieurodzaje ostatnich kilku lat zniszczyły winnice, opróżniły śpichrze, wypłoszyły nieopatrzne wesele dostatku z domków mieszczan i chat chłopskich. Nędza stukała palcem kościstym do wszystkich drzwi, nie omijając nawet zamożniejszych.
Na cichych skrzydłach zapadającego wieczoru szły melodyjne dźwięki dzwonu, skarżąc się tkliwą skargą niemocnej dzieciny nad winnicami, spoczywającemi pod śniegową pościelą, nad głodem i rozpaczą ubogich. Nie odpowiadał im wesoły gwar robotników, wracających do domu po dokonanej pracy dziennej, nie witał ich zadowolony uśmiech żon, czekających na mężów z pełną miską.
Pustemi ulicami miasteczka snuły się leniwym krokiem bezradności, zwątpienia postacie chude, wynędzniałe, okryte dziurawemi kapotami. Ciągnęły one wszystkie do szynku ojca Grzegorza, dającego dobrym znajomym lampkę kwaśnego wina na kredyt. Bo do Castelmoron przybył wczoraj aż z samego Paryża jakiś uczony pan, który opowiadał ludziom dziwne rzeczy.
Właśnie znajdował się ów „uczony“, nieznany nikomu w mieście pan w szynku ojca Grzegorza i perorował, otoczony gromadką młodych robotników.
— O, dzwoni — mówi. — Tylko dzwonić umieją dzwonki kościelne, wzywać db modlitwy, jak gdyby modlitwa mogła nasycić głodnego człowieka. My, biedny naród, nie mamy co w garnek wsypać, ale oni, owi czarni grabarze, co ogłupiają nas swoimi dzwonkami, śpiewami i kadzidłami, obżerają się codziennie, jak wieprze niechlujne i kpią sobie z naszej głupoty.
Nie wyglądał wcale na nędzarza, który nie ma co w garnek wsypać. Rumiany, czerstwy, zdrowy, ubrany w sukienną, ciepłą kapotę, przeczył dostatnim wyglądem wygłaszanym słowom. Przyjechał do Castelmoron pocztą w dobrym kożuchu, jadł obfite obiady i wieczerze, płacił grubszą monetą. Miał z sobą książeczki, podburzające przeciw księżom i szlachcie, i rozdawał je tym, którzy umieli czytać.
— Ubóstwo przysięgają, łajdaki, kłamcy mówił dalej — a wyciągają od rana do wieczora chciwe łapy po krwawy grosz ubogich. Rodzisz się — płać, żenisz się — otwieraj kieszeń, umierasz, ostatnią koszulę zedrą z trupa za pochówek. Czy nie tak?
— Co prawda, to prawda — odezwał się jeden z młodszych robotników. Ciągle tylko płać a płać.
W kącie na ławie, pykając z krótkiej fajeczki, siedział stary chłop przy lampce wina. Słuchał, spluwał przez zęby, poruszał szczękami, jakby coś żuł.
Nie podnosząc głowy, odezwał się:
— A pan, panie uczony z Paryża, czy dyabeł wie skąd, to darmo jeździ pocztą, mieszka w oberży, odziewa się w sukno i całe trzewiki? Czy to ksiądz nie człowiek? Nikt nie da mu bez pieniędzy nawet bochenka chleba. Pracuje, służy ołtarzowi, to i żyje z ołtarza.
— Cicho, stary, wy się na tem nie rozumiecie — ofuknął starca jakiś wyrostek. — Takim, jak wy, słuchać, a nie wtrącać się w nieswoje rzeczy.
— Iiii, jacy wy mądrzy, wy szczeniaki. Patrzcie go, Salomon. Dlaczego nie mam rozumieć? By zrozumieć, że ksiądz musi tak samo jeść, pić, odziewać się, jak każdy z nas, do tego nic potrzeba wielkiego rozumu. Ten pan uczony powiada, że księża obdzierają ubogich. Kogo to obdarł nasz proboszcz? Sam ubożuchny, ledwie ma co w gębę włożyć, a gdzie może, to biednemu człowiekowi wetknie w garść kilka sous’ów i mówi: kup sobie chleba! Żeby temu, co na naszego ojca duchownego szczeka, język w paskudnej gębie skołowaciał.
— Bo się boi — zawołał „uczony z Paryża“ głosem podniesionym — bo czyta książki i dlatego wie, że zbliża się wielki sąd na wszystkich, co żyją z ubogiego narodu. Nie z dobroci jest wasz proboszcz litościwym, lecz ze strachu. Zaskarbia on sobie wasze łaski, abyście nie byli względem niego zanadto surowi, gdy straszny dzień owego sądu nadejdzie.
— A kiedy to nadejdzie ów dzień sądu? — zapytał stary chłop, spoglądając z podełba na nieznajomego.
— Czy to nie wiecie, że król zwołał Stany Generalne? A co to są Stany Generalne? To sąd powszechny. Dzień sądu już idzie. Zasiądzie na nim król z narodem i będzie sądził wszystkich łotrów, którzy tuczyli się waszą krwawicą, wszystkich poborców, urzędników, szlachtę i księży, wszystkich złodziejów i rabusiów. Bo to są złodzieje i rabusie. Ziemia, na której się szlachta rozpościera, należy z prawa do was. Wy ją uprawiacie, rosicie swoim potem; ona waszą matką, waszą własnością. Zamki szlacheckie, plebanie księży należą do was. Wasze to ręce je zbudowały, wasza praca dawała pieniądze na kosztowne meble, karety, jedwabne suknie. To wszystko wasze i powinno wrócić do was. Wiedzą o tem wasi ciemięzcy i dlatego schlebiają wam teraz, pieszczą was, udają dobrych, hojnych, liżą się wam ze strachu przed owym sądem.
— A pan skąd o tem wie, panie uczony? — odezwał się znów stary chłop.
— Gdybyście umieli czytać, toby wam książki powiedziały, że mówię prawdę, że zamiast szlachty i duchowieństwa, będzie teraz rządził naród z królem.
Stary chłop pykał z fajeczki, pluł przez zęby, spoglądał podejrzliwie z podełba na „uczonego pana z Paryża“, ale młodzi pożerali mówcę błyszczącemi oczami.
Wiedzieli oni, że się coś niezwykłego dzieje na świecie, że jakiś wicher idzie nad Francyą, ale szum tego wichru dochodził do nich, do analfabetów z łatwowierną inteligencyą dzikiego mieszkańca lasów dziewiczych, niewyraźnym szmerem niezrozumiałych głosów. Goś się tam w Paryżu, w Wersalu, w większych miastach kłębiło, kotłowało, od czasu. do czasu przypływało do cichych wiosek i drobnych miasteczek echo groźnego rozgwaru, ale to echo było tak słabe, iż trudno je było uchem niewprawnem pochwycić.
Ci ciemni, biedni ludzie, wyssani podatkami czynszami, zniszczeni nieurodzajami, wiedzieli tylko, że im źle na świecie, i czepiali się bez zastanowienia każdej, choćby najnieprawdopodobniejszej, najfantastyczniejszej wiadomości, która im obiecywała jaśniejszą dolę.
Dlaczegóż zresztą miałaby dziwna powieść nieznanego pana z Paryża być nieprawdopodobną, jeśli się ona na powadze królewskiej opiera?
Król?
Ten nieznany im, daleki, pan panów był dla nich, dla chłopów, wcieleniem, symbolem najwyższej sprawiedliwości. Opowiadała im tradycya, że władza królewska stawała zawsze po stronie słabszego, krzywdzonego. Drżało przed nią zuchwalstwo możnych warchołów, zwijała się w łęk pycha najpyszniejszych. Miecz królewski raził głowy najpotężniejsze w kraju.
Król?
Dla ciemnego ludu posiadał ten symbol władzy najwyższej taką siłę, iż nie było marzenia, pragnienia, któregoby ta siła nie mogła zmienić w rzeczywistość. Jeśli król rozkazał oddać zamki, ziemie, majątek kasty uprzywilejowanej wydziedziczonym, to nikt, nie ma prawa oprzeć się świętej woli pomazańca.
Agitatorzy rewolucyjni znali tę, wiarę ludu w potęgę króla, i dlatego posługiwali się jego imieniem, do swoich celów.
— Mówicie, panie uczony, że sam król zwołuje sąd na panów? odezwał się któryś z młodszych chłopów.
Jeśli nie wierzycie, to poślijcie deputacyę do Wersalu, a przekonacie się sami o prawdzie słów moich.
W tej chwili rozległ się na ulicy głos dzwonka.
Nasza hrabianka! — rzekł szynkarz.
Szynk opróżnił się natychmiast. W izbie został tylko agitator paryski.
Ulicą posuwał się wolno duży wóz, naładowany chlebem, mąki, krupami, winem. Dwóch lokajów w błękitnej liberyi poprzedzało go, a obok nich postępowała panna de Laval, dzwoniąc małym, srebrnym dzwonkiem.
Zaroiły się ulice kobietami, dziećmi. Kobiety nadstawiały garnków, koszyków, dzieci fartuchów, a hrabianka napełniała garnki, koszyki, fartuchy chlebem, mąką, krupami, winem. Dzieci głaskała po buzi, kobiety wypytywała o zdrowie mężów. Której było potrzeba pieniędzy na płótno, na trzewiki, na sprzęt domowy, tej wciskała w rękę kilka liwrów.
Już trzeci tydzień karmiła w ten sposób panna de Laval ubogich swojego dziedzictwa. Codziennie, pod wieczór, rozdzielała żywność, pieniądze, dobre uśmiechy i dobre słowa. W dzień zachodziła do domków, do chat, rozpytując gospodynie o potrzeby najpilniejsze.
Idąc ulicą, spostrzegła starego chłopa, który spoglądał w szynku podejrzliwie na agitatora paryskiego.
Skinęła na niego. Gdy się zbliżył, rzekła:
— Przyniosłam wam dziś, ojcze Janie, paczkę tytoniu, bo wiem, że lubicie fajeczkę. Niech wam będzie na zdrowie.
A kiedy chłop, podziękowawszy za tytuń, nie odchodził, zapytała:
— Czy macie co do mnie? Słucham.
Ojciec Jam stary robotnik w winnicach kastelskich, obejrzał się ostrożnie na prawo i lewo, namyślał się przez kilka chwil, poruszając szczękami, potem mówił głosem przyciszonym:
— Przyjechał do Castelmoron wczoraj jakiś nieznajomy i zamieszkał w oberży ojca Grzegorza. To jakiś zły człowiek, proszę panny hrabianki, bałamuci głupi naród takiem gadaniem, że może być z tego gadania nieszczęście. Dobrze byłoby, żeby pan d’Escavrac wygonił jeszcze dziś z miasta onego szczekacza. Głupi naród, zwyczajnie, jak głupi naród, słucha tych bredni i gotów w nie uwierzyć.
— Cóż on takiego opowiada ten Paryżanin?
— Aż w głowie mąci się od jego gadania, proszę panny hrabianki. Nie śmiem powiedzieć, co breszy.
— Proszę was, ojcze Janie, mówcie bez obawy.
Stary robotnik obejrzał się powtórnie na prawo i lawo, bacząc, czy kto nie podsłuchuje, i odpowiedział jeszcze cichszym głosem:
— Powiada, że król będzie sądził panów i księży, i że będzie odtąd rządził sam z narodem.
Bardzo się zdziwił, że się hrabianka nie zdziwiła. Otworzył oczy szeroko, kiedy rzekła.
— Pragniemy tego wszyscy, którzy kochamy naród. Na to zwołał nasz dobry król Stany Generalne, aby dopuścić naród do rządów. Co zaś do owego Paryżanina, nie przeszkadzajcie mu. Niech sobie mówi, co mu się tylko podoba, bo nadchodzą czasy, kiedy wszyscy będziemy mówili, co nam się będzie podobało i nikt nas za to nie będzie zamykał w bastyliach. Dobrej nocy wam życzę, ojcze Janie.
Hrabianka oddaliła się z pustym wozem, a stary chłop patrzył za nią tak zdumiony, że zapomniał o fajeczce. Byłożby prawdą, co mówił ów nieznajomy przybłęda? Hrabianka mieszkała w Paryżu, bywała na dworze królewskim, czytała mądre książki, wiedziała wszystko... Świat przewraca się do góry nogami. Ale niech się przewraca, jeżeli on, ojciec Jan, który pracował przez lat pięćdziesiąt jako najemnik w winnicach kastelskich; będzie miał prawo w tym nowym, przewróconym do góry nogami świecie, zbierać dla siebie wino. Zarazby sobie wziął tę winniczkę od strony Claracu. Doskonała, najlepsza ze wszystkich; on ją zna dobrze, tyle lat obcinał jej szczepy... Trochęby mu było żal panny de Laval i pana d’Escayrac, bo to dobrzy państwo, uczciwi, sprawiedliwi, hojni, obchodzą się z biednym narodem po ludzku, ale kiedy tak ma być, kiedy tak sam król nakazuje, to cóż on na to poradzi? Nie jego, głupiego chłopa; rzeczą, opierać się woli pomazańca. Jak ma być, to niech sobie będzie. Niema się o co gniewać... Zawsze przyjemniej być sobie panem na własnej winnicy, niż najemnym robotnikiem. Rozumie się...
Zapaliwszy zgasłą fajkę, powrócił ojciec Jan do szynku słuchać dalszego wykładu polityka i socyologa paryskiego.
Panna de Laval szła ku zamkowi, nie przeczuwając, że jej słowa nierozważne padły iskrą na materyał zapalny, przygotowany przez nieurodzaj, głód i echa rozgwaru wywrotowego, który szedł nad Francyą.
Była zadowolona z dnia dzisiejszego.
Tyle wdzięcznych spojrzeń, tyle słów serdecznych, tyle życzeń zdrowia, szczęścia wynagrodziło jej dobroć. Jacy ci ludzie prości, te dzieci natury, nie zepsute przewrotnością cywilizacyi, są szlachetne, czyste... Wystarcza im okazać szczeni życzliwość, by pozyskać ich serce, szacunek, wdzięczność... O, Jan Jakób Rousseau znał dobrze naturę ludzką, wiedział, czego człowiekowi potrzeba, by go odrodzić, oczyścić z brudów samolubstwa i obłudy cywilizacyi, kiedy wołał: wróćcie do pierwotnego stanu natury, do jej prawdy i nieskalanej czystości! Tak, jedyny Jakób znalazł lekarstwo na wszystkie cierpienia, skargi, rozpacze starej, chorej Francyi. Cześć za to jego geniuszowi!
W zamku czekał z wieczerzą na pannę de Laval jej wuj, pan d’Escayrac, były pułkownik, który osiadł na stare lata na roli. Mając w sąsiedztwie Castelmoronu swoją własną posiadłość, zarządzał równocześnie dobrami siostrzenicy.
— Otrzymaliśmy dziś zaproszenie z Clarac na poufne zebranie przedwyborcze — mówił pan d’Escayrac. — Zjedzie się prawdopodobnie cała szlachta z naszych stron, wielu twoich znajomych z lat dziecinnych. Czy pojedziesz?
— Nietylko pojadę, ale polecę wszędzie, gdzie Francuzi będą mówili o środkach wyleczenia chorej Francyi — odpowiedziała panna de Laval.
Nie dodała, że poleciałaby także wszędzie, gdzie się spodziewała spotkać Gastona de Clarac. Odstawiwszy ją do Castelmoron, udał się do Tuluzy, do swojego pułku, obiecawszy przybyć wkrótce na czas dłuższy do Clarac.
Może przybędzie na owo poufne zebranie przedwyborcze. Wprawdzie, jako żołnierz w czynnej służbie, nie miał prawa stawać do urny wyborczej, ale może...
Po wieczerzy naradzała się długo z panną służącą, jakie tualety zabrać do Clarac. Poraz pierwszy w życiu zajmowała się strojem, chciała się podobać.
Komu, dlaczego?
W nocy, w łóżku śniło jej się, że ją rabusie napadli, że ją wicehrabia ocalił, obejmował i całował. Obudziwszy się, zdziwiła się, że go nie było przy niej. Zamknęła oczy i starała się przedłużyć sen rozkoszny przy pomocy fantazyi.
Było już południe, kiedy się panna de Laval zbliżała nazajutrz z wujem do Clarac. Miasteczko, przytulone do zboczów wzgórza, wznoszącego się nad samym brzegiem Loty, rysowało się zdaleka na tle rozległej, śniegiem przypruszonej równiny. Nad gromadką szarych domków panowały czerwone wieże zamku klarackiego.
W dziedzińcu zamku było jeszcze pusto. Castelmoron stawiło się widocznie pierwsze na wezwanie marszałka. Przed stajniami dostrzegła tylko hrabianka kilku dragonów i powitała mundury lekkim rumieńcem. Gdzie byli żołnierze, tam znajdował się także niewątpliwie oficer. Gaston przybył do Clarac.
Nie myliła się. W chwili, kiedy kareta stanęła przed pałacem, ukazał się we drzwiach rotmistrz. Starodawnym zwyczajem rycerskim, który nakazywał przyjmować gości na dziedzińcu, zbiegł szybko po szerokich, kamiennych stopniach schodów i witał pana d’Escayrac z uszanowaniem, całując go w ramię. Hrabiankę objął wpół, wyniósł na rękach z karety i postawił ostrożnie na ziemi.
— Nie stłukę się, nie jestem jeszcze krucha — zaśmiała się panna de Laval — dzień dobry, mój zbawco!
— Dzień dobry, moja pogromczyni — szepnął rotmistrz do ucha panny de Laval, tak, że tylko ona mogła słyszeć.
Spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się.
Nie mieli czasu mówić z sobą więcej, bo na progu ukazał się żywy portret rotmistrza, trochę tylko starszy, wytarty ręką czasu, pozbawiony połysku świeżości. Był to marszałek polny, hrabia de Clarac, ojciec Gastona.
Bardzo serdecznie witał się marszałek z panem d’Escayrac, którego był niegdyś towarzyszem broni i zwierzchnikiem, z galanteryą francuskiego szlachcica pocałował pannę de Laval w rękę.
— Przybywacie w samą porę; właśnie podają śniadanie — rzekł, prowadząc gości do sali jadalnej.
Przy dębowym stole siedziała już babka marszałka. Była tak stara, iż robiła wrażenie spróchniałego pnia, pokrytego mchem. Ubrana w czarne suknie, we wdowim czepcu na resztkach siwych, wysuwających się bezładnie na czoło włosów, spoczywała w poręczowym fotelu, zgarbiona, jakby złamana. Gdyby nie suknia niewieścia, nie możnaby rozpoznać jej płci, wiek bowiem, obdarłszy jej głowę z wszystkich wdzięków kobiety, uczynił ją zupełnie podobną do wyschłej, bezkrwistej głowy starca. Było coś sępiego w tej ruinie rzeźbionej głowy starej rasy.
— Babunia przypomina sobie malutką, śliczną Zosię de Laval? — mówił marszałek, nachyliwszy się do ucha staruszki.
Podniosła na wnuka wygasłe, zaczerwienione oczy, myślała przez kilka chwil, potem spojrzała na dziewczynę, która przypadła do jej kolan.
— Dobre dziecko, dobre dziecko — mówiła głosem dźwięcznym, dotykając kościstą ręką głowy panny de Laval — kocha ubogich, lituje się nad nędzą; dobre dziecko.
Szukała oczami Gastona, uśmiechała się do niego bezzębnemi ustami, pokazywała mu palcem hrabiankę; zaśmiała się do siebie zcicha, pomamrotała coś i zamilkła. Obsługiwana przy stole przez osobnego, nie wiele od niej młodszego lokaja, który krajał dla niej mięso na drobne kawałki, jak dla dziecka, jadła, żuła w milczeniu, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa.
— Zauważyłam w dziedzińcu kilku dragonów — odezwała się hrabianka. — Czy pan rotmistrz potrzebuje do swojej tualety całego szwadronu?
— Tualetę pana rotmistrza załatwiają jego dwie ręce przy pomocy dziesięciu palców, ale dwie ręce i dziesięć palców nie dadzą rady bandzie opryszków odpowiedział Gaston. — Ponieważ nie mam ochoty być zamordowanym przez pierwszego lepszego zbója, przeto wziąłem z sobą piętnastu moich ludzi, z którymi podejmuję się stawić czoło setce bandytów. Czy u państwa, w Castel spokojnie?
— A cóżby nam mogło grozić pod opieką naszych dobrych, wdzięcznych robotników? — rzekła hrabianka.
— Mimo dobroć i wdzięczność robotników kastelskich, radziłbym panu pułkownikowi uzbroić służbę, od pewnego bowiem czasu dzieje się coś dziwnego wśród naszego ludu. Pod Tuluzą napadli chłopi kilka zamków i zburzyli je ze szczętem.
— To nie mogli być chłopi — zaprotestowała żywo panna de Laval. Te czyste, złością i obłudą cywilizacyi nie skalane dzieci natury nie są zdolne do zbrodni. Owe zamki tuluzkie napadli niewątpliwie bandyci.
— Bardzo pani życzę, żeby się pani nie rozczarowała nigdy do mrzonek Rousseau’a, ja bowiem, który patrzyłem na wojnie, w chwilach wielkich podniecień, na człowieka, na jego namiętności i brutalność, na wybuchy jego instynktów, nie wierzę w dobroć natury.
Bardzo pana żałuję — wyrzekła panna de Laval.
Spojrzała z wyrzutem na rotmistrza. Jej serce szło ku niemu, ciepłe, szczere, a on obrażał swym sceptyzmem najczystsze uczucia tego serca. Należał-że by do pleśnią pokrytej gromady owych niepoprawnych wsteczników, dla których człowiek bez kultury był tworem niższego rzędu — on, obrońca amerykańskich kolonistów, ich wolności, ich niezależności? Jej fantazya, posłuszna sercu, snując w ciszy wieczornej złotą nić rodzącej się miłości, oprzędła już piękną głowę rotmistrza aureolą bohatera wolności. Ustroiła ją we wszystko, co ona kochała, w swoje pojęcia, wyobrażenia, w swoje nadzieje blizkiego, powszechnego szczęścia; wierzyła, że on tak wierzy, jak ona. A on rozdarł słowem bezwzględnem tę aureolę, spłoszył jej sen złoty — nie był takim, jakim go sobie wyobrażała.
Chłodny wiew powiał na nią od niego i wiew ten padł cieniem na jej twarz posmutniałą. Pochyliła głowę nizko nad talerzem, straciwszy ochotę do dalszej rozmowy. Po śniadaniu udała się do komnat gościnnych, by się przebrać do obiadu.
Ze wszystkich stron zbliżały się teraz do Clarac karety i powozy różnych kształtów, prawie wszystkie zużyte, odrapane. Były między niemi karety czerwone, błękitne, kanarkowe, zielone, zdobne figurami alegorycznemi, mitologicznemi, aniołkami, amorkami, ptaszkami, staroświeckie graty, wyszłe dawno z mody. W Paryżu wygwizdaliby ulicznicy tę paradę wiejską.
Z tych bud przedpotopowych wysypał się na dziedziniec klaracki rój margrabiów, hrabiów, kawalerów, panów, pań, starych, młodych i cały ten rój pomieścił się w pokojach gościnnych obszernego zamku.
Na wsi siadano zwykle do obiadu w południe, większe jednak zebrania stosowały się do zwyczajów paryskich, które wyznaczyły od lat kilku godzinę czwartą. Panie i panowie mieli więc czas przebrać się w suknie galowe.
Na dworze już szarzało, kiedy dzwon wezwał do obiadu. W wielkiej sali niegdyś rycerskiej, co poświadczały tarcze, bronie, sztandary i zbroje, porozwieszane na ścianach i ustawione w rogach, a obecnie jadalnej, czekało na głodnych pięćdziesiąt nakryć. Mnóstwo świec woskowych rozproszyło mroki wieczorne. Służba w szkarłatnej liberyi, błyszcząca złotymi galonami, przysuwała krzesła do stołu.
Goście zebrali się w mniejszej niegdyś sali rycerskiej, zamienionej obecnie na salon. Wszyscy składali kolejno hołd babce gospodarza, ubranej w robron fioletowy, pamiętający młodość Ludwika XV. Staruszka siedziała przy kominku na kanapie, wybitej błękitnym adamaszkiem w białe grochy, i przypatrywała się bezmyślnie, obojętnie, zgasłemi oczyma nizkim ukłonom pań i panów, jak gdyby pytała: czego wy właściwie chcecie odemnie?
Złożywszy hołd patryarchini rodu Claraców, rozsypało się towarzystwo na gromadki. Stojąc, z trójrożnym kapeluszem pod ramieniem, gawędzili panowie z paniami, które zajęły fotele i taburety.
Z wnęki okna, nie dostrzeżony przez nikogo, rozglądał się lord Chesterfield po salonie. Znał już osobiście całe sąsiedztwo, bawił bowiem od trzech tygodni w Clarac, ale nie widział dotąd większego zebrania na wsi.
Na pierwsze spojrzenie nie odróżniało się towarzystwo prowincyonalne od paryskiego. Te same panie w wysokich fryzurach, dekoltowanych, powłóczystych sukniach à la française, ci sami panowie w perukach, w żabotach, długich kamizelkach, w różnobarwnych jedwabnych surdutach, w pończochach i płytkich trzewikach, spiętych złotemi lub srebrnemi klamrami. Te same uprzejme pochylenia głowy, ruchy, uśmiechy, szepty.
Potrzeba było wprawnego oka wielkomiejskiego światowca, by uchwycić szybko różnicę między stolicą a prowincyą.
Suknie były te same, ale nie tak dobrze skrojone i świeże, jak w Paryżu; tu i owdzie dostrzegł lord przeświecające na łokciach panów i na bokach pań jaśniejsze odcienia, częstszego używania świadectwa niedyskretne. Nie wszyscy widocznie „wysocy i potężni“ mieli na nowe suknie.
Ruchy były te same, szablonowe, wyuczone, ale nie tak okrągłe, miękkie, estetycznie wykończone, jak w salonach paryskich. Nie wszyscy widocznie potomkowie możnych niegdyś rodów posiadali środki i sposobność dokończenia edukacyi towarzyskiej w stolicy, w „wielkim świecie“. Widać było na nich rdzę partykularza.
— Mylord studyuje naszą prowincyę?
Przed lordem stała panna de Laval, bardzo ładna w ramie białej sukni z lekkich gazów i tiulów, z żółtą różą w czarnych, nieupudrowanych włosach.
Przybyłem do Francyi na to, aby patrzeć i słuchać — odpowiedział lord.
— Czy wolno się zapytać, czego się pan dziś nauczył?
— Dotąd niewiele: czekam na rozmowę treści ogólniejszej. Na pierwsze wejrzenie uderza mnie tylko zgoła odmienny wyraz twarzy dwóch pokoleń, co już w Paryżu zauważyłem. Z oczu starszego tryskają stalowe, zimne błyski drwiącego rozumu, zmieszane z iskrami lekkiego, płochego dowcipu, który uśmiecha się w kącikach ust, bawiąc się wszystkiem; w oczach młodszych pali się, migoce niespokojne światło ukrytych pragnień, przeczuć, nadziei. Główną treścią starszych jest ta siła, którą wy, Francuzi, nazywacie esprit, duszę zaś młodszych rozgrzewa płomień uczucia, waszego sentiment. Tłómaczę sobie tę różnicę wpływami Voltaire’a i Rousseau’a. Voltaire, wcielenie drwiącego rozumu, Mefistofeles literatury francuskiej, wychował pokolenie starsze; Rousseau, sentymentalny ideolog, jest waszym prorokiem.
— I moim także?
— I pani także, mino pani uwielbienia dla niezawisłego rozumu.
— Któraż siła jest według pana potrzebniejszą człowiekowi?
— To zależy od położenia, w jakiem się człowiek znajduje. W dramacie, do którego się Francya zbliża szybkimi krokami, jest chłodny rozum lepszym przewodnikiem od uczucia.
— Zbliżamy się do dramatu?
— Tak, pani, do krwawej rewolucyi.
— Hu, hu, hu — zaśmiała się hrabianka. — Puszczyk huczy znów na wieży i straszy niegrzeczne dzieci.
— Puszczyk huczy w istocie na wieży Francyi, ale grzeczne, wykwintne, mile jej dzieci, upojone słodkiemi złudzeniami optymistycznego uczucia, nie słyszą, nie chcą słyszeć złowieszczego krzyku... Słyszą go tylko cudzoziemcy, których uszu nie zakleiła naiwna frazeologia waszych doktrynerów.
— Po tem, co słyszałam, powinnabym stracić apetyt przynajmniej na trzy dni, a tymczasem dopomina się mój żołądek o obiad. Zobaczy pan na własne oczy, jak będę zajadała, bo przeznaczono mi waszą wielkość lordowską na towarzysza przy stole.
Obiad był już gotów.
Parami przeszło towarzystwo do sali jadalnej. Na miejscu honorowem posadziła służba babkę gospodarza, młodzież zajęła szary koniec stołu.
W domu marszałka polnego, należącego do najzamożniejszych ziemian doliny nadloteńskiej, nie było widać nędzy, jaka smagała Francyę od kilku lat. Obrus i serwety były z cienkiego płótna holenderskiego, porcelana sewrska, półmiski, dzbany, noże i widelce srebrne. Po doskonałej zupie, podano rybę, następnie polędwicę, kapłona rennskiego, karczochy, szpinak, pasztet perigeski, leguminę, ciasta, owoce. Wina burgunckie, klarackie, szampańskie przeplatały dania.
Niewielu z gości marszałka miało u siebie taki obiad. Z wyjątkiem pana de Clarac i panny de Laval, należeli ci margrabiowie, hrabiowie i kawalerowie do wielkiej we Francyi XVIII stulecia gromady szlachty wiejskiej, zrujnowanej majątkowo przez absolutyzm królewski i przez marnotrawstwo i gnuśność ich ojców i dziadów. Nie imając się żadnej pracy, która według ich pojęć plamiła tarczę herbową, schodzili potomkowie domów rycerskich z każdem pokoleniem niżej, zbliżając się do proletaryatu. Dokoła nich bogacili się mieszczanie, którzy wykupywali chciwie ich ziemię, wznosiły się świeże, za pieniądze nobilitowane domy, oni zaś ubożeli, nie umiejąc sobie radzić w nowych warunkach. Ludwik XIV, zdeptawszy resztki ich niezależności, odjął im środki do reperowania dziurawych fortun.
Wprawdzie podawali królowie chętnie hojną ręką ubogiej szlachcic, któryż jednak monarcha, choćby najbogatszy, byłby w stanie zaspokoić potrzeby trzydziestu tysięcy ubogich rodów, rozumiejących życie tylko jako słodki wypoczynek po trudach szeregu wieków? Zaledwie trzysta rodzin mógł utrzymać Wersal. Reszta poniewierała się w załogach małych miast na stanowiskach niższych oficerów, albo pleśniała w zamkach, pozbawionych obszarów ziemi. Trzysta zręczniejszych, giętszych w karku domów szlacheckich rozchwytywało miód z ula królewskiego — reszta grzęzła z każdym rokiem głębiej w błocie ubóstwa, spoglądając okiem zawistnem w stronę Wersalu, na owych wyróżnianych, szczęśliwych wybrańców losu, na których sypał się deszcz złota i zaszczytów. Wszyscy ci margrabiowie, hrabiowie i kawalerowie odsunięci od źródła łask monarszych, powitali z radością „nową ewangelię“, spodziewając się od jej wcielenia poprawy smutnego losu, wszyscy byli wrogami absolutnego rządu i warstwy rządzącej, wszyscy należeli, z nielicznymi wyjątkami, do opozycyi.
Nad stołem unosił się cichy szmer stłumionych głosów. Za dobrze wychowani byli goście marszałka, aby ich wino mogło ożywić nad miarę przyzwoitego tonu. Uczono ich przecież od lat dziecięcych panowania nad ruchami i głosem. Tylko na szarym końcu, wśród młodzieży, zatrzepotał się, od czasu do czasu śmiech nieopatrzny. Wodził tu rej kawaler de Craon, dwudziestokilkoletni szlachcic bez ziemi, bez zamku nawet, przyczepiony do bogatych krewnych. Zabawiał panny złośliwemi uwagami, odnoszącemi się do starszych dam.
— Pani de Sauveterne zdaje się naprawdę, że nadzieje na swoją strzałę wszystkie serca męskie — dowcipkował.
Pani de Sauveterne, czterdziestoletnia, otyła, ruda, piegowata dama, przylepiła sobie w kącie lewego oka dużą muszkę w kształcie strzały, zwaną assasine.
— A pani de la Sauve wystawia sobie, że plaster na czole dodaje jej powagi.
Pani de la Sauve, mała, szczupła, ruchliwa brunetka, zeszpeciła sobie nizkie czoło czarnym półksiężycem. W języku światowym nazywała się muszka, umieszczona na czole, majestueuse.
Nie wiele potrzeba, by rozbudzić dobry humor młodości. Tanie dowcipy kawalera wywoływały rakiety pustego śmiechu. Panny bawiły się doskonale.
Pan de Craon rozśmieszał panny krytyką starszych dam, zerkając nieznacznie z boku na hrabiankę de Laval, obok której siedział. Kocie błyski migotały w jego małych, bystrych, piwnych oczach, kłujących, jak ostre szpilki. Czaiła się w tych fałszywych oczach pożądliwość drapieżnego zwierzęcia, skradającego się do upatrzonego łupu.
— Bardzo mi przyjemnie, że mi los pozwolił zbliżyć się do gorliwej zwolenniczki naszego nieśmiertelnego Rousseau’a, którego i ja uwielbiam, którego wszyscy oświeceni Francuzi powinni czcić, jak się czci świętość narodową — mówił, upatrzywszy chwilę, kiedy uwagę szarego końca stołu zajął lord Chesterfield opowiadaniem o dworze londyńskim. — Tyle słyszałem o niepospolitej cnocie obywatelskiej hrabianki, iż zaliczam dzień dzisiejszy do najszczęśliwszych w życiu, wielkiem to bowiem szczęściem, gdy się spotka w szarem mrowisku samolubów i nieuków, duszę prawdziwie oświeconą i serce szlachetne.
Zbyt młodą i niedoświadczoną była hrabianka, by zręczne pochlebstwo nie miało pogłaskać jej miłości własnej. Tylko wielka znajomość życia i ludzi nie odurza się słodką pianką grzecznej obłudy.
Przyjemnie zdziwiona, spojrzała panna Zofia na kawalera.
— Pan uwielbia Rousseau’a, panie kawalerze? — zapytała.
— Któżby nie uwielbiał tego geniuszu, który błysnął na zachmurzonem horyzoncie Francyi słońcem promiennem? On jeden wskazał prostą drogę do odrodzenia Francyi. Zgniłą, przestarzałą umowę społeczną, która straciła w nowych warunkach wartość, trzeba obalić i postawić na jej miejscu lepszą, zgoła inną. Z łona czystego ludu tryśnie światło przyszłości.
Powtarzając te frazesy Rousseau’a, śledził pan de Craon uważnie grę rysów na twarzy hrabianki. Wiedział, że była zwolenniczką nowych teoryi, ale nie wiedział, jak daleko mógł się posunąć.
Nie powiedział dotąd widocznie nic takiego, na coby się panna de Laval nie zgadzała, oczy jej bowiem spoglądały na niego przyjaźnie. Czuł, że zbliżył się do niej cały krok i chciał się posunąć ostrożnie dalej, kiedy mu ruch na czele stołu przeszkodził.
Obiad skończył się, goście przeszli do salonu, gdzie podano czarną kawę.
Teraz zabrał głos marszałek polny i w te przemówił słowa:
— Pozwoliłem sobie zaprosić łaskawych na mnie sąsiadów w celu porozumienia się co do wyborów do Stanów Generalnych. Stoimy wobec chwili uroczystej. Król zwołuje cały oświecony naród francuski, duchowieństwo, szlachtę i stan trzeci do wielkiej rady, którą samowola jego poprzedników skazała temu lat sto siedmdziesiąt pięć na milczenie. Mamy obmyślić wspólnie z królem i jego rządem środki do wyleczenia ran, jakie lekkomyślna gospodarka Rejenta, Ludwika XV i metres ich zadała Francyi. Skarb jest dawno wyczerpany, długi państwa grożą dziedzictwu Burbonów ruiną, głód szarpie wnętrzności ubogich, szmer ogólnego niezadowolenia idzie nad krajem. Stoimy wobec chwili uroczystej, panie i panowie! Powinniśmy się dobrze namyśleć, kogo posłać do Wersalu, potrzeba tam bowiem mężów rozumnych i wytrawnych, aby sprostali trudnemu zadaniu, jakie ich czeka. Nie zapominajcie, panie i panowie, że od Stanów Generalnych zależy przyszłość Francyi, jej szczęście, jej spokój.
Lorda Chesterfield, który zajął miejsce we wnęce okna, obok rotmistrza, bawił udział pań w poufnem zebraniu przedwyborczem.
— U nas usuwają się damy, kiedy panowie radzą — zauważył.
— Bo u was rządzą mężczyźni, u nas zaś kobiety — rzekł rotmistrz. — Historya zapisuje nazwiska królów, ministrów, ambasadorów, ale te nazwiska historyczne są tylko parawanem nazwisk innych. Wtajemniczeni w sprawy zakulisowe gabinetów królewskich i ministeryalnych widzą wszędzie białe, zręczne ręce niewieście. Nie nasi królowie i ministrowie kierowali od lat stu nawą państwa, jeno ich metresy i przyjaciółki, panie: de Prie, de Mailly, de Chateauroux, de Pompadour, du Barry. A i Ludwik XVI, czystych obyczajów władca, bezwrażliwy na wdzięki kobiece, ulega wpływowi królowej Maryi Antoinetty, która nie robi nic bez porozumienia się z panią de Polignac. Proszę spojrzeć na twarze dam. O, już płoną.
Panie słuchały w istocie uważniej od panów przemówienia marszałka. Kiedy skończył zaczęły między sobą szeptać, nachylać się ku sobie, rozmawiać żywo. Oczy ich paliły się, policzki rumieniły.
Z krzesła podniósł się jakiś starszy pan.
— Czy panie pozwolą zabrać głos? — zapytał, zwracając się z dworskim ukłonem w stronę dam.
— Prosimy — odpowiedziały mu lekkie pochylenia głów upudrowanych, lornet i wachlarzów.
Starszy pan otwiera usta, jak ryba, wydobyta z wody, otwiera pyszczek. Chciał mówić; głos uwiązł mu w gardle. Tyle ciekawych oczu śledziło każdy jego ruch, tyle ciekawych uszu czekało na jego słowa. Co mu się stało? Był doskonałym causeur’em salonowym, mówił łatwo, płynnie, gdy mówił z jedną, z dwiema; trzema osobami, a tu, wobec liczniejszego grona słuchaczów, wśród wyczekującego milczenia, stracił odwagę, przytomność. Czuł, jak mu serce biło, krew napływała do głowy. A jednak trzeba coś powiedzieć, żeby nie być śmiesznym.
— Chciałem tylko powiedzieć... tak... właściwie... chciałem oświadczyć, że zgadzam się zupełnie z panem marszałkiem. Tak, trzeba posłać do Wersalu bardzo rozumnych i wytrawnych mężów.
Odetchnął, jak po dokonaniu ciężkiej pracy, skłonił się i usiadł.
Dobrze wychowani słuchacze nie parsknęli mu w oczy śmiechem niegrzecznym, ale pod wachlarzami uśmiechały się usta złośliwe.
— Takiego, jak on, znakomitego oratora trzeba posłać — szepnął pan de Craon pannie de Laval, obok której stał.
Teraz przemawiali panowie kolejno, starsi i młodsi, każdy chciał coś powiedzieć. Przemawiali wszyscy niedołężnie, plącząc się, rwąc zdania w połowie, zatykając przerwy wykrzyknikami. Żaden z nich nie mówił nigdy przed liczniejszem zgromadzeniem, nie był księdzem, adwokatem, nie miał wprawy, nawyknienia do słowa publicznego. Wszyscy odbiegali od właściwego przedmiotu, od wyboru kandydata na posła, popisując się w zamian za to przed damami tanią erudycyą przeczytanych książek. Wszystkie doktryny i frazesy literatury i nauki ostatnich lat czterdziestu przesunęły się przed uszami słuchaczów, wszystkie znane powszechnie nazwiska filozofów, ekonomistów, encyklopedystów obiły się o ściany salonu klarackiego. Każdy z oświeceńców prowincyonalnych chciał pokazać sąsiadowi, że jest taki mądry jak on, a może mądrzejszy od niego, godniejszy krzesła poselskiego.
Rozmaite teorye podkreślali mówcy głosem i gestem, starsi — umiarkowane, młodsi skrajne, wszyscy jednak, umiarkowani i skrajni, zgadzali się na jedno: ancien régitme spróchniał, trzeba go odświeżyć. Jedni żądali tylko ograniczenia władzy królewskiej i usunięcia z dworu uprzywilejowanych dworaków, inni konstytucyi angielskiej. Jeszcze inni konstytucyi amerykańskiej. Najnamiętniej miotał się na istniejący porządek kawaler de Craon, sypiący cytatami z Contrat Social Rousseau’a, zwracający wykrzykniki swoje głównie do panny de Laval.
— Ten sztuczny demagog chce się podobać koniecznie posagowi panny de Laval — zauważył lord Chesterfield. — Wierzę, całym jego majątkiem jest podobno skrzynia z rzeczami.
— Gdyby nie pomoc szwagra, nie miałby z czego żyć. — Nie rozumiem, skąd mu się wzięło na to gwałtowne uwielbienie majaczeń Rousseau’a; wczoraj drwił z „Emila“.
— Wczoraj nie wiedział prawdopodobnie jeszcze, że entuzyastyczna dusza panny de Laval odurzyła się musującym likworem mrzonek tego ideologa, który miał o naturze ludzkiej i o historyi takie wyobrażenia, jak ja o kunszcie szewieckim. Gdyby mi się panna de Laval podobała, zwróciłbym baczną uwagę na kawalera. Przy obiedzie szeptał z hrabianką, w salonie trzymał się ciągle jej boku.
— Lisie oczy kawalera, jego uśmiech i kocic ruchy, nie budzą w istocie zaufania, ale mniejsza o tego posagołowcę. Zajmuje mnie więcej, jakie wrażanie wyniesie mylord z dzisiejszego zebrania.
— Słuchając przemówień tych panów, nie obytych ze słowem publicznem, jąkających się, nie umiejących spoić poprzednika z następnikiem, doznawałem wrażenia, jak gdybym się znajdował w sali szkolnej, w której zatrwożeni uczniowie zdają egzamin przed profesorami. Zabawne to dla Anglika ciało profesorskie, te panie lornetujące... Ale nie o to mi idzie. Nie mieliście sejmu od kilku pokoleń, przeto nic dziwnego, że odwykliście od trybuny. Kilka lat wprawy nada waszemu językowi giętkość parlamentarną. Kto doprowadził konwersacyę salonową do takiej doskonałości jak wy, ten zawładnie szybko i łatwo słowem publicznem. Co mnie jednak dziwi więcej od nieumiejętności krasomówczej, to naiwność poglądów tych panów, którym zdaje się niewątpliwie, iż są urodzonymi reformatorami. Żaden z nich nie wyszedł poza ciasne kolo książkowych doktryn, wiszących w powietrzu, wszyscy pstrzyli się we frazeologię teoretyków, powtarzali znane powszechnie ogólniki panów uczonych, którzy nie mogą mieć pojęcia o sztuce rządzenia ludźmi. Bo skąd? W gabinetach i laboratoryach nie uczy się nikt znajomości wielkich mas ludzkich. U nas wygwizdanoby taką pustą gadaninę.
Na dworze odezwał się w tej chwili świst przeciągły.
Lord i rotmistrz spojrzeli na okna.
Szyby drżały, w dalszych pokojach rozlegał się łoskot zatrzaskiwanych gwałtownie drzwi. Świst powtórzył się, zmienił się w wycie, zamek drgnął, jak gdyby go jakieś olbrzymie ramiona pochwyciły w uścisk żelazny.
— Wicher północny przypomniał sobie naszą cichą dolinę — zauważył rotmistrz — wyje potwór, jak oszalały smok.
— Wygwizduje mądrość polityczną nadlotańskich filozofów — drwił lord.
Cień obrażonej dumy przesunął się po czole rotmistrza. Ten cudzoziemiec bawił się ciągle kosztem jego ziomków. Zniecierpliwiło go to wkońcu. Chciał mu dowieść, że nie wszyscy Francuzi ulegli urokowi ładnych, ale niepraktycznych mrzonek.
Wszyscy przemawiali; on milczał dotąd; daremnie prosiły go spojrzenia panny de Laval o wyznanie wiary. Słuchał uważnie, przetrawiał w sobie wszystko, co słyszał i porównywał wygłaszane doktryny z tem, co widział i słyszał w Paryżu.
Teraz podniósł się, obrzucił zgromadzenie wzrokiem żołnierza, stojącego na koniu przed frontem. Widział utkwione w siebie oczy hrabianki, czarne, duże, lśniące oczy, w których stało pytanie: co on też powie?
— Przepraszam z góry panie i panów, jeżeli zawiodę ich oczekiwania, ale żołnierza nie uczyli retoryki — zaczął. — Przed frontem podczas ćwiczeń, w bitwie, kiedy każda minuta może przeważyć szalę zwycięstwa na jedną lub drugą stronę, niema czasu do rzeźbienia zdań okrągłych. Wystarcza krótka, urywana komenda.
Ustały szepty, wszystkie oczy zwróciły się na rotmistrza. Jemu nie odjęły te ciekawe oczy przytomności, bo, jako oficer przywykł do gromady ludzkiej.
— Nie ulega wątpliwości — mówił — że Francya nie może istnieć dalej w swej formie obecnej. O tem niema dwóch zdań. Począwszy od Ludwika XIV, który zamknął wielką robotę dziejową przesławnego rodu Kapetyngów, wykończył ostatecznie dzieło naszych wielkich królów, stworzył Francyę jednolitą, szanowaną w całym świecie cywilizowanym, zaczyna się istniejąca forma rządu chwiać. Wiemy wszyscy, że następcy Ludwika XIV nie stali na wyżynach władców wielkiego państwa, że zgnuśnieli w samolubnem, pysznem używaniu życia, a razem z nimi, z naszymi wodzami, zgnuśnieliśmy my, szlachta. Królowie i rycerze zmienili się w wytwornych światowców. Powtarzają nam to uczeni i literaci ostatnich lat czterdziestu tak usilnie, tak często, iż umiemy ten słuszny zarzut na pamięć.
Mówił spokojnie, bez podkreślania głosem i gestem słów jaskrawych, bez sztuki retorycznej, ale wyraźnie i płynnie. Kiedy ustal na chwilę i rozejrzał się dokoła, spotkał się z zachęcającem spojrzeniem panny de Laval: Mów dalej!
Mówił dalej:
— Kto nie pracuje dla dobra powszechnego, ten nie ma prawa do stanowiska przodującego. Przestawszy być tarczą i mieczem narodu, my, szlachta, straciliśmy prawo do wyjątkowych przywilejów. Zmienione warunki domagają się słusznie zdjęcia z wielkich mas upośledzonych w istniejącym porządku Francuzów nieznośnego jarzma absolutnej monarchii i przywilejów feodalnych. Król nie powinien być władcą, nieograniczonym przez prawo, bo okazało się, że zrujnuje kraj bezmyślnem marnotrawstwem i lenistwem), gdy zgnuśnieje; szlachta nie powinna korzystać dalej z przywilejów feodalnych, bo nie zasługuje już na te przywileje, mieszczanin nie powinien być odtrącony od wspólnej pracy około dobra, narodu; chłop nie powinien być przytroczony do gleby, jak zwierzę juczne i wyssany przez podatki. Wszyscy Francuzi powinni być równi przed prawem. Tak nakazuje duch czasu, duch wieku oświeconego, przepojonego światłem filozofii, które rozproszyło mroki przeszłości. Pod tym względem zgadzamy się wszyscy, umiarkowani w poglądach i skrajni.
Płomień szczerej radości migotał w oczach panny de Laval. Więc rotmistrz nie był wrogiem ludu, jak się jej zdawało, żądał równości dla wszystkich, — był filozofem, jak ona? Mów, mów dalej! prosiła jej twarz rozpromieniona.
Mówił dalej:
Stany Generalne powinny usunąć z gmachu państwa przestarzałe, niepotrzebne już wiązania, i zastąpić je nowemi, lepszemi, odpowiadającemi słusznym żądaniom wieku oświeconego, z czego jednak nie wynika, aby miały burzyć ten gmach ze szczętem, jak grat zużyty. Co wieki budowały, to wykwitło z ducha narodu, to powinno się ostać. Z ducha narodu wykwitła tradycya historyczna, którą Voltaire lekkomyślnie ośmieszył, opluł a my ją za nim opluwamy z bezmyślnością swawolnych dzieci. Francya dzisiejsza jest Francyą królów, duchowieństwa i szlachty i dlatego należy się w niej miejsce królowi, duchowieństwu i szlachcie. Ograniczona władza królewska, i przywilejów feodalnych pozbawiona, do pracy zmuszona szlachta nie zaszkodzą nic nowemu porządkowi rzeczy, przeciwnie, pomogą mu rozwinąć się prawidłowo. Monarchia jest wcieleniem jednolitej władzy wykonawczej, broniącej narodu przed anarchią, trzymającej na wodzy nasz temperament wybuchowy, szlachta zaś wniesie do odrodzonej Francyi kulturę, wielu wieków, owoc szeregu pokoleń, który nie powinien zginąć, jeśli nie mamy zacząć roboty dziejowej na nowo, od samego początku. Nie burzyć trzeba, lecz budować dalej. Tak nakazuje ciągłość tradycyi historycznej.
Płomień szczerej radości, migocący w oczach panny de Laval, zgasł. Dokąd rotmistrz zmierza? Cała oświecona, filozoficzna Francya zwróciła się przeciw tradycyi historycznej i kulturze przeszłości; a on przypomina nierozważnie tego trupa?
Próchno! — odezwał się obok niej cichy szept.
Kawaler de Craon, który śledził z uwagą grę jej, ruchliwej fizyognomii, którego czujnemu oku nie uszła nić sympatyczna, jaka łączyła posażną pannę z synem bogatego marszałka, bryznął jadowitym szeptem na domniemanego, niebezpiecznego rywala.
— Wstecznik! — syknął.
A rotmistrz mówił jeszcze:
W chwilach, kiedy istniejący porządek zaczyna się chwiać, jak stare drzewo, targane skrzydłem wichrów, w powszechnym zamęcie pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, zgłaszają się ze wszystkich stron różni lekarze cierpień społecznych z receptami fantastycznemi, a każdemu z nich zdaje się, że on jeden posiada tajemnicę uleczenia tych cierpień. Lekkomyślnie zburzył Voltaire powagę tradycyi historycznej i chrześcijaństwa, dwóch filarów naszej kultury narodowej, których reformatorowi nie wolno ruszyć, jeśli nie chce, aby jego nowe dzieło runęło; bez rozumu skazali nasi rozumni encyklopedyści religię, Boga na śmierć, zabierając człowiekowi jedyną pociechę w bólu i nieszczęściu; z nienawiścią rozgoryczonego dziwaka, który nic umiał sobie znaleźć miejsca w świecie cywilizowanym, rzucił się Rousseau na cywilizacyę, przeciwstawiając jej naturę. Tylko ktoś, co nie ma wyobrażenia o psychologii człowieka może wskazywać jako wzór do naśladowania człowieka pierwotnego. Nawet człowiek; cywilizowany, spuszczony z łańcucha religii, prawa, honoru i obowiązku, staje się samolubem, szpetnem zwierzęciem, a cóż dopiero pierwotny, dla którego prawem jedynem, najwyższem są instynkty, żeru i rozkoszy szukającej kreatury? Drapieżnem, bezlitośnem, krwiożerczem zwierzęciem jest człowiek pierwotny, o czem wie każdy, kto ocierał się, jak ja, w Ameryce o czerwonoskóre dzieci natury. Nie rozumiem, jak takie majaki mogły uwieść Francyę oświeconą.
Dotąd słuchali go dobrze wychowami goście jego ojca w milczeniu. Ten i ów uśmiechał się ironicznie, ale nikt nie przerywał. Teraz odezwały się w gromadce młodzieży szepty. Ktoś rzucił głośniejsze słowo: przesada! Ktoś drugi dodał: pojęcia średniowieczne!
— Zacofaniec, czarny! — syknął kawaler de Craon nad uchem panny de Laval.
Ona siedziała na taburecie pochylona, z rękoma splecionemi na kolanach. Już nie wchłaniała w siebie mowy rotmistrza z chciwością duszy łaknącej, nie wisiała na jego ustach wzrokiem promiennym, zachwyconym, szczęśliwym. Teraz wiedziała, że ten, do którego szło, leciało jej serce, którego obraz kochała we śnie, uśmiechając się do niego wstydliwym uśmiechem budzącej się miłości, nie pójdzie nigdy jej wymarzonemi drogami, nie odczuje, nie zrozumie nigdy jej uczuć, jej myśli.
— Zacofaniec, czarny! — poddawała jej zazdrość kawalera i obelga ta zapadała w jej świadomość: tak, czarny!
Na dworze zmagał się wicher z zamkiem, chwytając w swoje objęcia jego mury, wieże, łomocąc do drzwi, do okien, rzucając w szyby garście śniegu. Zamek dygotał cały, trzeszczał, jak stara, porysowana chałupa, co zbudziło z drzemki poobiednej babkę marszałka. Staruszka zatoczyła tępym wzrokiem dokoła, jakby zdziwiona, a ujrzawszy prawnuka na środku salonu, uśmiechnęła się do niego.
On słyszał szepty syczące, wykrzykniki niegrzeczne, widział spojrzenia ironiczne młodzieży i podcięty temi szeptami, wykrzyknikami, spojrzeniami, jak batem; podniósł głos:
— Tak, nie rozumiem i dziwię się, jak takie majaki fantastyczne mogły unieść Francyę oświeconą — zawołał. — Wolno uczonym budować gmach doktryn, wolno poetom wysnuwać miraże mrzonek niepochwytnych, z chwilą jednak gdy doktryny, teorye i mrzonki wychodzą z gabinetów, laboratoryów i salonów, na ulicę, na rynek życia, gdy się oderwane idee mają wcielić, trzeba się tym doktrynom, teoryom, mrzonkom, ideom dobrze ze wszystkich stron przypatrzeć, przesiać je starannie przez sito doświadczenia, aby się nie zmieniły w burzycieli, szaleńców i morderców.
— O, o, o...
— Tak, w burzycieli, szaleńców i morderców — powtórzy! rotmistrz z mocą. — Niemądra, wywrotowa doktryna, nie licząca się z naturą człowieka, z jej namiętnościami i zawiściami, zmienia się w rewolucyach w krwawego wichrzyciela i mordercę, o czem pamiętać powinniśmy przedewszystkiem my, stany uprzywilejowane, przeciw którym zwrócili się, już się zwraca cała nienawiść do istniejącego porządku. Przeto powinniśmy wysłać do Stanów Generalnych jak największą ilość mężów rozważnych, doświadczonych, którzyby powstrzymywali nierozumny rozpęd doktryn wywrotowych, którzyby umieli bronić religii, władzy wykonawczej i tradycyi historycznych Francyi, którzyby nie pozwolili żywiołom, nieprzygotowanym do rządów, zawładnąć wypadkami. Stan trzeci, interesowany więcej od nas w przewrocie politycznym, wniesie do Stanów Generalnych tyle żywiołów skrajnych, tyle fermentów, iż, jeżeli my, rasa historyczna nie zrównoważymy jego wpływu, poniosą doktryny wywrotowe Francyę, jak koń narowisty ponosi niedoświadczonego jeźdźca. A niewiadomo nigdy, gdzie i na czem się jazda szalona kończy.
Z ironicznym uśmiechem niedowierzania słuchała młodzież przestróg rotmistrza. Ten niepowołany, nieproszony przez nikogo prorok kracze ochrypłym głosem kruka: szaleństwa, wichry, mordy! Kto go nauczył tego dziecinnego pesymizmu? Bo przewrót polityczny otworzył nową erg szczęścia dla wszystkich Francuzów. Ograniczając władzę królewską, napełni skarb wypróżniony rozrzutną gospodarką absolutnych władców, usuwając z dworu bandę próżniaków i wyzyskiwaczów, dźwignie podupadłą szlachtę wiejską, usuwaną dotąd od posad i urzędów, znosząc przywileje feodalne zaspokoi potrzeby i ambicye mieszczanina i chłopa. Gdzież tu niebezpieczeństwo? Im prędzej nastąpi przewrót, im radykalniejszym będzie, tem prędzej skończy się nędza ubogich i opadnie ferment powszechnego niezadowolenia.
Młodzież szlachecka, przesiąkła na wskroś ideami wywrotnemi szła z zamkniętemi oczami w objęcia zbliżającej się burzy, nie widząc jej, nie przeczuwając. Stany Generalne zbiorą się w Wersalu, przeprowadzą konieczne reformy, rząd despotyczny ustąpi rządowi konstytucyjnemu i szczęśliwy, uśmiechnięty spokój zapanuje we Francyi. Gdzież tu powód do obaw, do groźnych proroctw? Chyba się rotmistrz chce przypodobać starszemu pokoleniu, spleśniałym mamutom, żałującym porządku feodalnego...
— Koń narowisty nie poniesie nas — odezwał się kawaler de Craon — bo droga do swobody jest równa, gładka bez przeszkód.
W tem porwał znów wicher zamek w swoje objęcia żelazne i, wściekły, że się stare mury opierają jego sile, łomotał do drzwi, do okien, wył, jak bies opętany. Dmuchnął w komin, — buchnął w górę ogień, posypały się iskry, padając z głowniami pod stopy babki marszałka.
Staruszka, która siedziała dotąd skulona w fotelu, podniosła się nagle żywym ruchem młodości. Jej przygasłe oczy rozbłysnęły ponurym odblaskiem przestrachu. Wyciągnąwszy przed siebie ręce, mówiła głosem drżącym:
— Płoną zamki, klasztory, plebanie.... widzę... przelewają się płomienie falą ognistą, huczącą... okropne płomienie... straszne płomienie... taki ogromny pożar... o... spadają głowy... lecą nadół krwawe... tyle głów szlachetnych, pięknych... wszystko spada... wala się w kałuży krwi... o, o, o... król!... Ratujcie króla!...
Zakrywszy twarz rękoma, osunęła się staruszka na fotel.
Wszystkie twarze zmierzchły. Nawet na złych ustach kawalera de Craon zgasł uśmiech ironiczny.
Cisza przeczucia wielkiego nieszczęścia zaległa salon klaracki.
Zwykle wstawała panna de Laval w Castelmoron razem ze słońcem wschodzącem. Dzień był zimą tak krótki, tak wcześnie zapadał wieczór, a ona miała tyle do roboty... Zaraz po śniadaniu dosiadała konia, do obiadu jeździła po folwarkach, badając osobiście położenie swych poddanych. Chciała zdjąć koniecznie z biednego ludu bicz nędzy, ale tej nędzy było tyle — za wiele na dwie hojne ręce i na jedno dobre serce.
Dziś nie opuszczała ciepłego łóżka, chociaż pokojowa rozsunęła już od godziny muślinowe firanki. Z głową wsuniętą w poduszki, z oczyma zamkniętemi, udawała, że śpi.
Nie spała, chciała być tylko sama z sobą, ze swoim żalem do zawiedzionych nadziei.
Jaki ten dzień wczorajszy był bolesny!... Rozproszył brutalnie aureolę bohatera wolności, w jaką jej budząca się miłość przyozdobiła głowę Gastona de Clarac. Ten, w którym pragnęła widzieć wszystkie światła i cnoty nowego czasu, wszystkie nienawiści do nadużyć ciemnoty i samolubstwa, okazał się wstecznikiem, obrońcą stęchłych tradycyi i dziecinnych zabobonów, skazanych przez wiedzę, przez rozum na śmierć bez zmartwychwstania. On, młody, skąpany w blaskach filozofii, przemawiał, zrzędził, jak stary, bezzębny dziad, niezdolny już do wysokiego lotu śmiałej, niezawisłej myśli. A ona obejmowała go już w marzeniach swoim gorącem ramieniem, tuliła się do niego z ufnością.
A jednak...
Miała lat dwadzieścia trzy, mnóstwo książąt, margrabiów i hrabiów wyciągało pożądliwie rękę po jej kwitnącą młodość, świeżą urodę i znaczny posag i wszyscy ci jawni lub domniemani konkurenci przesuwali się obok niej, jak cienie, żaden z nich nie zatrzymał na sobie dłużej jej myśli, jej spojrzeń nawet. On tylko jeden stał przed zwierciadłem jej pamięci, żywy, sięgający mądremi oczyma aż do najskrytszych tajników jej serca, tam, gdzie jeszcze nikt nie przebywał.
Dlaczego on?
Jakie serce ludzkie niemądre... Nie radzi się nigdy rozumu, najwierniejszego przyjaciela człowieka, wierząc zawsze z bezkrytyczną ufnością namiętności, nieświadomemu instynktowi i wyobraźni.
Bo cóż podobało się jej w Gastonie? Że był przystojny? Znała urodziwszych od niego... Że był odważny? Szlachta francuska słynęła zawsze brawurą rycerską... Więc dla czego splotły się jej myśli z nim, jak wiotki powój oplata silny pień? Cały świat odmiennych pojęć, wyobrażeń, wierzeń, oddzielał ją, entuzyastkę wolności, od niego, rzecznika przesądów i zabobonów... Zamilknij, serce niemądre! W stuleciu rozumu, jasnych blasków oświecenia niema miejsca dla kaprysów serca.
— Wyrzucę go z serca, wypędzę z myśli, będę mu obcą, jak on mi jest obcym od wczoraj.
Kiedy tak postanowiła, uczuła dotkliwy ból. nagłego osamotnienia. Było jej, jak gdyby ktoś bardzo drogi jej sercu umarł. Zakrywszy głowę kołdrą, łkała zcicha.
Kilka razy wchodziła pokojowa do sypialni, widząc jednak, że się pani nie rusza, wychodziła na palcach, by nie płoszyć jej snu. Ale kiedy południe nadeszło, a dzwonek hrabianki nie odzywał się, postanowiła ją obudzić. Może nagle zasłabła...
— Panna hrabianka słaba? — odezwała się, nachylając się nad panią.
— Głowa mnie trochę boli.
— Lekarz jest właśnie w zamku, u dzieci kucharza. Jeżeli się pannie hrabiance podoba, każę go wezwać.
— Na moją chorobę niema ziół w aptece, moja dobra Klaretto. Wyleczę się sama.
Rzekłszy to, podniosła się panna de Laval i zaczęła się ubierać.
— Kawaler de Craon przybył właśnie i chciałby złożyć pannie hrabiance uszanowanie — oznajmiła pokojowa.
— Kawaler niech czeka, aż będę ubrana. Powinien wiedzieć, że panny nie przyjmują podczas toalety.
Kawaler de Craon włożył na siebie najlepsze suknie, przyczepił do kieszeni dwa zegarki z brelokami i przypiął do klapy surduta lornetkę a do boku staroświecką szpadę z czasów Ludwika XIV, cały majątek, jaki posiadał. Jeszcze w nocy, wróciwszy z Clarac do domu szwagra, przeczytał sobie rozdział jakiegoś dzieła chemicznego, pół rozdziału broszurki ekonomicznej i przerzucił naprędce Contrat Social Rousseau’a.
Tak uzbrojony, gotów do podboju mądrej panny uczoną gadaniną, przybył do, Castelmoron. Nie bardzo mu było na rękę, że zamiast panny de Laval, przyjął go pan d’Escayrac, stary żołnierz, rządny gospodarz, którego nie można było wywieść w pole strzępami pozbieranej licho wie gdzie erudycyi. Wuj hrabianki był znany w okolicy, jako weredyk.
— Uważałem sobie za obowiązek złożyć panu pułkownikowi uszanowanie — mówił kawaler ze słodkim uśmiechem na złośliwych ustach, kiedy go pan d’Escayrac wprowadził do salonu.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł pułkownik, lustrując wyelegantowaną postać kawalera ale proszę mi powiedzieć, dla czego mnie pan właściwie szanuje?
— Uwielbiamy wszyscy cnoty i światło pana pułkownika.
— Moje cnoty budują okolicę, moje światło świeci jej od lat dwudziestu pięciu, a pan, panie kawalerze, raczyłeś to dopiero dziś zauważyć.
— Ze względu na różnicę wieku, jaka mnie dzieli od szanownego pana, nie śmiałem być natrętnym.
— A dziś odstąpiła pana nagle ta w młodym wieku pochwały godna nieśmiałość?
Stary żołnierz bawił się zakłopotaniem młodego człowieka. Jego bystre oczy przesuwały się drwiąco po wykwintnych sukniach kawalera.
Pan de Craon czuł, że niegrzeczny weredyk odgadł jego zamiary i zrozumiał, że wuj będzie strzegł siostrzenicy przed jego atakami. Przeniknięty, nie wiedział, co z sobą począć. Przekładał trójróżny, złotym galonym zdobny kapelusz, z pod lewego ramienia pod prawe, z pod prawego pod lewe, oglądał nosy lśniących trzewików, kręcił się na krześle. Kłół go ironiczny wzrok pułkownika.
Z tego przykrego położenia wybawiła go panna de Laval. Kiedy się ukazała, odzyskał przytomność kota, który spostrzegł upatrzoną ofiarę. Zgiął się przed hrabianką linią trzciny, muśniętej lekkim wiatrem i odezwał się głosem troskliwym:
— Niepokój o zdrowie pani obudził mnie dziś wcześniej, niż zwykle. Majaki starej hrabiny de Clarac mogły przerazić nawet mężczyznę. Mówi mi bladość pani, że obawiałem się słusznie.
Panna de Laval była w istocie blada, oczy miała podkrążone ciemnemi obwódkami, posuwała się chwiejnym krokiem zmęczenia.
— Dzień wczorajszy podkreśli moja pamięć czarnym atramentem — mówiła, osuwając się miękkimi ruchem cierpienia na fotel.
Usta jej drgały w kącikach, jak u smutnego dziecka.
— Ta cała komedya wstecznicza z przemądrą mową rotmistrza, z dziwacznem proroctwem starej hrabiny, nie jest warta ani jednej łzy pięknych oczu pani. Wielki blask jasnej przyszłości rozproszy wkrótce te ciemności średniowieczne, które są hańbą wieku rozumu i światła.
Wtem zadzwonił na brukowanym dziedzińcu brzęk kopyt końskich i szczęk szabel, uderzających o strzemiona.
Pan d’Escayrac wyjrzał oknem.
Rotmistrz przybył z lordem i z całą swoją eskortą — rzekł.
— Dlaczego tak dworno? — zapytał pułkownik.
— Pan rotmistrz, który straszy nas krwawą rewolucyą, nie rusza się widocznie z domu bez eskorty z obawy przed owym dyabłem czerwonym; — odezwał się pan de Craon, uśmiechnąwszy się zjadliwie.
— My szlachta mamy w istocie powód obawiać się rewolucyi, bo cóż możemy przeciwstawić jej brutalności? Nasze miękkie dobre wychowanie, nasze miękkie jedwabne suknie, nasze miękkie, próżniactwem stoczone dusze? Jedno uderzenie pięści rewolucyjnej rozbije w puch tę naszą wykwintną sztukę towarzyską.
Mówiąc to, obrzucił rotmistrz kawalera wzrokiem pogardliwym.
— Nie z wizytą przybyliśmy z lordem do Castel, lecz z pożegnaniem — mówił dalej. — Otrzymałem nocy dzisiejszej z Tuluzy rozkaz do powrotu. Palą się tam zamki szlacheckie, bandy chłopskie podsuwają się pod samo miasto. Żołnierz niema w takiej chwili prawa używać wywczasu. Zabieram z sobą lorda, którego niczem niezrażona ciekawość angielska chce się przypatrzeć rozruchom chłopskim.
— To jakaś plotka wsteczników — odezwała się panna de Laval.
Zaledwie domówiła tych słów, wbiegł do salonu stary lokaj i zaczął coś szeptać panu d’Escayrac. Wbiegł szybko, zadyszany, on, co przywykł od lat wielu czekać na wezwanie dzwonka i chodzić na palcach w obecności państwa. Snać zaszło coś ważnego.
— Być nie może! — zawołał pułkownik, zerwawszy się z fotelu. — Przywidziało, ci się stary.
— Dałby Bóg, żeby mi się przywidziało monseigneur — mówił sługa. — Ale to, na nieszczęście, nie przywidzenie. Już idą!
— Kto idzie? — zapytała hrabianka.
— Chłopi, proszę panny hrabianki.
— Jacy chłopi?
— Nasi ze wszystkich folwarków.
— Czego chcą?
Stary lokaj, schwycił się oburącz za głowę.
— Powaryowali!
Z dworu, z dziedzińca nadpływał niewyraźny szmer wielkiego mnóstwa zmieszanych głosów ludzkich, podobny do szumu lasu, rozkołysanego w objęciach zbliżającej się burzy.
Rotmistrz wyjrzał oknem.
— Są jeszcze bez broni; to dobrze — pomyślał.
Szmer wzmagał się, rósł z każdą chwilą, uderzał w okna zaimku jakiemiś urywanymi, niezrozumiałymi wykrzyknikami.
— Czego ci ludzie mogą chcieć od nas? — pytała panna de Laval, spoglądając na dziedziniec, na czarne mrowisko ludzkie.
— Trzeba ich wysłuchać — rzekł rotmistrz.
— Tak, trzeba ich wysłuchać.
Zeszli z piętra na dół, na parter, stanęli na kamiennych stopniach schodów. Cały dziedziniec zalała szara, zbita masa drobnych, chudych, wynędzniałych postaci ludzkich.
— Czego chcecie? — zawołał pan d’Escayrac głosem podniesionym.
Odpowiedział mu dziki krzyk, spływ żwirowanych głosów. Z tej wrzawy groźnej, która uderzyła o mury zamku z siłą i łoskotem spienionej fali morskiej, nie można było wychwycić ani jednego wyraźnego dźwięku.
— Czego? — zawołał teraz rotmistrz głosem komendy, kiedy się wrzawa uciszyła.
— Ziemi, chcemy ziemi, naszej ziemi — odezwało się kilka głosów.
Ziemi? Jakiej ziemi?
Hrabianka spojrzała na wuja, wuj na siostrzenicę. Nie rozumieli. Ziemia kastelska należała do Lavalów od kilkuset lat.
— Mówcie tak, abym was mogła zrozumieć — odezwała się hrabianka.
— Niech mówi jeden — rzekł rotmistrz, który stanął obok hrabianki.
Długo namyślał się tłum. Chłopi spoglądali po sobie, szeptali, trącali się łokciami, jeden popychał drugiego. Aż wreszcie wysunął się naprzód jakiś wyrostek. Chuderlawy był, nikły, ale na jego wynędzniałej twarzy malowało się zuchwalstwo.
— Bo to... — zaczął i urwał.
Widok panów, wpatrzonych w niego, onieśmielił go.
— No, tak — mówił, zachęcony z tyłu przez innych młokosów) — Teraz ma być wolność, to my nie poślemy nikogo ze skargą do króla, na wielki sąd i nie zabierzemy naszej dobrej pani wszystkiej ziemi. Zostawimy jej połowę i zamek też, bo co chłopu po zamku, ale króliki i gołębie musi panna hrabianka pozabijać, bo to okrutne szkodniki.
— O jakim to sądzie mówicie? — zapytał rotmistrz.
— O jakimby? O tym wielkim sądzie, co go to dobry król, miłosierny dla ubogiego narodu, zwołał do Wersalu, aby wszyscy mieli po równości. Czy to królowi nie wolno sądzić, kogo mu się podoba i rozdać, co mu się podoba? Czy to on nie jest królem?
— O jakim sądzie mówią? — zapytała hrabianka półgłosem.
— Zdaje się, że w ciemnych mózgach tych biedaków przedzierzgnęły się Stany Generalne na jakiś, sąd, który ma sądzić stany uprzywilejowane. Ktoś tych ludzi obałamucił, podburzył, odpowiedział rotmistrz tak samo głosem przyciszonym, a głośno rzekł:
— Mówicie, że król zwołuje wielki sąd i pozwala wam zabrać wszystką ziemię? Któż wam to powiedział?
Chłopi spoglądali znów po sobie, szeptali, trącali się łokciami i znów odezwał się ów zuchwały wyrostek:
— Kto powiedział, to powiedział, a co wiemy, to wiemy. Wszyscy wiedzą, jako teraz będzie wolność, jako się chłopu należy dobry kęs ziemi. Nasz pot leje się na ziemię, nasze łapy krwawią się na niej, to ona nasza. Chcemy ziemi.
Po raz wtóry podniósł się z głębi tłumu groźny pomruk, rozlał się szeroko, skłębił się, zwarł, zlał we wrzawę jednolitą i uderzył o mury zamku z wściekłością wichru.
— Chcemy ziemi, ona nasza!
Smagana tą dziką wrzawą, której powodu i treści nie rozumiała, stała panna de Lava! odurzona, bezradna. Byli-ż to ci sami ludzie, którzy dziękowali jej codziennie za jej dobre serce, za jej zmiłowanie nad ich nędzą wdzięcznem słowem i uległem spojrzeniem.
Na prawo i na lewo widziała ponure oczy, zmarszczone brwi, złe twarze, podniesione, grożące pięści, słyszała mściwe warczenie i krzyki bezładne. Poznawała w tłumie dobrych znajomych, stare sługi domu Lavalów, robotników, pamiętających jeszcze jej ojca i dziada; pod bramą spostrzegła sędziwego Jana, który, pykając z fajeczki, napełnionej przez nią, nie wysuwał się wprawdzie naprzód, nie krzyczał, nie groził, ale nie bronił jej, nie zasłaniał sobą. A tak serdecznie opiekowała się tym starcem.
Nieprzyjaźń, albo obojętność widziała dokoła siebie.
Za co?
Na skrzydłach niecierpliwości leciała do swego dziedzictwa, miłość z sobą niosąc i błogosławieństwo. Kochała tych ludzi nieszczęśliwych, odtrąconych od biesiadnego stołu dostatku, wierzyła w ich naturalną dobroć i prawość.
A oni?
Nic nie rozumiała, czego właściwie chcieli od niej. Bo przecież ta ziemia, po którą wyciągali drapieżne, chciwe ręce, należała do niej, była własnością jej rodu od wielu pokoleń. Jakiem prawem chcieli jej odebrać to, co do nich nie należało?
Chciała do tych ludzi przemówić, ale nie wiedziała, jak i co.
Stojąc tak odurzona, bezradna, słyszała, jak jej wuj i rotmistrz tłómaczyli chłopom znaczenie Stanów Generalnych, jak pouczali ich, że wolność nie znosi prawa, obowiązku i własności, że nie jest swawolą. Tłómaczyli tak jasno, zniżąjąc się pojęciami i mową dot inteligencyi prostaków, iż dziecko byłoby ich zrozumiało, a tłum nie ruszał się z miejsca, milczący, ponury.
Nie wiedziała, że w tym głodnym tłumie podniósł nagle zdeptaną głowę cały ból wieków, przebudzony z letargu wichrzycielskiem słowem agitatora paryskiego. Wszystkie krzywdy, doznane przez chłopa w porządku feodalnym, wszystkie poniewierki, trudy, znoje, głody, przelany pot i przelana krew lat ośmiuset, cała nędza tego szarego, nędzarza, ryjącego się w ziemi z wysiłkiem kreta, uświadomiła się i zawarczała mściwie. Cóż tych robaków mogły obchodzić Stany Generalne, co filozofia, doktryny, teorye, co polityka? Oni chcieli silę raz dobrze najeść i wypocząć na własnym zagonie, pod własnym, bezpiecznym dachem. Paryski agitator powiedział im, że nadszedł czas wcielenia ich marzeń, że powinni nienawidzieć tych, którzy dotychczas używali, że sam król na to pozwala, żąda tego od nich. Więc uczepili się tego kłamstwa całym bólem, całem łaknieniem wieków, uwierzyli w nie, wierzyć będą, choćby ich Demostenes pospołu z Ciceronem od niego odwodzili.
Pan d’Escayrac i rotmistrz przemawiali spokojnie, przystępnie, zrozumiale, a tłum słuchał ich, nieprzekonany, z chłopskim, chytro-urągliwym uśmiechem. Gadajcie sobie zdrowi, a my co wiemy, to wiemy. Żal wami pięknych winnic i przywilejów? Nic dziwnego. Komuby nie było żal takiego dobra? Ale cóż nam do tego? Naużywaliście się dosyć. I nie chcemy mieć codziennie pełną miskę i własny dach nad głową, bo nam nędza obrzydła. Bylibyśmy głupi, nie biorąc, kiedy wolno. Mówicie, że to nieprawda? I my byśmy tak kłamali, gdyby szło o naszą skórę. Bronicie siebie i dlatego opowiadacie koszałki opałki, aha...
Rotmistrz, zmiarkowawszy, że trudzi się daremnie, poprosił lorda: Niech moi ludzie wsiądą na koń i rozwiną się wzdłuż stajni w długą linię.
— Co pan zamierza uczynić? — odezwała się panna de Laval. — Nie pozwalam u siebie na żadne gwałty.
Nie zwracając uwagi na protest hrabianki, wsiadł rotmistrz na konia, dobył szabli i stanąwszy przed dragonami, rzekł:
Szabli nie używać! Rozbić na komendę kupę łbami końskimi i wyprzeć ją za bramę zamku!
Widok dragonów podziałał na chłopów, jak gałąź, spadająca na mrowisko. Zwarty dotychczas tłum zaczął się ruszać, kołysać, rozprzęgać. Starsi cofali się ku bramie.
— Rozejdźcie się spokojnie, jeżeli nie chcecie, abym użył siły zawołał rotmistrz. — Gdyby to, czego żądacie, było prawdą, śmiałżebym ja, żołnierz, uzbrojona ręka króla, oprzeć się rozkazowi Najjaśniejszego Pana? Okłamał was, obałamucił jakiś zły człowiek, a wy słuchacie pierwszego lepszego łotra, jako te głupie barany, co lezą same w ogień. Wzywam was, po raz wtóry: Rozejdźcie się!
Starsi chłopi, poszeptawszy między sobą, opuszczali wolno, niechętnie dziedziniec, młodzi jednak nie ustępowali. Któryś z nich krzyknął: Na pohybel arystokratom!
Wówczas skinął rotmistrz szablą, podkowy zadzwoniły na bruku dziedzińca. Z siłą taranów uderzyły łby i piersi galopujących koni w mur ludzki, łamiąc go, jak kruche szkło.
Panna de Laval widziała kilku ludzi padających — krzyknęła, zamknęła oczy: roztratują ich!
W tej chwili usłyszała obok siebie głos syczący:
— Brutalny żołdak!
Pan de Craon nie zapomniał nawet w takiej chwili o swoich zamiarach.
Jak woda, w którą ktoś cisnął duży kamień, rozpryskuje się na wszystkie strony, tak rozproszył się tłum po dziedzińcu. Kiedy panna de Laval otworzyła oczy, tłoczyły się resztki uciekających w bramie.
Rotmistrz oddał konia ordynansowi i zbliżył się z kapeluszem w ręku do hrabianki.
— Przepraszam panią, — mówił — że rozporządziłem się u pani, jak u siebie, ale uczyniłem to ze względu na spokój całej okolicy. Co się dziś stało w Castelmoron, jutro powtórzyłoby się niewątpliwie w Clarac, pojutrze w Villeneuve, bunt rozlałby się wkrótce na całą dolinę nadloteńską, gdybym chłopom kastelskim nie był udzielił praktycznej lekcyi poszanowania obowiązującego nas dotąd prawa. Przekonała się pani sama, iż do tych ciemnych i obałamuconych przez jakiegoś wichrzyciela mózgów nie trafia mowa ludzi oświeconych i rozważnych. Tylko siła brutalna przekonywa brutalną ciemnotę, o czem marzyciel Rousseau, który, nie znając człowieka, wysnuł go sobie z fantazyi, nie mógł wiedzieć. Wiem, że to, co mówię i co uczyniłem, wrzyna się ostrym nożem w dobre, szlachetne serduszko pani i przecina nić przyjaźni, jaka zaczęła nas łączyć, ale nie mogę, nie umiem kłamać nawet za cenę pani życzliwości. Mam nadzieję, że mnie wkrótce wypadki rozgrzeszą przed trybunałem pani serca, tymczasem zaś przepraszam za dzisiejsze przykre widowisko.
Pożegnał się z hrabianką, z pułkownikiem, kawalerowi skłonił się obojętnie, nie podając mu ręki, i zawołał na swoich ludzi:
— W drogę!
Już siedział na koniu, kiedy zwrócił się jeszcze do pana d’Escayrac:
— Na jakiś czas będziecie mieli państwo spokój, ale niech pułkownik nie zapomni uzbroić zaufanej służby, bo nie wiadomo, co jutro knuje w swojemi ciamnem łonie. Dziś przyszli chłopi z mową zuchwałą, jutro mogą przyjść z kłonicami, kosami i pikami.
Pochylił szablę przed hrabianką, uderzył konia lekko ostrogami i wysunął się z lordem na czoło dragonów. W bramie odwrócił się i podniósł kapelusz wysoko do góry.
— Do widzenia! — słychać było jego głos z daleka.
Usta panny de Laval drgnęły.
— Do widzenia! — odpowiedziała hrabianka tak cicho, iż jej szept rozpłynął się, nieuchwycony przez nikogo.
W tej chwili zapomniała o doktrynach i całej filozofii, o odmiennych przekonaniach, które rzuciły chłodny cień między nią a rotmistrzem. Gdy za bramą zniknęły mundury dragonów, uczuła w sobie pustkę. Było jej, jak gdyby serce wyszło z niej i biegło drogą do Tuluzy śladem tych mundurów, zlewających się z szarą dalą. Żałowała, że nie pożegnała go ciepłem słowem. Przemawiał do jej chłopów, jak pan, jak rozkazodawca, rozpędził ich siłą, gdy się oparli jego woli, obraził jej najświętsze wierzenia, przekonania, jej pobłażliwość dla tych biednych, obałamuconych ludzi, których trzeba przywiązywać do siebie cierpliwą dobrocią (tak mniemała), miała słuszną przyczynę gniewać się na niego, a jednak... Instynkt niewieści mówił jej, że pod opieką tego stanowczego, męskiego żołnierza, niepodobnego w niczem do gadających rezonerów, przejdzie kobieta bezpiecznie przez życie; serce jej, ocierające się dotąd o sztuczną frazeologię miłosną paryskich światowców, odczuło w szczerej mowie rotmistrza prawą, odważną duszę.
Kawaler de Craon mówił coś do niej „o brutalności żołdaków, o bezwzględności wsteczników“, ale ona nie słyszała jego podstępnego oszczerstwa.
— Do widzenia! odpowiadała swoim myślom szeptem zasmuconego serca.
Przez Pont Neuf w Paryżu szedł jakiś otyły, słusznego wzrostu pan, zawinięty w płaszcz futrzany, z pod którego było widać złocony koniec szpady. Szedł wolno, ociężale, stąpając z góry, jak słoń. W połowie mostu przystanął i spojrzał na Sekwanę.
— Jeszcze lód trzyma — mówił do siebie. — Bardzo dobrze. Trzymaj jak najdłużej, abyś nam przygotował zrozpaczoną armię do walki z tym całym głupim porządkiem, w którym niema miejsca dla mądrej głowy.
Luty miał się już ku końcowi, a okrutny sęp mrozu nie zdejmował śnieżnych skrzydeł z udręczonej Francyi. Król kazał wyciąć swoje lasy dokoła Paryża i Wersalu na opał dla ubogich, ale mróz pożarł szybko lasy królewskie i chłostał dalej nędzarzów lodowatemi rózgami. Co rano znajdowała straż miejska ludzi, leżących na ulicy, uśpionych na zawsze, uduszonych szponami białego potwora.
Nowy Most, zwykle ożywiony, hałaśliwy, miejsce schadzek cudzoziemców, elegantów i kanalii paryskiej, był dziś pusty. Przekupnie, nie doczekawszy się swojej klienteli, pozamykali budy i poszli do domu. Nawet agenci tajnej policyi, którzy tu czatowali na „zwierzynę sprawiedliwości“, woleli myszkować w ciepłych szynkach, niż marznąć nadaremnie na wietrze i mrozie. Tylko przed posągiem Henryka IV klęczał jakiś człowiek i modlił się do kamiennego króla jak do świętego:
— Zmiłuj się nad swoim nieszczęśliwym narodem, wielki królu, wyproś dla nas u dobrego Boga więcej chleba, albowiem miara naszej cierpliwości już się przebrała.
Ludwik XIV kazał wypłacić ze skarbu państwa czterdzieści milionów franków na chleb dla ubogich, posłał własne i królowej srebra stołowe do mennicy, by je przetopiono na monetę; szeroko otworzyły się litościwe ręce panów duchownych i świeckich, bankierów, przemysłowców; klasztory żeńskie i męskie zamieniły się na garkuchnie i przytuliska dla nędzarzów; szlachta wiejska i kler niższy dzielili się z chłopem swoją biedą. Nic to nie pomagało. Najhojniejsza dobroczynność nie jest w stanie nakarmić dwudziestu milionów głodnych, zatrzeć śladów kilkoletnich nieurodzajów.
— Doskonale! — monologował gruby pan. — Pość sobie jeszcze trochę, szara kanalio; niech ci się kiszki dobrze skręcą, by ci rządy dworaków i klechów gruntownie obrzydły i byś się stał posłusznym narzędziem w ręku budowniczych lepszej przyszłości. Syty, ciepło odziany nie lubi hazardu, a nam potrzeba serc i ramion zuchwałych.
Chuchnął w garść.
— Siarczysty mróz! Palce grabieją.
Wsunął ręce w szerokie rękawy futra i posunął się wolno ku ulicy de la Sourdière.
Był już wieczór. Żółte światełka rzadkich latarni nie rozpraszały ciemności, zalegających ulice. Tu i owdzie, na placach; przed kościołami i domami rządowymi paliły się ogniska, przy których grzali się woźnice, policyanci i bezdomne włóczęgi. Jak widma wyglądały z daleka ciemne sylwetki ludzkie na tle krwawych płomieni.
Otyły pan skręcał właśnie w ulicę de la Sourdière, kiedy go ktoś, okutany tak samo w dobre futro, jak on, zaczepił.
— Dobry wieczór! Czy hrabia będzie dziś w Palais Royal? Chciałbym dać panu rewanż za wczorajszą przegraną. Nie lubię wygranych pieniędzy.
— Z przyjemnością odegrałbym od księcia wczorajszą przegraną, ale muszę sobie odmówić tej słodkiej zemsty. Mam dziś wieczór zajęty.
— Hrabia idzie do loży?
Hrabia skinął głową potakująco.
— Tam dziś jakaś zabawa.
— Trochę tańczą.
Może zajdę koło północy na chwilę. Do widzenia.
— Do widzenia.
Z okien pierwszego piętra dużego domu wylewały się na ulicę potoki światła i dźwięki muzyki. Na szybach okien! przesuwały; się cienie głów ludzkich.
— Tańczą — mruknął hrabia. — Francuz bawi się i dowcipkuje zawsze i wszędzie, bawiłby się nawet na własnym pogrzebie, gdyby się wiedźma śmierć na to zgodziła. Wyborny materyał na wesołą rewolucyę.
Zdjąwszy kapelusz, wszedł na pierwsze piętro po schodach, wysłanych puszystym, szkarłatnym dywanem. Światło licznych lamp oświeciło twarz tak niezwykle szpetną, iż kto na nią raz spojrzał, nie zapomniał jej nigdy. Na grubym, krótkim karku, wciśnięta między szerokie ramiona, spoczywała duża głowa, powiększona jeszcze gęstą, rozstrzępioną peruką, zwiniętą u dołu w dwa wałki. Nabrzmiałe powieki, zakrywające oczy, wydatny, mocno nad wklęsłemi, zwartemi ustami zagięty nos i suchy, wyrazisty profil czyniły tę głowę podobną do głowy puhacza, siedzą ego samotnie na gałęzi dębu. Ślady ospy podziobały tę szpetną twarz i popstrzyły ją czarne brodawki.
Brzydota rozśmiesza ludzi, pobudza ich do uwag złośliwych, ale brzydki hrabia miał w ruchach i spojrzeniu coś tak rozkazującego, wyniosłego, iż służba, gapiąca się przez otwarte drzwi na tańczące towarzystwo, zgięła przed nim grzbiety w głębokim ukłonie.
Szpalerem schylonej kornie służby przeszedł brzydki hrabia obok sali, nie raczywszy nawet rzucić okiem na ubrylantowane, ozłocone, lśniące mrowisko ludzkie, które poruszało się w takt muzyki na woskowanej posadzce. Minął długi korytarz. Tu, na ostatnim stopniu schodów, prowadzących na drugie piętro, strzegł wejścia jakiś pan z nagą szpadą w ręku. Na widok hrabiego, usunął się z uszanowaniem, otworzył mu drogę. Drugi pan uzbrojony pilnował na górze drzwi, zamkniętych na mocne zasuwy.
Hrabia zastukał — drzwi się rozwarły — wszedł.
W dużym pokoju, którego całe umeblowanie składało się z kilku stołów, krzeseł i półek na książki i papiery, znajdowało się trzech panów w średnim wieku, należących do dobrego towarzystwa, oo poświadczał ich strój wytworny, starannie ufryzowane peruki, i szpady. Siedzieli każdy przy osobnym stole i przeglądali stosy listów, które wydobywali z opieczętowanych paczek. Kiedy się hrabia ukazał, powitali go lekkiem powitaniem głowy i przyjaznym uśmiechem, jak się wita dobrego znajomego, z którym się nie robi ceremonii.
— Jest dla pana korespondencya z Niemiec, zdaje się, od samego Weishaupta — odezwał się jeden z panów.
Hrabia zdjął futro, usiadł przy stoliku, zarzuconym papierami, i zakopał się w całej górze listów. Czytał uważnie.
— Czego chcą od nas loże niemieckie, Mirabeau? — odezwał się po dłuższem milczeniu szczupły, średniego wzrostu pan z głową młodzieniaszka.
Hrabia Honoryusz Mirabeau, który miał wkrótce zabłysnąć na horyzoncie Francyi jaskrawym meteorem i przypomnieć światu cywilizowanemu słynnych trybunów starego Rzymu, odparł, nie podnosząc głowy od papierów, głosem puzonu:
— Loże niemieckie niecierpliwią się. Pracujemy, według nich, za wolno. Przypominają nam postanowienie jeneralnego konwentu filaletów z r. 1785-go.
— Trzebaby w istocie przyspieszyć rewolucyę — rzekł Adryan Duport, radca parlamentu paryskiego, ów pan z głową młodzieniaszka.
Poczekajmy na Stany Generalne.
Na dole, na pierwszem piętrze tańczyli, bawili się: Bironowie, Broglie’owie, Praslin’y, Castellane’, Rochambeau’y, Aumont’y, Condorcet’y, Latour-Maubourgi, Crillon’y, Beauharnais’e, Larochefoucauld’y, Nomours’y, Noailles’e, Narbonue’y, Montalember’y i wielu innych, książęta, diuki, margrabowie, hrabiowie, kawalerowie, sprzyjający „nowej, ewangielii“, — tańczyli, bawili się, nie wiedząc, że nad nimi, na drugim piętrze radzi tajny komitet masoński nad przyspieszeniem rewolucyi, która im, żonom ich i dzieciom poucina głowy, albo wypędzi ich z ojczyzny, ciśnie między obcych ludzi na poniewierkę i nędzę tułactwa.
I oni należeli do lóż masońskich, ale tylko, jako zwykli „bracia“ lub „czcigodni“, dla których były zakryte tajemnice tajnych komitetów. Bo trzeba było przejść wszystkie stopnie aż do najwyższego, „filozoficznego“, by uzyskać godność skończonego „mistrza poszukiwaczów prawdy“ i poznać ostatecznie cele masoneryi.
Z dusznej, fosforem idei wywrotowych przepojonej atmosfery ośmnastego stulecia, z epoki bez Boga ii cnoty, z epoki rozpusty i mędrkowania, wykłóło się mnóstwo stowarzyszeń, nazywających się rozmaicie, a dążących do tego samego celu, do zburzenia porządku feodalnego i postawienia na jego miejscu nowych form bytu politycznego i społecznego. Pstrzyły się one w dziwaczne etykiety, otaczały się teatralną, spiskową tajemniczością, stroiły się w maski magów, koftów, kabalistów, a były właściwie tylko żywem wcieleniem ducha reformy i przeczenia swojego czasu. Co w książkach, na katedrach profesorskich i w salonach rezonowano, to ubierało się w tajnych stowarzyszeniach masońskich w kształty widome, pochwytne.
Wszystkie te matki-loże angielskie Francyi, wielkie loże szkockie, wielkie loże szkockie obrządku filozoficznego, cztery dyrektoryaty szkockie obrządku świątyni, rady cesarzów Wschodu i Zachodu, matki-loże obrządku egipskiego, wielkie generalne kapituły Francyi, kapituły de Hérédom de Hilwinning i inne, rozrzucone po całej Francyi, tworzące osobne stowarzyszenia, złączyły się, zlały na kilka lat przed rewolucyą w jeden związek, którego władzą naczelną był Grand Orient, a wielkim mistrzem Filip Orleański.
Milion Francuzów, oświeconych i pół oświeconych z różnych warstw, zapisało się do lóż masońskich, ale tylko mała liczba „braci“ wiedziała, o co właściwie idzie twórcom iluminizimu i martynizmu. Jednych pociągały hasła ogólnoludzkiego humanitaryzmu, zestrojonego z duchem czasu, innych zwykła u człowieka ciekawość rzeczy tajemniczych, jeszcze innych poprostu moda, która nakazywała być członkiem jakiejś loży masońskiej.
Przeciętni „bracia“ bawili się we wspaniale udekorowanych salach lóż, wystawiając sobie, że pracują w ten sposób dla szczęścia swojego i ludzkiego, a mistrzowie „zjednoczonych przyjaciół“, des amis réunis, kwiat, sztab wtajemniczonych, splatali tymczasem w ciszy sekretnych komitetów straszliwą sieć, która miała ogarnąć i zdławić chrześcijaństwo i wszystkie trony chrześcijańskie.
Mirabeau był od lat najmłodszych gorliwym adeptem masoneryi. Już w r. 1776 napisał dla swojej loży plan systematycznej walki z istniejącym porządkiem. Posuwając się w górę, stopień po stopniu, należał przed wybuchem rewolucyi do najwyższego rządu nietoperzów masońskich, unikających światła dziennego.
Nie odrywając się od pracy mówił:
— Stany Generalne, nie pokierowane przez nas, nie zdobędą się na czyn stanowczy, z czego jednak nie wynika, żebyśmy je mieli wyprzedzić jakimś krokiem nierozważnym. Najlepiej czekać do maja, a potem zobaczymy, co trzeba będzie zrobić. Zachowanie się dworu wobec Stanów wyjaśni położenie i wskaże nam drogę właściwą.
Przezorność Mirabeau’a nie podobała się widocznie Duportowi, bo podniósł się żywym ruchem natury sangwinicznej z krzesła i rzekł:
— Zdaniem mojem, jest sytuacya zupełnie jasna. Po jednej stronie stoi rząd królewski ze swoim śmiesznym w naszych czasach aparatem despotyzmu, po drugiej naród ze swojemi słusznemi, bo naturalnemi żądaniami wolności.
— O tem wie każda rezonująca pensyonarka, panie radco parlamentu.
— Więc o co panu idzie, panie hrabio prowansalski?
— Wiadomo mi, że pan badał pilnie historyę różnych rewolucyi.
— W istocie! A zatem?
— A zatem, kto chce komuś, czemuś, jakiejś istniejącej sile wypowiedzieć wojnę, ten powinien jej przeciwstawić inną siłę. Gdzież pańska armia bojowa? Bo nie jesteś pan chyba tak naiwnym, żebyś liczył na ramię szlachty i starszego mieszczaństwa. To armia dobra do gadania. Zbyt miękko wychowaną, wytworną jest szlachta dzisiejsza, by się mogła zdobyć na czyn brutalny. Tak samo starsze, zamożniejsze mieszczaństwo, naśladujące zwyczajami i obyczajami szlachtę. Te dwie kasty mogą sformułować, rzucić hasła wywrotu, wykonanie jednak tych haseł trzeba oddać w inne ręce. Gdyby np. panu kazano pchnąć kogoś nożem pod piąte żebro, bardzoby się pan obraził.
— Jak pan może przypuścić...
— A widzi pan, panie oświecony, dobrze wychowany, ślicznie ufryzowany radco parlamentu paryskiego, który, jako znawca różnych rewolucyi, powinieneś wiedzieć, że rewolucya gadana jest zabawką dla doktrynerów, teoretyków, rewolucya zaś żywa — czynem brutalnym, który nie może się obyć bez noża, piki, rusznicy, bez rozlewu krwi wogóle, bez gwałtu. Nikt nie oddaje dobrowolnie władzy, majątku i tym podobnych łagodnych rzeczy. Trzeba mu je odebrać siłą. A gdzież ta siła?
— Naród! — rzekł Duport.
— Wyraża się pan nieściśle, panie prawniku, bo do narodu francuskiego należymy wszyscy: król, książęta krwi, dworacy, duchowieństwo, szlachta, mieszczaństwo starsze młodsze, lud miejski i wiejski. Dziewięć dziesiątych tego narodu, nie wyjąwszy ludu miejskiego i wiejskiego, wszyscy tak zwani ludzie spokojni, tak zwani uczciwi i wszyscy, mający coś do stracenia, choćby ubogi warsztat rzemieślniczy, lub nędzną morgę roli, odwrócę się od nas plecami, gdy się przekonają naocznie, jak wygląda żywa rewolucya.
— Rewolucyi nie robią ludzie spokojni, wielkie masy przeciętnych samolubów. Robi ją kilku, kilkunastu entuzyastów wolności, popartych przez gromadkę zuchów, zdecydowanych na wszystko.
— Widzę, że pan studyował z pożytkiem historyę rewolucyi, panie uczony. Tak, rewolucyę robi kilku fanatyków wolności, czyli entuzyastów, jeżeli się panu ta nazwa lepiej podoba, i gromada zuchów, zdecydowanych na wszystko. Ale gdzież pan znajdzie tych zuchów? Pan ich szuka w narodzie, ja zaś w kanalii.
Mirabeau, który wstał tymczasem z krzesła, skończywszy przegląd tajnej korespondencyi, nadesłanej z Niemiec, mówił niedbałym łonem lekceważenia, spoglądając przytem z góry na kształtną, smukłą postać Duporta wzrokiem dużego brytana, który znosi z pobłażliwością siły zaczepki mniejszego, słabszego psa.
— Trochę dziwnie wyraża się pan hrabia prowansalski, jak na bojownika wolności — zauważył Duport z przekąsem.
— Nie przeczę, a mimo to powtarzam: kanalia!
Tej szermierce przysłuchiwało się z uśmiechem dwóch panów, wyciętych żywcem z żurnala mód. Mieli na sobie obaj galowe suknie dworskie, przybyli bowiem z Wersalu, z przedstawienia teatralnego. Jeden z nich, słusznego wzrostu, doskonale zbudowany, bardzo przystojny, zbliżył się do Mirabeau’a, i rzekł:
— Dajcie pokój szermierce. Radźmy poważnie, co zrobić.
Był to hrabia Aleksander de Lameth, żołnierz towarzysz Laffayette’a w wojnie amerykańskiej, obecnie dworak, zasypany przez króla łaskami, pensyami.
— Radźmy poważnie — powtórzył drugi, Savalette de Lange, wysoki dygnitarz dworski, skarbnik i ulubieniec Ludwika XVI.
Z tego, co powiedziałem, nie wykreślam ani jednego słowa, — mówił Mirabeau. — Powtarzam, iż w pierwszej chwili musi rewolucya szukać swojej armii bojowej, wśród tej warstwy narodu, którą nazywam kanalią, a do której zaliczam wszystkie indywidua bez różnicy pochodzenia i stopnia oświaty, nie mające przy zmianie obecnego porządku nic do stracenia, a wiele do wygrania. Ludzie posiadający są, z wyjątkiem gromadki entuzyastów, zawsze tchórzliwi, słabi, niezdolni do śmiałego czynu. Spętani formułkami pospolitej uczciwości i sprawiedliwości, przeszkadzają w robocie rewolucyjnej, zamiast pomagać. Bo wszelka tak zwana moralność jest w rewolucyach niewygodnym hamulcem. Trzeba druzgotać, burzyć, mordować, a jakże druzgotać, burzyć, mordować, gdy się ma ręce spętane pokorną moralnością chrześcijańską? Powinniśmy sobie zapisać głęboko w pamięci, że w rewolucyi jest dobrem, uczciwem tylko to, co służy jej celom. Wszystko inne należy nazwać przesądem tchórzów[3].
— Zgadzam się bez zastrzeżeń na wszystko, co mówi Mirabeau — odezwał się Lameth — pozwałam sobie jednak zwrócić uwagę na jednę okoliczność, o której nasz przyjaciel zapomniał. Cóż zrobimy, gdy nasze zamiary znajdą opór w większości narodu?
— O, większość narodu, to gromada baranów, którą pasterz prowadzi za pomocą psa i bata — zawołał Duport. — Leniwą, tchórzliwą, samolubną większość trzeba zmusić do szczęścia, do wolności. Gdy się przekona, że wygrała na rewolucyi, przyjdzie sama lizać rękę swoich dobrodziejów.
— Nie mam nic przeciwko psu i batowi, lecz któż będzie naszym psem i batem? — pyłu! Lameth.
Po nieruchomej, bladej twarzy Duporta przebiegły błyski myśli ponurych. Przebiegły szybko i zgasły w ściągniętych groźnie brwiach i w twardych oczach.
Nie odrazu odpowiedział. Potem mówił u wolno, cedząc wyraz po wyrazie:
Nauczyły mnie studya nad rewolucyami starych i nowych czasów, iż istnieje tylko siła, która rzuca wszystkich do stóp rewolucyi i prowadzi, kiełzna ją samą.
A kiedy się oczy Mirabeau’a, Lametha i Lange’a na niego ciekawie zwróciły, rzekł głosem przyciszonym, jak gdyby się lękał sam owej siły:
— Tej sile, niestety, na imię: teror!
W tajnym gabinecie „Zjednoczonych Przyjaciół“ nastała taka cisza, iż było słychać oddech obecnych. Z dołu, z pierwszego piętra, z sali zabaw przeciskały się przez sufit stłumione, łagodne dźwięki wykwintnego menueta i było słychać szelest stóp, obutych w cienkie trzewiki, posuwających się na woskowanej posadzce.
— Niestety, teror — mówił Duport żywiej, jak gdyby chciał siebie samego przekonać. On jeden zmusza bierną większość do posłuszeństwa. Gdy spadnie kilka głów zbytecznych, reszta staje się ze strachu miękką, jak wenecka rękawiczka. Bo któryż przeciętny panicz lub mieszczuch chciałby walczyć z ludźmi, gotowymi na wszystko?[4]
— Skądże jednak wziąć tych ludzi, gotowych na wszystko? — wtrącił Lameth.
— Dostarczy ich nam nędza przedmieść przy pomocy pieniędzy. Nieurodzaj, głód i mróz pracują dla nas od lat kilku. Trzeba przysposobić bandę trybunów ludowych i rzucić zuchwałych szczekaczów na ulice, do szynków, do kawiarni. Taki szczekacz przysłuży się nam za kilka franków dziennie więcej od całego legionu rezonujących filozofów salonowych, którzy cofną się niewątpliwie w chwili stanowczej, przerażeni grozą żywej rewolucyi.
Mirabeau słuchał w milczeniu, wygrywając palcami na stole jakąś piosenkę uliczną. Drwiący uśmiech igrał na jego grubych, zmysłowych wargach, kiedy się odezwał:
— Nie spodziewałem się takiej krwiożerzości po delikatnym Duporcie, ulubieńcu czułych dam, roztkliwiających się dziecinnemi bredniami tego fantasty genewskiego. Jak na kapłana humanitaryzmu filozoficznego, jest jego recepta trochę dziwna, nie powiem jednak, żeby nie była skuteczną. W rewolucyach można w istocie, trzeba nawet czasami poświęcić dobrej sprawie kilka, kilkadziesiąt, choćby kilkaset zbytecznych głów, których nawet pies nie będzie żałował, ale bywa to zawsze grą niebezpieczną, zwłaszcza wtedy, gdy się wodzowie posługują do roboty grubszej kanalią. Wbrew śmiesznej gadaninie Rousseau’a o czystości, dobroci i szlachetności pierwotnego człowieka, pozwolę sobie twierdzić, że człowiek bez kultury i wychowania jest drapieżnem zwierzęciem, które się upaja krwią, jak każde drapieżne zwierzę, upoiwszy się zaś, odurzywszy, szaleje. Radzi Duport steroryzować obojętnych lub nieprzychylnych rewolucyi postrachem, ale jakiż teror znajdzie na ciemnych, dzikich, oszalałych swobodą i bezkarnością wykonawców swojej rady, gdyby im przyszło na myśl zagarnąć dla siebie owoce wywrotu?
— Mirabeau zabawia się w Kassandrę, widzi strachy — zauważył Lameth z przekąsem.
— Mirabeau widzi tylko prawdziwego człowieka — odpowiedział Mirabeau głosem podniesionym, który dudnił, jak grzmot — prawdziwą kanalię, rozzuchwaloną w anarchii, pijaną zapachem dymiącej krwi, a nie widzi w tej chwili środka powstrzymania tej kanalii w szalonym rozpędzie budzenia.
— Ale my go widzimy — wtrącił Duport.
— Gdzie, jaki?
— Przygotujemy sobie takich wykonawców, którzy posuną się tylko do wskazanej przez nas granicy.
— W jaki sposób chcecie sobie panowie przygotować owych posłusznych wykonawców rewolucyi? — pytał Mirabeau.
— Ucząc ich cnoty obywatelskiej, karności, poszanowania władzy, prawda.
— Burząc powagę władzy, prawa? Bo od tego musi zacząć każda rewolucya.
— Na miejscu władzy zdruzgotanej stanie władza nowa, silniejsza, oparta na woli narodu.
— Nie sądziłem, żebyście panowie byli takimi optymistami — rzekł Mirabeau. — Przemawiacie, jak doktrynerzy książkowi, którzy nie mają wyobrażenia o naturze ludzkiej. Zdaje się wam, że człowiek przeciętny żyje teoryami, jak my entuzyaści wolności, że mu wystarcza czysta idea, a tymczasem olśniewa czysta, od życia oderwana idea tylko nieliczną gromadkę mózgów. Postępowaniem ludzi przeciętnych, nieoświeconych i oświeconych, kierują wszędzie i zawsze instynkty, namiętności, interesy osobiste, ambicye, zawiści i nienawiści, cala ta samolubna, podła banda doradców człowieka, którą w czasach spokojnych trzymają na obroży: prawo, władza wykonawcza i kultura. W rewolucyach pęka ta obroża i wówczas wylewa się podłość ludzka na ulicę, na jasny dzień straszliwą powodzią. Chcecie powołać do roboty rewolucyjnej kanalię, hałastrę, nie mającą nic do stracenia, a wszystko do wygrania? Nie przeczę, że to w: pierwszej chwili doskonały sprzymierzeniec. Cóż jednak zrobicie, wy, oświeceni filozofowie i doskonale wychowani światowcy, gdy kanalia, spuszczona z łańcucha prawa i władzy, zasmakowawszy w bezkarności, w łatwym łupie, pijana przelana krwią, zbrodnią, zacznie was teroryzować? Siłę brutalną ujarzmia tylko siła brutalna, najpospolitszy opryszek, uzbrojony w drąg, jest mocniejszy od najgenialniejszego filozofa. I dlatego radzę zaczekać do otwarcia Stanów Generalnych. Może nam pomoc motłochu nie będzie potrzebna, może rząd, usłyszawszy z trybuny sejmowej potężny głos ducha czasu, nie będzie się opierał, może wypadki tak się ułożą, iż obędzie się bez teroryzmu i pomocy kanalii. Na niebezpieczne eksperymenty będzie zawsze czas. To rzekłszy, mam honor powiedzieć panom dobranoc, bo spieszę się do mojej rozkosznej, sentymentalnookiej Coulonki, której słodki świergot miłosny działa na mnie, jak opium. Zapominam w jej objęciach o podłości życia.
Cyniczny uśmiech satyra zeszpecił szpetne, zmysłowe usta Mirabeau’a, kiedy opuszczaj tajny komitet „zjednoczonych przyjaciół“.
— Niepoprawny rozpustnik — rzekł Duport.
— Trzeba mu przyznać, że ma dobry gust — zauważył Lameth, — tancereczka warta buzi. Dziw, że się taka wiotka, śliczna dziewczyna mogła rozkochać w takim brzydkim słoniu.
Rozwiązłe życie zaczyna oddziaływać niekorzystnie na mózg Mirabeau’a — mówił Duport. — Naplótł nam dziś takich bredni, iż gdybym nie znał jego szczerych przekonań rewolucyjnych, miałbym prawo posądzić go o zamiary zdradzieckie. Może nastroił go pesymistycznie jaki natrętny, niegrzeczny wierzyciel. Wieczne długi uprzykrzają mu życie. Trzeba napełnić kieszeń mamoną, żeby nam nie odstraszał ludzi kassandrowemi przestrogami.
Worek dziurawy — odezwał się Savetelle de Lange. — Skarbca królewskiego potrzeba, by jemu kieszeń zapchać. Niech sobie gada, bo jest od gadania, tylko jako mówca będzie nam pożyteczny, a my róbmy swoje, nie zważając na jego krakanie. Ty, Duport, przygotuj plan organizacyi rewolucyjnej, Lameth niech się zajmie wymustrowaniem szczekaczów ulicznych i kawiarnianych, ja zaś postaram się u księcia Orleańskiego o pieniądze, bez których nic zrobić nie możemy. Na szczekaczów ulicznych trzeba wybierać dużych drabów, z płucami byka, żeby mogli dobrze ryczeć.
Mirabeau szedł ulicami Paryża ociężałym, kołyszącym się krokiem, spracowanego wołu.
Nie miał dziś humoru. Wierzyciele grozili mu pozwami, procesem, więzieniem.
— Ciągle ta podła golizna „sacré“ — zaklął.
Należał on, mimo historycznego nazwiska i tytułu, do bezdomnego proletaryatu, który nie miał nic do stracenia, a wszystko do wygrania. Nieżyczliwy los uwziął się na niego, wiatr wiał mu w oczy od urodzenia.
Mirabeau’owie, pochodzący z rodziny włoskiej, słynęli z urody. On tylko jeden przyszedł na świat tak potwornie brzydki, iż jego ojciec mówił o nim, o dziecku: Mój syn jest szpetniejszy od dyabła! Odziedziczoną niewiadomo po kim brzydotę powiększyła jeszcze ospa, podziobawszy mu twarz.
Mirabeau’owie byli znani z gwałtowności, dumy i niezależnego usposobienia, które posuwali aż do niegrzeczności względem królów. Studzili oni wszyscy gorący temperament na polach bitew, służyli wszyscy wojskowo.
I Honoryusz odziedziczył burzliwy temperament swojej rasy; nazywano go w domu „monsieur l’Ouragan, comte la Bourrasque“. Gdyby był miał sposobność nasycić gwałtowną duszę niezwykłemi wrażeniami wojny, byłby się był może uspokoił, ustatkował. Ale panowanie Ludwika XVI nie potrzebowało wojowników. Zamiast bić się, nieść szaloną głowę na krwawe pola, grał w karty, robił długi, romansował, uwodził i porywał młode mężatki.
Na nieszczęście był ojciec tak samo gwałtowny, jak syn. Dziewiętnastoletniego chłopca za to, że przegrał w karty czterdzieści luidorów, kazał margrabia de Mirabeau zamknąć w twierdzy Ilf. Uwolnionego z więzienia ożenił, mniemając, iż życie w małżeństwie odmieni „narwańca“. Lecz kiedy młody małżonek wydał w przeciągu roku sto tysięcy franków, zamiast przeznaczonych mu ośmiu, osadził go powtórnie na pokucie, tym razem w twierdzy Manosque.
Połowę młodości przegnił Mirabeau w więzieniu, włóczony z twierdzy do twierdzy. Szarpiąc się w pętach prawodawstwa, które pozwalało rodzicom pastwić się nad dziećmi, pochłaniał chciwie wszystkie nowinki, obiecujące jednostce wolność indywidualną. Czytał, myślał dużo w ciszy fortec. Inni, jego rówieśnicy, bawili się rezonowaniem wywrotowem, on zaś czuł na sobie, na swojej głowie nieszczęsnej nieznośny ciężar feodalizmu.
Skazany za porwanie margrabiny de Monnier na śmierć, ścięty „in effigie“, uciekł z Francyi i poniewierał się przez szereg lat w Anglii, Szwajcaryi i Holandyi w błocie nędzy. Niepospolicie zdolny, niepospolicie pracowity, utrzymywał się z pióra. Dwanaście godzin dziennie siedział przy biurku, żeby zarobić nędznego ludwika. Kogo innego podziwianoby za taką wytrwałość, ale jemu, „brzydszemu od dyabła narwańcowi“, szkodziły nawet jego cnoty. Ojciec, dowiedziawszy się o jego pracowitości, nazwał go pogardliwie „marchand de paroles“.
Klątwa wszystkich ludzi utalentowanych, niepospolitych, ścigała Mirabeau’a od kołyski; jego własna rodzina nietylko że go nie oceniła, lecz zohydziła go w całej Prowancyi. Wyparł się go ojciec, odtrąciła go żona, pogardzili nim krewni, oczerniali go sąsiedzi. Obwołano go rozpustnikiem, szubrawcem, człowiekiem bez czci i wiary.
Lubił on w istocie uciechy Wenery, Bachusa i stołu, ale któż ich nie lubił w stuleciu ośmnastem? Był ateuszem, materyalistą, wywrotowcem, ale który oświeceńszy młody szlachcic owego czasu nie przesiąkł ideami filozofów i rewolucyi? Wszyscy używali życia i bawili się w krytyków społecznych, w reformatorów. Ascetów, męczenników religijnych i cnotliwych idealistów nie wydały doktryny encyklopedystów i dyabelski śmiech Voltaire’a.
Mirabeau czuł głęboką krzywdę, wyrządzoną mu przez los, rodzinę i życie. Jak stary, chory pies, wypędzony za bramę rodzinnego podwórza, musiał się poniewierać w pośród obcych, jak najnędzniejszy wyrobnik musiał walczyć o byt, on — Mirabeau, możnego domu najzdolniejszy przedstawiciel. Nikt z pomiędzy tych, co obrzucali go błotem, nie sięgał głową do jego kolan. W wielkiej gromadzie teoretycznych wywrotowców rozumiał on jeden ducha rewolucyi, znał człowieka i zdawał sobie sprawę z trudnej sztuki rządzenia ludźmi. Jego jednego nie obałamuciły optymistyczne nadzieje doktrynerów. Białego wróbla prześladowały; skubały szare wróble, nienawidząc go za to, że wyróżniał się w świegocącym tłumie.
Despotyzm ojca i despotyzm więzienia nauczyły go nienawiści do wszelkiego despotyzmu wogóle. Prześladowania, poniewierka, ohydna walka o byt, nędza, uczyniły go nieprzejednanym wrogiem porządku, który nie umiał takiemu olbrzymowi woli, pracy, energii i talentu, jak on, wyznaczyć należnego mu miejsca.
— Kopnę tę spróchniałą budę, że rozleci się, jak stara, zgniła beczka — mówił do siebie, idąc pustemi ulicami Paryża.
Szedł do swojej ostatniej kochanki, do baletniczki Coulon. Pierwsza, margrabina de Monnier, zdradziła go dla kogoś innego.
Kiedy skręcał w jakąś boczną ulicę, buchnęła na niego z ciszy wieczoru dzika wrzawa ryczącego tłumu. Słyszał łoskot rozbijanych drzwi i brzęk tłuczonych szyb. Coby to mogło być? Paryż był dotąd spokojny.
Przyspieszył kroku. Strażnik miejski przebiegł obok niego z pospiechem.
— Hej, policya! Co się tam dzieje? — zawołał.
Strażnik nie odpowiedział, pędząc, jak opętany.
— Temu spieszno. Oberwał po łbie.
Przed sklepem piekarza mrowił się tłum obdartusów. W rozbitem oknie wygrażał pięściami człowiek w białej, nocnej czapce, wrzeszcząc na całe gardło:
— Policya, straż!
Odpowiedział mu śmiech.
— Twoja policya umyka jak zając, złodzieju, rozbójniku! Trzy liwry, dwanaście sous’ów bierzesz za cztery funty chleba? Pijawko! Tuczysz się na krwi biednego narodu? Rabuś! rozwalić mu budę!
Taran z pleców ludzkich podważył drzwi. Pękły. Hucząca fala motłochu wpadła z szumem do piekarni. Po chwili wylatywały oknami na ulicę bochenki chleba. Chwytały je kobiety, chwytały dzieci, uciekając z łupem zdobytym. Jakiś nędzarz usiadł w rynsztoku i wpił zęby w chleb. Jadł, szarpał łapczywie czarny zakalec, żarł, błyskając dokoła groźnemi ślepiami: śmierć temu, ktoby się ośmielił przeszkodzić mi w biesiadzie.
Z rękoma, skrzyżowanemi na piersiach, przypatrywał się Mirabeau temu widowisku.
— Już się zaczyna. Armia bojowa Duporta gotowa. Dość krzyknąć: za mną! a motłoch runie naprzód z głową pochyloną. Tych chce Duport nauczyć mądrą gadaniną sforności obywatelskiej? Ideolog, papierowy polityk.
—Leciały oknami bochenki, bułki, leciały worki z mąką. Jeden z nich rozpruł się — mąka posypała się na bruk. Jakiś chłopak wziął garść białego prochu i upudrował sobie rozwichrzone włosy.
— Perukarz, arystokrata! — zaśmiały się kobiety.
Dziewczęta obsypawszy się mąką, otoczyły chłopaka kołem.
— Może „monsigneur“ pozwoli z nami menuecika? — zapraszały go z nizkim ukłonem do tańca.
A chłopak zadarł głowę do góry, położył rękę na lewem biodrze, niby na głowni szpady i odparł końcami ust:
— Margrabiowie nie tańczą z kanalią.
Znów śmiech, wesele.
Wewnątrz piekarni słychać było krzyki, klątwy, łoskot. Teraz wylatywały na ulicę poduszki, pierzyny, krzesła, stoły, graty kuchenne, lampy, obrazy — cały dobytek piekarza. Wyleciał w końcu on sam, a za nim jego czeladnicy. Padli na pierzyny, na brzuch, wywijając nogami w powietrzu tak pociesznie, iż Mirabeau nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Tragikomedya!
— Widzicie ich — podrwiwała jakaś baba leżą sobie w pierzu, w cieple, jak królowie i jeszcze nie kontenci. Arystokraci, nygusy.
Śmiał się Mirabeau, śmiał się ktoś drugi tak samo, jak on, przypadkowy świadek samorządu ludowego. Przechodził ulicą i przystanął. Śmiał się głośno, całem gardłem, parskał, rżał, jak koń.
O kilka kroków od niego stał jakiś olbrzym, tak samo ospowaty, potwornie brzydki, jak on, odziany w wytartą płaszczynę, podusili wiatrem. Była jednak różnica w ich brzydocie. Nieznajomy odpychał brzydotą plebejusza, którego czaszki i profilu nie zdążyła jeszcze wyrzeźbić świeża kultura lat kilkunastu. Jego rozlane, płaskie rysy nie spajały się, w całość charakterystyczną.
Od tego szpetnego plebejusza biła ogromna siła barbarzyńcy, świadomego swojej surowej, dzikiej potęgi. Biła z wyniosłej postawy, z śmiałego ruchu głowy, cofniętej w tył, z ust cynicznych, pogardliwych.
Mirabeau nie znał tego człowieka, nie wiedział, że jego nazwisko historyczne zestawią kiedyś potomni z nazwiskiem tego nieznanego dziś jeszcze plebejusza, jedni przeklinając je, drudzy uwielbiając.
Spojrzeli na siebie — Mirabeau i Danton, dwa lwy rewolucyi francuskiej, dwa potężne narzędzia ewolucyi historycznej, które geniusz ludzkości przeznaczył na tarany do rozwalenia zmurszałej warowni feodalizmu. Jeden rozpocznie, drugi dokończy dzieła zniszczenia. Obadwaj, odchodząc w światy inne, będą żałowali swojej gwałtowności.
Mirabeau i Danton! To walący się łoskotem dąb królewski Burbonów.
Spojrzeli na siebie zdziwieni i pozdrowili się odruchem mimowolnym ręki, uchylając kapeluszów.
Tłum rzucił się na krzesła, stoły, graty z furyą rozjuszonego byka. Tłukł wszystko, druzgotał, tratował, darł poduszki, pierzyny, rozkoszując się niszczeniem, tarzając się z radością w gruzach.
Mirabeau przestał się śmiać. Odwrócił się od tej bezmyślnej orgii burzenia.
— Podła kanalia! — mruknął.
A Danton trzymał się za boki i zanosił się od śmiechu.
— Doskonałe! Wprawiaj się hołotko! Twoja nierozumna zapalczywość będzie niezadługo potrzebna. Na pohybel całej przeszłości!
I jemu, ambitnemu, życia chciwemu dziecku z gminu, inteligentnemu proletaryuszowi, adwokatowi bez klientów, było za ciasno, za duszno w wykwintnych, arystokratycznych ramach Francyi ostatnich Ludwików. Coby on robił w salonach ze swojem wychowaniem i apetytami zaledwie przez kulturę muśniętego barbarzyńcy? A tylko przez salon szło się do karyery.
Błyskało się nad Francyą....
Od wschodu do zachodu, od północy, do krańców prowincyi południowych przebiegały na zachmurzonym, horyzoncie królestwa Bourbonów węże fosforyczne, zbliżającej się burzy zwiastuny złowróżebne. Przebiegały, prójąc ciemności blaskiem jaskrawymi, a tam, gdzie zaświeciły na mgnienie oka, na sekundę, odsłaniały obraz zniszczenia... pożary, ruiny. Paliły się zamki szlacheckie, waliły się plebanie księży, słupy dymu, przepojonego płomieniami,, szły ku niebu, rozgniewanego ludu świadectwa wymowne.
Agitacya tajnych stowarzyszeń masońskich i rewolucyonistów paryskich wydała już owoce. Chłop, obałamucony kłamstwami wichrzycielów, wcielał po swojemu „wolność i rozkaz dobrego króla“.. Pomagały mu szumowiny całej Francyi.
Ze wszystkich nor i dziur, z kryjówek leśnych i górskich, z zaułków przedmieść miejskich wyległa na drogę, na jasny dzień cała plugawa kanalia. Ci, którzy unikają w czasach spokojnych słońca, wszystkie dzicze ciemności, nocy — złodzieje, kłusownicy, przemytnicy, fałszerze, włamywacze, rabusie, bandyci, mordercy, cala umiłowana czeladź grzechu, zbrodni, wyroiła się na gościńce, zlewała się w bandy po kilkaset głów, ciągnęła od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, pomagając ludowi wznosić „gmach wolności“.
Jeszcze Stany Generalne nie miały czasu zebrać się w Wersalu, kiedy do Paryża doszły wiadomości o trzystu napadach, dokonanych na zamki, plebanie, ratusze i magazyny zbożowe.
Trzeszczał dąb królewski na górze i na dole, w koronie i w korzeniach, trzeszczał coraz głośniej, coraz wyraźniej. Władza na prowincyi, zdumioną wichurą, stała bezradna, bo jakże pochwycić wroga, który zjawia się niespodziewanie to tu, to tam, pokazuje się, ginie, wymyka się z rąk? I jakże zastosować środki gwałtowne do wichrzycielów, których samowolę oklaskuje prawie cała oświecona Francya? Czekajcie na Stany Generalne! One wrócą krajowi spokój!
Zmiarkowała czeladź grzechu i zbrodni, iż nadeszły czasy jej żniwa. Tak się rozzuchwaliła, że ciągnęła gromadnie „na robotę“ do samej stolicy. Stróżowie rogatek paryskich zachodzili w głowę, nie mogli pojąć, skąd biorą się, czego chcą te dziwne postacie, które wchodziły do miasta w pierwszych miesiącach tysiąc siedmset ośmdziesiątego dziewiątego roku? Cóż to byli za ludzie, owi w łachmany odziani, brudni, nieczesanym nigdy włosem obrośli, w pałki i drągi uzbrojeni drapichruści, spoglądający z podełba, jak głodne wilki, jak zbóje? Czegóż może chcieć ta hołota w stolicy?
Dowiedziała się policya rychło, czego taka hołota mogła chcieć w Paryżu, w wielkim skarbcu bogactw całego świata, kiedy kradzieże i rozboje uliczne zaczęły niepokoić mieszkańców, kiedy od czasu do czasu ginęli strażnicy, pchnięci nożem.
W Palais Royal tymczasem, w kawiarniach, szynkach, traktyerniach, w salach gry burzył się cały żywioł fermentujący Paryża. Wszyscy, którzy nie umieli sobie znaleść, zdobyć wygodnego miejsca przy biesiadnym stole życia: proletaryat inteligetny, wyciągający niecierpliwie ręce po pełną miskę, rozbitkowie, wyrzuceni własną lekkomyślnością na brzeg nędzy, zawiedzeni, zrozpaczeni, pominięci przez, sławę, ambitni, zepchnięci w niziny społeczne, grzesznice, wyplute na bruk uliczny, młodzi adwokaci, dziennikarze, lekarze, studenci, podupadli margrabiowie, w rynsztoku niedostatku i rozpusty obłoceni hrabiowie, kawalerowie, malarze, aktorzy, aktorki, kokoty i ulicznice — wszystkie nienasycone jeszcze, a chciwe użycia i apetyty i ambicye, wszystkie zawiedzione nadzieje, zwichnięte karyery, wykolejone, złamane zdolności i półzdolności, roztrwonione majątki, zmarnowane stanowiska, tłumione namiętności — syczały codziennie, od rana do późnej nocy w murach pałacu Orleanów sykiem żmii, rzygały ku wyżynom społecznym jadem zawiści i nienawiści. Idee wywrotowe wpadły płonącą pochodnią w tę ogromną kupę materyału palnego i roznieciły pożar, który wyleje się wkrótce z kawiarni, szynków, traktyerni, sal gry, krwawemi płomieniami na ulicę, z ulic na przedmieścia, z przedmieść na drogę do Wersalu i dalej i dalej, aż ogarnie całą Francyę morzem ognistem.
Przyszli trybunowie ludu z płucami turów wskakiwali na stoły, na krzesła, wdrapywali się na drzewa i „uczyli naród wolności“, rycząc oszczerstwa, obelgi, kłamstwa na królowę i braci królewskich, na szlachtę i duchowieństwo, podburzając, zachęcając głodnych słuchaczów do grabieży.
— Nigdy nie ofiarowano zwycięzcom bogatszego łupu — wyjąkiwał w kawiarni Foy chuderlawy Kamil Desmoulins z gębą kąsającego pinczera, — Czterdzieści tysięcy pałaców, hotelów, zamków, dwie piąte dóbr Francyi, będą nagrodą dzielności, odwagi. Ci, którzy nazywają się zdobywcami Francyi, będą sami zdobyci. Nie obawiajmy się wojny domowej! Nie będzie jej, albowiem jesteśmy liczniejsi od szlachty, więc silniejsi. Nie lękajmy się policyi! Ten nikczemny, tysiącgłowy potwór stracił władzę członków. Sparaliżował go strach. Jego oczy oślepły, jego: uszy ogłuchły. Tylko my, patryoci, naród, mamy prawo widzieć i słyszeć. Niech żyje wolność, niech żyje naród!
Obok przyszłego „prokuratora latarni“ stał Danton. Ironiczny uśmiech rozjaśniał jego „posępnie, tragicznie szpetną“ twarz, kiedy, mówił, klepiąc przyjaciela protekcyonalnie po ramieniu:
— Brawo, Kamilku, ale byłoby lepiej, gdybyś te wszystkie ładne rzeczy wydrukował, bo z języczkiem nie umiesz sobie radzić, biedaku. Mielesz nim, niby kusy pies ogonem. I płucka twoje na nic. Miechy kowalskie nie miałyby z nich pociechy.
„Kamilek“ posłuchał przyjaciela. Wydrukował te „wszystkie ładne rzeczy“ na szarej, ordynarnej bibule, nazwał je La France librę i puścił w świat. Szare, ordynarne świstki rozleciały się po ulicach Paryża, pofrunęły, jak ptactwo spłoszone, od miasta do miasta, od wsi do wsi, a gdzie upadły, tam zacierał z radością, ręce drobny mieszczanin, chłop, wszelaki głodny, wydziedziczony, spoglądając pożądliwie, żarłocznie na pałace, hotele, zamki, plebanie, na ziemię szlachty i księży.
— Niech żyje wolność! niech żyje naród! — wykrzykiwał, gotując pikę, kłonicę, widły.
Nadeszły ostatnie dni kwietnia.
Roił się Paryż, jak olbrzymie mrowisko. Gęsto ciągnęły ulicami piesze i konne patrole, gmachów rządowych strzegło wojsko, cała policya była na nogach, ustał ruch kołowy; wzdłuż domów, tam i na powrót przewalała się bezustannie fala ciał ludzkich.
Stolica wybierała posłów do Stanów Generalnych.
Przed kościołami, na zbiegach ulic, na placach, wszędzie, gdzie się większa gromada mogła pomieścić, otaczał tłum, słuchający w skupieniu, jakiegoś mówcę, który „uczył naród wolności“. Trybunowie ludowi, „szczekacze“ Duporta i Lametha, zwerbowani w norach pałacu królewskiego za pieniądze księcia Filipa, Już pracowali.
Pracowali uczciwie, nie szczędząc płuc i żywych gestów, pracowali sumiennie za kilka franków, mówili bowiem, ryczeli aż do potu, aż do zemdlenia języka.
Tłum słuchał i dziwił się.
Przywykł on dotąd ulegać władzy królewskiej bez szemrania, obawiać się karcącej ręki sądów, schodzić ostrożnie z drogi policyi, a oto dowiedział się, że władza istniejąca straciła swą moc, albowiem blask majestatu monarszego spłynie teraz na niego, na naród, który będzie sobie sam; rozkazywał przez swoich przedstawicielów przywykł spoglądać z uszanowaniem na księdza, na szlachcica, jako na szczyty społeczne, na twórców kultury i sławy Francyi, a oto uczono go, że ksiądz, to nikczemny kłamca i obłudnik, szlachcic zaś to potomek złodziejów, rabusiów, obcych przybłędów, którzy ukradli ludowi wolność i mienie.
Tłum w śródmieściu słuchał i rozchodził się spokojnie, ważąc w zdziwionej duszy, nową prawdę, rozprawiając w szynku przy lampce wina o nowych czasach. Dobrze byłoby, gdyby się tak stało, jak głosili mówcy, ale prawdaż to? Jeszcze policya pilnowała na ulicach porządku, jeszcze wojsko królewskie pilnowało gmachów rządowych, przeto będzie rozumniej czekać na Stany Generalne.
Tak rozumowali drobni urzędnicy, kupcy i rzemieślnicy zamożniejszych części miasta, mający coś do stracenia, jakiś dom, sklep, a potem zobaczą, jakie stanowisko trzeba będzie zająć wobec rządu...
Ale na przedmieściu św. Antoniego nie słuchały gromadki nowej „ewangelii“ w milczącem skupieniu. Tu pracowały nędza i grzech od dawna dla rewolucyi, tu agitowały głód i wódka skuteczniej od najzręczniejszych „szczekaczów“ ulicznych, tu nie miał nikt nic do stracenia, nie żałował nikt cuchnącej nory, cuchnących łachmanów i pustej miski, tu ukrywała się i czekała na robotę cała czeladź zbrodni, która przybija z prowincyi do stolicy.
Rzęsistymi oklaskami, radosnem wyciem dziękował motłoch przedmieścia mówcom za „naukę wolności“. Bo jakże nie miał klaskać i radować się, dowiedziawszy się, że teraz będzie mu wszystko wolno, jemu, któremu dotąd nie było nic wolno, że możni i bogaci, obryzgujący go błotem ulicy, są mu równi, mniej, niż równi, bo zależni od niego, od narodu-suwerena?
Mieszczanie śródmieścia, mający coś do stracenia, słuchali z ostrożną przyjemnością obietnic trybunów, czekając na dalszy przebieg wypadków. Ale on, bezdomny motłoch, który posiadał w całym majątku dziurawa kapotę, podarte pantalony, pogiętą łyżkę cynową i wyszczerbioną miskę, nie miał potrzeby ani ochoty być rozważnym. Policya? Także strachy! A jakże... Niejednemu policyantowi skórę wy Karbował, a gdy dobrze poszło, to go i nożem połaskotał. Koza, sądy? He, he, he... Nie raz, nie dwa siedział w kozie, stawał przed sadami i cóż mu było? Dostał czasem po pysku na odwachu, wyszturchano go w najgorszym razie, wsypano mu na grzbiet kopę batów — i dobra. Czy to kto od tego umarł? Czy to on książę, żeby się obrażał?
Kiedy wolność, to wolność...
Cóżby to była za wolność, gdyby wolnemu obywatelowi nie było wolno pokazać bogatszemu, szczęśliwszemu pięści, napluć mu w oczy, znieważyć go, unurzać w błocie? Trzeba sobie koniecznie trochę pohulać, zabawić się kosztem pyszałków, przed którymi się wczoraj uchylało czapki.
Przedmieściem, za miasto szły karety, allemandy, powozy... Widzicie ich, próżniaków, wyzyskiwaczów, pijawki! Na aksamitach, na jedwabiach sobie siedzą, łajdaki, a naród, pan-naród, chodzi pieszo...
Więc rzuca się banda wyrostków na ekwipaże, wyprzęga konie, wyprasza strojne damy, wytwornych panów na bruk: a nie łaska piechotką, hę? Krzyczeć zaraz: niech żyje naród, wiwat stan trzeci, bo pięścią w kark!
Strojne damy, wytworni panowie w cienkich, złoconych, pantofelkach uciekają zawstydzeni, przerażeni, po nierównym bruku, ścigani śmiechem kanalii.
— Jak to skakają, niby żaby na łące — ha, ha, ha...
Przechodził właśnie ulicą św. Antoniego pan Réveillon, były robotnik, obecnie właściciel fabryki kolorowych papierów, mieszczanin powszechnie szanowany. Pracą, ruchliwością, zdolnością dorobił się majątku. Jego wynalazki odznaczyły akademie medalami, jego zasługi, położone dla przemysłu francuskiego, uczcił król orderem św. Michała.
Były robotnik, w którego domu bywali księża i szlachta, nie podobał się któremuś z trybunów ulicznych. Zdrajca, przeniewierca mówił dziś na zebraniu wyborczem św. Małgorzaty źle o narodzie! On i ten pies, komisarz Lerat, co się podlizuje arystokratom i klechom.
— Co mówił? — pyta motłoch.
Trybun nie umie objaśnić, co Réveillon mówił, nie wie, co mówił, słyszał tylko, że „mówił źle“. Coż go to zresztą obchodzi? Ci, którzy go posłali na ulicę i zapłacili za fatygę, za dobre płuca, kazali mu piorunować na arystokratów i klechów. Réveillon obcuje z arystokratami i klechami, ergo jest takim samym zgniłym, śmierdzącym psem, jak oni. A w walce ze zdrajcami są wszystkie środki dobre, godziwe.
— Ten łotr Réveillon — wrzeszczał trybun — mówił na zebraniu wyborczem, że robotnik może wyżyć z rodziną za piętnaście sous dziennie.
Kłamał bezczelnie. Wiadomo, było powszechnie, że Réveillon płacił swoim robotnikom dwadzieścia pięć sous dziennie i że nie był wcale łotrem. Przez cala zimę utrzymywał swoich ludzi, karmił trzystu pięćdziesięciu robotników, chociaż powszechna nędza obezwładniła, zatrzymała jego fabrykę. Dorobkiem swoim dzielił się chętnie z ubogimi.
Ale podniecona namiętność nie słucha prawdy. zamyka oczy i uszy, nie zastanawia się, nie rozważa. Motłoch chciał się zabawić — poniedziałek był, a w poniedziałek pije się więcej wódki, niż zwykle — chciał pokazać, że umie być wolnym obywatelem, że umie sądzić i karać „wrogów narodu“.
Zakrzątnęły się kobiety, poznosiły skądciś kupę gałganów, sfabrykowały z nich ogromną lalkę, manekina, którego ustroiły w niebieską wstęgę orderową.
— Réveillon! — śmieje się, klaszcze, wyje tłumi rozbawiony.
I ciągnie całą gromadą, niosąc manekina na plac de Grève. Tu stanął jakiś obdartus na kamieniu i wrzeszczał:
— Czcigodni obywatele, wysocy sędziowie! Oto nikczemny worek, napełniony aż po brzegi złotem, który mówił źle o narodzie. Winien-że on zdrady obrazy majestatu narodowego?
— Winien, winien!
— Spalić go, spalić!
Znoszą dzieci odłamki drzewa, szmaty, skrawki, strzępy papieru, wiechcie słomy. Stos gotów.
— Na stos zdrajcę!
Już przykładała jakaś kobieta do stosu płonące łuczywo, kiedy ktoś zawołał!
— Rabaciarz niech wyspowiada zdrajcę przed śmiercią.
Właśnie przechodził tędy ksiądz de Courcel i ujrzał zbiegowisko, przystanął.
Ogromnie podobał się tłumowi pomysł wyspowiadania manekina. Aż rżał z wielkiej uciechy.
— Niech zdrajca wie, że naród umie być wspaniałomyślnym.
Jeszcze się ksiądz de Courcel nie miał czasu domyślić, o co idzie, kiedy go kilka żylastych ramion pochwyciło i niosło wśród śmiechu do manekina.
— Spowiadaj, klecho, to twój obowiązek, szafarzu miłosierdzia Bożego!
Ksiądz zrozumiał śmieszność swego położenia i rozpustę fantazyi ludowej. Spojrzał na prawo, na lewo... Nigdzie nie było widać policyi, wojska, a dokoła niego kołysał się motłoch, jak fala wzburzona. Nie wydostanie się z tych ramion żylastych, sponiewierają go, rozszarpią, gdyby się oparł bezbożnej woli tłumu. Ocalić może go tylko przytomność umysłu i dowcip.
Podniósł rękę. Domyślono się, że chce mówić. Uciszono się.
— Spełnię z największą radością wasz rozkaz, potężni sędziowie — mówił głosem podniesionym — ale wątpię, czy będziecie mieli cierpliwość czekać aż do końca spowiedzi. Bo skazaniec, osądzony słusznie przez waszą mądrość, nabroił tyle w nędznem życiu, lista jego grzechów jest tak długa, iż musiałbym pracować przez całą noc, aby oczyścić, obmyć jego brudną duszę.
Tłum śmiał się, bił brawo, bawił się; ksiądz był ocalony. Wydostawszy się z rąk „wysokich sędziów“, oddalił się szybko. Zwolnił kroku dopiero wtedy, kiedy się znalazł w jakiejś bocznej uliczce. Szedł, trzymając się murów, oglądając się uważnie dokoła. Bo nie po raz pierwszy był igraszką motłochu. Znieważały go kobiety, obrzucali go obelgami woźnice, handlarze. Rabaciarz, podły lis! I to właśnie dziś, kiedy duchowieństwo paryskie obdarowało naród hojnie, kiedy się zrzekło swoich przywilejów podatkowych[5], oświadczywszy, iż będzie odtąd ponosiło wszystkie ciężary skarbu państwa wspólnie z ludem. Okrutnie niewdzięcznym bywa tłum, kiedy zrywa gwałtownie stare pęta i druzgoce stare ołtarze.
Ksiądz de Courcel podniósł oczy w niebo.
— Wróć, Panie, narodowi mojemu rozum, albowiem widzę już powódź krwi, która idzie ku nam z łkaniem wdów i sierót — modlił się sercem smutnem.
Naprzeciw niego leciał ktoś z kapeluszem w ręku. Biegł tak szybko, ocierając po drodze pot z czoła, nie zwracając uwagi na przechodniów, iż byłby wpadł na niego, gdyby nie był zawołał:
— Ostrożnie! Sobie połamie pan nogi, a mnie rozbije pan nos.
Kamil Desmoulins! Znali się dobrze, kolegowali w liceum Ludwika Wielkiego.
— Pan demokrata pędzi na plac de Grève, by nasycić oczy zabawą motłochu?
— Mó-mó-mówi się na-na-rodu, pa-pa-nie arystokrato — odpowiedział Desmoulins. — Tam podobno wesoły huczek? Ba-ba-bardzo przyjemnie po-po-patrzeć, jak się naród zaczyna ruszać. Nie dziwię się, że wam delikatna skóra cierpnie na grzbiecie. Hucząca fala idzie już ku wam.
— Baczcie, panowie politycy z kawiarni Palais Royal, by się ta fala nie zwróciła także przeciwko wam, by was nie spłókała razem z nami w przepaść.
— Niema o to o-o-obawy. Swo-swoi nie-nie-nie krzywdzą swoich. Ta fala wyrzuci nas na-na-n-aszczyty, z których wy zlecicie.
— Szczęśliwej jazdy z dołu pod górę i z góry na dół. Spiesz się pan, bo nie zdążysz nasycić oczu fantazyą i sprawiedliwością motłochu. Do widzenia!
Poleciał ku placowi de Grève, nie słysząc, że ktoś wołał za nim: Kamil! chociaż głos wołającego był tak potężny, iż obudziłby chorego, z zastygłego letargu.
— I ten także? — dziwił się ksiądz.
Danton spieszył za Desmoulinsem na widowisko ludowe.
Widowisko miało się już ku końcowi z manekina została garść popiołu, którą dzieci rozrzuciły na cztery strony świata.
A teraz co?
Naród się zabawił, lecz cóżby to była za wolność, gdyby pozwalała tylko na zabawy o suchem gardle i pustym żołądku?
Ktoś krzyknął: do piekarni! Ktoś drugi dodał: do szynku! i rozochocony tłum rozbiegł się po najbliższych ulicach. Aż do północy uganiała się policya z wesołą hołotką, która rabowała chleb, wino i wódkę.
Nazajutrz, pod wieczór, wyglądało przedmieście św. Antoniego, jak wielkie obozowisko. Wszystkie cuchnące nory wypluły na ulicę szare robactwo nędzy, próżniactwa i zbrodni. Jacyś nieznani w tych stronach ludzie wwiercali się w mrowisko, mówili coś, szeptali, rozdawali pieniądze i wódkę. Co mówili, szeptali, nikt nie słyszał, ich głos przytłumiony rozpływał się w szumie, który brzęczał bezustannie nad ruchliwą falą głów ludzkich, od czasu tylko do czasu wylatywało z jednostajnego gwaru jakieś głośniejsze słowo, jakaś groźba, jakaś klątwa, lecące w górę, niby spłoszone wróble. Nagle rozległ się okrzyk: Do Réveillona, do zdrajcy!
Rozpadł się tłum na dwie połowy, tworząc pośrodku brózdę szeroką. Tą brózdą wił się, posuwał ku fabryce papiernika wąż ohydny, błyskający stalowemi pierścieniami. Nawet przedmieście św. Antoniego widziało rzadko tyle potwornych głów zbójeckich, tyle łachmanów, zebranych na jednym miejscu. Zdawało się, że wszystkie więzienia otworzyły bramy, wylewając na ulicę swoje brudy, swoje nieczystości.
— Do Réveillona! — wyła tłuszcza, potrząsając pikami, toporami, palkami.
Jak kiedy szarańcza spada na kwitnące pola, zostawiając po sobie pustynię, tak runęła uzbrojona kanalia na dom fabrykanta. Na wióry rozleciały się drzwi i okna toporami. Nikt nie bronił przystępu. Pana nie było w domu, służba rozbiegła się przerażona.
Wszystkimi otworami, szczelinami lunął do fabryki potok niszczący. Co miało jakąś wartość, co można było ukraść prędko: pieniądze, srebrne naczynia, zegarki, ubrania, ginęło w kieszeniach, w sakwach. Co się nie dało zabrać: meble, graty kuchenne, powozy, księgi kupieckie, machiny, narzędzia fabryczne, obrazy, wylatywało oknami, na bruk dziedzińca, tłuczone, druzgotane, darte toporami, widłami, rękami. Rozjuszona kanalia tarzała się w gruzach, niszcząc wszystko, czego dotknęła. Nawet nad gruzami nie miała litości. Z rozbitych mebli, powozów, podartych ksiąg, z bielizny, pościeli, obrazów zbudowała na dziedzińcu stos i podpaliła go.
Wierne psy podwórzowe ujadały, rwąc się do łydek niszczycielowi. W ogień z nimi! Przerażony drób uciekał w popłochu. Na stos!
Psy wyły w płomieniach, gęsi, kury, kaczki paliły się, jak pochodnie, sypiąc iskrami, a „naród“ trzymał się za boki ze śmiechu: pieczyste dla Réveillona, oszczędziliśmy trudu jego kucharce, będzie miał wieczerzę gotową, gdy wróci do domu! Ha, ha, ha...
Ale w Paryżu rządził jeszcze król, z urzędu swojego obrońca krzywdzonych. Straż miejska, powitana przez motłoch kamieniami, wezwała pomocy wojska. Nadeszła piechota, nadbiegła konnica.
— Rozejdźcie się!
Tłumy pospolitych gapiów, które spieszą wszędzie, gdzie można się zabawić widokiem cudzego nieszczęścia, cudzego bólu, rozleciały się w popłochu na wszystkie strony z krzykiem i piskiem. Ale ci, co gospodarowali w fabryce Réveillona, nie byli motłochem pospolitym. To sam kwiat przedmieścia, podlany śmietanką zbrodni z prowincyi. Rabusiów, kłusowników, przemytników i morderców nie zatrważa się, nie rozpędza się groźbą. Takie zuchy, przyparte do muru przez „podłą sprawiedliwość despoty“, umieją się bronić.
W odpowiedzi na odezwę pułkownika posypały się na policyę, na wojsko z okien i dachów kamienie, żelazne garnki, ciężary, odłamki kominów marmurowych, padły strzały ze starych rusznic.
Dobosz uderzył w bęben trzy razy.
— Poddajcie się!
Znów odpowiadają kamienie, żelazne ciężary, strzały.
Wtedy rozległa się komenda:
— Broń do oka, cel, pal!
Spadają z dachów ludzie bezwładnie, niby puste worki. Ktoś krzyczy na ulicy: Służalcy despotyzmu mordują naród! Ale jeszcze słucha we Francyi wojsko królewskie komendy oficerów.
Powtarza się salwa.
Przed fabryką wrze walka, a w piwnicy Réveillona odbywa się tymczasem orgia, zakończona tragedyą.
Wtargnęła tam banda amatorów cudzego dzbana. Przyjemnie pokrzepić się dobrem winem po ciężkiej pracy... W twoje ręce, kmotrze, na twoje zdrowie, bracie!
Wypróżniły się szybko butelki, gąsiory, beczułki. Łotrzykowie nie pili, lecz wlewali w siebie stare burgundy, bordeaux’y, likiery. Głupi smak mają ci bogacze... Ani to drapie w gardle, ani pali w żołądku. Wchodzi w grzeszne cielsko gładko, ślicznie, niby aksamitna pomada. I to nazywają te juchy arystokraty trunkiem...
Ale aksamitna pomada obiega żyły ogniem huczy we łbie, jak tartak. Człowiekowi zdaje się, że leci w jakąś bezdenną otchłań, to znów, że wydłuża się aż do samego nieba. O, la Boga! A to podstępna bestya. Niby to takie niewinne, łagodne, a w istocie mocne, jak ciężka choroba. Chyba się jeszcze napić, żeby zgasić ten ogień. Ale czego? Butelki, gąsiory już próżne.
— Jest, jest jeszcze trunek — zawołał któryś z bandytów, z radością wynalazcy i wytoczył z kąta piwnicy kilka gąsiorów, oplecionych słomą.
Wyrwali korki, przyłożyli do otworów chciwe wargi — piją jakiś siarczyście mocny napitek, aż bucha od niego płomieniem; to się nazywa uczciwy trunek...
Aż nagle krzyknął któryś: Goreję! po chwili chwycił się drugi za brzuch: Pali mnie! Trzeci runął na ziemię, rycząc rykiem opętanego, czwarty, piąty, dziesiąty wił się, jak robak, nadziany na szpilkę.
Réveillon miał w piwnicy nie same tylko wina i likiery. Fabrykant kolorowych papierów potrzebował do swoich wyrobów silnych pokostów i trujących tynktur. Temi tynkturami uraczyli się rabusie na samym końcu biesiady.
Na dole, w piwnicy konali łotrzykowie w strasznych konwulsyach, na górze, w zabudowaniach fabryki, na dachach, na ulicy bronili się ich towarzysze z wściekłością osaczonych wilków. Wiedzieli przecież, co ich czeka, gdy wpadną żywcem w ręce władzy królewskiej. Walczyli tak mężnie, iż trzeba było sprowadzić armatę, aby ich zmódz, poskromić. Dwieście trupów i trzystu rannych zasłało plac boju.
Nazajutrz oglądało straszne pobojowisko dwóch wykwintnych panów. Oglądali zburzony dom, zburzoną fabrykę, zburzoną piwnicę.
Jeden z nich mówił:
— Te forpoczty przyszłej armii rewolucyjnej to niesłychanie podła i dzika kanalia.
Drugi odpowiedział:
— Nie przeczę, ale tylko taka kanalia odważy się w pierwszych chwilach rewolucyi na wszystko. Ona wyciągnie za nas kasztany z najgorętszego ognia, a potem, gdy nie będzie nam potrzebna, weźmiemy ją na łańcuch. Biła się podobno z bohaterstwem straceńca.
— I wojsko spełniło swoją powinność.
— Słyszałem. Trzeba się zabrać do wojska, zdemoralizować na początek gwardyę francuską, dopóki bowiem żołnierz będzie słuchał komendy oficerów królewskich, może sobie Korona drwić z pomruków niezadowolonego narodu. Złoto, miłość i wino przekonają żołnierza, iż przyjemniej służyć narodowi, niż królowi. Pomoże nam cały wesoły światek niewieści, uczący się wolności w Palais Royal.
Byli to hrabia Aleksander de Lameth i radca parlamentu paryskiego Adryan du Port.
Czwarty dzień maja rozpiął nad Wersalem niebo tak pogodne, iż najlżejszy obłoczek nie kalał przeczystych lazurów. Woń kwitnących bzów i jaśminów uperfumowała miękkie, ciepłe powietrze, chłodzone wachlarzem łagodnego wietrzyku.
Cały wytworny Wersal stał na balkonach i w oknach pałaców, hotelów, domów, ustrojonych w dywany, kwiaty, wieńce, i świecących w blaskach słońca białymi marmurami po obu stronach ulicy, która prowadzi z Notre-Dame do kościoła św. Ludwika. Milczące szeregi pstrego tłumu rozwinęły się wzdłuż ścian, powstrzymywane szpalerem gwardyi francuskiej i szwajcarskiej.
Wszystkie głowy, wszystkie oczy zwróciły się w stronę Notre-Dame, niecierpliwie, ciekawe.
— Idą! — przepłyną? nad tłumem szept stłumiony.
Szli, zbliżali się.
Szpalerem gwardyi francuskiej i szwajcarskiej szli wybrańcy narodu, wysłani do Stanów Generalnych, przodem stan trzeci w czarnych, poważnych sukniach bez żadnych ozdób za przedstawicielami mieszczaństwa szlachta, szeleszcząca jedwabiami, koronkami, piórami, lśniąca złotymi haftami i kosztownemi sprzączkami, w kapeluszach Henryka IV, w płaszczach Ludwika XIII, w surdutach Ludwika XV — w końcu duchowieństwo w purpurze kardynałów, w fioletach i gronostajach biskupów, prałatów i w zwykłych sutannach lub habitach niższego kleru.
Tysiąc stu ośmdziesięciu sześciu posłów wybrała Francya, cały kwiat narodu, wszystkie wielkie historyczne nazwiska, najznakomitszych prałatów i duchownych, najświatlejszych mieszczan, adwokatów, lekarzów, przemysłowców, kupców i rolników, wszystko, co się czemś odznaczyło, wyróżniło w przeszłości, co się odcinało od szarego, biernego tłumu w stolicy lub na prowincyi, na wielkiej scenie działalności publicznej, albo w ciasnych ramach miast i miasteczek, w małem kółku spraw miejscowych.
Uroczyście, w skupieniu posuwali się posłowie. Bo czuli, że niosą na swoich barkach losy przyszłej Francyi, bo wiedzieli, że wszystkie cierpienia nędzy, głodu, nieurodzajów, mrozów, wszystkie łzy i nadzieje wydziedziczonych, wszystkie ambicye upokorzonych wyciągają do nich błagalne ręce: nakarmcie nas, przytulcie, otwórzcie dla naszych zdolności i talentów na rozcież bramy pracy, zasługi i wolności! bo rozumieli, że powinni wcielić pragnienia i marzenia swojego czasu, znaleźć lekarstwo na trawiącą gorączkę, która pożerała chore ciało pięknej Francyi od lat czterdziestu.
I w tej chwili, kiedy szli do kościoła św. Ludwika na uroczystość otwarcia Stanów Generalnych, nie zwoływanych, zaniechanych od roku 1614, byli wszyscy przejęci posłannictwem historycznem, jakie mieli spełnić, chcieli je spełnić uczciwie, szczerze, wierzyli, że wrócą krajowi rozgorączkowanemu, drgającemu już w konwulsyach anarchii, spokój, że dadzą mu szczęście. Duch zgody, najlepszych chęci i zamiarów, najczystszych uczuć obywatelskich przenikał, spajał wszystkie stany, duchowieństwo, szlachtę i mieszczaństwo w jedno zwarte, paryotyzmem złączone ciało. Gdyby im ktoś w tej chwili uroczystej był powiedział, że niemądre doktryny, pospolite ambicye ludzkie, zawiść i nienawiść, strach przed rządem i motłochem, wpadną pomiędzy nich wichrem i poszarpią ich na strzępy wrogich sobie stronnictw, że ich najlepsze chęci i zamiary rozniecą, rozdmuchają pożar, jakiego dotąd Francya nie widziała, że oni sami, kwiat narodu zginą, pierwsi w tej krwawej lunie, oplwani przez swoich wyborców, przez swoich dzisiejszych wielbicielów, byliby spojrzeli na niego, jak na szaleńca.
Maj roztoczył wszystkie swoje wdzięki nad Wersalem, umalował niebo przeczystymi lazurami, zapalił na nich słońce promienne, zmienił powietrze w wonny, uzdrawiający balsam, rozrzucił pełną, hojną dłonią miliardy kwiatów w ogrodach, na łąkach, na polach, wyczarowywał z każdego drzewa, z każdej rośliny życie, barwy, radość, poezyę, serce ludzkie rozedrgał dobremi nadziejami.
Z góry, z okien, z balkonów sypały się na posłów stokrotki, niezapominajki, goździki, róże, lilie, wieńce dębowe i laurowe, uśmiechy i życzliwe spojrzenia pięknych kobiet; na dole, w ulicy owiewał ich szept podziwu ludu. Zewsząd otaczały ich ramy jasne.
Dlaczego nie mieliby wierzyć w jasne jutro, w szczęśliwe spełnienie szlachetnych zamiarów? Chcieli przecież wszyscy tylko dobra powszechnego.
Wierzyli...
Wierzył nawet Mirabeau, nawet ksiądz Maury, najlepsi z całej gromady znawcy zmiennych, samolubnych serc ludzkich. Pierwszy, szlachcic, należący do notablów Prowancyi, szedł w oddziale posłów mieszczańskich; drugi, plebejusz, syn szewca, trzymał się tuż za książętami Kościoła, za arystokracyą duchowieństwa. Mirabeau’a odtrącili swoi, wzgardzili nim, jak trędowatym, przeto wyciągnął rękę do mieszczaństwa, a mieszczaństwo pochwyciło skwapliwie na swoje szczęście, na swoją chwałę tę rękę potężną.
Wierzyli wszyscy w jasne jutro; wielu z posłów miało łzy szlachetnego wzruszenia w oczach. Chwila podniosła podnosi serca i dusze ludzkie.
Na balkonie pałacu pani de Bar stała panna de Laval. Jej dusza piła z radością, z zachwytem entuzyazmu uroczyste wrażenie. Stało się, o czem marzyła. Naród będzie odtąd radził o sprawach narodu; jego przedstawiciele będą w jego imieniu rządzili i sądzili. I skończy się samowola królów i dworaków: cnota, praca, talent i zasługa zepchną z piedestału władzy samolubstwo. pochlebstwo, zręczność, przywileje i uroszczenia; powszechne szczęście, oparte na wolności, jakie zapanuje teraz we Francyi, pogodzi ubogich z bogatymi...
Gdyby się nie była wstydziła otaczających ją dam, byłaby klaskała, wołała głośno: niech żyją Stany Generalne! Zamiast klaskać, wołać, rzucała pełnemi garściami kwiaty na wybrańców narodu. Jeden z nich, trafiony różą w twarz, spojrzał w górę, uchylił kapelusza posłał na balkon uśmiech i radosne spojrzenie.
Poznała go. Gaston de Clarac, podawszy się do dymisyi, jako oficer w czynnej służbie, szedł do kościoła św. Ludwika, wybrany do Stanów przez szlachtę nadloteńską. Nie widziała go od owej smutnej chwili, kiedy rozpędził w Castelmoron jej chłopów siłą. Teraz nie będą już wydziedziczeni niepokoili posiadających. Stany Generalne wynagrodzą wszystkie krzywdy, otrą wszystkie łzy, utulą wszystkie żale, i ubogi przestanie być bogatemu wilkiem...
— Gastonowi dobrze w stroju świeckim — odezwała się pani de Bar, stojąc obok panny de Laval.
Hrabianka milczała, zarumieniwszy się lekko. Wicehrabia odcinał się w istocie rasową urodą nawet od swojego tła wytwornego.
Przeszła szlachta, przeszło duchowieństwo, zbliżał się król z braćmi, hrabiami d’Artois i Prowancyi, z ministrami i dworem.
— Niech żyje król!...
Burza okrzyków witała Ludwika XVI, dziękując mu za zwołanie Stanów Generalnych. I on był wzruszony; kochał swój naród, życzył mu dobrze, pragnął jego szczęścia.
Ale oto ukazała się królowa. Była taka piękna, tak życzliwemi oczyma spoglądała dokoła, iż i ją powita niewątpliwie naród okrzykiem radosnym.
— Niech żyje książę Orleański!
Marya Antoinetta zbladła, zachwiała się. Krwawą obelgą, biczem świszczącym uderzył ją w twarz ten okrzyk, ta zniewaga publiczna, ten okrutny wyrok ludu. Książę Orleański był jej wrogiem śmiertelnym; z nienawiści do niej stanął jawnie, demonstracyjnie po stronie wichrzycielów, otworzył stosunki swoje i swoją szkatułę, najpełniejszą szkatułę Francyi, dla rewolucyonistów. I dziś, mimo uroczystości chwili, nie zapomniał o swojej nienawiści osobistej. Szedł wprawdzie ze szlachtą, która go wybrała, ale trzymał się rozmyślnie na samym końcu, ocierając się o czoło mieszczaństwa.
— Niech żyje książę Orleański!
Pierwszy zgrzyt...
Nienawiść ludu do królowej, do „Austryaczki“, do „obcej“, posądzonej o zamiary reakcyjne, buchnęła z uwielbienia dla księcia Orleańskiego, jej nieprzejednanego wroga.
Marya Antoinetta zbladła, król pochylił głowę zasmucony, lud weselił się, że ukłół dumną córkę Maryi Teresy w samo serce, że zranił ją śmiertelnie.
W kościele św. Ludwika zajął król z królową miejsce po prawej stronie ołtarza, pod fioletowym baldachimem, zasianym złotemi liliami. Parę monarszą otoczyli krewni, ministrowie i urzędnicy dworu. Posłowie zasiedli w nawie, gdzie ustawiono dla nich ławy.
Ksiądz de la Fare, biskup nancy’eński, za intonował O salutaris hostia, błogosławiąc zebranie monstrancyą. Grała na chórze kapela dworska, śpiewało duchowieństwo, obłoki wonnych kadzideł zakryły ołtarz. Ale nie wielu z wybrańców narodu korzyło się przed tajemnicą chrześcijaństwa, wzywało światła Ducha Świętego, modliło się wiernem sercem. Duchy Voltaire’a, Diderota, Lamettriego, d’Alemberta, Helvetiusa unosiły się nad „filozofami“, drwiąc z monstrancyi, śpiewów kościelnych i kadzideł. Tylko król i nieliczna gromadka posłów mieli odwagę uchylić publicznie czoła przed Bogiem, przyznać się wobec świadków do uczuć religijnych, narazić się na sceptyczne uśmiechy „oświeconych“.
Biskup de la Fare wstąpił na ambonę i mówił gorąco o znaczeniu religii w życiu jednostki i narodu, o odwiecznem przymierzu, jakie łączy człowieka z Bogiem, o moralności, spojonej nierozdzielnie z nauką Chrystusową.
Zanadto dobrze wychowani byli posłowie, by nie mieli wysłuchać cierpliwie napomnień kapłana, trzy czwarte jednak z pomiędzy nich odetchnęły z ulgą, gdy z kazalnicy spadło: Amen.
Innego Boga nauczyła ich filozofia XVIII stulecia. Tylko przed rozumem ludzkim korzyli się i od niego tylko spodziewali się natchnienia, nici Aryadny, która miała ich przeprowadzić bezpiecznie przez labirynt reform, jakie ich czekały. Nie wątpili ani na chwilę, że rozum ich wskaże im prostą drogę de>, uszczęśliwienia Francyi, a przez Francyę całej ludzkości.
A smutny geniusz Francyi unosił się w tej chwili nad kościołem św. Ludwika i mówił: Iżeście zerwali zuchwale przymierze z nieśmiertelnym Bogiem i ulepili sobie śmiertelnego bałwana, iżeście postawili siebie, twór przejściowy, ponad Władcę bez końca, iżeście w pysze swojej mianowali siebie bogami nieomylnymi, przeto pozwoli wam Pan świata. Rozum najwyższy, rządzić się przez pewien czas rozumem waszym, ludzkim. I zamknie oczy i uszy na wasze łzy, skargi, rozpacze i patrzeć będzie obojętnie na olbrzymi szlachtuz, jaki wasz rozum, pędzony furyami namiętności, zbuduje, i nie ulituje się nad wami, nad waszą śmiercią przedwczesną, i odda was w krwawe ręce swawoli i podłości ludzkiej, rzuci was na pastwę samolubstwa, zawiści nienawiści, chciwości, ambicyi, grzechów wszelakich, abyście uczuli na sobie samych swoją niemoc i zawołali wielkim głosem sponiewieranego, zdeptanego nędzarza: Panie, zmiłuj się nad nami! Panie, wybaw nas od pychy naszego oszalałego rozumu!
Ceremonia skończyła się. Posłowie rozeszli się do hotelów, do mieszkań prywatnych. Kto miał w Wersalu krewnego, przyjaciela, biegi do swoich blizkich, aby się z nimi podzielić radością.
Gaston de Clarac zastukał do drzwi pałacu pani de Bar. Panie były w ogrodzie. Bardzo się hrabina ucieszyła kuzynowi.
— Witam cię, wielki prawodawco, rychłej wolności współtwórco! — mówiła, podawszy Gastonowi obie ręce. — Gdybyś wiedział, jak ci ślicznie w kostyumie poselskim, nie rozstawałbyś się z nim nawet w nocy. Prawda, panno Zofio, że mam ładnego kuzynka? Jaka szkoda, że łączy nas zbyt blizkie pokrewieństwo; z Gastonem gotowabym spróbować jeszcze raz jabłuszka małżeńskiego. Zazdroszczę jego przyszłej żonie płomieni jego miłości.
Spojrzała z uśmiechem na pannę de Laval, która stała zakłopotana, nie wiedząc, jak się przywitać z wicehrabią.
— Dla panny Zofii jestem szpetny, czarny, obrzydliwy, potworny — odezwał się wicehrabia.
— Dlaczegóż to?
— Bo rozpędziłem w Castelmoron jej chłopów, kiedy przyszli do zamku z jakiemiś niemądremi żądaniami, a panna Zofia nie pozwala tknąć kochanego ludku nawet wtedy, kiedy się zachowuje, jak stado zbuntowanych baranów.
— Ach, filozofia w miłości... przepraszam...
Hrabina roześmiała się szczerym śmiechem rozbawionego dziecka.
— Przywitajcie się nareszcie — mówiła. Robicie wrażenie studencika i pensyonarki, przypominacie mi moją pierwszą wstydliwą miłość z dziesięcioletnim kuzynkiem.
— Ależ, hrabino — odezwała się panna de Laval, przybladłszy.
A podając rękę wice-hrabiemu. rzekła:
— Wspaniały obraz dzisiejszej uroczystości zatarł w pamięci mojej wszystkie żale i urazy, jakie mogłam mieć do pana, panie Gastonie. W chwili kiedy się naród łączy do wspólnej pracy dla dobra ojczyzny, powinniśmy sobie wszyscy podać ręce do zgody, zawrzeć wszyscy trwały pokój.
— Z wielką radością zawarłbym z panią, panno Zofio, pokój na całe życie — odparł Gaston — wątpię jednak, czy to w tej chwili już możliwe, wolę się tymczasem zadowolić przezornie zawieszeniem broni.
A kiedy panna de Laval spojrzała na niego zdziwiona, dodał:
— Chwila uroczysta nastraja człowieka pokojowo, przepełnia jego serce dobremi uczuciami, gdy jednak czar tej chwili pryśnie, a pryśnie zaraz w pierwszych dniach obrad sejmowych, podniesie waśń głowę smoczą, rozewrze paszczę ognistą.
— Widzę, że pan przebywał zbyt długo w towarzystwie lorda Chesterfielda i nauczył się od niego nie wierzyć nawet blaskom słonecznym. Pan sądzi?
— Sądzę, że się stan trzeci zderzy od razu ze stanami uprzywilejowanymi, a wówczas nie stanę po jego stronie. Pani oczy zdziwione pytają: Po czyjej stronie staniesz, wsteczniku? Po stronie króla i narodu, całego narodu, nie wyjąwszy szlachty i duchowieństwa, którym trybunowie i dziennikarze ludowi zaczynają już odmawiać prawa należenia do narodu francuskiego.
— Moi drodzy, moi kochani, moglibyście już raz przestać nudzić mnie temi jakiemiś przekonaniami, ideami, teoryami — odezwała się pani de Bar. — Słyszał to świat? Oboje młodzi, urodziwi, dobrzy; maj śpiewa im hymn miłości, a oni rozprawiają, jak starzy, otabaczeni radcy parlamentu. Wstydźcie się! Amor śmieje się z was do rozpuku.
— Hrabina pozwoli, że zastąpię ją w sali jadalnej. — Zobaczę, czy Piotr przybrał stół kwiatami podług naszych wskazówek.
I nie czekając na pozwolenie, udała się hrabianka do pałacu.
— Zawstydzasz dziewczynę, kuzynko — rzekł Gaston z wyrzutem w głosie, siadając obok hrabiny na ławeczce pod krzewem bzu.
— Chciałam ci pomódz — broniła się hrabina. — Z listów twoich wiem, że nie jesteś przeciwny małżeństwu z panną de Laval, z jej uwag o tobie domyślam się, iż i ona stanie z tobą chętnie na kobiercu ślubnym, przeto, dlaczego zwlekać? Nie zapominaj, że pannę tak dobrze urodzoną, ładną i bogatą, jak panna Zofia, otacza rój posagowców, którzy znają się na sztuce łowienia serc niewieścich.
— Między mną a panną de Laval stoi dotąd cały świat odmiennych pojęć r wyobrażeń, mam jednak nadzieję, że zbliżające się wypadki usuną wkrótce te różnice, a wówczas nie będzie nas już nic dzieliło. Dziś zresztą nie czas na miłosne gruchania. Z tego, co widziałem na prowincyi i co słyszałem wczoraj w Paryżu w Palais Royal, wnioskuję, iż wszyscy ludzie porządku powinni wytężyć całą swą energię w celu owładnięcia burzy, która wisi już nad Francyą. Amor niech schowa na czas pewien swoje strzały do kołczanu.
— Ty będziesz zbawiał ojczyznę, a tymczasem sprzątnie ci pierwszy lepszy posagołowiec pannę z przed nosa. Przyjechał tu za panną de Laval z waszych stron jakiś kawaler de Craon, taki sobie pospolity elegant z prowincyi, petit mâitre w dawnym stylu i brzęczy dokoła niej z natręctwem uprzykrzonej muchy.
— Jeżeli ci idzie o tego pospolitego liska, obawiasz się niepotrzebnie.
— Lekceważysz pana de Craon, bo nie znasz, przepraszam cię, Gastonie, duszy niewieściej. Kawaler przypiął się do boku panny Zofii z uporem cienia, obsypuje ją uprzejmościami, komplimentami, zachwytami nad jej mądrością, schlebia jej, służy domyślnością pudla, przywtarza jej we wszystkiem, uległy, nadskakujący, na co każda z nas jest bardzo wrażliwa, więcej, niż się to zdaje wam, mężczyznom prawym, prostomyślnym i prostomównym. Niejedna już bardzo rozumna i wielkiej moralnej wartości kobieta wpadła w sidła najpospolitszego lisa lub zręcznego łotra.
W tej chwili ukazał się w ogrodzie kamerdyner, oznajmiający kawalera de Craon.
— Widzisz, już się dowiedział, że panna die Laval bawi u mnie, w mojej letniej rezydencyi wersalskiej — mówiła hrabina. Natrętna mucha! Bądź trochę zręczniejszym, Gastonie, pozbądź się szorstkości natury prawej. Cóż ci to szkodzi kłamać trochę takie lub inne zasady, idee, doktryny i tym podobne błahostki, gdy idzie o zdobycie ręki ładnej i bogatej panny? Robią to wszyscy panowie z naszego świata i nikt ich za to nie potępia.
— Jeśli pannę de Laval trzeba zdobywać kłamstwem, żaden ksiądz nie zaśpiewa mnie i jej Veni Creator!
— O! jaki jesteś dziecinnie uparty, Gastonie — żachnęła się hrabina.
Ukazał się kawaler de Craon w nowej, karbowanej, upudrowanej peruce, w nowym, jedwabnym, błękitnego koloru surducie, w białej kamizelce, białych, krótkich spodniach, związanych nad kolanami złotą wstążeczką i w białych pończochach. Zbliżał się cichym, skradającym się krokiem kota do hrabiny, uśmiechnięty słodko. Widok rotmistrza zgasił na chwilę ten uśmiech obłudny. Ale tylko na chwilę. Ze zręcznością światowca zapanował nad niezadowoleniem i odezwał się z dobrze graną swobodą:
— Wiedząc, że państwo jesteście krewni, spodziewałem się zastać pana wicehrabiego u pani hrabiny. Bardzo mi przyjemnie odnowić naszą krótką, pobieżną znajomość, panie wicehrabio.
Gaston ukłonił się, nie odpowiadając nawet zdawkowym frazesem salonowym.
Błysk nienawiści mignął w oczach kawalera. Usłyszawszy za sobą, na żwirze ogrodu szelest lekkich kroków, odwrócił się szybko i zgiął się w nizkim ukłonie.
— Nie mogłem sobie odmówić przyjemności podzielenia się z panią wielką radością dnia dzisiejszego — mówił do panny de Laval. — Francya rozpoczyna z dniem czwartym maja tysiącznego siedmsetnego ośmdziesiątego dziewiątego roku nowe życie, — życie wolnego narodu. Jestem szczęśliwy, że doczekałem się tej chwili historycznej i jestem dumny, że urodziłem się w drugiej połowie — ośmnastego stulecia, w epoce światła, rozumu i wolności. Niech żyje filozofia, naród francuski, a przedewszystkiem nasze piękne damy, które przyspieszyły swoim entuzyazmem narodzenie się tej chwili uroczystej!
Wydeklamowawszy te frazesy ze sztucznym patosem, złożył u stóp panny de Laval bukiet z białych róż.
Wdzięcznym uśmiechem wynagrodziła hrabianka uprzejmość kawalera, spojrzawszy z wyrzutem na Gastona, jakgdyby chciała powiedzieć: dlaczego ty nie umiesz, nie chcesz mówić do mnie tak ładnie, ty, którego...
— To.,co mówił pan de Craon, czytałem wczoraj dosłownie w jakiemś pisemku Paryskiem — odezwał się wicehrabia. — Nie wiedziałem, że się kawaler zajmuje dziennikarstwem.
Kawaler zmieszał się, ale jak kot, rzucony z góry, pada zawsze na nogi, tak odzyskał i on szybko przytomność.
— Czasami pisuję do dzienników — kłamał.
— Nie wiedziałam o pańskim talencie pisarskim — rzekła panna de Laval.
— Nie uważałem za potrzebne zajmować pani moim drobnym talencikiem.
— Ależ to talent wielki, pożyteczny dla kraju, a dla pisarza zaszczytny. Takiego talentu nie wolno ukrywać przed przyjaciółmi — mówiła hrabianka.
— Wonne fiołki ukrywają się skromnie w trawie — zauważył wicehrabia, kłójąc kawalera ironicznem spojrzeniem, które zapaliło w jego oczach powtórny błysk nienawiści. — Niesłusznie jednak pozwalają się ukryte w trawie fiołki deptać pierwszej lepszej nieuważnej stopie, słodka bowiem woń ich jest własnością publiczną. Jeśli pan posiada w istocie talent pisarski, powinien pan wziąć czynny udział w jakim dzienniku. Właśnie ma szlachta prowincyj południowych zamiar założyć gazetę, którą polecam pańskim zdolnościom.
— Korzystałbym z wdzięcznością z protekcyi pańskiej — odrzekł kawaler — gdybym znał program owej gazety.
— Czy wolno zapytać, do jakiego stronnictwa pan należy?
— Do stronnictwa dobrych patryotów, oświeconych, bezprzesądnych Francuzów, do jedynie dziś możliwego, uczciwego stronnictwa filozofów, którego najwonniejszym kwiatem jest hrabianka Zofia.
W chwili, kiedy się kawaler skłonił nizko pannie de Laval, usłyszał za sobą szept wicehrabiego:
— I do stronnictwa lisów, polujących niezręcznie na posag bogatych filozofek.
Spojrzeli na siebie, wicehrabia z góry, pogardliwie, kawaler z dołu, podstępnie z tłumioną wściekłością.
Jakby nierozmyślnie, upuścił kawaler rękawiczkę, którą wicehrabia podniósł szybko i oddając ją właścicielowi rzekł:
— Służę panu, panie de Craon.
A po cichu dodał:
— Jutro!
Panna de Laval nie domyślała się, że w tej chwili rozgrywa się w jej obecności dramat, który może się skończyć tragedyą. Tylko hrabina, która śledziła uważnie mowę spojrzeń i ruchów patiów, odgadła w upuszczonej i podniesionej rękawiczce wyzwanie. Nie zdziwiło jej to wcale, pojedynki bowiem należały w Paryżu do wypadków tak zwykłych, iż nawet policya nie zwracała na nie uwagi.
Kawaler, z początku bardzo rozmowny, przycichł teraz. Pobywszy jeszcze kilka minut, pożegnał panie, ukłonił się wicehrabiemu ceremonialnie i wyszedł, przeprowadzony do furtki ogrodowej przez pannę de Laval.
Kiedy hrabina została sama z kuzynem, zapytała:
— Wyzwałeś go?
— Odgadłaś? Umiesz uważnie słuchać i patrzeć. Tak, wyzwałem tego pinczerka, bo nie lubię, gdy mi się małe pieski plączą pod nogami.
— Chcesz go zabić?
— Cóż znowu? Herodem nie jestem, bym mordował niemowlęta. Obrzydzę mu tylko trochę współzawodnictwo ze mną.
— A gdyby on... Mściwy jest, widziałam, w jego oczach głuchą wściekłość wilka, ujętego w żelaza. On nie będzie ciebie oszczędzał...
— Wiem, ale nie obawiaj się. Żołnierzowi jest broń niezawodną kochanką. Bóg wojny zamknąłby mi pod nosem bramę raju, gdyby mnie taki elegancik prowincyonalny miał położyć na trawę.
Nazajutrz w godzinach porannych jechały dwie karety do lasku bulońskiego. W jednej siedział Gaston ze swoimi świadkami i z lekarzem, druga wiozła kawalera de Craon. Nie uważały wcale za potrzebne ukrywać się przed policyą i spacerowiczami. Posuwały się główną aleją, witane po drodze ukłonami znajomych.
Tuż obok głównej alei, zaludnionej już, ruchliwej o tej porze, zatrzymały się na małej łączce.
Przeciwnicy wysiedli, zdjęli surduty i kamizelki — lekarze wydobyli z puzder narzędzia — świadkowie zmierzyli szpady — krwawa zabawa mogła się rozpocząć:
Z kapeluszami w ręku, z uprzejmym uśmiechem na ustach, zbliżyli się do siebie przeciwnicy, pozdrowili się, oddali kapelusze sekundantom.
— Panowie gotowi?
Odpowiedzieli potakującym ruchem głowy.
— Proszę pana, panie kawalerze, niech pan zaczyna — odezwał się Gaston, próbując giętkości szpady.
Mówił to z taką swobodą, jak gdyby zapraszał partnera do partyi szachów.
W małych oczkach kawalera palił się ogień nienawiści, ale i on był szlachcicem francuskim XVIII stulecia, nie mógł być niegrzecznym nawet w obliczu śmierci.
— Z wielką przyjemnością ustępuję panu pierwszeństwa, panie wicehrabio — rzekł.
Błysnęły szpady.
Mimo kurtoazyi przedwstępnej pchnął kawaler odrazu pod piąte żebro Gastona, i byłby był przebił z rozkoszą serce współzawodnika, gdyby tego serca nie broniła zręczna szpada, prowadzona okiem doświadczonem i pewną ręką.
Kawaler atakował namiętnie, doskakiwał i odskakiwał z giętkością węża; Gaston spokojny, chłodny, chwytał pchnięcia błyskawiczne, śledząc ruchy przeciwnika. Nagle skoczył i on — pchnął — szpada wysunęła się z ręki kawalera.
Krótko trwała krwawa zabawa, zaledwie minutę. Lekarze opatrywali przebite ramię kawalera; Gaston przepraszał go za wyrządzoną mu „drobną przykrość“; on odpowiedział mimo błysków niemocnej wściekłości w oczach „nie warto mówić o takiej drobnostce“. Podali sobie ręce.
Pojedynkowi przypatrywali się stangreci, lokaje i stróżowie lasku bulońskiego; kilka pań, używających konnego spaceru, przystanęło i lornetowało walczących.
— Gentil combat — odezwała się jakaś dama. — Szkoda tylko, że jeden z nich nie został na placu. Byłybyśmy widziały, jak umiera człowiek dobrze wychowany, pchnięty w serce.
Wracając do miasta, spotkał Gaston po drodze panią de Bar. Jechała na przepysznej siwej klaczy, strzeżona przez forysia. Ujrzawszy go, schyliła przed nim szpicrutę, jak oficer schyla szpadę na powitanie. Domyśliła się, że wyszedł ze spotkania bez szwanku.
— A on? — zapytała, zrównawszy się z jego karetą.
— Jak mówiłem, mała nauczka, lekkie pchnięcie w ramię, wszystkiego tydzień kuracyi — odpowiedział Gaston.
— Opowiesz mi resztę przy obiedzie. Czekam cię przed czwartą. Będzie także panna Zofia.
- ↑ Damy z towarzystwa chorowały w drugiej połowie XVIII stulecia na chorobę nerwową, którą lekarze nazwali waporami (vapeurs).
- ↑ Dziś nazywa się ta miejscowość Clairac.
- ↑ Zasady rewolucyonistów francuskich, odkryte w pamiętnikach Marmontela.
- ↑ Zasady Duporta (właściwie Du Porta), wygłoszone na zebraniu filaletów u księcia Larochefoucaulda.
- ↑ Dnia 26-go kwietnia 1789 r.