Błyskawice/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TEODOR JESKE-CHOIŃSKI
BŁYSKAWICE
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW REWOLUCYI
FRANCUSKIEJ
POZNAŃ.
NAKŁADEM I CZCIONKAMI DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA.
NEW-YORK. THE POLISH BOOK IMP. CO. INC.
1916.




Fot. Dr. F. Stoedtner.
Marya Antonina.
(Mal. Lud. Elż. Lebrun).
ROTOGRAWURA DRUKARNI I KSIĘGARNI
św. WOJCIECHA w POZNANIU


I.

Adwokat Danton leżał w swojej kancelaryi na odrapanej kanapie i ziewał, jak pies, wygrzewający się na słońcu po wypróżnieniu pełnej miski.
Czekał na klientów.
Czekał na klientów już cały rok. Od czasu do czasu zgłaszał się do niego jakiś rzemieślnik, robotnik, sklepikarz, któryś z jego znajomych z jaką drobną sprawą, przynoszącą mu kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt liwrów. Nic udało mu się dotąd złapać ani jednego grubszego procesu; honorarya kapały rzadkiemi kroplami do jego wiecznie pustej kieszeni. A tu trzeba było płacić komorne, utrzymać żonę, dziecko. Luidor, dostarczany mu co tydzień przez teścia, nie starczył na pół tygodnia, przyjaciele i lichwiarze nie chcieli pożyczać, bieda zaglądała oknami i drzwiami do skromnego mieszkanka w pasażu du Commerce.
— Sacré — zaklął — żeby się ta podła rewolucya chciała już ruszyć na dobre; możeby się co zmieniło, możeby porządni ludzie w ogólnym rejwachu co zarobili. Dotąd szczekają i szczekają te osły, jak gdyby się rewolucya robiła szczekaniną. Idyoty!
Do drzwi, prowadzących do saloniku, stuknęła jakaś lekka, uważna ręka.
— Możesz wejść! — huknął Danton głosem trąby bojowej.
Do kancelaryi weszła młoda, przystojna brunetka średniego wzrostu z dobremi oczami sarny. Była ubrana skromnie, ale czysto, w szarą, wełnianą suknię i biały świeży fartuch.
— Psa kusego niema. — mówił Danton. — Chyba sam kogo oszukam, okradnę, stłukę na marmoladę, żebym, broniąc się przed sądem, mógł dowieść talentu oratorskiego. Niech jasne pioruny zabiją takie podłe życie, niech ognie piekielne spalą prawo rzymskie, francuskie, ludzkie, dyabelskie. Tfu! Sacré tonnerre!
— Tak zawsze klniesz, Jerzy. Wiesz, że tego nie lubię — odezwała się pani Danton miękkim, tkliwym głosem dobrego serca.
— Lub sobie albo nie lub, wiele mnie to obchodzi, właśnie. Może mi powiesz kazanie o konieczności dobrego wychowania u adwokata? Słyszałem je już nie raz, nie dwa. Nie jestem śmierdzącym, zgniłym arystokratą, żebym odważał z dokładnością chciwego kramarza każde słowo, odmierzał każdy ruch. Z ludu wyszedłem, do ludu należę, kpię sobie z gładkiej frazeologii salonowej i z ruchów tresowanego pudla. Mówię, co mi się podoba i ruszam się, jak mi się podoba. Idź do dyabła m swoimi morałami.
— Jerzy!
Tyle słodkiego wyrzutu, tyle uległości było w głosie pani Danton, że nawet mąż obojętny byłby się opamiętał. A Danton kochał swoją żonę.
Przyszły lew rewolucyi miłował szczerze tę cichą, dobrą, ładną kobietę z ludu, którą wziął ze sklepiku limonady jej ojca na Pont Neuf. Miłował ją pierwszą miłością ubogiego adwokata, któremu życie, oprócz tej miłości, dotąd jeszcze nic nie dało i miłował ją miłościa natury zmysłowej, pożerającej wdzięki niewieście chciwie, namiętnie. W karty nie grał, wina nie lubił, ale za spódnicą poleciałby w czeluście piekielne.
— Nie gniewaj się, żoneczko — mówił, obejmując żonę, która usiadła obok niego na kanapie — ty wiesz, że cię kocham. Mam niechlujną gębę dorożkarza, lubię mocne słowa, bo czuję w sobie moc młodego dębu; siła rozpina mnie, niby fermentujące wino butelkę, a muszę być bezczynny. Sacré nom de Dieu...
— Jerzy!
— Obrzydliwa gęba! Nie gniewaj się... Nichby się tylko ruszyła rewolucya, a zobaczyłabyś, jaki zuch z twojego Jurka. Nom de nom...
— Jerzy!
— Dajże już pokój — żachnął się Danton — powinnaś była przywyknąć do moich mocnych słów... Czy się człowiek wyraża tak czy owak, jest rzeczą obojętną, byle mówił to, co myśli. A ty wiesz, że ja nie kłamie nigdy.
— Mój drogi — mówiła pani Danton, całując męża — był tu ten lichwiarz z ulicy Saint-Honoré i przypomniał termin jutrzejszy.
Danton zerwał się z kanapy.
— A żeby go ospa podziobała, jak mnie podziobała, żeby szlacheckie wampiry wypiły z niego krew! Złodziej, pijawka, rozbójnik! Pięćdziesiąt procent bierze i jeszcze się śmie upominać. Niech czeka, pomiot dyabelski. Nom de nom! Dałbym ja mu pięćdziesiąt procent gdyby rewolucya przwróciła do góry nogami ten podły ancien régime, który pozwala wyzyskiwać takich nędzarzów, jak ja.
— Nie jego wina, że potrzebujesz ciągle pieniędzy, że pożyczasz. Nie zapłaciłeś mu zresztą dotąd ani liwra procentu.
— Twoje dobre serce uniewinniłoby nawet mordercę. Nie zapłaciłem? Rozumie się, że nic zapłaciłem, bo skądże mam wziąć, kiedy bieda z nędzą sprzysięgły się na mnie.
— Możeby nas bieda wypuściła ze swoich objęć nieproszonych, gdybyś zechciał trochę pochodzić za sprawami, nawiązać stosunki z ludźmi bogatszymi, bywać w lepszych towarzystwach. Pracy trzeba szukać, a ty nie zrobiłeś dotąd nawet pół kroku do swojej karyery.
— Nie zrobiłem i nie zrobię — zawołał Danton gwałtownie. — Chciałabyś, żebym się swędał po salonach, kłaniał się w pas parszywym arystokratom, albo jeszcze parszywszym od nich, zbogaconym kupcom i fabrykantom? Niedoczekanie twoje!
— Wolisz przesiadywać całymi dniami w Palais Royal, w tej norze grzechu, rozpusty, szatana, i tracić czas na bezcelową gadaninę z wszelaką bezdomną hałastrą, z próżniakami, szczekaczami, szulerami i plugawemi kokotami.
— Wolę — fuknął Danton.
Był zły, żona bowiem potrąciła o najsłabszą strunę jego charakteru. Olbrzym z głową Tatara nie lubił pracować, trudzić się, zabiegać. Gnuśny, leniwy, sypiał połowę dnia, a drugą połowę trwonił w kawiarniach. Książki nie brał nigdy do ręki od czasu egzaminów, gazety ledwie że przerzucał.
— Wolę! — gniewał się. Czy możesz sobie wystawić takiego słonia, jak ja, na woskowanych posadzkach salonów? Nos bym sobie zbił, nogi bym połamał. Z kanalii pochodzę i kanalia jest mojem naturalnem towarzystwem, dopóty, dopóki...
Nie dokończył myśli, wiedząc, że myśl zuchwała, jaka w tej chwili błysnęła w jego mózgu urodzonego wywrotowcy, w mózgu wielkiego, drapieżnego zwierzęcia, byłaby przeraziła dobrą, pobożną kobietę, przywiązaną do ołtarza i tronu Francyi.
— Jerzy — mówiła miękko, serdecznie pani Danton, całując z uległością niewolnicy rękę męża — ty nie należysz do tej bezbożnej piekłu zaprzedanej bandy, która bluźni w Palais Roylal, obrzuca duchowieństwo i naszą królową błotem podłego oszczerstwa? Prawda, mój kochany, dobry mężusiu? Powiedz, że nie.
Zamiast odpowiedzieć, uniósł Danton żonę w górę, ucałował ją w oczy, w usta, w oba policzki i postawił ostrożnie na podłodze, jak pieszczoną dziecinę.
— Kobiety nie powinny się mieszać do polityki; to nie jest rzecz wasza, wy się na temi nie rozumiecie — rzekł.
— Ach, ta wasza straszna polityka!
W tej chwili wpadł do kancelaryi Kamil Desmmoulins, cały zadyszany od szybkiego biegu.
— Wwwiwaat, wiwat! — wołał, podrzucając w górę kapelusz. — Nie... nie... niech żyje stan trzeci!
— Odziedziczyłeś nagle sto tysięcy liwrów, albo otrzymałeś nominacyę na prezesa paryskiego parlamentu? — pytał Danton.
— Wwwraacam z Wersalu. Uf, jakie gorąco, uuuduszę sssię...
— Siadaj, i odpocznij. Żonusiu, przynieś temu waryatowi szklankę limonady. Zgrzał się gorzej wyżła w polu za lisem.
Desmoulins, wysapawszy się, obtarłszy pot z czoła, mówił:
— Victoria! Pierwszy strzał już padł i król ustąpił.
Opowiadał z błyszczącemi oczyma, cały czerwony z radości, że kiedy szlachta i duchowieństwo nakryli dziś przy otwarciu obrad stanów Generalnych głowy wobec króla, na co im obyczaj kilku wieków pozwalał, uczynił to samo stan trzeci, do czego nie miał dotąd prawa, i że król, uszanowawszy odwagę i poczucie godności mieszczaństwa, zdjął kapelusz, składając w ten sposób hołd narodowi w osobie jego przedstawicieli.
— Stany uuuprzywilejowane pękały ze złości, a mieeeeszczaństwo tryumfuje.
Zdziwił się ogromnie, kiedy Danton, zamiast podzielić jego radość, odpowiedział:
— Gdyby się stan trzeci zachował w ten sposób wobec Ludwika XIV, lub któregokolwiek z dawniejszych królów, Ludwik XIV albo którykolwiek z dawniejszych królów byłby opuścił salę i kazał stan trzeci rozpędzić swojej gwardyi na wszystkie wiatry. Ale nasz dobrotliwy aż do grzesznej słabości Ludwiczek nie odziedziczył na nasze szczęście ducha swoich przodków i dlatego zachował się nie jak władca, lecz jak dobrze wychowany szlachcic XVIII stulecia.
— To ty mówisz, Jerzy, ty? — zawołał Desmoulins.
— Ja to mówię, Kamilku, ja — odrzekł Danton — bo ja jeden z was wszystkich mam poczucie władzy i czynu, jakkolwiek nie czytam tych waszycth głupio-mądrych książek, a może właśnie dlatego, że tych bzdurstw nie czytam.
— Prędzej spodziewałbym się tytułu księcia, niż takiej herezyi rojalistycznej z twoich ust.
— Bo jesteś naiwnem dzieckiem, wypchanem od góry do dołu teoryami, wylęgłemi w fantazyi fantastów filozoficznych, mój ty entuzyastyczny bojowniku wolności, ja zaś patrzę żywemi oczyma na żywego człowieka i uczę się prawdy, rzeczywistości.
— Przyzwyczaiłeś mnie do drwin i paradoksów.
— W tej chwili mówię zupełnie poważnie.
— Ty, Jerzy Danton, Danton z kawiarni Foy wyrażasz się, jak najczarniejszy czarny z pałacu wersalskiego? Nic cię nie rozumiem.
— Boś głupi.
— Panie Danton!
— Będziesz jeszcze głupszy, jeżeli się obrazisz, czupurny Kamilku.
— Gadajże do licha po ludzku!
— Zaraz mnie zrozumiesz. Przedewszystkiem racz rozważyć, iż nie mówiłem, jako Danton z kawiarni, jako golec, należący do kanalii...
— Znieważasz sam siebie — przerwał Dantonowi Desmoulins. — Do kanalii nie można zaliczyć takich nieustraszonych obywateli, takich cnotliwych Rzymian, jak my...
Danton powstrzymał niecierpliwym ruchem ręki ładne słowa przyjaciela. Zadziwiał, on zawsze rewolucyonistów kawiarnianych brutalną szczerością brutalnej siły, która, czując swoją moc, gardzi kłamstwem, chełpi się bezwzględną prawdą, śmieje się prosto w nos wszelkiej nadętej frazeologii.
Lśniącego piasku błyskotliwych frazesów nie syp mi w oczy, bo nie oślepisz nim Dantona — rzekł, — Dla tej hałastry z Palais Poyal a nawet dla siebie, jeżeli ci się ta blaga podoba, bądź sobie Cyncynatem, Katonem, Brutusem, czem tylko chcesz, ale dla mnie są tacy, jak ty i ja i nasza cała kompania kanalia. Wyszliśmy z rynsztoka nędzy, wychowaliśmy się za pieniądze szlachty i duchowieństwa, przypatrzyliśmy się z blizka, obcując w liceach z paniczami, estetyce dostatku i dobrego towarzystwa i dławi nas żółć zazdrości. Gdybyśmy się byli urodzili w zamkach szlacheckich, w tradycyach rodu historycznego, nie opluwalibyśmy owych zamków i owych tradycyi.
— Bardzo cię przepraszam, niepoprawny cyniku — wtrącił Desmoulins — mnóstwo szlachty podziela nasze przekonania.
— Wiem, ale są to tacy ideologowie, jak ty, którzy nie zdają sobie sprawy z następstw rewolucyi, albo ambitni karyerowicze, spodziewający się wylecieć w górę na grzbiecie rozhukanej fali, albo wkońcu golcy, bankruci, szulerzy, szubrawcy, nie mający nic do stracenia. Szczęśliwi, syci, zadowoleni nie robią rewolucyi. Ale przerywasz mi ciągle i nie pozwalasz mi się wytłomaczyć. Powtarzam więc jeszcze raz, że każdy władca, mający poczucie władzy i siły, nie pozwoliłby się znieważyć. Ja sam, gdybym był na miejscu Ludwika XVI, dałbym stanowi trzeciemu jeszcze dziś taką nauczkę, iżby mu się odechciało wprowadzić bez mojego pozwolenia zwyczajów, któreby się mnie nie podobały. To co się stało, jest wprawdzie drobnostką, z drobnostek jednak — składa się życie, z małych chmur powstają wielkie deszcze, czasami burze i ulewy. Raz ośmieliwszy się stanąć sztorcem wobec króla, pójdzie stan trzeci dalej, z każdym dniem zuchwalszy.
— Ale o to właśnie idzie, żeby się stan trzeci dobrze rozkołysał i pokazał pięść istniejącemu porządkowi — zawołał Desmoulins.
— Rozumie się, że o to właśnie idzie i jestem bardzo rad temu, co się dziś stało, z czego jednak nie wynika, żebym jako natura silna miał pochwalać głupią słabość króla.
— Mówisz ciągle o tej swojej sile, kochany próżniaku, właściwie zaś robisz dotąd bardzo mało dla rewolucyi. My wszyscy zrywamy sobie płuca w kawiarniach, a ty raczysz zaledwie od czasu do czasu ryknąć po swojemu. Wolisz dowcipkować, niż uczyć naród wolności.
— Bo mój czas jeszcze nie nadszedł. Takie wielkie zwierzęta, jak ja, są historyi potrzebne do śmiałego, zuchwałego czynu, do druzgotania, do uderzenia potężną łapą, gdy trzeba dobrze uderzyć, w tej chwili zaś wystarcza gadanina i pisanina, czego nie lubię, do czego jestem zanadto leniwy. Wy sobie gadajcie, piszcie, drukujcie, podburzajcie naród, posuwajcie naprzód wypadki, popychajcie Stany Generalne do jawnej opozycyi, a ja będę się tymczasem przypatrywał uważnie położeniu, abymi nie pominął chwili w której trzeba będzie uderzyć.
Mówiąc to, stał Danton na środku pokoju z głową podniesioną, z ręką wyciągniętą, ze ściśniętą pięścią. Z jego posępnie szpetnej twarzy, z jego ogromnej nieociosanej postaci bila siła barbarzyńcy.
— Dziwisz się, że się dziwie słabej dobroci króla, bo taki chuderlawy zdechlak, jak ty, głodny wiecznie Brutusie, nie rozumie, nie czuje brutalności rewolucyi. Przed żadnym gwałtem, przed żadną zbrodnią nie wolno się cofnąć, gdy się chce panować.
W tej chwili zastukała znów do drzwi lekka ręka.
— A teraz mówmy o czem innem, bo moja małżonka umarłaby ze zgrozy, gdybyśmy z nią naszym językiem rozmawiali. Żona Dantona rojalistką, wierną, nabożną katoliczką! Miłość komponuje czasem zabawne satyry.
Pani Danton przyniosła mężowi i gościowi limonadę, którą sama przyrządziła. Podając ją Desmoulinsowi, rzekła z uśmiechem, spostrzegłszy u jego surduta oberwany guzik, wiszący na nitce.
— Pan pozwoli, panie Kamilu, że zastąpię pańską przyszłą żonę.
Zanim się Desmoulins spostrzegł, co pani Danton zamierza, zabrała się już ona do roboty. Przyszywając, mu guzik, mówiła:
— Bardzo bym pragnęła, żeby panna Duplessis wzięła pana jak najprędzej w ręce kochające. Widziałam ją wczoraj w kościele. Prześliczna dziewczyna.
Nazwisko panny Duplessis podziałało na Desmoulinsa, jak ukąszenie osy. Kręcił się, nie mógł się doczekać przyszytego guzika...
— Dziękuję pani z całego serca, już będzie trzymał, tak się pani fatyguje...
— Puśćże go, widzisz, że dostanie spazmy z niecierpliwości, spieszno mu na rendez-vous balkonowe — śmiał się Danton.
Desmoulins pożegnał się z pospiechem i leciał do siebie na ulicę Teatru Francuskiego.
Wpadłszy na facyatkę, do małego pokoiku, otworzył okna, wychodzące na ulicę Kondeusza. Wzrokiem niespokojnym obrzucił żelazny balkon narożnego domu. Balkon był pusty.
— Jeszcze jej niema...
Przysunął krzesło do okna, wziął ze stołu mowy Cycerona przeciw Katilinie i czytał, zerkając na balkon.
Czytał mowy przeciw Katilinie po raz dziesiąty, ich ton bowiem gwałtowny zagrzewał go, unosił, przemawiał do jego usposobienia. Pochodził z „cholerycznej Pikardyi“, z ojczyzny Piotra Pustelnika, Kalwina. Guise’ów, Saint-Simona i Condorcet’a, z ziemi namiętnych uczuć i śmiałej myśli. Żółć pomalowała jego brzydką, pokurczoną twarz i żółć kipiała w jego sercu. Język mu się plątał, ale pióro miał tak cięte, jak żądło osy, a zawsze gwałtowne, namiętne. Urodził się zjadliwym satyrykiem paszkwilistą, pamflecistą, „szczekaczem“ literackim. Dopiero niedawno zaczął pisywać do druku, a już jego pierwszy debiut publicystyczny zjednał mu rzęsiste oklaski wywrotowców. Ciął bez zastanowienia, bez namysłu na prawo i lewo, ciął z wielkim rozmachem młodej brawury i młodej lekkomyślności, bryzgał błotem na „czarnych“, na królów, na przeszłość — w sam raz polemista w czasach rewolucyjnych, w których namiętność zastępuje rozwagę, a oszczerstwo staje się bronią pożądaną.
Miał powód osobisty złorzeczyć istniejącemu porządkowi. Ubogich rodziców syn, wychował się jako stypendysta w bursie liceum Ludwika Wielkiego, a po skończeniu nauk zapisał się jako adwokat parlamentu paryskiego. Któż jednak chciałby powierzyć sprawę jąkale? Danton odstraszał zamożniejszych klientów brutalnością woźnicy, — on swoją nieszczęśliwą wymową.
Już czwarty rok adwokatował, miał lat dwadzieścia dziewięć, a nie był dotąd w stanie kupić sobie własnego łóżka, własnego stołu, własnych gratów. Mieszkał w umeblowanym pokoiku, jadał w nędznej gargocie i to nie zawsze, nie codziennie.
Mając dużo wolnego czasu, przesiadywał pół dnia w „Palais Royal“, a drugą połowę wypełniał lekturą. Czytał Rousseau’a, Mably’ego, Rayala, Plutarcha, „biblię mocnych“, mowy Cycerona i trochę historyi greckiej i rzymskiej. Ze strzępów tych nieporządnych, dorywczych studyów ulepił sobie jakąś idealna respublikę przyszłości, w której on będzie Brutusem. Danton, urodzony znawca ludzi, podrwiwał sobie? tej jego papierowej mądrości socyologicznej i klasycznej, on jednak wierzył w swój ideał szczęśliwości powszechnej, w swoją nieomylność i w swoją cnotę obywatelską — był szczerym.
Siadując często w oknie, widywał w dni pogodne, pod wieczór na ulicy prześliczną, jasnowłosą panienkę z niebieskiemi oczyma niewinnego dziecka, z różową buzią brzoskwini. Jego młode serce, spragnione miłości, szło za tą panienką tygodniami, miesiącami, aż przylgnęło do niej z siłą przeznaczenia. Ale panna Lucylla Duplessis była córką zamożnego mieszczanina, a on bezdomnym proletaryuszem, nędzarzem. Przezorny ojciec nie chciał nawet słyszeć o małżeństwie posażnej panny z takim chłystkiem.
Żarła go nędza, trawiły go ambicya i beznadziejna miłość, przewróciły mu w głowie doktryny „filozofii“ i dalekie wzory republikanów greckich i rzymskich. Jakże miał kochać porządek istniejący, który mu wprawdzie otworzył bramę, wiodącą do dobrobytu, ale nie dał mu zaraz na progu młodości środków do zaspakajania tęsknot i pożądliwości ludzkich. Jakże nie miał uwierzyć fantastycznym doktrynerom, którzy obiecywali wszystkim, ludziom szczęście niezmącone i pozwalali człowiekowi nasycać bez ograniczeń, bez hamulca religii wszystkie apetyty?
— Muszę się wsławić, aby wyjść z tej upokarzającej nędzy i zdobyć Lucyllę!
W chwili, kiedy to postanowił, ukazała się na balkonie narożnego domu drobna, szczupła blondynka w niebieskiej, gazowej sukni, wyciętej pod szyją. Gęste pukle jasnych, nieupudrowanych włosów, otaczały jej ładną twarz ramką puszystą.
Desmoulins przywarł głowę do futryny okna i posłał na dół, na balkon, spojrzenie zachwycone.
— Lucylla! — szepnął, przyciskając rękę do bijącego serca.
Z dołu szły ku niemu, do jego facyatki pocałunki, rzucane drobną, białą ręką.
Bo śliczna, posażna panna Duplessis odpłacała wzajemnością brzydkiemu, ubogiemu adwokatowi. Kochała go i ona może dlatego, że on pierwszy mówił jej, młodziuchnej dzieweczce, o miłości, że zaspokoił jej tęsknotę miłości, a kochała go tem więcej, że zakaz praktycznego ojca stał między nią a nim. Człowiek pożąda zawsze najgoręcej owoców zakazanych.
Długo rozmawiali z sobą zakochani oczami, gestami, i byliby rozkoszowali się, sobą aż do nocy, gdyby się na ulicy nie był ukazał pan Duplessis.
Szybko znikła panna z balkonu, szybko zaniknęło się okno na facyatce.
— Gardzisz mojem ubóstwem, pełny worku? — mówił do siebie Desmoulins. — Ale ja cię zmuszę do kapitulacyi. Brutusowi rewolucyi, ubóstwianemu przez naród, nie odmówisz ręki córki, albowiem jesteś sam filozofem. Do roboty!
Desmoulins wziął kapelusz i wybiegł na ulicę. Szedł do „Palais Royal“. Gdzieżby indziej? Tam zbierali się jego przyjaciele i współwyznawcy, tacy sami, jak on, biedacy, wyczekujący burzy rewolucyjnej, jako wybawicielki i pęt nędzy i niesławnego życia.
W „Palais Royal“ było dziś rojniej, niż zwykle. Wszakże odniósł dziś stan trzeci pierwsze zwycięstwo! Trzeba się było nacieszyć wiktoryą, porozumieć się, ułożyć plan dalszej kampanii z rządem.
Aż w dłonie klasnął z radości Kamil Destmoulins, znalazłszy się w ogrodzie Pałacu królewskiego. Bo oto ujrzał żołnierzów gwardyi francuskiej, rozpartych wygodnie na krzesłach, a dokoła nich tłum „szczekaczów“ politycznych i ładnych dziewcząt. Szczekacze częstowali wojaków winem, likierami, tytoniem, a wesołe damy pieszczotami.
— Naród głaszcze wojsko, przeciąga je na swoją stronę — radowało się serce Brutusa rewolucyi. — Temu, komu przyszedł ten pomysł genialny, należy się w przyszłości pomnik ojca ojczyzny.
Od żołnierzy biła łuna szczęścia. Jakżeby mogło być inaczej? Tam w Wersalu, w koszarach, w obliczu króla, dworu, ministrów, jenerałów, niknęli, jako nikną te krzewy przyziemne w obliczu rozłożystych dębów. Każdy po nich deptał, nikt nie zwracał na nich uwagi. A tu posadzono ich na krzesłach, otaczano ich czcią, zasypywano słowami pochlebnemi.
Margrabia Adam de Saint-Hurugue, nizki, przysadzisty, krępy szlachcic z dużą głową tura, nazywany przez kokotki „ojcem Adamem“, bankrut, szuler, rozpustnik, skazany przez sądy za liczne grzechy na wygnanie, z którego wrócił, wietrząc rychłą rewolucyę, mówił do nich: czcigodni obywatele, podpory ojczyzny, mściciele narodu! i dolewał im własną ręką wina do szklanek.
Tam, w Wersalu, w koszarach musieli znać mores przed oficerami, przed karceresem, przed kijem, tam trzymano ich na łańcuchu subordynacyi wojskowej jak psów; pułkownik ich, książę du Hâtelet, pedant, rygorzysta, pędził ich od rana do wieczora do służby, do ćwiczeń; tam karmiono ich byle czem, uważano za sprzęty — a tu fetowali ich, ugaszczali różni uczeni panowie i pieściły, całowały ładne dziewczęta, ustrojone w suknie powłóczyste, błyszczące drogiemi kamieniami, niby jakie księżne.
Żołnierzyskom aż oczy wyłaziły do tego niespodziewanego szczęścia, do tych nieznanych im rozkoszy i honorów.
Arystokraci, wampiry państwa, pokładają nadzieje swoje w wojsku — ryczał do nich „ojciec Adam“, obdarzony takim samym potężnym głosem, jak Mirabeau i Danton — chwalą się nawet głośno, publicznie, iż żołnierze będą się kąpali z radością w naszej krwi. Nie! Żołnierze, nasi drodzy współobywatele, nie będą mordowali swoich braci, swoich przyjaciół, Francuzów, którzy walczą o prawa żołnierza, którzy chcą go wychować, podnieść, wrócić jego rzemiosłu pierwotną szlachetność, aby nie był pospolitym katem. Nie, nasi żołnierze, z których pragniemy zdjąć hańbę katów, nie zwrócą broni przeciw swoim dobrodziejom. Oni połączą się z nami, z swoimi braćmi, współziomkami, oswobodzicielami i zdumieje nikczemna szlachta, gdy ujrzy przy sobie tylko szumowiny wojska i małą garstkę morderców i ojcobójców[1].
— Połączą się z nami, patryotami, z narodem, pójdą z nami przeciw czarnym, przeciw wampirom Francyi, powtórzyła za „ojcem Adamem“ jakaś otyła, nie pierwszej już młodości ulicznica, całując najmłodszego żołnierza, co wywołało śmiech jej przyjaciółek.
— Babka zaleca się do wnuka — odezwała się któraś.
— Tabaką czuć jej całusy — dodała druga.
— Uciszcie się, dzierlatki! — fuknął margrabia de Saint-Hurugue. — Nie obrażajcie uroczystej chwili głupiemi uwagami.
Łokciami, pomagając sobie pięścią, torował sobie Desmoulins przez tłum drogę do żołnierzów. Aż mu się uszy czerwieniły z ogromnej radości. „Czarni“ liczyli na wojsko, a oto przybyli pierwsi gwardziści do „Palais Royal“ na naukę wolności. Za pierwszymi przyjdą drudzy, cały pułk, i runie opoka despotyzmu.
Zdjąwszy kapelusz, powitał żołnierzów nizkim ukłonem. Trzeba siłę zbrojną uszanować, aby przystała do narodu.
Wielkie podniecenie rozwiązało mu język, uczyniło go giętkim. Bez jąkania mówił:
— Bądźcie pozdrowieni, szlachetni obywatele, przyszli bohaterowie wolnej Francyi, przyjmijcie z rąk naszych wieńce obywatelskie, jakie się wam słusznie należą. Łącząc się z narodem, uszlachetniacie swoje szpady. Teraz są wasze szpady czcigodne, teraz nie jesteście już satelitami despoty, stróżami więziennymmi waszych braci; teraz jesteście naszymi braćmi, przyjaciółmi, współobywatelami, żołnierzami ojczyzny, mundur wasz nie jest już liberyą, lecz prawdziwym mundurem. Zajmijcie miejsce przy naszych stołach i wychylmy wspólnie toast na cześć, za zdrowie najjaśniejszych przedstawicielów narodu francuskiego, na cześć nieśmiertelnego Neckera i księcia Ortleańskiego. Od Alp i Pyreneów aż do Renu niech rozlega się odtąd tylko jeden okrzyk: niech żyje naród, niech żyje naród francuski!
— Niech żyje naród! — podjął tłum tysiączny.
Mężczyźni podrzucali w górę kapelusze, kobiety powiewały chustkami, wachlarzami, dzieci tańczyły, psy wyły, przerażone. Potężny okrzyk prysł o mury pałacu Orleanów, wzbił się szumem wichru ponad drzewa ogrodu i wylał się na ulice.
W jednem z okien pałacu odchyliła się firanka i na migotliwym tle szyb odbiła się sylwetka charakterystycznej głowy Burbonów. Ksiażę Filip Orleański przypatrywał się z uśmiechem ironicznym swojemu dziełu. Za jego to pieniądze fetowali „patryoci“ żołnierzów, burzyli opokę monarchii.
Wnuk rozpustnika, syn rozpustnicy nurzał się w rozpuście od lat najmłodszych. Żywego temperamentu, odważny, awanturniczy, pierwszy książę krwi, najbogatszy pan Francyi, bogatszy od króla, wychowany przez „filozofów“, zatruty libertynizmem i krytycyzmem swojego czasu, drwił jawnie, publicznie, zuchwale z cnoty i przyzwoitości, gorszył, bawił Paryż życiem wyuzdanem i swawolą.
Cnotliwy, dobry Ludwik XVI nie lubił rozpustnego kuzyna, nie dopuszczał go do stosunków poufałych, nie zdobił go zaszczytnemi misyami i urzędami. Nie lubiła także królowa „zjadacza serc“, któremu się zdawało, że każda kobieta powinna uledz jego fantazyi.
Obrażony w miłości własnej książę mścił się na królu agitacyą rewolucyjną, a na królowej — oszczerstwem. Plotkami o zakazanej, występnej miłości, o romansie z pięknym Coignym ją obryzgał.
Odtrącony od dworu, stanął po stronie ludu, wyznawał głośno zasady „filozofii“. Pałac swój otworzył na roścież dla wszystkich wywrotowców, dla najgorliwszych agitatorów i najjaskrawszych idei, pieniędzmi swoimi podniecał wybuchający pożar. Niech dwór zna jego potęgę.
Stojąc w oknie i przypatrując się kaptowaniu żołnierzy, uśmiechał się złym uśmiechem nasyconej zemsty.
Żołnierze, pijani winem, pochlebstwami, pieszczotami wesołych dam, dobyli szpady i wołali:
— Nie pójdziemy przeciw narodowi, nie będziemy mordowali braci!
Sto rąk porwało ich i uniosło w górę.
— Niech żyją bohaterowie wolnej Francyi!
— Przyjdziecie jutro do nas?
— O, przyjdziemy.
— Przyprowadzicie przyjaciół?
— przyprowadzimy.
— Dla całego pułku starczy wina i ładnych dziewcząt.
Wesołe damy powtarzały obietnice zalotnemi spojrzeniami i śmiechem.
Wiem wyleciał z tłumu jakiś głos zagniewany.
— Łajdaki, zdrajcy! Łamią przysięgę, złożoną sztandarom królewskim. Kulą w łeb takim łotrom.
Zakipiało w tłumie. Podniosły się laski, wachlarze. Kto to? Kto ośmielił się zniewarzać „czcigodnych obywatelów, szlachetnych patryotów, przyszłych obrońców wolności ludów?“ Dawać go, niech przeprosi, podły szpieg czarnych.
Kilku drabów, czeladników rzeźnickich, mocowało się z jakimś starym, kulawym żołnierzem, który bronił się drewnianą kulą. Zmogli go, wlekli za nogi i ręce.
— Przeproś, łotrze!
Rzucili go pod stopy żołnierzów.
— Całuj ziemię, zdrajco!
Opierał się. Skopali go nogami, wzięli na ręce i cisnęli do basenu z wodą.
— Wykąp się, boś brudny, wewnątrz i na zewnątrz.
Kokoty klaskały, zanosząc się od śmiechu.
Z kawiarni Foy wybiegł Gaston de Clarac.
— Nie wstyd wam znęcać się nad starcem?
— Arystokrata, śmierdzący pies, na ulicę z nim! — odpowiedziano mu.
— Wy jesteście narodem, wy?!
— Nie szczekaj, bo ci zuchwałą gębę zamkniemy na zawsze.
Kilka krzeseł leciało w stronę Gastona. Jedno z nich trafiło go w głowę, zraniło w czoło. Krew zalała mu oczy.
— A widzisz! Pysk trzymaj, kiedy naród sądzi. Na ulicę z nim!
Ręce rzeźnickie pochwyciły Gastona i wyrzuciły go za bramę pałacu, pchnęły w rynsztok.
— Niech żyje naród, niech żyje wolność! huczał tłum, uradowany, że ukarał zuchwalstwo arystokraty.
Filozofowie salonowi rezonowali, marzyli o „wolności dla narodu“, przygotowywali teoretycznie rewolucyę, nie rozważywszy, że namiętności ludzkie wykoszlawią ich zamiary i marzenia. Hasła i doktryny wywrotowe padały do wielkiego kotła rewolucyjnego, który kipiał od rana do wieczora w ogrodzie i w kawiarniach „Palais Royal“, mieszały się, zlewały, stapiały z ambicyami i apetytami głodnych, ubogich, zapomnianych przez fortunę, wyplutych przez społeczeństwo na ulicę, napiętnowanych przez prawo i opinię publiczną, i wychodziły na światło dzienne w nowej formie, jakiej się ich twórcy nie spodziewali.
Z kotła rewolucyjnego rewolucyonistów kawiarnianych wyszły nieznane filozofom salonowym pojęcia o narodzie, patryotyźmie i wolności. Dla tych przyszłych jakobinów zasługiwał na tytuł narodu tylko proletaryat inteligentny i lud miejski i wiejski, patryotą był, kto bronił nadziei, ambicyi i praw tak pojętego narodu, wolność zaś polegała na narzucaniu woli wydziedziczonych stanom uprzywilejowanym. Według tych przyszłych terorystów rodził się każdy szlachcic wrogiem narodu, zdrajcą, łotrem, każdy ksiądz był nikczemnym kłamca i wyzyskiwaczem. Oni tylko jedni, bezdomni, ubodzy, lub pożerani nienasyconymi apetytami i ambicyami, posiadali wszystkie cnoty ludzkie i obywatelskie, stali czystością uczuć i zamiarów wysoko ponad „zgniłymi arystokratami i podłymi klechami“ prawdziwym narodem francuskim, filarami „zdrowego stanu trzeciego“.
— Obywatelki — krzyczał obłocony grzesznem życiem od góry do dołu margrabia de Saint-Hurugue, do kokotek, kiedy pijani żołnierze opuścili ogród, przeprowadzeni wiwatami „narodu“ zasłużycie się dobrze ojczyźnie, jeśli wam się uda zjednać dla sprawy narodu jak najwięcej łych dzielnych wojaków. Wy znacie doskonale szłukę łowienia brzydkiej połowy rodzaju ludzkiego. Pokażcie, co umiecie, puście w ruch oczy, usta i wdzięki wszelakie, nie szczędźcie całusów i objęć; resztę zrobi wino i złoto.
„Obywatelki“ były dumne z zaufania, jakiem je „naród“ zaszczycał. I one sprzyjały rewolucyi. Bo ten ohydny „ancien régime“ nie pozwalał im polować nocami na ulicach, chwytał je, zamykał w szpitalach, obcinał im, golił włosy, śliczne młode włosy, pozbawiając je ozdoby tak potrzebnej w ich rzemiośle. I one nienawidziły despotyzmu, pożądały wolności, były po swojemu „filozofkami“.
— Jutro pójdziemy do Wersalu, do koszar gwardyi francuskiej — odezwała się niemłoda już ulicznica, która całowała najmłodszego żołnierza. — Nie byłybyśmy Francuzkami, gdybyśmy nie zwyciężyły.
Stara gwardya rusza do bitwy z młodą gwardyą — zaśmiała się jakaś szesnastoletnia „obywatelka“.
Gaston tymczasem podniósł się z rynsztoka, cały obłocony ku uciesze uliczników, którzy go otoczyli, naigrawając się z jego sukien potarganych.
Oglądał się za fiakrem, aby się uwolnić od zuchwałej galeryi, kiedy spostrzegł nadjeżdżający powóz pani de Bar. Skinął na woźnicę.
— Zatrzymaj się!
Z okna powozu wychyliła się głowa hrabiny.
— Gaston! — zawołała przerażona, ujrzawszy krew, spływającą z czoła kuzyna — upadłeś?
— Naród mnie pobił i cisnął w rynsztok.
— Jaki naród?
— Ten tam! — wicehrabia wskazał „Palais Royal“. — Nasz przyszły pan. Dał mi poglądową lekcyę wolności i równości ludowej.
— Jacy źle wychowani...
— Bardzo źle wychowana jest wolność narodu — zaśmiał się Gaston — nie wyszlifowała się w salonach. Opowiem ci wszystko w powozie.





II.

Prysł czar chwili uroczystej...
Którzy szli czwartego maja do kościoła św. Ludwika ze łzą radosnego wzruszenia w oczach, skłonni do wszelkich ustępstw dla szczęścia całego narodu, którzy, oczyszczeni, podniesieni świętą powagą chwili historycznej, czuli się jednem ciałem, jednej ojczyzny dziećmi, przebudzili się nazajutrz ludźmi, pospolitych namiętności narzędziami.
Tradycya wielu wieków! i wola króla ustawiły przegrodę między szlachtą a mieszczaństwem; odziały je w inne suknie i wyznaczyły im osobne sale do obrad.
Żachnęło się, mieszczaństwo, jego duma stanęła odrazu sztorcem przeciw tej staroświecczyźnie.
Duma starszego mieszczaństwa spoglądała już oddawna zezem na uprzywilejowane stanowisko szlachty. Zbogaciwszy się, nabywali w ostatniem stuleciu kupcy i przemysłowcy majątki ziemskie, kształcili dzieci w wyższych zakładach naukowych, przyswajali sobie zwyczaje i obyczaje kasty uprzywilejowanej, ogładzili się w salonach, — byli tak samo dobrze wychowani, rozrzutni, marnotrawni jak „panowie“, a mimo to dzielił ich nieprzebyty dotąd mur od szlachty. Dwór był dla nich zamknięty, wyższe urzędy i stopnie oficerskie nie istniały dla nich.
Duma zbogaconego mieszczaństwa, podcinana batem zwykłej próżności ludzkiej, spoglądała żółtem okiem na tradycye rodowe szlachty, na jej nazwiska historyczne, na jej tytuły i herby i pieniła się z gniewu na jej przesądy. Bo potomkowie rycerstwa, gardzącego handlem, rzemiosłem, wszelką pracą zarobkową i wogóle, nie mogli, nie chcieli się mimo „Świateł filozofii“ pozbyć lekceważenia potomków rzemieślników i kupców. Podupadłszy, zubożawszy, żenili się wprawdzie z ich córkami i, chwytali skwapliwie tłuste wiana, trwonili wesoło pieniądze „łyków“, co im wcale nie przeszkadzało podrwiwać ze swoich teściów i szwagrów.
Duma mieszczaństwa, podniecana batem zwykłej próżności ludzkiej, rozproszyła zaraz nazajutrz po otwarciu Stanów Generalnych czar chwili uroczystej. Ona to nakryła przeciw zwyczajowi głowę, kiedy stany uprzywilejowane korzystały za przykładem króla ze swego prawa, uświęconego wiekami, ona to rzuciła jeszcze przed rozpoczęciem pracy sejmowej kość niezgody między wybrańców narodu. Zdemaskował ją później Chamfort, kiedy się przyznał, że „nie podatki“, nie „lettres de cachet“ i wszystkie i wszelkie inne nadużycia władzy, nie zdzierstwa intendentów i rujnująca przewlekłość sprawiedliwości gniewały najwięcej naród, więcej bowiem od tego wszystkiego nienawidził on przesądów szlachty, czego dowodem, że właśnie ci, którzy zazdrościli jej tradycyi historycznych, — burżoazya i literaci, podburzyli przeciwko niej lud miejski i wiejski“.
Naród czekał z bijącem sercem na robotę prawodawczą sejmu, wyciągał ręce do Stanów Generalnych: ratuj nieszczęśliwych, postaraj się o chleb dla głodnych, zdejm z ubogich okrutny ciężar nadmiernych podatków! a Stany Generalne stały w miejscu z uporem kozła, trwoniąc podaremnie drogi czas, tydzień, dwa, trzy, miesiące.
Poszło o drobnostkę, o formalność, o sprawdzenie pełnomocnictw poselskich. Zwyczaj i wola króla żądały, żeby każdy stan sprawdzał pełnomocnictwa w pośród siebie, w swojem kole, duma zaś stanu trzeciego, nie uznając różnicy stanów, domagała się wspólnej kontroli.
Gdyby nie naganka na „zgniłych, śmierdzących arystokratów“, rozchodząca się po Paryżu, z „Palais Royal“ po całej Francyi, i z salonów bogatych mieszczan, byłaby się może szlachta zgodziła na to słuszne żądanie, wszyscy bowiem posłowie byli wybrańcami ligo samego narodu i powinni byli pracować wspólnie dla tych samych celów, ale jad nienawiści, który rozlewał się po kraju, rozbudził podejrzliwość stanów uprzywilejowanych. Wszakże wołał ksiądz Sieyès, instruktor mieszczaństwa: czem jest stan trzeci? Niczem! Czem chce być? Wszystkiem!
Domyślając się w żądaniu mieszczaństwa ataku na swoją godność, na swoją powagę, szlachta uczepiła się resztkami słabnących sił tradycyi i zwyczajów przeszłości: Jeżeli nie ustąpimy, zginiemy...
Jak dwaj atleci, którzy zwarłszy się, zmagają się z sobą z zapartym oddechem, błyskając zakrwawioemi oczyma, tak wzięli się za bary płachta i mieszczaństwo, dusząc się w uścisku straszliwym. Stali w miejscu całe tygodnie, uparci, zawzięci. Nie rozłączyły ich namowy, pertraktacye, wezwania do zgody, czuli bowiwem instynktownie, że walczą o prymat przyszłości.
A w pośrodku między nimi chwiało się duchowieństwo, przechylając się to w jedną to w drugą stronę, bezradne, wyczekujące.
Kler wyższy przyparł się do szlachty, kler niższy życzył zwycięztwa mieszczaństwu. Purpury i fiolety trzymały się przeszłości, która ich wyposażyła władzą i olbrzymiemi dobrami; czarne, skromne sutanny patrzyły z radością w przyszłość, od której spodziewały się pełniejszej miski. Jak mieszczaństwo zazdrościło szlachcic tradycyj rodowych, nazwisk historycznych i herbów, tak zazdrościli ubodzy, głodem przymierający proboszczowie wiejscy prałatom bogatych beneficyów i zaszczytów.
Zmagała się z sobą cała oświecona, dobrze wychowana Francya, kwiat szlachty, duchowieństwa i starszego mieszczaństwa, a w trybunach sali sejmowej i na ulicy, przed gmachem Menus krzyczał, mieszał się do rozpraw posłów, klaskał, przeklinał, groził przyszły władca rewolucyi, ten, który pogodzi ich piką, drągiem, rusznicą, gilotyną, ten, który rzuci ich oświecenie i dobre wychowanie pod swoje stopy brutalne i zdepce je, jak niepotrzebny łachman.
Motłoch paryski śledził pod komendą patryotów z Palais Royal przebieg sporu, zapisując sobie w pamięci nazwiska „wrogów narodu“, aby je znał, kiedy nadejdzie dzień wielkiego sądu.
Posłowie spierali się o drobnostkę, o formalności, a rewolucya wyciągała już krwawe ręce po ich głowy upudrowane. Codziennie wylatywały z kuźni pałacu Orleanów, z jego księgarni i kawiarni na Paryż, na Francyę świstki zadrukowane, denuncyujące gorętszych posłów szlacheckich i duchownych przed narodem: zdrajcy, zbrodniarze!
Kamil Desmoulins pracował z zapałem „cnotliwego Brutusa“, płonącego od świtu do nocy ogniem obywatelskiego oburzenia.





III.

Błękitny salon pani de Benuharnais przy ulicy Tournon szumiał takim gwarem, jak gdyby się zmienił w przedsionek bulwarowego teatrzyku lub w salę drugorzędne] restauracyi.
Co się stało?
Te same dekoltowanc, ubrylautowane, uperlone damy zajmowały fotele, ci sarni upudrowani, wyżabotowani panowie otaczali księżne, margrabinę, hrabinę i kawalerowe.
Jeszcze temu dwa miesiące dzwonił w salonie pani de Beauharnais cichym brzękiem muszek leśnych szept stłumiony, wytryskiwały od czasu do czasu z grup pań i panów rakiety wykwintnego dowcipu, ruchy były okrągłe, estetyczne, usta uśmiechnięte przyjemnym uśmiechem nieopatrznego rozbawienia, a dziś podnosili panowie głosy, giestykulowali żywo, panie wtrącały się, przerywając niegrzecznie mówiącym, niecierpliwe, nerwowe.
Co się stało, skąd ta przemiana?
Polityka wypędziła z salonu pani de Beauharnais naukę, literaturę, sztukę, błyskotliwą, dobrze wychowaną causerie, zawładnęła wszystkiemi umysłami, a razem z nią wtargnęły do wytwornego towarzystwa jej pomocnice: namiętność, bezwzględność, zapalczywość, krzykliwość, oszczerstwo i nienawiść.
Oto perorowała właśnie niemłoda już hrabina de Tessé z takim zapałem, giestykulując tak żywo, iż pióra, zdobiące jej fryzurę, trzęsły się, chwiały się ku uciesze młodszych pań. Hrabina „robiła od lat dwudziestu w salonach konstytucyę“, zabawiała się w politykę już wówczas, kiedy jeszcze nikt nie myślał, a owa konstytucya nie chciała się narodzić.
— Nie rozumiem — mówiła — dlaczego prawdziwi filozofowie dwóch pierwszych stanów nie zmuszą wystąpieniem energicznem do powolności starych zacofańców, którzy lękają się, niewiadomo z jakich przyczyn, przewagi stanu trzeciego. Wszyscy przecież, bez różnicy stanów, chcemy tego samego, bo: konstytucyi, ograniczenia despotyzmu królów, większej swobody. Nazywają nas, kobiety, płcią słabą, a gdybyśmy my zasiadały w Stanach Generalnych, zrobiłybyśmy rychło porządek. Wachlarzami rozpędziłybyśmy zacofańców na wszystkie wiatry. Cóż za licho przyniosło do Stanów owego Cazalès’a i tego nieznośnego Maury’ego? Gdyby nie oni, mielibyśmy już konstytucyę.
— Tak sobie od ręki w kilka tygodni? — zauważył lord Chesterfield, uśmiechając się po swojemu kącikami ust. — Nawet nasz Pit nie potrafiłby przebudować państwa w przeciągu miesiąca.
— Bo wy, wolnomyślący Anglicy, potrzebujecie do wszystkiego sto razy więcej czasu od nas.
Nawet pokojówka pani de Tessé nie pozwoliłaby sobie jeszcze temu dwa miesiące być tak niegrzeczną dla cudzoziemca.
Lord Chesterfield milczał. A hrabina perorowała podniósłszy się w zapale oratorskim z fotelu.
— Cóż to tak wielkiego konstytucya? Zdawałoby się, że potrzeba do tego rozumów Solona i Lykurga. Zaraz państwu pokażę, jak się buduje konstytucyę.
I zaczęła budować konstytucyę, sypiąc do jednego worka różne, najsprzeczniejsze z sobą teorye umarłych i żyjących doktrynerów.
— Tego Maury’ego powinien ktoś nauczyć rozumu. On głównie, ten synek szewiecki, bruździ.
— Ksiądz, obłudnik, kłamca z profesyi — odezwał się kawaler de Craon, wyleczony już z rany, otrzymanej w pojedynku. — Nie rozumiem, dlaczego naród wybrał do Stanów tylu klechów. Ci ludzie ubierają się jedynie dla pełnej miski, dla wygodnego bytu, w sutannę, w liberyę pana, z którego w duchu drwią. Kłamią przez całe życie, uprawiają świadomie najobrzydliwsze kuglarstwo. Żyją głównie zmysłami, a zamiast pogodnej religii Greków i Rzymian, przyjaciółki rozkoszy, miłości i wolności, która wniosła do świątyń tańce i widowiska, uczą smutnej, surowej religii chrześcijańskiej, służki królów i ministrów, wielbicielki włosiennicy, ubóstwa materyalnego i umysłowego, nieprzyjaciółki bogactwa i najsłodszych skłonności naturalnych, słowem, religii, dobrej dla szpitalów i więzień. Powinniśmy raz skończyć z tą religią nieobywatelską, niepatryotyczną, która zachwala posłuszeństwo dla tyranów: subditi estote non tantum bonis et modestis sed etiam dyscolis.
Kawaler obejrzał się po salonie wzrokiem tryumfatora. Wiedział, że mówił do wdzięcznego audytoryum, bo do „filozofów“ i „filozofek“. Zmarszczyć lekko brwi, spostrzegłszy obok panny de Laval Gastona de Clarac. Byłby jeszcze więcej spochmurniał, gdyby był mógł słyszeć, co wicehrabia szeptał hrabiance.
— Te same frazesy, upstrzone tą samą cytatą łacińską czytałem wczoraj w La France librę Kamila Desmoulinsa. Kawaler de Craon uczy się widocznie na pamięć wszystkich bzdurstw i oszczerstw wychodzących z kuźni Palais Royal.
Kawaler nie słyszał, co Gaston szeptał, przeto obejrzał się jeszcze raz dokoła wzrokiem tryumfatora, pewnego oklasków, i rzekł jeszcze:
— Jeżeli księża chcą, abyśmy korzystali nadal z ich dobrze zapłaconych usług, niech stworzą religię przyjemną, odważną, patryotyczną, pożyteczną dla jednostki i państwa. Tylko wtedy będą mieli prawo nazywać się pierwszym stanem Francyi.
Tłoczyły się do kawalera tle Craon panie. tłoczyli się panowie. Ściskano mu ręce, zasypano go słowami uznania. A on pławił się, uradowany, w blaskach taniej sławy, nadął się, zadarł głowę do góry, był z siebie zadowolony. Byłby z siebie jeszcze więcej zadowolony, gdyby się mała rączka panny de Laval była do niego wyciągnęła z podziękowaniem, ale hrabianka siedziała z głową pochyloną, nie biorąc udziału w ogólnym zachwycie.
— Chciałbym zwrócić uwagę kawalera de Craon — odezwał się Gaston — iż nie wszyscy księża są świadomymi kłamcami, bo nie wszystkich zatruła jadowita mądrość Voltaire’ów i Diderot’ów. Prawie cały kler wiejski z nielicznymi wyjątkami wierzy w to, czego uczy. Nie wszyscy księża rozkoszują się przy misie obfitej, wiadomo bowiem powszechnie, że nasz kler niższy jest uboższy od drobnego mieszczanina, że przymiera nawet często głodem, chociaż pracuje na parafii za dziesięciu wołów. Krytykę swoją powinien był pan de Craon skierować w stronę owych filozofujących, bogatych paryskich prałatów i abbé, którzy noszą nieprawnie suknię duchowną, bo plamią ją kłamstwem cynicznem. Co zaś do tytułu pierwszego stanu Francyi, których pan de Craon chce uczcić przyszłych twórców swojej religii, raczej religii mędrców z Palais Royal (tu odezwały się z różnych stron protesty i głośne uwagi), to pozwolę sobie przypomnieć panu kawalerowi, że tytuł ten nadała przeszłość słusznie duchowieństwu chrześcijańskiemu. (To przesąd! — zawołała pani de Tessé). — Bo któż to był pierwszym cywilizatorem i nauczycielem Francyi, kto uczył naszych barbarzyńskich przodków cnót chrześcijańskich, kto trzymał ich gwałtowny temperament, ich dzikość pierwotną, ich pychę zdobywców na łańcuchu trwogi przed odpowiedzialnością pośmiertną, kto zastawiał słabych przed mocnymi, nakłaniał mocnych do pobłażliwości, względności, kto, słowem, zdjął nas skórę barbarzyńców i zmienił nas w ludzi uobyczajonych i cywilizowanych? Przez trzynaście wieków uprawiało duchowieństwo francuskie naszą ziemię i nasze prowincye, nasze serca i dusze, karczowało nasze lasy i naszą dziką naturę, i dlatego należy mu się słusznie tytuł pierwszego stanu Francyi. Nie podaremnie, nie bezmyślnie nazwała je tak przeszłość, i nic nadaremnie i bezmyślnie otoczyła je czcią i wynagrodziła jego trud wdzięcznie bogatemi legatami.
Tylko dwie pary rąk wyciągnęły się z podziękowaniem do Gastona — były to ręce lorda Chesterfielda i księdza de Courcel.
W błękitnym salonie zawrzało. Uwagi, porwane zdania, wykrzykniki, ironiczne śmiechy przelatywały z jednego rogu na drugi, tu i owdzie padły groźne słowa, gminne epitety, dołączone do nazwisk dowódców szlachty i duchowieństwa. Cazalès taki, Espremenil owaki, Maury kłamca i t. d.
Dziwiły się ściany salonu tej dziwnej causerie, one, które słyszały przez szereg lat tylko słowo rzeźbione, misterne, wygłaszane głosem przyciszonym, one, które widziały przez szereg lat tylko ruchy dystyngowane, twarze spokojne, uśmiechy uprzejme. Aż nagle nabrzmiały głosy namiętnością, gniewliwymi akcentami, twarze zarumieniły się płomieniem polemiki, ruchy stały się ostre, wyzywające. Pani de Tessé wymachiwała wachlarzem pod samym nosem panów, księżna Hohenzollern gryzła z niecierpliwości rękawiczkę, książę de Salm, usiłując przekonać Gastona, przysuwał się tak blizko do niego, że ocierał się prawie o jego brzuch.
Nawet pani de Beauharnais, dawniej zawsze tak równa, uprzejma, pobłażliwa, mówiąca o wszystkiem i o wszystkich dobrze, taka dystyngowana w czarnej, wdowiej sukni, w czarnym czepeczku na siwych i skromnie zaczepnych włosach bez pereł i kwiatów, straciła równowagę dobrze wychowanej gospodyni wielkiego salonu. Drżącemi palcami brała machinalnie z tabakierki tabakę, którą rozsypywała, nie doniósłszy jej do nosa, trzęsącemi się rękami podawała gościom herbatę, wylewając ją na suknię.
— Furia politica! — rzekł lord do Gastona.
Wzruszyli obaj ramionami.
Największy harmider wywołały panie. Te wytworne damy, któreby jeszcze temu dwa miesiące żwawsza sprzeczka była napełniła zgrozą, bulgotały jak rozgniewane indyki. A oczy? Płomienie zaciekłości stronniczej buchały z tych oczu, stworzonych do słodkich spojrzeń, do czarów miłości.
Od czasu do czasu wpadał w ten harmider cienkich głosów niewieścich grubszy głos jakby dojrzewającego chłopca, wpadał stanowczy, pewny siebie, rozstrzygając, przecinając najzawilsze sprawy ostrzem ciętej, krótkiej uwagi, podkreślonej zamaszystym, energicznym ruchem ręki.
Wówczas zwracały się oczy panów w stronę kominka, gdzie stała, z rękami splecionemi na plecach, w postawie wyzywającej, prawie aroganckiej młoda dwudziestokilkoletnia dama, nizka, gruba, nieforemna w pasie, odbijająca się tak wyraźnie pospolitością ruchów i gminnemi kształtami od otoczenia dam francuskich, iż musiała zwrócić na siebie uwagę. Jej twarz zeszpecona dużym nosem, czerwoną cerą i pryszczami, nie miała w sobie nic niewieściego.
Natura omyliła się. Ta grubo mówiąca dama powinna się była urodzić mężczyzną, była to bowiem baronowa de Staël.
Gdzież umieściła się dusza, z której miały trysnąć potoki jaskrawych blasków, jaśniejszych, rozleglejszych od ogniów największych brylantów korony francuskiej? Wyzierała ona z dużych, czarnych, prześlicznych oczu, promieniejących fosforycznem światłem talentu.
W chwili, kiedy się panie roznamiętniły, nie bardzo wiedząc o co, bo nie wiele z nich miało dokładne wyobrażenie o właściwych powodach sporu między stanem trzecim, a stanami uprzywilejowanymi, weszła do salonu — wbiegła, wpadła, nizkiego wzrostu, drobna, starsza dama i dysząc szybko, chwytając ustami powietrze, runęła na fotel.
Otoczyły ją panie.
— Pani zasłabła... przykry przypadek panią spotkał... może nieszczęście... ktoś drogi sercu pani umarł?
Malutka, drobna, mocno uróżowana dama odpowiadała na sypiące się na nią pytania przeczącem potrząsaniem głowy, co wprawiało w ruch cały bukiet kwiatów, urozmaicony ogromnym pióropuszem, zmieniający jej perukę w żywy ogród.
Staruszka, łatająca tak pretensyonalnie zwiędłą cerę i łysą czaszkę, wyglądała tak pociesznie, iż panowie zagryzali wargi, by nie wybuchnąć wesołym śmiechem.
— Co się tej babie stało — rzekł Chesterfieldl do Gasona.
— Założyłbym się, że ma jakieś zmartwienie polityczne.
— Takie czupiradło?
Malutka dama dyszała, nie mogąc wrócić do równowagi po jakimś niezwykłym wysiłku, czy zmartwieniu.
— Szampańskiego wina dla pani d’Angivilliers! — rozkazała pani de Beauharnais.
Z dworacką usłużnością nadbiegł z kieliszkiem sam kawaler de Cuibières.
— Okropnie! — odezwała się nareszcie pani d’Angivilliers, napiwszy się wina. — To zbrodniarze.
— Czy chłopi zburzyli pani zamek, spalili zboże, wypuścili wodę ze stawów, powystrzelali zwierzynę? — pytano.
— Gorzej... uf... Jak mi serce bije... Ojczyzna ginie...
— Czy nam Anglia wypowiedziała wojnę?
— Ach ten Cazalès, ten Maury... Żeby nie oni...
— Mówiłem panu, że zmartwienie polityczne... — rzekł Gaston półgłosem do Chesterfielda. — Mucha febry politycznej ukąsiła nasze panie i pomieszało się im w główkach.
— Widzę. Straszliwsza od innych będzie wasza rewolucya, bo wrażliwość niewieścia podsyci ją swoją namiętnością.
— Jakiego-ż występku dopuścili się znów ksiądz Maury i kawaler de Cazalès? — odezwał się od kominka męski głos pani de Staël.
— Rozważniejsi posłowie szlacheccy i duchowni skłaniali się już dziś do zgody ze stanem trzecim, kiedy ci dwaj trębacze nadeszli i zatrąbili swoim wrzaskiem fanfarowym na śmierć zamiary patryotyczne — objaśniała malutka, drobna, umalowana, ukwieciona dama.
— Zgroza!
— To nieuczciwość!
— Zuchwali!
— Głupcy!
Grube słowa:, namiętne obelgi latały z taką swobodą, jak gdyby w salonie, obitym błękitnym, srebrnemi gwiazdami zasianym odamaszkiem, nie rozmawiano nigdy inaczej.
Obok pani de Staël stal gruby, otyły pan, który odzywał się dotąd bardzo niewiele, półsłówkami, półgębkiem, od niechcenia, jak gdyby lekceważył cale towarzystwo.
Szczególną koafiurę miał ten pan. Włosy zczesane gładko z czoła w tył, tworzyły duży czub, zwinięte po bokach w dwa pukle; podniesione w górę, odsłaniały mięsiste, pospolite uszy. Czoło proste, duży, nieforemny nos, grube, wzgardliwie wydęte wargi, zanadto rozwinięta dolna część twarzy, przedłużona leszcze tłustym, obwisłym podbródkiem, ruchy ociężałe, niezgrabne, sztywno-poważne, pedantyczne, cała postać, jakby wyciosana od ręki z jakiegoś pospolitego materyału, bez linii falistych, bez wykończenia, robiła wśród ruchliwych, giętkich, wyrzeźbionych dłutem kultury wielu wieków gości pani de Beauharnais wrażenie klocu, przedstawiającego bożka Cymbrów albo Teutonów. Nieokiełznana sztuką życia pycha wzbogaconego kupca, przemysłowca, bankiera lub kogoś w tym rodzaju malowała się tak wyraźnie, tak bez żadnej zasłony w oczach i w pogardliwie wydętych wargach tego pana, iż nie mogło ulegać wątpliwości, że stanowiła główny rys znamienny jego charakteru.
— Kawaler de Cazalès i ksiądz Maury zapominają, że cała ludzkość spogląda w tej chwili z sercem bijącym na Francyę, na każdego z nas, którzy budujemy wielkie nieśmiertelne dzieło przyszłości i że to ludzkość przeklnie nierozumnych wrogów świętej wolności — odezwał się ów pan suchym, manierowanym głosem starego profesora.
— Puh... uroczysty frazes — szepnął Chesterfield.
— Święte oburzenie wielkiego kofty — odszepnął mu Gaston. — On tak zawsze.
Ale towarzystwo zachwyciło się uroczystym frazesem. Jak to było powiedziane! jak wzniośle, głęboko, nadzwyczajnie! — podawano sobie z ust do ust i spojrzenia czci szły ku „wielkiemu kofcie“, które on przyjmował z pozorną obojętnością, jako należny mu hołd.
Najgorętszy jednak zachwyt gorzał w pięknych oczach pani de Staël, zachwyt najwyższy, bo łączący miłość z uwielbieniem. Zachwyt ten przynosił zaszczyt sercu przyszłej autorki „Korynny“, uroczysty bowiem pan był jej ojcem. Generalny kontroler Necker, bożyszcze wszystkich doktrynerów rewolucyjnych, raczył obecnością swoją uświetnić zebranie u pani de Beauharnais.
Gastona oburzyło bezlitosne potępienie Cazalèsa i Maury’ego, z którymi łączyły go stosunki przyjaźni. Przeto wysunął się na środek salonu i odezwał się:
— I ja nie pochwalani bezpłodnych sporów, w chwili, kiedy cały naród wyciąga do nas ręce błagalne, o chleb i wolność żebrząc, zdaje mi się jednak, że pan kontroler generalny, potępiając tak surowo kawalera de Cazalès i księdza Maury’ego, nie uwzględnia okoliczności, które tłomaczą ich zaciętość.
— Nic nie tłómaczy śmiesznego uporu u tych zacofańców — wybuchnęła pani de Staël namiętnością kawiarnianego szczekacza.
Jakiś młokos, który nie zasłużył się jeszcze niczem, śmiał odpowiadać jej ubóstwianemu ojcu, mierzyć się z mężem, uznanym, szanowanym przez całą oświeconą Francyę? Zuchwalec, arogant!
Tyle zdumionej pogardy błyskało stalowymi błyskami w oczach córki Neckera, iż każdy inny byłby zamilkł zawstydzony. Ale Gaston mówił dalej:
— Są upory, które nie każdy może odczuć. Żeby odczuć upór Cazalèsa, trzeba być żołnierzem i szlachcicem.
Wyrazy: żołnierz i szlachcic podkreślił głosem i spojrzeniem ironicznem, rzuconem z pod zmrużonych powiek w stronę pani de Saël.
Czerwona twarz baronowej stała się jeszcze czerwieńszą. Córka zbogaconego bankiera, która zaślubiła dla tytułu starego barona, milczała, przygryzając wargi. Necker marszczył brwi, co czynił zawsze, kiedy chciał wyrazić niezadowolenie.
Ale groźnie zmarszczone brwi bożka rewolucyonistów nie zatrwożyły Gastona.
Kawaler de Cazalès nie staroświeckich formalizmów broni — mówił — lecz godności szlachty. Bo czemże jesteśmy my, rycerska szlachta francuska, w gazetkach, świstkach, broszurach, mowach rewolucyjnych? Złodziejami, rabusiami, mordercami, wyrzutkami Francyi, niegodnymi tytułu patryoty i obywatela. Słyszymy to od kilku miesięcy codziennie do świtu do późnej nocy, powtarzają nam to zuchwałe spojrzenia naszych lokajów, mściwe pomruki naszych chłopów. I to za co? Za to, że zbudowaliśmy Francyę razem z królami, że wydarliśmy ją z paszczy Rzymu, że broniliśmy przez lat ośmset jej granic przed Saracenem i Hunnem, przed Anglikiem i Niemcem, że spieszyliśmy na każcie krwawe pole, oddając głowy bez skargi, bez żalu za wolność i sławę Francyi. Szczekacze i pismaki wywrotowi rzucają nam w twarz oskarżenie: ziemia francuska jest przepojona potem chłopa! Któżby temu przeczył? Ale ziemia francuska jest także przepojona krwią szlachecką. By mieszczanin i chłop mogli bezpiecznie pracować, my ginęliśmy. Niema ani jednego rodu rycerskiego, któryby nie oddawał przez szereg wieków w każdem pokoleniu jednej lub kilku młodych głów swoich sławie Francyi. A za tę krew przelaną, za ten ból, trud i ofiarę wojny bryzga dziś na nas pierwszy lepszy nędznik, zazdrośnik, oszczerca biotem obelg i nienawiścią.
Uciszyło się w salonie, goście pani de Beauharnais słuchali uważnie. Należeli przecież prawie wszyscy do owej nieszczęsnej kasty, piętnowanej od kilku miesięcy przez agitatorów rewolucyjnych piętnem hańby, obrzgiwanej jadowitą śliną nienawiści, obrzuconej błotem oszczerstwa.
— Zarzucają nam, żeśmy zwyrodnieli, spróchnieli — mówił Gaston. — Moglibyśmy na to odpowiedzieć, że kto przez ośmset lat przelewał krew, myślał, zużywał swoją energię fizyczną i umysłową dla narodu, ten ma prawo czuć się wyczerpanym. Ale na czemże polega to nasze zwyrodnienie? Że nie spełniamy już posłannictwa dawnego rycerstwa, że przestaliśmy być jedyną tarczą, jedynym mieczem Francyi? Nie strzeżemy w istocie z wież zamków bezpieczeństwa włości, powierzonych naszej opiece, bo strzeże ich dostatecznie powaga władzy królewskiej, poparta siłą wojska rządowego. Nie my usunęliśmy się dobrowolnie od obowiązków rycerstwa, lecz zwolnił nas z nich nowy ustrój państwa. Nasze zbrojne poczty stały się niepotrzebne z chwilą, kiedy je korona zastąpiła żołnierzem werbowanym. Kto jednak prowadzi tego werbowanego żołnierza, to wojsko rządowe, na pola krwawe i ginie z nim razem, znosząc ochoczo trud wojny? My, spróchniali, zgnili arystokraci, my, oficerowie jego królewskiej mości. Z wyjątkiem dwustu, trzystu najwyżej, próżniaczych rodzin dworackich, służymy wszyscy wojskowo. Więc gdzież to nasze zwyrodnienie?
Gaston obrzucił szybkiem spojrzeniem towarzystwo. Necker uśmiechał się nieznacznie, pani de Staël przygryzała ciągle dolną wargę, przedstawiciele starej, rycerskiej szlachty nie spuszczali z mówiącego oka, szlachta nowa, nobilitowana w ostatnich stu latach, rekrutująca się z urzędników i ze zbogaconych mieszczan, słuchała z głową spuszczoną.
W pobliżu kominka obok pani de Bar siedziała panna de Laval z głową cofniętą w tył, zapatrzona w amorków, zdobiących sufit. Jakaś burza ciągnęła przez jej duszę, wstrząsając nią, widać było bowiem na jej zmarszczonem czole, w jej szeroko otwartych, zamyślonych oczach, w drgających ustach i w ceglastej barwy plamach, które popstrzyły jej policzki, plastyczne odbicie wewnętrznego, gwałtownego wzruszenia.
W ostatnich kilku miesiącach widziała ona na wsi i w małych miasteczkach, gdzie ocierała się codziennie o „czystego, pierwotnego człowieka“, tyle pospolitego samolubstwa i tyle podłej ciemnoty, wyczytała w Paryżu ze świstków rewolucyjnych tyle oszczerstw, miotanych na stany uprzywilejowane, tyle zawziętej niesprawiedliwości, przesyconej żółtą zawiści, iż jej marzenia książkowe o powszechnem szczęściu, o odrodzeniu Francyi, ludzkości przez „powrót do natury“ zaczęły tracić blaski i barwy wiosny.
I żal jej było ładnych, białych, wonnych marzeń i czuła ból dotkliwy, jak po utracie czegoś bardzo drogiego. Miałożby to wszystko, w co wierzyła, co kochała, co wypełniało młodość entuzyastyczną, być złudzeniem, fantazyą teoretyków, nie mających wyobraźnia o żywym człowieku, o rzeczywistości?
Wicher myśli wstrząsał jej duszą i zrywał z niej bez litości zielone liście dobrych nadziei; płomień jej młodzieńczego entuzyazmu, jeszcze temu kilka tygodni taki żywy, gorzcy, gasły stygł. Nie chciała się do tego przyznać przed samą sobą, a jednak czuła już przykry chłód zbliżającego się wytrzeźwienia.
Goście pani de Beauharnais dziwili się jej wstrzemięźliwości. Zwykle rzucała się z brawurą i z temperamentem młodości w wir dysputy, broniła najskrajniejszych poglądów, wygłaszała najskrajniejsze teorye, dziś słuchała z pozorną obojętnością, milcząc uparcie.
Co jej się stało? pytali przyjaciele. Ona odpowiadała bladym uśmiechem znużenia. Musi być chora...
Była rzeczywiście chora; jej dusza, rozdzierana na dwoje wichrem myśli, cierpiała.
Rzecz szczególna. Wstecznictwa Gastona wydawały jej się dziś mniej „czarne“. Słuchała ich z uwagą.
A on mówił:
— Nasi przeciwnicy, zowiący się patryotami, jak gdyby tylko stan trzeci miał prawo do kochania Francyi, nasi wrogowie wyrzucają nam marnotrawstwo. Sprzedawaliśmy w istocie przez setki lat zamki i włości, kiedy trzeba było na wezwanie lennego pana sztyftować własnym kosztem zbrojne poczty, rozrzucaliśmy garściami złoto na kościoły i klasztory, rujnowaliśmy się na zbroje, warownie i domy Boże, za co teraz my, stara szlachta rycerska, jesteśmy ubożsi od średnio zamożnego mieszczanina. Rozdziawszy się ze zbroi, a odziawszy się w jedwabie, atlasy, aksamity i koronki czasów nowszych, trwoniliśmy resztki naszych fortun na bezmyślne życie towarzyskie, na zbytki, na upodobania estetyczne, ale to nasze nierozumne marnotrawstwo stało się błogosławieństwem dla mieszczaństwa. Z niego to wyrosło bogactwo kupców i przemysłowców, z niego wykwitły liczne fundacye dobroczynne, naukowe i artystyczne, z niego wytrysły tysiące stypendyów i burs, w których chowają się, oświecają nasi obecni najzaciętsi przeciwnicy. Jesteście przesądni, zastygli w swoich tradycyach, niechętni światłu, jak mumie egipskie! — wołają Voltaire’y, Diderot’y, Rousseau’owie i żyjący ich następcy! Czy tak? A któż to otworzył na rozcież domy swoje, mózgi i serca dla wszelakich nowinek? Niestety, my! W naszych to salonach i buduarach, przy ogniu naszych kominków wygrzewał się, dojrzewał i wykłuł duch czasu z głową smoka, z oczami grzechotnika, z apetytem milionów wilków. My to, niebaczni, nierozumni, szukający nadzwyczajnych wrażeń i wzruszeń, przygarnęliśmy rewolucyę i posadziliśmy ją przy swoim siole, ugaszczaliśmy ją; za to odmawia nam ona teraz prawa do tytułu Francuza i patryoty. Idźcie precz, próżniaki! krzyczą nowi ludzie. Grzeszyliśmy w istocie w ostatnich stu latach próżniactwem, pozbawieni przez koronę i jej najbliższe otoczenie samodzielności, bawiliśmy się w życie towarzyskie zamiast pracować. Nostra culpa, ale oto ocknęliśmy się, wracamy gromadnie do służby publicznej, a wszystkie gazety stanu trzeciego wrzeszczą, jak opętane: nie chcemy was, złodzieje, rabusie, zdrajcy, śmierdzące ścierwo przeszłości! Jakże się w takiem położeniu dziwić, że żółć zalewa serca i mózgi Cazalès’ów, Maurych i innych?
Salę zaległa cisza.
To, co Gaston mówił, było w czerwcu 1789 r. w Paryżu jeszcze tak niezwykłe, odcinało się tak wyraźny linia od wszystkiego, czem Francya oświecona żyła od lat trzydziestu, o czem myślała, rozmawiała, iż goście pani de Beauharnais nie umieli w pierwszej chwili znaleźć odpowiedzi na jego herezye. Nawet pani de Tessé, „budująca konstytucyę“, nawet pani d’Angivilliers, omdlewająca ze wzruszenia politycznego, nawet pani de Staël, rozcinająca z łatwością Aleksandra Wielkiego każdy węzeł, milczały stropione. Myśli „filozofów“ i „filozofek“ przywykły do innego kierunku. Cóż odpowiedzieć dziwakowi, który w chwili, kiedy cała Francya błaga o doszczętne zdruzgotanie przeszłości? Niemądra to odwaga czy fantazya, która uwzięła się pływać przeciw wszechpotężnemu prądowi.
Pierwszy ocknął się ze zdziwienia Necker.
— Pan wicehrabia przecenia znaczenie owej szczekaniny gazeciarskiej i kawiarnianej — odezwał się z powagą najwyższego rozjemcy wszelkich sporów. — Szczekanina tej kanalii nie może wpłynąć na rozwój wypadków historycznych.
Rozjaśniały się, zasępione oblicza filozofek. Rozumie się... Niepotrzebnie straszy ich wicehrabia de Clarac obelgami pokątnych gazeciarzów i polityków z Palais Royal... Kto by na taką hałastrę zwracał uwagę?... W każdem mieście istnieją ścieki uliczne, w każdem społeczeństwie burzą się w różnych norach i dziurach szumowiny ludzkie...
Optymizmu filozofów i filozofek nie przeraziły jeszcze gromy rewolucyi. W prawdzie dochodziły z prowincyi coraz częstsze wiadomości o rozruchach chłopskich i o gwałtach dokonywanych w miasteczkach, optymizm jednak doktrynerski pocieszał się wygodnem kłamstwem: zwykli bandyci dopuszczają się tych nieporządków... Któżby sobie zresztą psuł humor wiadomościami o awanturach prowincyonalnych? W oddaleniu błękitnieje, zaciera się, niknie wszystko. Nawet olbrzymie góry. A w Paryżu panował dotąd spokój... Hołotka pyskuje? Niech sobie używa...
— Rozumie się... wicehrabia de Clarac przecenia znaczenie szczekaniny gazeciarskiej i kawiarnianej — wtórowała Neckerowi pani de Tessé, jak wierne echo.
— Szczekanina tej kanalii nie może wpłynąć na rozwój wypadków historycznych — powtórzyła za bożkiem rewolucyi pani d’Angivilliers.
— Naturalnie... ależ tak, któżby zwracał uwagę na taką hałastrę — wicehrabia przesadza... przytakiwano zewsząd.
Zasypywany gradem uwag krytycznych i bezładnych wykrzykników, Gaston rozgrzał się, jak koń bojowy, draśnięty kulami. Dotąd mówił spokojnie; teraz podniósł głos:
— Pan generalny kontroler, twierdzi, że tylko kanalia pluje na przeszłość i szlachtę? Czy pan generalny kontroler zalicza także Chamforta, księdza Sieyès i przyjaciół ich do tej kanalii? A jakże wyraża się o szlachcie ksiądz Sieyès w swojej tak dziś czytanej, przez cały stan trzeci uwielbianej broszurze Qu’est ce quo le Tiers? „Szlachta jest narodem dla siebie, ale narodem fałszywym. Nie umiejąc, z powodu braku organów użytecznych istnieć sama przez siebie, czepia się narodu prawdziwego, jak owe tumory wegetalne, żyjące tylko sokami roślin, które wyczerpują i wysuszają. Dlaczegóż stan trzeci nie zamknie w lasach Frankonii owych drapieżnych rodów, pochodzących od zdobywców naszej ziemi? Wypalmy ten wrzód, wymiećmy to robactwo! Stan trzeci nie potrzebuje szlachty, bo jest sam dla siebie pełnym narodem, któremu nie zbywa na żadnym organie, który nie potrzebuje niczyjej pomocy i przyniesie zdrowie Francyi, gdy wypleni pasorzytów, inkrustowanych na jego skórze“. Tak wyraża się o szlachcie ksiądz Sieyés, mszcząc się za to, że mu któryś z naszej kasty odmówił prezenty na opactwo. Cóż pan na to, panie generalny kontrolerze? Ksiądz Sieyés jest przecież luminarzem protegowanego przez pana stanu trzeciego. On to układa plan walki z istniejącym porządkiem, on minuje z wytrwałością kreta króla, rząd, on buduje przyszły gmach państwa, on poddaje Mierabeau’owi hasła wywrotowe.
Necker, przybladłszy, marszczył brwi, gryzł dolną wargę, jak jego córka. Silą woli tłumiony gniew wrzał w jego pysznej duszy. Nie tyle śmiały ton mowy młodego szlachcica obraził jego dumę, ile nazwanie Sieyè’sa luminarzem stanu trzeciego, przebudowcą królestwa Burbonów.
Niemiec z pochodzenia, Genewczyk z miejsca stałego zamieszkania, kupiec, bankier z zawodu, przywiózł do Paryża niezwykłe zdolności finansowe i niezwykłą ambicyę. Postanowił wgramolić się na sam szczyt drabiny społecznej i wygramolił się.
Wiedząc, że w Paryżu idzie się przez salon do stosunków i karyery, stworzył salon. Szło mu to zrazu tępo, bo salon bez wykwintnej, uprzejmej gospodyni nie pociąga, a pani Necker, była nauczycielka szwajcarska, posiadała wszystkie zalety dobrej żony, dobrej matki, uczciwej kobiety, ale w porównaniu z damami paryskiemi z towarzystwa, robiła wrażenie nieśmiałej, nieobytej, sztywnej, nudnej guwernantki.
Po długich trudach udało się nareszcie pani Necker zjednać Marmontela, Marmontel przyprowadził innych literatów i salon skleił się. Skarżono się na „nudy tych sztywnych mieszczuchów“, ale chodzono. Za dobry obiad, za dobrą kolacyę, za wieńce laurowe, któremi pani Necker zdobiła swoich gości, roznosili literaci słowem i drukiem po Paryżu, po Francyi sławy niezwykłej uczciwości bankierskiej i niezwykłych zdolności finansowych Neckera. Publiczność zaczęła znosić pieniądze do jego banku i zawierać z nim stosunki handlowe. Mały bankierek genewski stał się wielkim bankierem paryskim.
Porosłszy w pierze i sta wszy się popularnym, zapragnął Necker znaczenia, władzy. Król, przerażony ruiną skarbu, szukał właśnie dobrego finansisty. Opinia publiczna, urobiona przez literatów, wskazała mu Neckera. Więc powołał go, mianował kontrolerem generalnym, złożył w jego ręce majątek Francyi.
Dotarłszy aż do stopni tronu, nadął się bankier, jak paw, uwierzył w swój geniusz uniwersalny. Nietylko finansami chciał zawiadywać, co umiał bardzo dobrze, ale zachciało mu się także rządzić wielkim narodem, o czem kupiec nie mógł mieć żadnego wyobrażenia; nietylko skarb postanowił uzdrowić, lecz także całą Francyę, całą ludzkość. On to nakłonił króla do podwojenia liczby posłów stanu trzeciego, czem zniszczył potęgę stanów uprzywilejowanych, przeciwstawiwszy jej większość głosów mieszczańskich. Za ten czyn rewolucyjny ubóstwiała go rodząca się rewolucya. Gdzie się tylko pojawił, wołano: niech żyje naród, niech żyje Necker! a oto ośmiela się jakiś młokos, wiejski szlachcic, polemizować z nim, jak ze zwykłym śmiertelnikiem i odziera go z wieńca laurowego, zdobiąc nim skroń nieznanego jeszcze Francyi, świeżego działacza politycznego. Zgroza, ojcobójstwo.
Tak był Necker zdziwiony zuchwalstwem Gastona, że głos mu zamarł w krtani. Nie mógł z siebie wydobyć ani jednego tonu.
Ten zuchwalec nie przestał jeszcze, mówił jeszcze, zwróciwszy się teraz wprost do niego:
— Stan trzeci upił się pychą dorobkiewicza, jak my upijaliśmy się kiedyś dumą rycerską i za to będzie ukarany, jak nas chłoszcze teraz nienawiść naszych byłych poddanych. Oświecony stan trzeci, usiłując zgnieść i wynieść nas, zająć nasze miejsce, o co głównie w tym sporze idzie, nazywa się pełnym narodem, zapominając, że tuż pod nim stoi drugi stan trzeci, ten ciemny, nieoświecony lud miejski, którego pomocy wzywa przeciw nam, sam bezsilny mimo swojego samochwalstwa, a który, poczuwszy swoją potęgę, zwróci się przeciw niemu. I wy, panowie, oświecony stan trzeci, wy, zbogaceni kupcy, przemysłowcy, właściciele ziemscy od wczoraj, adwokaci, lekarze, urzędnicy od dwóch, najwyżej trzech pokoleń, będziecie wkrótce śmierdzącymi arystokratami i was zdepce naród jeszcze pełniejszy, bo stanowiący miliony. Gdybyście mieli szczypię rozumu, połączylibyście się z nami, w celu skierowania rewolucyi w spokojne łożysko prawidłowego rozwoju. Ale któż ma dziś we Francyi rozum? Porwały nas, uniosły namiętności ludzkie, spuszczone z łańcucha religii i prawa, pomieszały nam języki doktryny i niosą nas w kałużę krwi, jak wicher jesienny niesie, ciska w błoto zwiędłe liście,
Było gościom pani tle Beauharnais za wiele tego zuchwalstwa. Oni mieli się wszyscy, nie wyjąwszy najgłupszego z pomiędzy nich, za filozofów, ekonomistów, socyologów, polityków, budowali konstytucyę, reparowali świat, odradzali ludzkość, a ten oficerek z prowincyi, przefasonowany na prędce na posła, mówił, że we Francyi niema rozumu. We Francyi drugiej połowy XVIII stulecia, w tej Francyi oświeconej, która postawiła właśnie rozumowi ołtarz bóstwa, która wierzyła tylko w rozum, nie było rozumu? Godność posła pomieszała w głowie wicehrabiego wszystkie klepki.
Chichotały pod wachlarzami damy, śmiali się głośno, bez ceremonii panowie, odwracając się od Gastona ostentacyjnie plecami. Necker przyłożył do czoła znacząco palec: waryat!
— Wiem, że trudzę się daremnie, że nie przekonam nikogo — mówił Gaston — bo uroczysty, pusty, arogancki i nadęty frazes wypędził z Francyi skromne, trzeźwe słowo, bo doktryna zabiła rozum, bo wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Niedaleka przyszłość okaże, kto zna lepiej naturę człowieka: czy ja, żołnierz i szlachcic wiejski, który wychowałem się i żyję ciągle pośród ludu, czy filozofowie salonowi, mędrcy miejscy, czerpiący znajomość duszy pierwotnej z doktryn i fantazyi książkowych.
Rzekłszy to, zbliżył się Gaston do pani de Bar, która siedziała w kąciku, nie biorąc udziału w dyspucie. Ziewała za wachlarzem, nudziła się okropnie.
— Może pojedziemy, piękna kuzynko. Mam dosyć tej walki z wiatrakami.
Pożegnali się. Razem z nimi opuściła panna de Laval salon pani de Beauharnais.
Zaledwie zniknęli za drzwiami, zaszumiało w salonie, jak w ulu rozgniewanym: arogant, pyszny młokos, obskurny szlachetka, koszarowy filozof, mamut z trzynastego stulecia i t. d...
— Któż jest ten jakiś wicehrabia de Clarac? — odezwała się pani de Staël. — Nigdy nie słyszałam o takiem nazwisku. Clarac, Clarac? Skąd on się wziął?
— Zwykły sobie wiejski szlachetka, jakich trzykroć sto tysięcy zawija się w dziurawych zamkach w spleśniałe pergaminy w braku przyzwoitego ubrania objaśniała pani de Tessé.
Niepotrzebnie zajmujemy się tym młokosem rzekł z pogardliwem wzruszeniem ramion Necker. Ten Clarac straszy nas swawolą ludu, bo jego brutalna dusza żołnierska przykłada do wszystkiego łokieć pięści, nie uznając cnoty. Trzeba ufać cnocie ludu.
Necker lubił „cnotę“. Miał ją ciągle na ustach, przypinał ją wszędzie, czy była na miejscu właściwem lub niewłaściwem.
— Ach, tak, trzeba ufać cnocie ludu — powtórzyła pani de Staël, wierne zawsze echo ojca.
Teraz odezwał się z kąta jakiś starszy pan, czerstwy, świeży, mimo lat podeszłych.
— A jednak ten młody wicehrabia nie jest wcale tak głupi, jak się państwu zdaje.
Zdumienie...
— Pan to mówi, pan? wybuchnęła pani de Staël.
— Ja — odparł starszy pan spokojnym, pewnym głosem wewnętrznego przekonania. — Pani się dziwi, pani baronowo, że syn wiejskiego krawca, że szary plebejusz staje po stronie arystokraty. Może właśnie dlatego, że przyszedłem na świat pod nizką strzechą i może dlatego, że szedłem przez życie o własnych siłach, walcząc o byt powszedni i sławę, znam lepiej naturę człowieka od ulubieńców fortuny. Powtarzam, że wicehrabia de Clarac nie jest tak głupi, jak się państwu zdaje. Szeroki, pusty frazes wypędził w istocie z Francyi trzeźwe słowo, doktryna, wcisnąwszy się między rozsądek a rzeczywistość, zabiła rozum, wrzawa namiętności zagłuszyła głos rozwagi. Straciliśmy poczucie prawdy, patrzymy na wszystko przez mętne szkła oderwanych od życia teoryi.
— Pan to mówi, pan, Marmontel, filozof? mówiła pani de Staël tak zdumiona, że zapomniała o energicznym gieście ręki, jakim zwykle podkreślała swoje zapytania i odpowiedzi.
— Ja to mówię, ja, Marmontel — odparł słynny dramatopisarz i nowelista.
— Pan przechodzi do czarnych?
— Nie przechodzi do czarnych, do wsteczników, kto nie powtarza za Voltaire’m i Rousseau’em bezbożnych bluźnierstw i fantastycznych dotryn socyologicznych. Znałem przecież obu tych bożków naszego świata oświeconego bardzo dobrze. Pierwszy był urodzonym szydercą, myślał, czuł jadem, drugi dziwak, samouczek, nieokrzesany, wcale nie wychowany plebejusz, nie umiejący sobie znaleźć miejsca w naszym świecie, zemścił się na cywilizacyi, która go odtrąciła, swoim niemądrymi Contrat Social. Bo ta „Umowa społeczna“ jest dziwactwem, wylęgłem w głowie fantasty.
— Wiadomo, że pan nie lubił boskiego Jana-Jakóba — odezwała się pani de Tessé.
— Nie lubiłem go, bo któż lubi człowieka, który nie lubił sam nikogo, nie szanowałem go, bo któż szanuje ojca, oddającego własne dzieci do domu podrzutków? Ale nie o to idzie. Pisarzowi, służącemu całemu narodowi, przebacza się grzechy prywatne.
— Więc o co idzie?
— O to, pani hrabino, że szyderstwa i doktryny tych bożków są szkodliwe, tem szkodliwsze, wprost zgubne, gdy wychodzą z gabinetów autorów i z salonów na ulicę, między lud nieświadomy, który bierze frazes za prawdę. Wiemy wszyscy, opowiedział nam to Montesquieu, jedyny z pisarzów francuskich XVIII stulecia, znający dobrze historyę i umiejący czytać w jej księdze ostrzegawczej, że to samo, co się u nas dziś dzieje, działo się temu lat pięćdziesiąt w Anglii. Anglicy jednak, rozważniejsi od nas, oprzytomnieli rychło i wstrzymali szalony rozpęd idei wywrotowych w samą porę. A my staczamy się z wesołym, nieopatrznym. śmiechem dzieci po pochyłości. Dokąd lecimy?
— Do światła, do wolności! — zawołała pani de Staël.
Zawrzała polemika. Przewytworni jeszcze temu dwa miesiące goście pani de Beauharnais, doskakiwali do siebie, jak walczące koguty.
Gaston tymczasem jechał z panią de Bar i z panną de Laval, ulicami Paryża, oświecone mi słabo rzadkiemi latarniami. Wieczór pogodny, jasny, błękitny obywał się doskonale bez brudnych świateł latarni. Lud wielkomiejski wyległ przed domy. W środku każdej gromadki stał ktoś na kamieniu, na krześle, na przewróconej beczce, i perorował.
— Co oni tak wrzeszczą? — zapytała pani de Bar.
— Uczą naród wolności.
— Mam dosyć tej nieznośnej polityki. Ach, jak ten Paryż zbrzydł! Najpiękniejsze, najweselsze, najprzyjemniejsze miasto w Europie zmieniło się w kłótliwy, ordynarny klub polityczny. Cały świat dysputuje, krzyczy, roznamiętnia się, jak w karczmie. Niegrzeczna, źle wychowana polityka zepsuła mi mój kochany, miły Paryż.
— Żeby się tylko na tem skończyło — zauważył Gaston.
Przez otwarte okna karety dolatywały z ulicy, z owych zbitych gromadek powtarzające się ciągle, wyrykiwane słowa: wolność, naród-suweren, podłe klechy, nikczemne arystokraty!
— Czego oni chcą od! nas, za co oni nas tak nienawidzą — odezwała się panna de Laval przygaszonym głosem smutku.
— Chcą zająć nasze miejsce: ôtez-vous, que nous nous y mettions; nienawidzą nas za to, że rozkazywaliśmy im przez szereg wieków, że musieli nam ustępować z drogi, że mamy na grzbiecie lepszą suknię od nich, a na stole pełniejszą, smaczniejszą miskę. Teraz chcą oni używać życia — odpowiedział Gaston. — Tak wygląda człowiek, panno Zofio.
Panna de Laval wsunęła się w głąb karety. Pod jej drgającemi powiekami, na rzęsach sperliła się duża łza i spłynęła wolno ku drżącym ustom. Łza ta wytrysnęła ze smutnego serca entuzyastki wolności, opłakujące! zgon ładnych, młodych złudzeń.
Była to łza bardzo, bardzo gorzka.





IV.

Minęła północ.
Nad Wersalem szalał wicher, niosąc na świszczących skrzydłach błyskawice i grzmoty burzy. Dygotały wszystkie drzewa, skrzypiąc, trzeszcząc, sypały się młode liście z rozkołysanych gałęzi, kwiaty i krzewy tuliły główki do ziemi, tumany kurzu pędziły ulicami marmurowej rezydencyi królów Francyi.
Szalała natura, szaleli ludzie.
W głównej sali Menus, przeznaczonej dla stanu trzeciego, srożyła się taka wrzawa, jak gdyby się wszyscy szczekacze z Palais Royal w niej zebrali, by zdać egzamin z dobrych płuc. Przeszło czterystu mężów mówiło, Krzyczało równocześnie. Oczy ich, podkrążone ciemnemi obwódkami, świeciły gorączkowo, ceglaste rumieńce podniecenia poplamiły ich twarze. Tłocząc się z dwóch stron prezydyalnego stołu, oblewali się potokiem bezładnych zdań, porwanych wykrzykników, giestykulując rękoma, nogami, głową, całęm ciałem.
Burza rozpętanych wichrów szalała na dworze, burza zniecierpliwionych namiętności zwirowała, skłębiła, rozpaliła tę gromadę ludzi, wyczerpanych, zdenerwowanych dwumiesięczną prawie, cichą, zaciętą walką z niespodziewanym oporem stanów uprzywilejowanych.
Od szóstego maja począwszy, szły codziennie z głównej sali do sal bocznych deputacye, odezwy, projekty, codziennie wzywał stan trzeci szlachtę i duchowieństwo do zerwania mostów, dzielących synów tej samej ziemi, do zlania się w jedno ciało. Ale szlachta, wiedząc już, że mieszczaństwo dąży do zagarnięcia całej władzy, że zepchnie ją większością głosów, siłą liczby ze stopni tronu i zmieni w narzędzie swoich zamiarów, zacięła się i odpowiadała niezmiennie: nie, nie i nie! Pragniemy przebudowy państwa, odrodzenia narodu, ale nie chcemy być pachołkami mieszczan...
Potrzeba było olbrzyma woli i odwagi, aby ruszył z miejsca olbrzymich atletów, aby ich rozłączył i rzucił jednego z nich o ziemię.
I ten olbrzym znalazł się.
Na uboczu skłębionej, krzyczącej gromady stał Mirabeau z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Jego szpetna twarz zanurzyła się w cieniach głębokiego zamyślenia, jego pogardliwe usta zwarły się szczelnie. Coś wielkiego ważył w duszy.
Dumnego i gwałtownego rodu potomek, szpetny i pyszny, jak szatan, postanowił w tej chwili burzliwej postawić życie swoje, przyszłość swoją, sławę swoją na jedną kartę. Uda-li się gra niebezpieczna — wówczas spadnie laur pierwszego reformatora Francyi na jego imię; przegra-li stawkę niezwykłą — wówczas nie straci nic, bo nie ma nic do stracenia, on, proletaryusz arystokratyczny, szlachcic bezdomny, rycerz bez zamku, syn, brat, mąż, bez ojca, bez rodzeństwa, bez żony i dziecka.
Odtrącili go wszyscy, których miał prawo nazywać swoimi. Teraz pokaże tym szarym, pospolitym wróblom, kogo lekceważyli, sponiewierali. Może runąć, ale jego głos zabrzmi tak potężnie, iż usłyszy go cała Francya i przyciasną mu miliony wydziedziczonych feodalnej przeszłości. Teraz zemści się za wszystkie doznane krzywdy, za samotną młodość, przesmuconą w więzieniach, za bolesne lata dojrzałe, obłocone nędzą. Szlachcic powali szlachtę, rycerz feodalny zburzy twierdzę feodalizmu — nowego porządku śmiały budowniczy. Blask sławy przysłoni promienną aureolą jego szpetotę i nasyci jego niezadowolone dotąd ambicye uwielbieniem narodu.
Mirabeau obrzucił wzrokiem pogardliwym gromadę posłów. Już drugi miesiąc zmagają się z przeszłością, a żaden z nich nie ma odwagi uderzyć pięścią w starą, zmurszałą ruderę, aby się rozleciała na wióry.
Zamiast wydobyć się gwałtownym rzutem naprzód z nieznośnego położenia, skoczyć śmiało w kipiące wiry rewolucyi, zużywają siły na jałową gadaninę. Dziś rozprawiają, medytują od samego południa, kłócą się o dziecinne formalizmy, skaczą sobie do oczu, niewiadomo o co. Gdyby ich zapytać, o co się właściwie spierają, nie umieliby odpowiedzieć. Krzyczą, miotają się ich nerwy rozstrojone, ich namiętności zniecierpliwione. Chcą rządzić, chcą zająć miejsce dawnych władców, a nie wiedzą, że tylko zuchwała odwaga, nie licząca się z niczem i z nikim, zwycięża w rewolucyach.
Nawet Sieyès, taki radykalny i śmiały wśród czterech ścian gabinetu, przy biurku, z piórem w ręku, gdy nikt na niego nie patrzy, waha się, lęka się skutków swoich daleko idących pomysłów wywrotowych. Ten kret rewolucyi, minujący z systematycznością i umiejętnością górnika ancien régime na zebraniach tajnych związków i w broszurach, traci przytomność w obliczu jawnego czynu.
Obrażony tak samo, jak Mirabeau, na szlachtę pozwolił się Sieyès wybrać mieszczaństwu do Stanów Generalnych. Zaledwie wyszedł z urny miasta Paryża, zdjął z siebie natychmiast oznaki stanu duchownego i przebrał się w surdut mieszczański.
Mirabeau spojrzał z pod czoła na Sieyès’a. Wiedział, że ten chudy, suchy teoretyk w wytartych, poplamionych sukniach starego profesora, nie dbającego o wygląd zewnętrzny — miał w kieszeni piorun, który, uderzywszy, zmiażdży koronę dębu królewskiego Burbonów. Wczoraj obmyślili razem sposób zakończenia sporu między stanem trzecim a stanami uprzywilejowanymi, ułożyli razem plan hazardowego ataku. Sieyès miał piorun przy sobie... kartkę zapisanego papieru, nic więcej. Odczytanie tej kartki wystarczy, aby ancien régime wyleciał w powietrze.
— Sieyès — rzekł Mirabeau głosem przyciszonym — pókiż będziemy się namyślali, wahali? Naród niecierpliwi się, znużony jałową gadaniną swoich wybrańców? Na toż posiało nas pięć milionów wyborców do Wersalu, abyśmy się spierali o drobiazgi, o formalizmy, jak wynajęci sofiści? Powiedz pan nareszcie temu stadu wrzeszczących baranów, co trzeba uczynić, aby się wydostać na równą, prosta drogę przewrotu.
Ale Sieyès nie urodził się na trybuna, na wodza tłumów. Logiczny, subtelny, wymowny w gabinecie, tracił przytomność przed większem zebraniem.
— Sieyès! — zachęcał Mirabeau.
Sieyès wydobył z kieszeni dynamitowemi głoskami zapisaną kartę i miął ją w palcach. Bezradność malowała się na jego suchej twarzy, niepewne błyski migotały w jego małych, bystrych oczach.
— Rusz-że się pan! — zawołał Mirabeau z gniewem.
Sieyès rozglądał się dokoła, jak gdyby szukał drogi do ucieczki.
Wówczas wziął go Mirabeau pod ramię i zaprowadził siłą na trybunę.
Na dworze dobywał się wicher z taką wściekłością do pałacu, iż drzwi i okna drżały. Któryś z woźnych chciał przymknąć główne drzwi. Wicher pchnął podwoje, rozwarł je na oścież i wpadł do sali. Wirowały w powietrzu papiery, gazety, broszury, pióra, zmiecione ze stołów, z ławek, rozfryzowały się upudrowane peruki posłów. Szyby zaświeciły blaskiem fosforycznym błyskawicy...
— Panowie wybrańcy narodu!
Jak grzmot dudnił nad wrzawą krzyczących mężów, nad świstem wichru głos Mirabeau.
Posłowie stanu trzeciego znali już ten głos potężny, który rozkazywał, przekonywając.
— Uciszcie się! Mirabeau mówi.
Rozpłynęła się wrzawa w szmer, słabnący powoli.
— Panowie wybrańcy narodu!
Szmer wsiąknął w ciszę, która zaległa salę.

Fot. Dr. F. Stoedtner.
Ks. Józef Sieyès.
(1748—1836.)
— Któż posłał nas do Stanów Generalnych? Naród! W jakim celu posiał nas naród do Stanów Generalnych? Abyśmy zdjęli z niego pęta niewoli, zburzyli zmurszały gmach przywilejów feodalnych. A my, zamiast dążyć prostą drogą do mety, wytkniętej nam przez wyborców, błądzimy już drugi miesiąc na manowcach jałowych dysput i sporów. O co się właściwie spieramy? O zwietrzałe formy dawnych Stanów Generalnych? Cóż nas, Francuzów XVIII stulecia, wychowańców filozofii, mogą obchodzić zwyczaje i obyczaje naszych przodków? Prawem naszem, obowiązkiem naszym tworzyć nowe formy, nowe zwyczaje i obyczaje, odpowiadające lepiej potrzebom czasów, opromienionych blaskami niezawisłego rozumu. Nie chcą-li stany uprzywilejowane uledz słusznym żądaniom stanu trzeciego, nie chcą-li pracować razem z nami dla szczęścia Francyi, usuńmy je, jak się usuwa zbyteczne, niepotrzebne przeżytki. Nie oni, szlachta i duchowieństwo, są przedstawicielami narodu, jeno my, stan trzeci, bo za nami stoją wszystkie miasta, wszystkie gminy — naród właściwy. Nas posłały do Wersalu dziewięćdziesiąt sześć setnych głosów francuskich, my jesteśmy przedstawicielami prawie całego narodu, nasze słuszne żądania popiera olbrzymia liczba, liczba zaś rozstrzyga wszelkie spory. Czego chce większość, to powinno obowiązywać wszystkich. Ponieważ stany uprzywilejowane usiłują narzucić nam, większości, swój prymat, przeto pokażmy im, że bronią sprawy przesądzonej. Ogłośmy się natychmiast, niezwłocznie legalnem przedstawicielstwem narodu francuskiego i zabierzmy się odważnie do wielkiego dzieła odrodzenia królestwa.

Mirabeau stał na mównicy z głową, cofniętą w tył, z podniesioną prawą ręką, podobny do posągu trybuna rzymskiego. Wcieleniem dumy i odwagi był ten żywy posąg.
Już fale jego piorunowego głosu, rozbiwszy się o ściany sali, zlały się z ciszą, a ani jedna ręka nie podniosła się do oklasku.
Zdziwił się trybun. Zwykle nagradzano jego przemówienia burzą oklasków.
Czyby jego odwaga przeraziła wybrańców stanu trzeciego?
Bo to, co mówił, było pierwszymi czynem rewolucyjnym. Wobec wezwania z wyżyn mównicy sejmowej do jawnego buntu przeciw porządkowi Stanów Generalnych, ustanowionemu przez króla, zbladła cała przygotowawcza petite guerre literatury, nauki, dzienników, salonów i kawiarni. Literaci, uczeni, dziennikarze, politycy salonowi i kawiarniani szermowali słowami, posłowie nie wyszli dotąd z ciasnego koła sporów formalnych. On pierwszy rzucił przed świadomość przedstawicielów stanu trzeciego czyn polityczny wielkiej doniosłości, wydobywając na wierzch ich najtajniejsze myśli i marzenia i wskazując im środek do wcielenia tych marzeń.
Zrzucić szlachtę i duchowieństwo z piedestału, jaki im przeszłość zbudowała, i zająć ich miejsce, pragnął gorąco stan trzeci. Po to przybył do Wersalu. Ale i król, pierwszy szlachcic Francyi, należał do stanów uprzywilejowanych, był ich przywilejów najplastyczniejszem wyobrażeniem, a zgodzi-ż się Ludwik XVI na zburzenie najwierniejszych filarów tronu? Jeszcze posiadał on potężne środki obrany: powagę tradycyi lat ośmiuset, urok władzy, miłość ludu i wojsko. Aż do korony zresztą nie ośmieliła się sięgnąć ambicya mieszczan Stanów Generalnych. Nie było między nimi dotąd republikanów, nikomu z nich nie przyszło na myśl targnąć się na koronę św. Ludwika; byli wszyscy monarchistami. Chcieli tylko konstytucyi, któraby dopuściła stan trzeci do rządów, odsuwając od nich stany uprzywilejowane.
Środek wskazany przez Mirabeau’a druzgotał znaczenie historyczne stanów uprzywilejowanych, wsuwając na ich miejsce stan trzeci, równocześnie jednak obrażał króla, pomiatał jego wolą. Przeto milczeli posłowie, zdumieni śmiałością swojego trybuna. Gdyby się uchwycili tego środka, musiałaby pęknąć nić sympatyi, jaka łączyła dotąd naród z koroną. Starcie było nieuchronne, ze starcia tryśnie nienawiść, z nienawiści buchnie płomień, który niewiadomo, kogo pożre.
Głucha, duszna cisza panowała w sali. Stan trzeci czuł, że słoi w obliczu chwili historycznej, przepojonej: burza i milczał i wahał się, nie przywykły Jeszcze do wielkich hazardów politycznych.
Ale Mirabeau, wojowniczego, butnego rodu syn, który miał wojnę i burzę w krwi, którego ambicya przerastała korony i trony, którego własny ojciec nazywał „huraganem“. nie lękał się walki. Jego dusza gwałtowna szła w jej wrzawę, jak do swojego żywiołu.
— Chcecie być odrodzicielami Francyi, prawodawcami przyszłych pokoleń, heroldami wolności, a obawiacie się walki? — grzmiał jego głos. — Kogóż się obawiacie? Szlachty? Wszakże to pruchno! Duchowieństwa? Cały niższy kler złączy się z nami, bo należy pochodzeniem i sympatyami do nas, do stanu trzeciego. Króla? Nasz dobry król stanie po stronie narodu, szczęśliwy, że go uwolnimy od pijawek, od pasorzytów dworskich, że pomożemy mu uzdrowić skarb, on, najoszczędniejszy, najrządniejszy ze wszystkich władców domu burbońskiego. Niewieściem wahaniem nie zwycięża się nigdy, nigdzie i nikogo, nie stwarza się dzieł wielkich. Tylko odważnych kocha Fortuna. Wybrańcy narodu francuskiego! Uderzcie żelazną pięścią, którą praca zahartowała, w porysowany gmach starych przesądów, a daleka potomność będzie sławiła wasze bohaterstwo. Niech żyje wolność!
Jaskrawy frazes, głośny wykrzyknik podziała skuteczniej od argumentacyi.
Zakipiało w zbitej, stłoczonej gromadzie milczących mężów. Znów zaczęli wszyscy mówić, spierać się, krzyczeć równocześnie. W serca, w podniecone wyobraźnie młodszych posłów wpadł jaskrawy frazes iskrą i rozpalił płomień odwagi. Tak, tylko odważnych kocha fortuna, niewieściem wahaniem nie zwycięża się nigdy, nigdzie, nikogo, nie stwarza się dzieł wielkich... Czegóż się boimy, pókiż będziemy się namyślali, wahali?... Na pohybel wstecznikom, spróchniałym arystokratom, powstrzymującym uporem swoim dzieło odrodzenia Francyi... Obędzie się bez ich pomocy... Niech się zawiną w swoje spleśniałe pargaminy i grzęzną w swoich dziurawych zamkach. My, stan trzeci, my, naród właściwy, potężny ilością, złączymy się z królem i usuniemy z nim razem wszystkie przeszkody, stojące na drodze do wolności... Niech żyje wolność i równość!...
Daremnie usiłował powstrzymać głos starszych posłów rozpętane namiętności.
— Czekamy już dwa miesiące, poczekajmy jeszcze tydzień, dwa... Może znajdzie się nareszcie sposób porozumienia... Dlaczego mamy się pozbawiać pomocy stanów uprzywilejowanych, doświadczeńszych od nas w sztuce rządzenia ludźmi... Nie ilość powinna rozstrzygać w radzie narodów, lecz jakość.
— Nie będziemy dłużej czekali, gardzimy mądrością próchna, trupów! zawołał ktoś.
— Nie będziemy, gardzimy! — podjęło sto, dwieście, trzysta głosów.
Wrzawa zmieniła się w dziki, bezładny krzyk. Gromada rozpadła się na dwie części.. Z jednej do drugiej przelatywały zniewagi, groźby. Namiętność polityczna zerwała z tych dobrze wychowanych ludzi miękki, wykwintny płaszcz kultury, starła z nich pokost estetyki towarzyskiej. Kłócili się, jak pijani rzeźnicy.
Z góry, z trybuny, spoglądał na dzieło swoje Mirabeau z uśmiechem ironicznym. Spokojny, panujący nad każdym ruchem obliczał pewnym wzrokiem głowy przeciwników. Tych, którzy wołali: nie chcemy dłużej czekać! było znacznie więcej. Błysk tryumfu zaświecił w jego oczach. Wygra stawkę niebezpieczną...
Dokoła niego huczała burza rozpętanych namiętności politycznych, na dworze huczała burza rozpętanych wichrów, a on, „hrabia huragan“, pławił się w tej burzy z rozkoszą, jak się orzeł pławi w potokach żarów słoneczny cłu, i czerpał z jej łoskotu podnietę, siłę do gwałtownego czynu.
— Sieyès — rzekł do księdza, który stał obok niego na trybunie, dygocący cały ze wzruszenia — przygotuj pan dokument; to stado baranów nie wytrzyma już długo... Takie podniecenie wyczerpuje najsilniejszych.
Niezwykłe podniecenie wyczerpało w istocie siły kłócących się posłów. Zmęczyli się... wrzawa opadała powoli... cisza wracała...
Na tę chwilę znużenia czekał Mirabeau.
— Ksiądz Sieyès prosi o głos — zawołał.
Teraz rozbrzmiał w ciszy ostry, syczący, głos księdza, przebranego.w suknie mieszczańskie.
— Stan trzeci przyszedł do przekonania, że składa się z przedstawicielów, wybranych przez dziewięćdziesiąt sześć setnych części narodu — czytał Sieyès. Tak znakomita większość nie może zostać bezczynną z powodu nieobecności wybrańców kilku okręgów lub kilku klas społecznych, zwłaszcza w chwili tak groźnej, tak naglącej do szybkiego działania, jak obecna. Zważywszy to, oświadczamy, iż dzieło odrodzenia powinno się rozpocząć niezwłocznie przez obecnych tu przedstawicielów narodu francuskiego bez względu na wybrańców nieobecnych. Chcą-li przedstawiciele duchowieństwa i szlachty przyłączyć się do przedstawicielów stanu trzeciego, stan trzeci przyjmie ich z radością, gdyby jednak trwali dalej w uporze, większość przedstawicielstwa narodowego obędzie się bez ich udziału.
Zamilkł... Milczała sala...
Rzucił kilka suchych, bez retoryki krasomówczej wygłoszonych frazesów. Kilka frazesów, nic więcej... Ale każdy wyraz tych suchych, bezbarwnych frazesów uderzał taranem w dotychczasowy porządek Francyi, burzył jej ustrój, zrywał gwałtownie nić tradycyi historycznej. My, stan trzeci, my, nowi ludzie, którzyśmy dotąd słuchali, nie pytani o zdanie, my, którzyśmy nigdy nie rządzili, rządzić się nie uczyli jesteśmy właściwymi rozkazodawcami, rządcami narodu francuskiego, my sami, bez niczyjej pomocy, zbudujemy nową Francyę...
Po raz trzeci zawrzał spór, po raz trzeci zmieniła się sala w arenę walczących krzykiem, obelgami namiętności, obaw przed niepewnym jutrem, trwogi przed ręką karzącego króla, nadziei i ambicyi.
— Wybrańcy narodu francuskiego! — huczał nad piekielną wrzawą głos Mirabeau’a. — Cały naród, cała ludzkość patrzą w tej chwili na nas! Nie plammy się tchórzostwem niewolników!
Zwyciężył...
Większość zebranych posłów stanu trzeciego przyjęła oświadczenie Sieyès’a, uznała się prawowitem przedstawicielstwem narodu i francuskiego, nazwała się Assemblée nationale, pominąwszy koronę, rząd, szlachtę i duchowieństwo.
Paliły się okna widmowym blaskiem błyskawic, wicher gasił w sali świece, ze dworu dochodził głuchy łoskot dalekich grzmotów, nadchodzącej burzy gońców.
Rewolucya się rozpoczęła.





V.

W chwili kiedy się stan trzeci ogłaszał samowolnie, bez wiedzy króla, Zgromadzeniem Narodowem, Ludwik XVI spał snem uczciwego, dobrego człowieka, którego snu nie płoszy pamięć cudzej krzywdy, nie straszy trwoga przed zemstą zasłużoną.
Bo czegóż miał się obawiać? Nie on, oszczędny, „jak mieszczuch“, grający w karty najwyżej po talarze, żałujący sobie na nową suknię, wypróżnił skarb Francyi, nie on, pobożny katolik, wierny, czystych obyczajów mąż, troskliwy, rodzinie swojej całem sercem oddany ojciec zatruł duszę Francyi przykładem bezbożności i rozpusty, nie on, sprawiedliwy, litościwy władca, korzystający zawsze chętnie, z radością przysługującego koronie prawa łaski, dostarczał katom krwawej roboty, zaludniał bastylie i więzienia.
Czegóż miał się obawiać? Którzy zawinili, królowie, jego poprzednicy, ministrowie, metresy, dworacy, uczeni, literaci, filozofowie, próchnieli już prawie wszyscy w grobie, uwolnieni przez śmierć, od odpowiedzialności za skutki swoich grzesznych czynów i gorszących, rozkładających doktryn.
On kochał swój naród, życzył mu jak najlepiej, myślał o jego szczęściu, nie opierał się potrzebom, prądom nowych czasów, uznając w pewnej mierze ich konieczność. Turgota, Malesherbes’a, znanych, „filozofów“, przywołał do swojego boku, do rady koronnej, Neckerowi, bankierowi, protestantowi, którego parweniuszowskiej arogancyi nie lubił, powierzył zarząd skarbu, ulegając opinii publicznej, oszczędności w wydatkach dworskich, obmyślone przez pana de Saint-Germain i Neckera, przyjął, zatwierdził, zamknięte parlamenty otworzył, Stany Generalne zwołał, zgodził się na podwojenie liczby posłów stanu trzeciego robił dotąd wszystko, czego się duch czasu od niego domagał.
Był tak skromny, iż męczył go wspaniały ceremoniał dworu francuskiego, iż nużyło go to ubóstwienie w osobie króla władzy świeckiej, iż onieśmielał go rój trutniów, wlokących się za nim błyskotliwym ogonem. Był tak ludzki, przystępny, z żebrakiem, jak równy z równym.
Jakżeż taki dobry, taki ludzki król nie miał spać pokrzepiającym snem człowieka, który spełnia uczciwie, co do niego należy? On kochał Francuzów — Francya kochała jego. Wszakże nazywali go dotąd wszyscy, nawet rewolucyoniści, notre bon roi. Ukochanemu królowi nie może nic grozić wpośród ukochanego narodu. Niech sobie wichry smagają biały, marmurowy Wersal, niech burza straszy grzech, zbrodnię, niepokoi udręczone sumienie. On, Louis le Désiré, Louis le juste, le bon, nie ma potrzeby obawiać się nawet huraganu.
Spał Ludwik XVI spokojnym snem człowieka uczciwego, bo jego dobroć nie wiedziała, że łaska tłumów jest jeszcze kapryśniejsza, zmienniejsza od łaski pańskiej. Komu dziś woła: niech żyje! tego ozbryzga jutro błotem, nieczystościami ścieków ulicznych; kogo dziś wyrzuci na sam szczyt sławy, ojcem, dobrodziejem, zbawcą go zowiąc, tego zawlecze jutro na szafot.
Nie znała jeszcze tej gorzkiej prawdy optymistyczna dobroć króla, ale napiło się już tej żółci serce królowej.
Marya Antonina spoczywała na posłaniu z koronek i jedwabiów. Miliony kobiet zazdrościły jej przepychu, jakim ją korona otoczyła, a ona zazdrościła wyrobnicy twardego snu bez troski.
Nie spała.
Odchyliwszy koronkową firankę, podwinęła ramię pod głowę i utkwiła wzrok w okna. Niepokoił ją dziś blask błyskawic, przeświecający przez story, zatrważał ją głuchy łoskot grzmotu, rozdzierający bez ustannie ciszę nocy. Gdzieś, w jakieś drzewo, czy w któryś z domów wersalskich uderzył piorun. Serce królowej zadrżało.
Serce córki Maryi Teresy drżało od pewnego czasu przeczuciem wielkiego nieszczęścia. Coś strasznego szło ku niej, ku królowej Francyi, jakieś ohydne widmo zbliżało się do niej1 z wyszczerzonymi urągliwie zębami, z groźnie podniesioną ręką. Nie widziała go jeszcze, nie domyślała się, skąd, z której strony idzie, ale czuła już jego oddech grobowy.
Król spał, królowa płakała.
Było jej w tej chwili, jak gdyby ją jakiś cichy głos, z innych światów goniec, ostrzegał: podnieś się i uciekaj, uchodź czemprędzej z płonącego domu, albowiem już wali się jego dach i węże ogniste syczą dokoła ciebie...
Zdawało jej się, że widmowe blaski błyskawic, przesiąkające do sypialnej komnaty przez szczeliny storów, zlewają się w jakąś postać. Ta postać, zrazu mglista, niewyraźna, przybiera kształty dziecka, chłopczyka.
— Lulu — zawołała królowa, wyciągnąwszy ręce do tworu swojej smutnej wyobraźni.
Jej ukochany Ludwik, jej syn pierworodny odszedł w krainy cieniów. Temu dwa tygodnie[2], przyjęły go podziemia starodawnej bazyliki Saint-Deniskiej. Spoczął na zawsze obok przodków swoich, ostatni dziedzic tronu burbońskiego, któremu Francya nie odmówiła miejsca w grobach królów. Zgasł w samą porę, w chwili, kiedy się jego dziedzictwo zaczęło rozsypywać w gruzy. Mirabeau i Sieyès, tego dziedzictwa burzyciele, wysłani przez stan trzeci, żegnali w imieniu przedstawicielów narodu zwłoki następcy tronu. Okrutnie złośliwymi satyrykiem bywa często historya.
Królowa wpatrywała się bez lęku w twór swojej smutnej wyobraźni. Miłowała to dziecię pierworodne, tego cichego, chorego chłopczyka, którego złość ludzka znieważyła już w kołysce, bękartem go zowiąc.
— Odszedłeś w krainy, w których namiętności ludzkie tracą swoją moc. Nikt cię już nie znieważy...
Gorące łzy spływały po twarzy królowej. Ona znała zabójczy jad oszczerstwa, doświadczywszy jego skutków na sobie.
Prześliczną, szesnastoletnią dzieweczką przybyła z Wiednia do Paryża. Rozsiewała dokoła siebie życzliwe uśmiechy, dobre słowa, przyjazne spojrzenia i w zamian za tę szczerą uprzejmość zbierała wonne kwiaty uwielbienia. Francya kochała uroczą następczynię tronu, tłum witał ją wszędzie radosnymi okrzykami, słał wieńce pod jej drobne stopy. Nawet dworacy, mistrzowie intrygi i oszczerstwa, nie zatruwali jej życia plotkami, nie miała bowiem jeszcze nic do rozdania lub do odebrania. Potężniejszą od niej była pani du Harry, ostatnia metresa Ludwika XV.
Ale oto zabiła ospa starego, rozpustnego króla i Marya Antonina zasiadła na tronie Francyi. Teraz miała do rozdania lub do odebrania dygnitarstwa, tytuły, pensye, posady, bo Ludwik XVI, rozkochany w pięknej małżonce, ulegał jej wpływowi. Kogo mu ona wskazała, na tego sypały się łaski królewskie. Więc rzuciły się na nią wszystkie ambicye i chciwości, wyciągając drapieżne ręce i wołając: dawaj, dawaj ciągle!
Nie wszystkim dawała — miała swoje sympatye i antypatye — nie wszystkich dopuszczała do siebie — miała swoje kaprysy niewieście, swoje nienawiści i upodobania, słuszne i niesłuszne. Więc zaczęły pod nią ryć czarne krety oszczerstwa, zawiedzione ambicye, i nadzieje, korzystając skwapliwie z pozorów lekkomyślności, których się młoda niedoświadczona królowa nie umiała wystrzegać.
Żywego, wesołego temperamentu, swobodna w obejściu, dławiąca się w kleszczach sztywnej etykiety dworskiej, bawiła się Marya Antonina w gronie wybranych przyjaciół i przyjaciółek, wyzywając z brawurą młodości oburzenie starych, nudnych ciotek króla i różnych kumoszek dworskich, zgorszonych jej fantastycznemi tualetami i zbyt hałaśliwemi biesiadami. Bawiła się zwykle sama, bez kontroli króla, Ludwik XVI bowiem, poważny, nie lubiący gwaru i pustego śmiechu, ziewający w teatrze na wesołej komedyi, ukazywał się rzadko w ulubionem Trianon królowej. Z pobłażliwym uśmiechem spoglądał dobry małżonek na niewinne szaleństwa młodej małżonki, która nie wiedziała jeszcze, że kogo Opatrzność postawiła na najwyższym szczeblu drabiny społecznej, ten powinien się wystrzegać nawet pozorów grzechu, bo zazdrość śledzi każdy jego ruch milionami szpiegujących oczu.
Ale dowiedziała się o tem Marya Antonina bardzo prędko:
Urodził jej się pierwszy syn, gorąco upragniony następca tronu... Nie król był jego ojcem, jeno piękny książę de Coigny — szeptały złośliwe usta na dworze. Wyjednała dla któregoś ze swoich ulubieńców wysoką pensyę, złotadajną synekurę... — Nie zasłużonego wynagrodziła, jeno kochanka, swojej lekkomyślności wspólnika — oburzali się wszyscy, którzy wyciągali rękę po ową pensyę, po ową synekurę.
Powoli, z każdym rokiem śmielsza, schodziła plotka z wyżyn dworskich w niziny narodu, zataczając coraz szersze koła. Biała szata uczciwości niewieściej zsuwała się z pięknych ramion królowej, spadając zbrukanymi strzępami na ulicę. W kawiarniach, w szynkach, opowiadano sobie o „rozpuście“ Maryi-Antoniny. Co było tylko nieopatrznością żywej, niedoświadczonej młodości, wyszło z kuźni oszczerstwa — grzechem. Przeto, kiedy podła intryga wplotła imię władczyni w plugawy proces o naszyjnik, uwierzyła Francya, że jej królowa sprzedała swoją cześć niewieścią za garść brylantów.
Już nie słał teraz naród wieńców pod drobne stopy „rozpustnicy“, nie witał jej radosnymi okrzykami. Gdy ukazała się na ulicach Paryża, szły za nią spojrzenia niechętne.
I przypomniał sobie teraz naród francuski, że jego królowa była Niemką, Austryaczką, córką plemienia, którego on nie lubił. A gdy się dowiedział, że Austryaczka nie ukrywa się wcale ze swojemi sympatyami do Austryi, do swojej ojczyzny, co było bardzo naturalne, że popiera na dworze politykę austryacką i jej zwolenników, zaczęła się niechęć zmieniać w nienawiść.
Marya-Antonina popierała w istocie politykę Choiseul’ow i Grammontów, mieszała się w istocie do spraw państwa. Bo w jej pięknem ciele mieszkała dumna, energiczna dusza jej matki, dusza urodzonej władczyni. Kiedy nasyciła pierwszy głód wrażliwej młodości, głód wesela, zabawy, pustego śmiechu, kiedy zrozumiała, że matka „dzieci Francyi“ powinna się zajmować sprawami Francyi, jej synów dziedzictwa, wówczas spoważniała i stanęła obok króla, jako jego pierwsza naturalna doradczyni.
Wiedział o tem naród i nienawidził jeszcze więcej energicznej „Austryaczki“, podsuwając jej zamiary, szkodliwe dla Francyi, czyniąc ją odpowiedzialną za wszystkie grzechy ministrów i dworaków.
Marya-Antonina zdawała sobie dokładnie sprawę z przykrego położenia, w jakie ją wtrąciła nierozwaga żywego temperamentu dla jej młodości i słabość króla, zbyt pobłażliwa dla jej kaprysów niewieścich. Była znienawidzoną, zohydzoną we Francyi. Powiedziała jej to, wykrzyczała z całą brutalną szczerością tłumu, nie umiejącego panować nad swojemi uczuciami, owa obelga: niech żyje książę Orleański! rzucona jej w twarz publicznie, na ulicach Wersalu, wobec przedstawicieli narodu.
I zdawała sobie dokładnie sprawę, iż w chwili, gdyby nie miała już nic do rozdania, znajdzie we Francyi niewielu przyjaciół, nawet wśród najbliższego otoczenia, które obsypała złotem i zaszczytami, chciwość bowiem dworaków nauczyła ją znajomości natury ludzkiej.
Ta chwila zbliżała się już. Mirabeau zapalał właśnie żagiew rewolucyi, która wydrze z rąk hojnej królowej różdżkę czarodziejską. Za kilka miesięcy przestanie ta różdżka zmieniać ubogich w bogaczów, słabych w potężnych, nieznanych w sławnych.
Królowa nie przypuszczała, że nieszczęście, które zbliżało się do niej z groźnie podniesioną ręką, urągając jej koronie, jej nietykalności, stało już obok niej. Przeczuwała tylko, że się dokoła niej dzieje coś niezwykłego. Kiedy tak spoczywała na bogatem posłaniu, wpatrzona w okna oczami, nieobeschniętemi jeszcze po łzach, co zrosiły obficie trumnę pierworodnego dziecka, zdawało jej się, że słyszy głos zmarłego syna:
— Chodź do mnie, mateczko, u mnie cicho i bezpiecznie.
Dlaczego wzywa ją duch ukochanego dziecka? Czyby jej groziło coś tak okropnego, przed czem jej duma królewska powinna się chronić aż w bezpiecznych podziemiach bazyliki Saint-Deniskiej? Czyby się naród francuski ośmielił shańbić swoją królowę, podnieść rękę... Nie, nie... Bezsenne noce ostatnich tygodni, spędzone przy łóżku konającego dziecka, zaludniły jej wyobraźnię widziadłami gorączki.
Marya-Antonina uniosła się na posłaniu. Na dworze zgasły już błyskawice, łoskot grzmotu oddalał się, ciemności zaległy komnatę sypialną.
Królowa wyciągnęła przed siebie ręce.
— Odejdźcie odemnic, mary chorej wyobraźni...
Mogłaż ona szukać spokoju w cieniach grobów, w chwili, kiedy się nad jej domem zbierały czarne chmury? Myła żoną, matką i królową; słaby, dobry król nie potrafi bronić praw swoich, praw odziedziczonej korony. Wiedziała o tem, znała bardzo dobrze miękką duszę Ludwika XVI. Kto na niego odważnie fuknie, ten zwycięży... Ale jej, córki cesarzów św. państwa rzymskiego, nie przerazi gniew wichrzycielow. Ona stawi mu czoło.
W tej chwili usłyszała Marya-Antonina w przedpokoju szelest ostrożnie otwieranych i zamykanych drzwi. Kto ośmiela się niepokoić królowę w jej apartamentach? Kto tam — zawołała głosem podrażnionym, ująwszy dzwonek.
Przez uchylone drzwi wsunęła się brzydka głowa starszej kobiety, oświecona blaskiem świecy woskowej.
— Hrabianka Dyana de Polignac?!
Coś bardzo ważnego musiało się stać tej nocy, kiedy hrabianka Dyana, natchnienie stronnictwa dworskiego, ośmieliła się zakłócić nocną samotność królowej.
— Proszę wejść!
Głosem stłumionym, zbliżywszy się do łóżka, zdała hrabianka królowej sprawę z przebiegu rozpraw stanu trzeciego. Ona, czujna i przebiegła, miała pomiędzy woźnymi sejmu szpiegów, wiedziała zawsze pierwsza o wszystkiem. Spodziewając się już od samego rana jakiegoś szalonego postanowienia przedstawicielów gmin, czuwała, nie zmrużywszy oka, a dowiedziawszy się o zamachu na powagę korony, przybiegła, aby ostrzedz królowę.
Marya-Antonina słuchała w milczeniu. Urodzona władczyni zrozumiała odrazu wielką doniosłość postanowienia stanu trzeciego.
— Zuchwali! — syknęła przez zaciśnięte zęby. — Gdybym ja była królem, obrzydziłabym im śmieszne apetyty. Przywilejów korony zachciewa się mieszczuchom! Stracili rozum.
— Trzeba przygotować króla — mówiła hrabianka.
— Trzeba go wywieść na kilka dni z Wersalu, aby go usunąć z pod wpływu tak zwanych filozofów, na których i na dworze nie zbywa. Dziękuję ci, moja dobra Dyano, za czujność i życzliwość. Polignacowie wiedzą, że umiem być wdzięczną.
Polignacowie wiedzieli, że królowa umie wynagradzać swoich przyjaciół. Jej to łaska wydobyła ich z ciemności ubóstwa i postawiła w pełnem słońcu dostatku i zaszczytów. Z chudopachołków stali się magnatami i dygnitarzami.
Kiedy Marya-Antonina została sama, wtuliła stroskana głowię w poduszki.
Teraz wiedziała, skąd z której strony szło ku niej owo ohydne widmo przeczuć, urągające je] dumie, straszące ta groźbą w godzinach samotnych. Teraz dopiero rozumiała znaczenie okrzyku, rozlegającego się od kilku dni na ulicach Wersalu, pod bokiem króla: niech żyje stan trzeci!





VI.

Była godzina siódma, kiedy się Ludwik XVI-ty przebudził.
Właściwe, urzędowe przebudzenie i ubieranie wobec całego dworu odbędzie się dopiero za dwie godziny. Ale z chwilą, kiedy się król przebudzi, podniesie się z łóżka urzędowo, przestanie należeć do siebie, otoczy go natychmiast rój służby, dygnitarzy, ministrów, szambelanów, wojskowych i duchownych, panów i pań, i ten brzęczący łańcuch będzie się wlókł za nim aż do nocy, nie pozwalając mu zebrać myśli, skupić się. A Ludwik XVI przeglądał sam ważniejszą korespondencyę, lubił poczytać i zabawiać się ślusarką. Przeto budził się prawie zawsze przed godziną, wyznaczoną przez etykietę, wysuwał się pocichu z łóżka, kładł na siebie poranne suknie i udawał się albo do gabinetu, albo do warsztatu.
Dziś przypomniał sobie, że miał w warsztacie jakiś niedokończony zamek. Ogromnie lubił wszelkie niezwykłe zasuwy, kłódki, klamki. Nie otworzył nigdy drzwi, żeby nie spróbować klamki wprawną ręką znawcy: czy się gładko podnosi i opada?
Wierny sługa, przyboczny kamerdyner Cléry, czyścił narzędzia, a król podkasawszy rękawów, piłował zawzięcie.
— Zobaczysz, jaki to będzie zamek — mówił z zadowoleniem. — Otworzy go tylko dobry majster paryski. Już trzeci dzień medytuję nad tem, jakby tę listewkę wzmocnić. Zdaje się, że mi się ta sztuka nareszcie udała. Zobacz!
Król pokazywał słudze kawałek oszlifowanej stali.
— Mocna i sprężysta. Jak mnie naród wypędzi z Wersalu, nie umrę z głodu. Mam gotowy chleb w ręku.
Król i kamerdyner roześmieli się.
Jakieś lekkie stopy zbliżały się szybko do warsztatu. Słychać było ich szelest na korytarzu.
Zdziwił się król, kiedy się drzwi otworzyły i na progu ukazała się królowa. O tej porze? Czyby które z dzieci nagle zachorowało? Kochali oboje swoje potomstwo...
Byłby się był jeszcze więcej zdziwił, gdyby mógł dostrzedz gorączkowy niepokój, jaki malował się na twarzy Maryi-Antoniny. Ale nie widział ani jej oczu, podkrążonych sinemi obwódkami, ani jej spalonych ust, ani ceglastych plam na policzkach. Był krótkowidzem.
Marya-Antonina stała na progu, milcząca. I ona dziwiła się, jej zdziwienie jednak było bolesne, zatargało jej sercem. Król Francyi zabawiał się ślusarką w chwili, kiedy naród francuski druzgotał powagę korony... Takiej dziecinnie ufnej1 nieopatrzności nie pojmowała urodzona władczyni. Król-że to, dziedzic czterdziestu rozkazodawców stoi przed nią, albo-li zwykły mieszczuch, zajęty tylko drobnemi sprawami celów pospolitych? Zdołaż taka natura beztroskliwa podjąć rękawicę, rzuconą jej przez burzę rozpętanych namiętności, i walczyć o swoje prawa w boju odważnym?
Ona, kobieta, śledziła od pierwszej chwili otwarcia Stanów Generalnych z wytężoną uwagą spór między stanem trzecim a stanami uprzywilejowanymi, brała w tym sporze żywy udział, zagrzewając stronnictwo dworskie do obrony praw tronu, a on, mężczyzna, władca dziedziczny, którego powaga i godność chwiały się codziennie na rozkołysanych falach gwałtownych mów sejmowych, jak chwieje się kruchy okręt na wzburzonem morzu, spał spokojnie i cieszył się z dobrze opiłowanej listewki stalowej.
Głęboki smutek objął królowę czarnemi skrzydłami. Przypomniała sobie gorączkowe majaki nocy dzisiejszej i znów zdawało jej się, że słyszy głos ostrzegawczy zmarłego dziecka:
— Uchodź czemprędzej z płonącego domu; u mnie cicho i bezpiecznie.
W podziemiach bazyliki Saint-Deniskiej byłaby niewątpliwie bezpieczniejszą, niż na ziemi, pod opieką takiego męża, ale miałaż ona prawo zostawić króla na lasce i niełasce namiętności rewolucyjnych? Byłaż przecież matką jego dzieci, jego najbliższą przyjaciółką.
Oddaliwszy rozkazującym ruchem ręki kamerdynera, zbliżyła się do króla.
— Królu Francyi! — odezwała się — korona chwieje się na twojej pomazanej głowie, a ty zabawiasz się w ślusarza.
Gorycz sączyła z jej głosu.
Dobrotliwy uśmiech ukwiecił ładne usta króla, kiedy rzekł:
— Znów nastraszyła prawdopodobnie hrabianka Dyana lub ktoś z jej otoczenia piękną królowę plotkami przed pokojowych polityków. Prosiłem panią tyle razy, abyś nie zwracała uwagi na dziecinne strachy niepowołanych doradców.
— Tym razem nie z plotkami przychodzę do Waszej Królewskiej Mości, lecz z faktem dokonanym, który rozbudzi może nareszcie czujność twojej, całemu światu ufającej duszy.
Z ust króla nie schodzi! uśmiech dobrotliwy.
— Cóż tak strasznego stało się, że wam przestać wierzyć w uczciwość ludzi? Może z któryś z dziennikarzów z Palais Royal sklecił znów jakiś paszkwil? Niech się ci szczekacze bawią, jeśli im oszczerstwo jest potrzebne do szczęścia.
— Każdy inny król zdeptałby te jadowite ropuchy, aby nie zatruwały powietrza; ale nie o nich dziś idzie.
Głosem drżącym, żywo, nerwowo powtórzyła królowa wiadomości, dostarczone jej przez hrabiankę de Polignac. W miarę jak mówiła, spływał z ust króla uśmiech, czoło jego zaczęło się marszczyć, oczy pociemniały. Widać było, że słucha uważnie, że mózg jego pracuje, usiłując podążyć za lotnem słowem żony.
Ludwik XVI nie posiadał daru szybkiego ogarniania bogatszego materyału idei i faktów. Myślał logicznie, miał dużo zdrowego rozsądku, zdawał sobie ostatecznie sprawę z najzawilszych zagadnień, ale myślał wolno, za wolno, jak na króla w czasach niespokojnych,
Już królowa zamilkła, a on myślał jeszcze, przetrawiał to, co słyszał.
Nareszcie zrozumiał.
— Jeżeli hrabiankę Dyanę jej donosiciele dobrze objaśnili, stał się nocy dzisiejszej w istocie fakt, który przysporzy mi trochę kłopotu — odezwał się po dłuższym namyśle głosem spokojnymi
Tak zdumiona była Marya Antonina bezwrażliwością małżonka, iż cofnęła się o cały krok w tył, jak przed niespodziewanem zjawiskiem.
Każdy inny król, w którego żyłach płynęłaby dumna krew urodzonego władcy, nie znoszącego zamachu na swoją powagę, byłby się rzucił do zranionego lwa podobny, byłby uchwycił instynktowym odruchem potężnej ręki głowicę miecza. Jeszcze rozpustny Ludwik XV-ty nie byłby zniósł takiej zniewagi. A Ludwik XVI mówił ze spokojem obojętności tylko o „kłopocie“, jaki mu wyraźny zamach na jego godność królewską przysporzy.
Nie, ten dobry, słaby człowiek nie urodził się władcą...
— Czy wasza królewska mość nie rozumie, że jeżeli korona nie ukróci natychmiast zuchwalstwa stanu trzeciego, to korona stanie się jutro, pojutrze błyskotką bez żadnej wartości? — rzekła Marya-Antonina. — Władza, która nie umie karać buntowników, przestaje być władzą.
— Samowolne postanowienie stanu trzeciego psuje w istocie plan działania, jaki ustanowiliśmy na radzie koronnej — mówił król półgłosem, jakby do siebie. — Tak, śmiałe to posunięcie na szachownicy ostatnich wypadków, zbyt śmiałe, przyznaję. Trzeba je koniecznie cofnąć.
— Koniecznie i to natychmiast — poddawała królowa. — Za kilka godzin dowie się Paryż o dokonanym zamachu, za kilka dni obiegnie wieść o tej zbrodni całą Francyę i wszystkie żywioły niespokojne zszeregują się z okrzykiem tryumfu do walki przeciw koronie. Trzeba uderzyć natychmiast pięścią żelazną w stan trzeci, aby się to gniazdo szerszeni przekonało, że we Francyi rządzi jeszcze król.
— Uderzyć? Ale jak, czem?
Król spojrzał wzrokiem bezradnym, pytającym, na małżonkę. Ona stała przed nim wyniosła, z błyskawicami w oczach. Była piękna pięknością dojrzałej kobiety, majestatycznością postawy i gestem władczyni. Troska i ból starły z jej twarzy świeże barwy młodości, wypiły z jej ust, dawniej zawsze uprzejmie uśmiechniętych, słodycz wdzięku niewieściego, ale nie stargały jej wyrzeźbionego profilu i nie ugięły jej łabędziej szyi.
Bezradnie, nieśmiało w nią wpatrzony król w pantoflach, z podkasanymi rękawami, z uczernionymi palcami, w których trzymał jeszcze pilnik i listewkę, robił obok niej wrażenie rzemieślnika, czekającego na rozkazy pracodawczyni.
— Król pyta, jak bronić praw i godności korony? — mówiła Marya-Antonina głosem ostrym — król, którego rozkazów słucha jeszcze Wojsko i policya? Zamknąć Stany Generalne, a gdyby się opierały, rozpędzić je siłą.
Teraz cofnął się Ludwik XVI o cały krok w tył, jak gdyby w niego taran uderzył.
Długo milczał zanim się odezwał.
— Namiętność niewieścia, nie obliczająca nigdy skutków nierozważnego czynu, unosi panią na bezdroża, z których dość często niema powrotu mówił poważnie. Wiadomo pani, że jestem przeciwnikiem gwałtów i staram się zawsze iść drogami pokoju. Nie waśnić pragnę, jeno godzić. Gdybym użył siły przeciw Stanom Generalnym, popłynęłaby niewątpliwie krew francuska, a ja nie chcę, aby jedna kropla krwi francuskiej przelała się dla mnie, dla moich spraw osobistych. Królem francuskim jestem, kocham Francuzów, krew francuska, któraby splamiła moje ręce z moje] winy, paliłaby moje sumienie ogniem nieugaszonym. Rozumiem bardzo dobrze troskę królowej o cześć korony, którą jej syn będzie kiedyś nosił, zdaje mi się jednak, że duma królowej i serce matki przeceniają znaczenie wybryku stanu trzeciego. Francuzi nie znieważają swojego króla. Znam ich lepiej od pani.
— Już go znieważyli — rzekła królowa.
— Czekajmy na sprawozdanie urzędowe, a potem rozważymy, jak się zachować wobec Stanów Generalnych.
— Bywają w życiu narodów chwile, w których królom nie wolno długo rozważać, w których trzeba myśleć i działać błyskawicznie.
— Co do mnie, wolę się zawsze dobrze namyślić, zanim coś postanowię, zwłaszcza w sprawach tak ważnych, jak te, o których właśnie mówimy. Wypadki nie pędzą jeszcze na skrzydłach huraganów; mamy czas zastanowić się: jak pogodzić żądania stanu trzeciego z godnością korony.
Marya-Antonina pochyliła głowę. Jej prawa ręka, oparta na stole, drżała, jej prześliczne usta Wenery, stworzone do rozkosznych uśmiechów i namiętnych pocałunków, zwarły się szczelnie.
Wiedziała, że trudziła się dziś daremnie, bo słaby król, jak wszyscy ludzie słabi, umiał być upartym, nie pozwalał się w pierwszej chwili przekonać. Gdy się uczepił raz jakiejś myśli, potrzeba było dłuższego czasu, by go od niej odwieść. Ostatecznie albo ulegał zawsze wpływom żony i swojego najbliższego otoczenia, albo godził się roztropnie z prądami chwili, zrozumiawszy, liznąwszy ich konieczność, stawało się to jednak zwykle zapóźno, wtedy, kiedy sposobność opanowania tych prądów już minęła. Będzie się namyślał, rozważał dzień, dwa, może tydzień, miesiąc, a wypadki potoczą się tymczasem tak daleko naprzód, iż wytworni zgoła nowe położenie.
Król pocieszał się, że wypadki nie pędzą jeszcze na skrzydłach huraganu, a królowa wiedziała, że rewolucya szła już przez kraj z gwałtownością wichrów. Bo kiedy on fabrykował zamki i kłódki, polował, lub czytał dzieła historyczne i geograficzne, ona śledziła z wielką uwagą postęp zawieruchy, konferowała z ministrami i naczelnikami administracyi. Ośmieliłżeby się stan trzeci targnąć jawnie na powagę korony, gdyby się nie czuł wyrazem, głosem ducha czasu?
Król kochał Francuzów, ufał im, nie wierzył, by się naród przeciw niemu zwrócił. Naród witał go dotąd w istocie radosnym okrzykiem: vive, notre bon roi! Ale i ją piękną królowę witał kiedyś tak samo, a dziś? O najbrudniejszej ulicznicy nie wyrażał się z większą lekkomyślnością, aniżeli o niej, która grzeszyła tylko niedoświadczeniem młodości i nieznajomości ludzi. O, łaska tłumów! Nie zna człowieka, kto kąpie się z radosną ufnością w migotliwych blaskach popularności.
Z politowaniem spojrzała Marya-Antonina na małżonka.
— Dzieckiem jesteś i z nieopatrznością dziecka igrasz z ogniem zamiast go stłumić pięścią męża — pomyślała.
— Czy wasza królewska mość pamięta owego szpetnego hrabiego Mirabeau’a, którego głośny romans z panią do Mounier zajmował kiedyś całą Francyę — zapytała.
Ludwik XVI miał znakomitą pamięć, jak wszyscy Burbonowie. Zadziwiał uczonych znajomością historyi i geografii, raz posłyszanego nazwiska, raz widzianej twarzy nie zapominał nigdy.
— Hrabia Honoryusz, syn starego margrabiego de Mirabeau z Prowancyi, potomek włoskiego rodu, znanego z gwałtowności? Pamiętam doskonale — odpowiedział król. — Bardzo zdolna głowa. Szkoda, że tak obłocony rozwiązłem i awanturniczm życiem. Korona mogłaby mleć z niego pociechę. Ale dlaczego pyta mnie pani o Mirabeau’a?
— Bo on to, Mirabeau, który się przebrał za mieszczanina, podburzył stan trzeci do zamachu na koronę, on prowadzi przedstawicielów gmin do jawnego buntu.
— Mirabeau?
W pierwszej chwili zdziwił się król,
— Mirabeau? — powtórzył głosem stłumionym.
Jego twarz zmierzchła.
— Moja łaska królewska zdjęła z grzesznej szyi tego awanturnika topór kata, ocaliła mu życie i pozwoliła mu wrócić do Francyi — mówił głosem smutnym.
— Ładnie płaci ten przeniewierczy szlachcic królowi za jego laski. Już czas, aby się dobroć waszej królewskiej mości nauczyła patrzeć krytyczniej na ludzi, w chwilach bowiem burzliwych nie dobroć i pobłażliwość zwyciężają, lecz rozum, szybka stanowczość i siła.
Rzekłszy to, opuściła Marya-Antonina warsztat ślusarski małżonka.
A król stał bez ruchu z rękami opuszczonemi. Bolała go niewdzięczność Mirabeau’a.
— Ocaliłem mu życie, a on...
Pilnik i listewka stalowa wysunęły się z jego palców, padając z brzękiem na kamienną posadzkę.
Ludwik XVI drgnął. Było mu, jak gdyby ostre, zimne żelazo dotknęło jego ciepłego serca.





VII.

Król pocieszał się, że wypadki nie pędzą jeszcze na skrzydłach huraganu, że pozwolą jego żółwiej myśli zastanowić się nad niespodziewanym skutkiem sporu między stanem trzecimi a stanami uprzywilejowanymi, a one, zaczęły się już toczyć z gwałtownością lawiny z góry na dół, ku nizinom, ku ciemnym, namiętnym tłumom.
Wprost z sali obrad udał się Mirabeau do Lametha i Duporta. Bo tak samo, jak królowa, wiedział i on bardzo dobrze, że postanowienie stanu trzeciego było zamachem na powagę korony, tak samo, jak Marya-Antonina rozumiał, czuł i on, że zwycięży ta strona, która będzie umiała wyzyskać każdą chwilę, wyprzedzając przeciwnika.
Król był jeszcze dziś potęgą, która, gdyby chciała, mogłaby zdusić rewolucyę i zmiażdżyć jej przywódców. Stało przy nim wojsko z wyjątkiem nielicznej gromadki zdemoralizowanych gwardzistów królewskich, kochał go lud. Wystarczyło skoncentrować wierne pułki pod Paryżem, zamknąć Stany Generalne, uwięzić szczekaczów z Palais Royal, przywiązać lud jeszcze więcej do korony zniesieniem przywilejów feodalnych i zmniejszeniem podatków, aby obrócić w niwecz robotę wywrotowców. Ale trzeba się było spieszyć, działać natychmiast, bez wahania.
Tak postąpiłby on, Mirabeau, gdyby się znalazł w położeniu króla, tak postąpiłby Danton.
A Ludwik XVI?
Nie zdobył się on wprawdzie dotąd ani razu na błyskawiczny czyn władcy. Ale może przebudzi w nim groza chwili lwa. Pochodził przecież z lwiej rasy.
Nie zastanowił się nad tem trybun stanu trzeciego, kiedy ambicya, podniecona wrzawą burzliwych sporów, poniosła jego duszę odważną. Dopiero kiedy jego pomysł stał się ciałem, ogarnął go lęk. Może jeszcze przegrać najwyższa stawkę życia, spaść z wyżyn sławy, na które się piął z zuchwałym rozmąciłem tytana, na sam dół ludzkiej nędzy. Jeden giest, jedno słowo króla może go wtrącić do więzienia i spętać jego odwagę na zawsze. Trzeba się zabezpieczyć przeciw uderzeniu lwiej łapy monarchy.
Hrabia Aleksander Lameth i radca Duport mieszkali razem.
Długo kołatał Mirabeau, zanim mu się udało rozbudzić śpiącego szwajcara.
— Któż tam hałasuje po nocach? — odezwał się nareszcie zły, zaspany głos.
— Otwieraj, to ja.
— Jaki znów ja? Sacré tonnerre!
— Otwieraj, głupcze! Hrabia Mirabeau.
Ostrożnie odemknął szwajcar drzwi; dopiero, kiedy poznał Mirabeau’a, otworzył je z pospiechem.
— Przepraszam pana hrabiego, ale w nocy włóczą się...
— Rozmaite łobuzy, wiem. Czy panowie dawno wrócili?
— O północy, monseigneur.
— Śpią?
— Kamerdyner mówił, że czytają jeszcze w łóżku.
— Niech kamerdyner zamelduje panom, że muszę się z nimi koniecznie natychmiast widzieć.
Nie czekał długo.
— Panowie proszą — oznajmił wkrótce służący, ukazawszy się ze świecą.
Duport i Lameth leżeli w łóżkach, zajęci przeglądaniem gazet.
— Francya się pali? — odezwał się radca parlamentu, unosząc się na posłaniu.
— Pali się, płonie, jak pochodnia — odpowiedział Mirabeau.
— Cóż się stało?
— Stan trzeci ogłosił się Zgromadzeniem Narodowem.
— Bez wiedzy króla i ministrów?
— Bez wiedzy korony i jej doradców.
— Opowiadaj pan, jak się to stało.
Kiedy Mirabeau streścił przebieg rozpraw nocnego posiedzenia stanu trzeciego, zerwał się Duport z łóżka, mówiąc;
— Niema ani chwili do stracenia, taniec się rozpoczął; Lameth, ubieraj się. Wprawdzie omyliła się natura, mianując naszego Ludwika mężczyzną, despotom jednak nie można nigdy ufać. W najsłabszym z nich drzemie tygrys. Obok króla zresztą stoi ta pyszna Austryaczka, którejby było więcej do twarzy w zbroi niż w spódnicy. Dyabeł imperatorów rzymskich siedzi w tei kobiecie.
— Cóż zamierzacie uczynić? — pytał Mirabeau, siadając na taburecie.
— Jedziemy natychmiast do Paryża — mówił Duport. Trzeba się porozumieć z księciem Orleańskim, raczej z jego kasą, rzucić wszystkich szczekaczów na ulice, do kawiarni, do szynków, rozsypać na przedmieściach kilka worków złota, ugościć gwardyę francuską w Palais Royal, przygotować lud paryski do czynnej interwencyi, na wypadek, gdyby sobie nasz Ludwiczek przypomniał, że Burbonowie miewali lwie łapy i lwie pazury.
— Czyby nic było lepiej zaczekać na skutki dzisiejszej nocy? — rzekł Mirabeau.
— Dlaczego? — podchwycił Lameth, który ubierał się z pospiechem.
— Wiecie, że jestem przeciwnikiem odwoływania się do pomocy motłochu, którego ciemnota i gwałtowność psują wszelką robotę polityczną. Byłoby niewątpliwie rozsądniej, a nawet bezpieczniej dla nas zamknąć rewolucyę w granicach warstw oświeconych. Zdaje mi się, że gdyby odważniejsi członkowie stanów uprzywilejowanych złączyli się natychmiast ze stanem trzecim, król nie śmiałby podnieść na nas ręki.
— Posłów odważnych posiada izba szlachecka dotąd niewielu. Przeciwko nam stanie korona, dwór, wyższy kler i prawie cała bogata szlachta, czyli ta część narodu, która posiada pieniądze i wojsko — mówił Duport. — Takiej sile, jeśli nie mamy uledz przy pierwszem zwarciu się z rządem królewskim, trzeba przeciwstawić siłę drugą, równie potężną, jak ona, a tą drugą siłą są tylko wielkie masy narodu.
— Noc dzisiejsza postawiła bojowników wolności w istocie w trudnem położeniu, mimo to jednak radziłbym nie spieszyć się z uzbrojeniem tłumów — odpowiedział Mirabeau. — Obawiam się żywiołowego rozpędu ich ciemnoty i namiętności, które umieją tylko druzgotać, nie wiedząc, dlaczego, co i kogo. Nauczyła nas sprawa Réveillona, uczą nas codziennie wiadomości o spalonych zamkach i plebaniach, nadchodzące z prowincyi — jak lud pojmuje wolność. Jeżeli powołamy tłumy do roboty, możemy się wkrótce, zamiast upragnionej konstytucyi, doczekać olbrzymiej kupy gruzów. Wolałbym, żeby król zrozumiał bezcelowość oporu istniejącego porządku, złączył się z całym oświeconym narodem i wzbił cugle przewrotu sam w ręce. Rewolucya obyłaby się wówczas bez niepotrzebnego rozlewu krwi, bez ruin i szafotu. Poczekajmy kilka dni na skutek dzisiejszej nocy.
Duport zadzwonił.
— Niech Franciszek zaprzęga natychmiast do kabryoletu — rozkazał służącemu.
A do Mirabeau’a rzekł:
— Pisałeś pan w swojej broszurze bardzo dobrze przeciw despotyzmowi, wykazawszy jego złość i samolubstwo, a łudzisz się dobrą wiarą despoty? Jakże pan chcesz, żeby król stanął sam na czele rewolucyi, żeby pozbawiał się własnowolnie przywilejów odziedziczonych? Widzisz pan przecie, jak trudno nam, szlachcie, wyrzec się czczych form, przyznanych nam przez koronę. Dziwię się, że pańska głowa, która ogarnia szerokie horyzonty, nie rozumie rzeczy tak prostej.
Pogardliwy uśmiech skrzywił usta Mirabeau’a, kiedy odpowiedział:
— Mógłbym panu odpowiedzieć, panie filozofie rewolucyjny: dziwię się tobie, który badałeś tak gruntownie historyę różnych rewolucyi, że widzisz w niespodziewanym uporze szlachty tylko jałową walkę o formalizmy, zamiast instynktowego odruchu kasty, spychanej przez mieszczaństwo ze stanowiska, zajmowanego od lat ośmiuset. Co zaś do Ludwika XVI, nie sądzę, żeby się jego uczciwość opierała duchowi czasu, wcielonemu w wolę narodu, gdyby głos tego ducha czasu potrącił o struny jego serca. Król był zawsze człowiekiem dobrej wiary, pragnął zawsze szczęścia Francyi. Potrzeba mu tylko rozumnych doradców, którzyby przyspieszyli tempo jego leniwego mózgu i otworzyli mu oczy na istotny stan rzeczy.
— Przemawia pan, jak szlachcic, panie trybunie stanu trzeciego.
— I wy należycie do szlachty.
— My należymy do ludzkości, jesteśmy filozofami. Ale spieramy się za późno. W tej chwili nie może być między nami różnicy zdania. Nad nami wisi groźny miecz króla, którego cięcie trzeba odparować, bez względu na rodzaj broni, jakim się posłużymy. Tłumy nie są wygodnem sprzymierzeńcem, nie przeczę, naszą jednak rzeczą będzie powstrzymać ich rozpęd, gdy przestaną być potrzebne.
Mirabeau milczał. Było już w istocie zapóźno na dysputy. Sam pchnął robotę reformatorską na kipiące fale rewolucyi... nie mógł się już cofnąć... Gdyby sobie Ludwik XVI przypomniał lwie pazury Burbonów, powstrzymałby jego potężną rękę jedynie strach przed zemstą tłumów... Niema innego wyjścia...
— Róbcie, co uważacie, że trzeba uczynić — odezwał się po dłuższym namyśle — znacie się lepiej odemnie na sztuce spiskowania. Zmienione położenie zmienia przekonania, przewraca najmocniejsze zasady. Niestety! W rewolucyach niewiadomo nigdy dziś, jak się jutro trzeba zachować. Ludzi i teorye przerastają, niosą wypadki. Więc naprzód w ogień, w płomienie wolności!
— A teraz — dodał Mirabeau głosem znużonym, podnosząc się z taburetu — dobranoc. Już drugą noc nie śpię, dwadzieścia razy przemawiałem w Menus w przeciągu dwóch dni, omdlewam z wyczerpania, trzymam się ledwie na nogach. Do widzenia wieczorem w Paryżu.
— Ten lew ryczący nie jest bardzo pewny — rzekł Duport, kiedy się drzwi za Mirabeau’em zamknęły.
— I ja nie wierzę w jego entuzyazm wolności — zauważył Lameth. — Gdyby go szlachta prowansalska nie była wypluła ze swojego łona lub gdyby go rząd królewski był umiał pozyskać dla siebie, przyłączyłby się niewątpliwie do czarnych. Jest on jeszcze zanadto szlachcicem starego, wyszłego z mody fasonu, nie lubi narodu.
— Na nasze szczęście pcha go naprzód, niesie w objęcia narodu obrażona miłość własna i bezbrzeżna ambicya. Bez niego nie byłby stan trzeci ruszył z miejsca. Ale teraz nie trzeba go spuszczać z oka, bo niewiadomo, w którą stronę przechyli się jego nasycona ambicya. Za wiele mówi o nierozumie i ciemnocie tłumów, za mało ufa zdrowemu instynktowi ludu. Nie przekonał go boski Rousseau. Arystokrata!
Mirabeau szedł pustemi ulicami Wersalu, wdychając pełnemi płucami orzeźwiające powietrze.
Świtało. Po nocy burzliwej nastąpił świeży, pogodny, wonią kwiatów przepojony poranek czerwcowy. Drobne ptactwo świergotało już w ogrodzie, koguty piały na grzędach.
Zdjąwszy kapelusz, oddychał Mirabeau głęboko, pijąc chciwie spalonemi ustami chłodne, aromatyczne powietrze. Był niezwykle zmęczony, wyczerpany.
— Nóżki mi się chwieją, niby starej schwaconej szkapie — mruczał — hm, nadużywam sił.
Naużywał ich w istocie, pracował za wiele mózgiem, płucami i zmysłami. Jego natura wybuchowa nie znosiła w niczem miary. Myślał za tysiące, mówił na zebraniach za stu posłów, czytał i pisał za dziesięciu gazeciarzów, hulał, kochał się za trzech zdrowych ludzi. Wszystkie chwile wolne spędzał w gronie przyjaciół, przy wesołej, gęsto dobremi winami przeplatanej biesiadzie, lub w buduarach ładnych kobiet.
— Ta Coulonka wyssie ze mnie przedwcześnie soki życia. Ale mojaż wina, że taka śliczna, miła i apetyczna?
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Używaj Mirabeau, póki ci sił starczy. Długo czekałeś na szczęście ludzkie.
Czekał długo, zawsze łaknący, bo ubogi. Teraz sypało się na niego złoto deszczem obfitym. Kieszenie księcia Orleańskiego i bogatych mieszczan były dla niego otwarte. Czerpał z nich, pożyczając na prawo i lewo bez rachunku, wiecznie potrzebujący.
Używał życia.
Duport i Lamcth nazwali go szlachcicem starego fasonu. Nie mylili się. Miał szeroką, dziurawą rękę szlachty francuskiej z czasów Ludwika XV. Rzeka złota przepłynęłaby przez jego palce. Miał upodobania arystokraty prowincyonalnego. Nie lubił motłochu i ludzi źle wychowanych, dbał bardzo o swój tytuł hrabiowski.
Ale mylili się, podejrzewając jego „entuzyazm wolności“. Wierzył on szczerze w konieczność przebudowy starego królestwa francuskiego, pragnął daleko sięgających reform, nie byłby się był sprzedał nikomu za pieniądze bez dobrej wiary. Był za dumny na zwykłego najmitę. Zdolniejszy tylko, znający lepiej życie i ludzi od teoretyków rewolucyi, nie podzielał ich optymizmu, nie ufał „zdrowemu instynktowi ludu“, obawiał się jego ślepych namiętności, spuszczonych z łańcucha strachu przed karzącą ręką władzy.
Kiedy tak szedł pustemi ulicami Wersalu, owiany orzeźwiającem powietrzem i wesołym gwarem budzącego się dnia, nie przyszło mu na myśl, że właśnie on, utalentowany, mądry, przerastający szary tłumi pospolitych doktrynerów o całą głowę, był plastycznem wcieleniem ślepoty namiętności, podciętej batem ambicyi i obrażonej miłości własnej. Bo to on, widzący dalej i lepiej od swoich towarzyszów, rozumiejący doskonale znaczenie władzy, stargał dziś łańcuch strachu przed tą władzą, obniżał powagę korony w obliczu całego narodu.
Zdawało mu się, że czynem odważnym przyspieszy tylko konieczne reformy. Najrozumniejszy człowiek staje się ślepym1 i głuchym, gdy się zanurzy w kipiące wiry namiętności.
Przechodził obok pałacu królewskiego. Biały, marmurowy dom „dzieci Francyi“ milczał, pogrążony we śnie głębokim.
Mirabeau, przypomniawszy sobie, że łasce króla zawdzięcza życie, cześć i wolność, uchylił kapelusza i przed pałacem. Nagle drgnęła na dnie jego sumienia struna wyrzutów: tak-że to płacisz królowi za jego dobroć, niewdzięczny?
Ale człowiek, gdy mu to potrzebne, znajdzie zawsze odpowiedź na wyrzuty sumienia.
— Żachniesz się niewątpliwie, boś królem z królów, zdziwi cię, że się jakiś tam parweniusz, jakiś stan trzeci ośmiela rządzić w twojem dziedzictwie, nie zapytawszy ciebie o pozwolenie, ale pogodzisz się po namyśle z nowym porządkiem, boś uczciwym człowiekiem i dobrym Francuzem. Będzie ci w tymi nowym porządku lepiej, wygodniej, niż w starym. Przedstawicielstwo narodowe zdejmie z twojej słabej głowy troskę o skarb państwa i dobrobyt narodu. Za wielki to ciężar dla ciebie, biedny Ludwiku. Śpij spokojnie. Włos nie spadnie z twojej głowy pomazanej. Obronimy cię przed dziką swawolą kanalii.
Tak uspokoiwszy swoje sumienie, zastukał Mirabeau do oberży, w której mieszkał.
Służący, przyzwyczajony do nieregularnego życia pana, czekał w przedpokoju, zabawiając się sylabizowaniem1 jakiejś gazetki.
— Czy pytał kto wczoraj o mnie?
— Ten lichwiarz z Paryża zachodził wieczorem dwa razy, proszę pana hrabiego.
— Niech sobie chodzi dopóty, dopóki mu się nie sprzykrzy. Co więcej?
— Jubiler z przeciwka zapytywał, czyby pan hrabia nie chciał kupić naszyjnika brylantowego. Ma być podobno bardzo ładny. W sam raz dla ładnej kobietki.
— Zobaczymy. Cóż dalej?
— Pokojówka panny Coulon dowiadywała się, czy pan hrabia nie zasłabł. Panna artystka czekała wczoraj na pana hrabiego z obiadem do samego wieczora.
— Jeszcze trzymam się jako tako na nogach, ale, jeżeli mi pani polityka i pani miłość nie dadzą na jakiś czas urlopu, to pojadę niedługo ekstrapocztą na drugi świat.
— Niech Pan Bóg broni, żeby monseigneur miał zachorować przed ustanowieniem konstytucyi — zawołał służący szczerze przerażony. — Ładnieby stan trzeci wyglądał bez mojego mądrego pana!
Mirabeau, który się już rozbierał, spojrzał z pod czoła na służącego.
— Cóż ty, głuptasku, możesz wiedzieć o konstytucyi? — rzekł z uśmiechem. Przygotuj mi łóżko. Czyściłbyś lepiej staranniej rzeczy i oglądał uważniej żaboty. Podałeś mi wczoraj żabot dziurawy. Od kiedyż to zajmujesz się polityką.
— Od roku, monseigneur.
— Od roku? Proszę. I czegóż to nauczyły cię gazety?
— Że teraz my, stan trzeci, pan hrabia i ja, będziemy górą.
Mirabeau parsknął śmiechem.
— Ty i ja? Bardzo dobrze. Prawda, powszechna równość! Ja i ty... doskonale! Toś ty stan trzeci?
— Rozumie się, monseigneur. Cały porządny naród należy do stanu trzeciego, z wyjątkiem śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów.
Trybuna stanu trzeciego, rzecznika powszechnej równości bawiła ogromnie polityka służącego. On i ten pucybut z inteligencyą pudla będą teraz górą? Gdyby to Lameth i Duport słyszeli... Ha, ha, ba...
Mirabeau spoglądał z ukosa na służącego pobłażliwie lekceważącym wzrokiem sytego lwa, przypatrującego się łaskawie pociesznym skokom małpy.
— Jak mnie licho weźmie — rzek, kładąc się do łóżka — to może zajmiesz moje miejsce.
— Żeby mnie tylko chcieli i dobrze zapłacili. O jej! Czy to tak trudno piorunować na szlachtę i księży? Potrafiłbym tę sztukę doskonale.
Pobłażliwie lekceważący uśmiech spłynął nagle z ust szlachcica, przebranego za mieszczanina. Przypomniał sobie, że po Periklesach następowali Kleonowie, po majstrach ich terminatorowie, po lwach hyeny, osły i małpy krwiożercze. Tak bywało zwykle w rewolucyach przeszłości.
— Która godzina? — zapytał szorstko.
— Dochodzi czwarta.
— Obudzisz mnie o dziesiątej.
— Radziłbym panu hrabiemu spać dłużej. Sesya Stanów Generalnych nie rozpocznie się przed południem, a naszemu wodzowi potrzeba siły do walki z arystokratami. Nie możemy ustąpić, monseigneur.
— Rób, co ci każę, głupcze — ofuknął służącego szampion powszechnej równości — i nie wścibiaj nosa do spraw, na których się nie rozumiesz. Zgaś świecę!
— Psy, świnie, pluskwy, osły, małpy i gęsi zajmują się już we Francyi polityką — myślał, zasypiając. Będzie niedługo ładna kocia muzyka. Bawimy się w straszliwą ślepą babkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Był już wieczór, kiedy Mirabeau jechał do Paryża. Niosły go konie, zwane „wściekłemi“, karmione i tresowane rozmyślnie do szalonej jazdy. W trzy godziny przebiegały drogę od rezydencyi króla do stolicy Francyi.
Wieczór był pogodny, cichy, wonny. Lekki powiew roznosił po polach zapachy kwiatów, świeżo skoszonych łąk i dojrzewającego zboża. Od czasu do czasu odżywały się w siołach przydrożnych dzwonki kościelne pozdrawiając Matkę Bożą: ave Maria!
Błogosławiona cisza wieczoru szła nad ziemią, niosąc pracowitemu ludowi słodki wypoczynek: spoczywajcie i miłujcie!
Nie wypoczynek i miłość wiózł Mirabeau do Paryża. Pędziły obok niego wszystkie furye nienawiści i zawiści, huczały za nim, przed nim wszystkie płomienie rozpętanych namiętności politycznych. Ponury, krwawy geniusz rewolucyi unosił się nad trybunem stanu trzeciego, łopocąc czarneini skrzydłami: z drogi, z drogi, albowiem już idę z orszakiem moim, z katem, szubienicą, gilotyną, z całą armią dzikich bestyi; z drogi, z drogi. Kto się nie usunie w porę, tego zmiażdżę.
Dziś zredagował stan trzeci urzędowe postanowienie wczorajszej nocy, wzmocniwszy je groźbą wstrzymania podatków w razie, gdyby się rząd opierał woli gmin. Dokument zaopatrzył formułą majestatu królewskiego: entend et diecréte.[3]
Kość była rzucona. Stan trzeci narzucił królowi swoją wolę, uprawomocnił zamach, odsunął stany uprzywilejowane od rządów. Niema już innego wyjścia. Walka musi się rozpocząć.
Kiedy się Mirabeau zbliżał do bram Paryża, doleciał go szmer, jakby się wszystkie pszczoły Francyi zgromadziły nad stolicą. Brzęk kroci głosów ludzkich, zmieszanych w jednostajny gwar, wylewał się szerokiem kołem poza mury ogromnego miasta.
— Duport i Lameth pracują — błysnęło w głowie trybuna.
Zaraz za rogatkami spostrzegł zbitą kupę ludzi, a ponad tą kupą górował, stojąc na kamieniu, jakiś człowiek, który wykrzykiwał coś, giestykulując żywo. Ręce jego latały, jak śmigi wiatraka, głos huczał, jak bęben alarmowy.
Wszędzie po drodze, przed! każdym kościołem, na każdym placu, przed każdym szynkiem, na wszystkich zbiegach ulic, spotykał takie same mrowiska ludzkie; widział takich samych miotających się mówców i słyszał te same zawsze wykrzykniki: podły rząd! nikczemni arystokraci, obłudne klechy! niech żyje stan trzeci! po których następowały wybuchy dzikiej wrzawy.
Potokami lała się nienawiść ulicami Paryża.
— Duport i Lameth nie próżnowali — myślał Mirabeau.
Nie próżnowali...
Za pieniądze swoje i Filipa Orleańskiego, rzucili na miasto wszystkich mówców ulicznych z Palais Royal i z przedmieść, przykazawszy im nie oszczędzać płuc. Paryż zmienił się w olbrzymie ognisko agitacyjne.
A policya?
Policya przypatrywała się obojętnie robocie wywrotowców. Wszakże zabronił król przeszkadzać narodowi w lekcyach wolności.
Któryś z mówców poznał Mirabeau’a.
Niech żyje Mirabeau, niech żyje ojciec ojczyzny! — zawołał uchylając kapelusza.
Tłum rzucił się do powozu, wyprzągł konie, zaprzągł się sam.
Ze wszystkich ulic i uliczek sypały się kobiety, dzieci, mieszczanie i motłoch. Matki podnosiły niemowlęta do góry, aby widziały sławnego trybuna, mężczyźni powiewali kapeluszami i czapkami, z trzaskiem otwierały się okna domów.
— Niech żyje Mirabeau!
Dom podawał domowi, ulica ulicy okrzyk radosny. Mirabeau stal w kabryolecie nad ruchliwą falą tłumu, jak stali na złocistym rydwanie wodzowie Romy, wracający do „złotej, świętej, wiecznej stolicy świata“, ozdobieni wawrzynem i purpurą zwycięzców. Z dołu, dokoła oblewał go grzmiący łoskot okrzyków i oklasków, wyciągały się do niego ręce, biegły ku niemu spojrzenia zachwycone, z góry, z okien domów sypały się na niego kwiaty.
— Niech żyje, niech żyje!
Był sławny. Stolica Francyi witała go jak tryumfatora. Żeby go ojciec mógł widzieć w tej chwili, ten surowy, gwałtowny rodzic, który go kopał, jak się kopie krnąbrnego kundla. Żeby go mogły widzieć: żona, krewni, którzy go poniewierali, deptali, lekceważyli.
Jego duże, czarne, błyskawicami tryskające oczy, zapaliły się płomieniem tryumfu, nasyconej miłości własnej.
Odetchnął głęboko, pełną piersią.
Był szczęśliwy...
Ale oto zarysowały się na błękitnem tle pogodnego wieczoru mury Tuileryów. Dziwnie smutnie wyglądał niezamieszkany, pusty, milczący pałac królewski, wśród radosnej wrzawy ludzi. Radość paryskiego ludu zmieni się wkrótce w płacz potomków władców Francyi, tych władców, których ten sam lud witał przez szereg wieków takimi samymi okrzykami, oklaskami.
Płomienie zgasły w oczach Mirabeau’a, twarz jego zmierzchła. Był zanadto mądry, zanadto znał ludzi, by się mógł upoić, odurzyć na czas dłuższy musującem winem powodzenia, laski tłumów, wiedział, że krok tylko jeden prowadzi z Kapitolu na skałę Tarpejską.
Pogardliwy, drwiący uśmiech satyra, zwykły grymas jego ust zmysłowych, starł z jego oblicza blaski zachwytu, szczęścia.
— Profanum vulgus, na dobry łańcuch trzeba cię wziąć, żebyś nie kąsał jutro tego, którego dziś ubóstwiasz mówił do siebie w chwili, kiedy jego kabryolet, jego rydwan tryumfalny, zatrzymał się przed bramami pałacu Orleanów.
Z wewnątrz, z ogrodu Palais Royal dochodziły go dźwięki muzyki, śmiechy kobiet, gwar wielkiego mnóstwa bawiących się ludzi.
Wszedł.
Ogród był oświecony różnokolorowymi lampionami, wystawy i drzwi sklepów tonęły w kwiatach, wieńcach. Dokoła basenów tańczyli gwardziści francuscy z kokotkami i przekupkami, z „damami z hal“. Tysiące proletaryatu inteligentnego i nieinteligentnego oklaskiwały zręczniejsze tancerki.
Duport i Lameth pracowali dziś, jak drwale — zauważył Mirabeau. — Nie spoczęli ani godziny.
Już go spostrzeżono. Zanim miał czas rozejrzeć się po ogrodzie, ujęły go silne ręce za nogi i uniosły go w górę.
— Mirabeau, Mirabeau! — przeleciał szept nad tysiącami głów.
Ustała muzyka, przerwano tańce, tłum rozpadł się na dwie połowy, tworząc żywy szpaler.
Tym żywym szpalerem niosły silne ręce „ojca ojczyzny“ wśród grzmotu oklasków. Tłoczyły się do niego wesołe damy, dotykając palcami jego sukien, młodsi „patryoci“ powdrapywali się na baseny, na drzewa, aby go lepiej widzieć.
— Mirabeau! — rozlewał się po ogrodzie szept podziwu.
A ten, którego pokazywano z radością narodowi, marszszył brwi, spoglądał z góry przez zmrużone powieki na swoich wielbicielów, czekając tylko chwili sposobnej, aby się uwolnić od tej owacyi. Bo dumę jego upokarzały oklaski ulicznic. A kiedy jedna z nich zawołała tuż obok niego:
— Niech nam papa Mirabeau palnie mówkę!
Zaklął zcicha. Mirabeau, przemawiający do kokot? Tak potwornie śmiesznem wydawało mu się to żądanie, że zawołał:
— Za pajaca mnie macie, za małpę, skaczącą na linie? Puśćcie mnie!
Silne ręce ustawiły go na ziemi. Szybko, nie podziękowawszy nawet swoim wielbicielom, wbiegł do sali gry pani Saint-Romain, gdzie czekali na niego Duport i Lameth.
— I cóż? Czy pan z nas zadowolony? — wołał Duport, zbliżając się do Mirabeau’a z kieliszkiem w ręku. — Urządziliśmy święto wolności.
— Żeby się tylko to święto wolności nie zmieniło w święto umarłych — rzekł Mirabeau.
— Jakaś nudna mucha ukąsiła pana. Nie psuj nam pan humoru dziecinnymi strachami. Jesteśmy dziś weseli, jak nigdy, szczęśliwi nadzieją rychło spełnionych marzeń o wolności. Bawimy się, jemy, pijemy, śmiejemy się z ładnemi kobietkami.
— Z ładnemi kobietkami? — podchwycił Mirabeau.
— Z bardzo ładnemi. A niby pan zgadł kto wrócił do Paryża.
— Któż taki? — pytał Mirabeau zaciekawiony.
— Chodź pan i zobacz.
Pani Saint-Romain, właścicielka domu gry dla zamożniejszej klienteli, urządziła dla swych gości restauracyę, znaną w Paryżu z doskonałej kuchni i wybornej piwnicy.
Mirabeau zastał przy wieczerzy najwybitniejszych „entuzyastów wolności“, najgłośniejszych „filozofów“ staniu szlacheckiego: Duporta, braci Laimeth’ów, księcia de Biron, margrabiego de Laffayatte’a, wicehrabiego de Beauharnais’a, wicehrabiego Noailles, księcia d’ Aiguillon, kawalera de Kerengal’a, bawiących się wesoło w towarzystwie kilku metres.
Zaświeciły mu oczy, mlasnął językiem lubieżnie. Lubił uciechy stołu, dzbana i miłości.
— Wasze święto wolności wygląda bardzo przyjemnie — odezwał się, rozglądając się po sali. — Co widzę? Theroigne z Méricourt? Skąd się tu wzięłaś? Mówiono mi, że laury naszych bogiń operowych roznieciły w twojem szerokiem sercu płomień szlachetnych ambicyi, że udałaś się do Włoch po głos słowiczy.
Od stołu podniosła się dwudziestokilkoletnia kobieta, zwracająca na siebie uwagę oryginalnością stroju. Miała na sobie czerwoną amazonkę, dekoltowaną tak wyzywająco, iż widać było całą nagą pierś. Z pod fantastycznego kapelusza wysuwały się bujne, czarne włosy, spadające na okrągłe ramiona. Grube rysy, grube kości, grube nieociosane kształty ciała, wskazywały na pochodzenie gminne. Była to przystojna, świeża dziewka wiejska, przebrana w suknie damy.
— Nie słowików potrzeba dziś Francyi — odezwała się, pokazując w uśmiechu białe, zdrowe zęby — lecz amazonek. Wróciłam db Paryża, aby wziąć czynny udział w walce o wolność.
Mówiła po francusku źle, gminnie, dyalektem chłopki z Liège.
— Laury diwy operowej chcesz zamienić na wawrzyn wodza babskiego wojska? — zaśmiał się Mirabeau.
— Dlaczegożby nie? odparła Théroigne. — Jeśli się lakiemu rozpustnikowi, jak hrabia, udało wykierować na ojca ojczyzny, to dlaczegożby Théroigne z Méricourt nie miała sobie zdobyć buławy korpusu amazonek? W czasach burzliwych jest wszystko możliwe.
Stała przed trybunem, stanu trzeciego z głową podniesioną, z wysuniętą prawą nogą. Zuchwalstwo i energia patrzyły na niego z jej dużych, czarnych, płomiennych oczu i ze zwartych rysów. On spojrzał na nią badawczo.
— Tak — odrzekł półgłosem, jakby odpowiadał swoimi myślom — w czasach burzliwych jest wszystko możliwe, a w naszym kraju dolewały zawsze kobiety oliwy do każdego ognia.
A głośno dodał1:
— Więc pijemy na zdrowie byłej kapłanki Wenery, a przyszłego hetmana babskiego wojska.
Z wesołymi śmiechem podnieśli wykwintni entuzyaści wolności pełne kielichy.
— Niech nas prowadzi na pole chwały! — zawołał Duport.
— Niech nam otworzy na rozścierz świątynię wolności! — drwi Lameth.
Błyski gniewu migotały w oczach kokoty.
— Śmiejcie się, drwijcie z córki chłopa — zawołała głosem podrażnionymi. — Wam, zdechlakom arystokratycznym, zdaje się, że tylko wy macie prawo do przewodzenia. Zobaczymy wkrótce, czyje ramiona silniejsze, czyja odwaga zuchwalsza.
— Gdyby się przewroty polityczne odbywały za pomocą cepów i wideł, nie wahałbym się oddać tobie buławy — żartował Mirabeau.
— Czasem bywają cepy i widły mądrzejsze od takich wyszczekanych filozofów, jak ty, pyszny hrabio.
— Coraz lepiej. Maluczko, a uderzysz mnie pięścią w kark.
— Gdybym nie była dziś w dobrymi humorze, pokazałabym ci, jak dysputują pięści, urodzone do cepów i wideł.
Zuchwała brutalność wiejskiej dziewki, którą haniebne rzemiosło dopuściło do poufałości ludzi dobrego towarzystwa, rzuciła cień niechęci na twarze wytwornych rewolucyonistów.
— Dajmy pokój namiętnej wiedźmie polityce — odezwał się książę de Biron. — Napracowawszy się dziś uczciwie dla wolności, za służyliśmy na słodki: wypoczynek w objęciach uciechy.
Dali pokój namiętnej wiedźmie polityce, która nie umie mówić spokojnie, przyzwoicie, która zmienia każdą dysputę w gorszącą, obraźliwą kłótnię. Przy dobrej kolący i, oblanej obficie doskonałemi winami, ożywionej rakietami dowcipu francuskiego, zapomnieli o swoich przekonaniach i doktrynach, i o pożarze, jaki wzniecili. Żadnemu z tych dobrze urodzonych i dobrze wychowanych „filozofów“ nie przyszło na myśl, że bawią się, dowcipkują na wulkanie, który ich wkrótce pochłonie, pożre z dziką, ślepą żarłocznością żywiołu. I żadnemu z nich nie przyszło na myśl, że oni pierwsi padną ofiarą oszalałych namiętności, które rozpętali. Nawet dalekowidzące oczy Mirabeau’a nie sięgały w tej chwili tak daleko.
W ogrodzie przemawiali tymczasem między jednymi tańcem a drugim „szczekacze“, wzywający „naród“ jawnie, bez żadnych obsłon do zdeptania szlachty, duchowieństwa i władzy królewskiej. Dziś raczył się nawet leniwy Danton odezwać. Potężny głos ludowego trybuna zgromadził dokoła niego liczną gromadę słuchaczów. Jego mowie towarzyszyły wybuchy śmiechu, wywoływane grubymi dowcipami i tłustymi, dwuznacznikami szynków, przedmieścia, ulicy, które on, prawdziwe dziecko ludu paryskiego, umiał zręcznie stosować.
Straszliwe; toi były; dowcipy i straszliwa była ta wesołość. Sączyła z nich krew.
Dobrze urodzeni, dobrze wychowani „filozofowie“, upojeni winem i ambrozyą różowych nadziei, bawili się w salonach pani Saint-Romain z humorem studencików, nie przypuszczając, że w ogrodzie, na murawie, barwią się po swojemu ich przyszli sędziowie i kaci, że obok nich siedzi, pije, swywoli z nimi razem jedna z najokrutniejszych bachantek rewolucyi.
Anna Tewragne z Marcourt, w półświatku paryskimi znana pod firmą Théroigne de Méricourt, nie włożyła na siebie podaremnie amazonki i mówiła nie dla żartu o buławie wojska niewieściego.
Pijąc, swywoląc z arystokratami, ostrzyła już na nich pikę i szablę.





VIII.

W Marly, w ogrodzie zamku królewskiego, przechadzał się Ludwik XVI z rękami splecionemi na plecach. Ciężka troska przygniatała snać jego głowę, bo pochyliła ją nizko, bardzo nizko na piersi.
Królowa wywiozła króla do Marly, aby go usunąć na kilka dni z pod wpływu „filozofowi“ dworskich i nagiąć jego chwiejną wolę do swoich celów. W ciszy wiejskiej, zdala od wrzawy Wersalu, nieprzedzielona od niego legionem dworaków, poparła przez członków rodziny królewskiej, czuła się silniejszą, wiedziała, że ostatecznie zwycięży.
Biedny, dobry król!
Urodził się dla dzieł pokoju, przebaczenia, miłości. W czasach jasnych, pogodnych byłby był dobrodziejem, ojcem swojego narodu. Błogosławiliby go ubodzy i nieszczęśliwi, którychby jego serce z radością przygarniało, tuliło. A los nieżyczliwy rzucił go w burzę, zrobił goi sternikiem! okrętu, zagrożonego rozbiciem.
Ludwik XVI spojrzał w niebo wzrokiem bezradnego dziecka, które, nie umiejąc sobie same radzić, szuka oparcia poza sobą?
Co robić, co robić?
On wziął koronę z rąk szeregu wielkich przodków i powinien ją oddać nietkniętą, w całości swojemu następcy, jako prawowite dziedzictwo, zdobyte wysiłkiem mózgu i nerwów wielu pokoleń. Tak nakazywały mu królewskie tradycye Kapetyngów i obowiązek ojca.
A oto przyszli nowi ludzie, którzy nie zrobili dotąd nic dla sławy i potęgi Francyi, którzy myśleli tylko o sobie — przemysłowcy, kupcy i synowie ich — i wyciągnęli rękę po przywileje korony. Jak ona, zmieniali oni porządek istniejący, ustroiwszy się w purpurową togę majestatu: entendi et decrété.
Więcej od rewolucyjnych broszur i dzienników, od burzliwych rozpraw sejmowch, od ostrzeżeń królowej i partyi dworskiej przekonało króla przywłaszczenie sobie przez stan trzeci formułki monarszej o grożącem tronowi niebezpieczeństwie. Jego naiwny optymizm, wierzący niezachwianie w miłość narodu dla domu; panującego, zaczął się po raz pierwszy trwożyć jakiemś niejasnem jeszcze przeczuciem zbliżającego się nieszczęścia.
I jego owiało wprawdzie zapładniające tchnienie nowych idei, pojęć i wyobrażeń, i on przyznawał, że korona powinna się dostosować do tych nowych idei, pojęć i wyobrażeń, liczyć się z duchem czasie. Z własnej woli, uprzedzając przewrót prawodawczy, zniósł w dobrach koronnych poddaństwo i pańszczyznę, powodowany uczuciami humanitarnemi potwierdzał jak najrzadziej! wyroki śmierci, banicye i lettres de cachet, nakazał cenzurze pobłażliwość dla literatury i prasy wywrotowej. O ile to było w jego mocy, łagodził grozę rządów absolutnych. Był on tak samo poniekąd „filozofem“, jak wszyscy oświeceni Francuzi XVIII stulecia. Ateizmem tylko brzydziła się jego prawowierność katolicka. jego nawskroś religijna dusza i nienawiści do szlachty nic mógł podzielać pierwszy szlachcic Francyi.
Mimo jednak swoja „filozofię“ był Burbonem, królem dziedzicznym, koronowanym, namaszczonymi w Reims, posiadał do tego stopnia poczucie królewskiej, iż nie przypuszczał nawet, aby się ktoś ośmielił znieważyć koronę. A oto stało się, czego nie przypuszczał.
Chodząc nieustannie alejami ogrodu, rozmyślał nad tem: jakby się też jego przodkowie zachowali w jego położeniu? Naprzykład Henryk IV, bożyszcze narodu? Ten dobry, rozumny monarcha dałby narodowi niewątpliwie wszystko, coby uważał za pożyteczne dla państwa, lecz wszelkie bunty, rozruchy, niemądre żądania zdeptałby bez: miłosierdzia stopą żelazną. Dla dobra całości nie oszczędzałby setek, tysięcy niesfornych wichrzycieli. Albo Ludwiki XIV? Rozpędziłby Zgromadzenie Narodowe na wszystkie wiatry.
Ale jego wielcy przodkowie byli rycerzami, władcami, uczyli się w obozie znosić cierpliwie trud wojny, na polach bitew rozkazywać stanowczo i szybko, w radzie koronnej ogarniać sprawy państwa, wnikać w potrzeby narodu. Pracowali i rządzili.
A on? Jego, zgnuśniałego szlachcica francuskiego XVIII stulecia, chowano na światowca, na gospodarza wielkiego, gościnnego domu, pierwszego salonu Francyi, Europy. Nie pokazano mu życia, trudu, pracy, bólu niezwykłych wysiłków woli, czynu, nie stawiano go w obliczu śmierci, nie uczono go radzić sobie sarniemu. Był tak niedołężnie, trwożliwie uprzejmym dla każdego, tak przesadnie dobrze wychowanym, iż nie umiał nawet dworaków utrzymać na obroży posłuszeństwa. Za panowania Ludwika XIV nie śmiał w Wersalu nikt ust otworzyć, za Ludwika XV szeptano, pod jego zaś rządami mówił każdy głośno, co mu się tylko podobało. Kiedy księciu de Coigny, zaprowadzając oszczędności, odjął jedną z tłustych pensyi, wymawiał mu nienasycony dworak „skąpstwo mieszczańskie“ z taka gwałtownością, że salwował się przerażony ucieczką. Wieczorem opowiadał w apartamentach królowej z dobrotliwym humorem: Gdybym nie był drapnął, byłby mnie Coigniy był obił — i przywrócił księciu odjętą pensyę.
Biedny Ludwik XVI!
Nie był żołnierzem i władcą, nie umiał bić i rozkazywać, a los kazał mu panować w chwili, kiedy trzeba było po żołniersku bić i po królewsku rozkazywać.
Wzdłuż i wszerz przemierzał park, szukając w głowie jakiegoś sposobu załagodzenia sporu bez ujmy dla honoru korony i bez krzywdy dla narodu. Jego dobre serce chciało pogodzić koniecznie interesy korony z żądaniami narodu.
Ale jak?
Im dłużej, usilniej myślał, tem wyraźniej rysowały się przed nim tylko dwie drogi: albo rozpędzić Stany Generalne i narzucić narodowi te reformy, które on uważał za dostateczne, albo przyjąć postanowienia stanu trzeciego za fakt dokonany i zmusić stany uprzywilejowane do poddania się woli gmin. W pierwszym razie musiałby użyć siły, czego nie chciał, w drugim przyznałby się jawnie do niemocy korony, czego się jego dusza królewska wstydziła.
Ujął stroskaną głowę w obie dłonie: jak wydostać się z tej matni?
Każdy z jego poprzedników, rozpatrzywszy się w sytuacyi, byłby rozciął węzeł szybko, tak lub owak, byłby wziął sam: w silną rękę cugle wypadków, by go nie wyprzedziły, a on męczył się jałowem, bezpłodnem rozmyślaniem już trzeci dzień. Biedny, słaby sternik okrętu, lecącego z rozpiętymi żaglami na skały podwodne.
Boczną aleją zbliżała się do niego wysoka postać niewieścia, szeleszcząca suknią jedwabną.
Chciał się cofnąć, ukryć za jalkiemś drzewem1. Lękał się w tej chwili królowej1, jej namiętności podrażnionej lwicy.
Już go Marya Antonina spostrzegła. Szła prosto na niego — nie mógł się ukryć.
Stanąwszy przed nim, podała mu w milczeniu pismo — raport marszałka dworu, przywieziony z Wersalu przez pazia.
Zanim Ludwik XVI rozwinął papier, spojrzał na Maryę Antoninę. W jej milczeniu, w chmurze jaka ocieniała jej czoło i oczy, odgadł wiadomości niedobre.
Czytał...
Marszałek donosił, że czterdziestu siedmiu członków stanu szlacheckiego pod wodzą księcia Filipa Orleańskiego, Laffayette’a, Lamethów i Duporta i sto czterdziestu dziewięciu członków stanu duchownego, prawie cały niższy kler, postanowiło złączyć się ze stanem trzecim, uznać Zgromadzenie Narodowe i jego edykty.
Król czytał... spojrzał na królowę... znów czytał... miął papier w palcach... jeszcze raz spojrzał na królowę...
Ona milczała, wlepiwszy w niego wzrok, pełen wyrzutów: oto skutki twojej słabości! Część szlachty i duchowieństwa zamierza odstąpić korony. Za częścią pójdzie może reszta, a wówczas?...
Stał niemy, bez ruchu, jak porażony. W jego niebieskich, łagodnych oczach skarżył się żal serdeczny: naród odwraca się odemnie, a ja go miłuję; naród nie ufa mi, a ja pragnę tak gorąco jego szczęścia...
Z zachodniego skraju nieba zsuwało się już słońce do morza. Duże, czerwone, bez promiennej, złocistej aureoli, krwawiło się na sinem tle pogodnego wieczoru, jak wielka, świeża rana.
Marya Antonina milczała.
Więcej niż głośne, przykre wyrzuty smagało Ludwika to smutne milczenie, wymowniejsze od potoku słów namiętnych: Czuł w niem skargę królowej i matki na niezaradność, chwiejność króla i ojca: nie umiesz bronić po męsku majestatu korony, swojej godności i szczęścia własnej rodziny. Rozglądał się dokoła niespokojnym wzrokiem osaczonego zwierzęcia, szukającego wyjścia z matni.
Ze wszystkich stron rzucała się od kilku dni na jego słabą duszę sfora rozpętanych namiętności, ambicyi, egoizmu, interesów prywatnych i publicznych, szarpiąc go, kąsając. Królowa błagała: broń korony! dworacy prosili: nie odbieraj szlachcie przywilejów! prałaci modlili się: nie pozbawiaj nasi dóbr kościelnych! mieszczaństwo krzyczało: zrównaj nas z szlachtą! lud żebrał: nakarm nas, ojcze narodu! filozofowie wołali: stwórz idealne państwo rozumu!
Potrzeba było wielkiego wodza i genialnego pracodawcy, aby wyprowadzić naród z tego labiryntu kłócących się z sobą żądań, na równą, prostą drogę spokojnej pracy twórczej, a Ludwik był tylko dobrym człowiekiem.
— Zastanowię się... rozważę... — szepnął.
Tak odpowiadał zawsze w pierwszej chwili, kiedy nie wiedział co postanowić.
Teraz odezwała się królowa:
— Wasza królewska mość będzie się zwyczajem swoim zastanawiała, rozważała, a rozzuchwalony powodzeniem stan trzeci, wzmocniony częścią szlachty i duchowieństwa, zburzy tymczasem tron Burbonów. Niema ani chwili do stracenia. Rada koronna czeka na rozkazy króla. Ten zdrajca Filip stanął na, czele buntowników.
Imię księcia Orleańskiego podcięło słaba wolę Ludwika rózgami, umaczanemi w żółci. Drgnął. W jego łagodnych oczach błysnął gniew. Obawiał się księcia Filipa, posądzał go o zamiary wydarcia Burbonom korony.
— Ten podły zdrajca! — syknął przez zęby.
Jeszcze się wahał. Widząc to, padła królowa na kolana i zawołała, wyciągając do niego ręce:
— Ratuj koronę Burbonów, twojego domu, twojego syna dziedzictwo! Bądź królem i mężem, Ludwiku! Sam Bóg by ci nie przebaczył, gdybyś się nie umiał w tak ciężkiej chwili dla tronu zdobyć na odwagę władcy. Nie zapominaj, że Francya jest pierwszą ukochaną córką Kościoła, że obowiązkiem jej bronić chrześcijaństwa, które wichrzyciele poniżają, obryzgują jadem szyderstwa. Ody zabraknie korony Burbonów, rzuci się filozofia na Krzyż i zdruzgoce go, jak sprzęt niepotrzebny.
Królowa wiedziała, jak podrażnić i naprężyć energię króla. Dla siebie, dla swoich spraw osobistych nie byłby się oparł nawet podłości. Dla wiary i dziedzictwa swoich przodków narazi się na gniew narodu.
— Zwyciężyłaś, Maryo-Antonino — rzekł. — Trzeba ukrócić natychmiast swawolę bezbożnych wichrzycielów.
Właśnie zaszło słońce. Z rozżarzonej kuli trysnął w górę potok purpurowych płomieni. Cały zachodni skraj nieba spłynął krwawą łuną.
Oblani odblaskiem tej krwawej łuny szli król i królowa pośpiesznym krokiem doi zamku.





IX.

W wielkie] sali Sianów Generalnych zasiadł Ludwik XVI na tronie, otoczony rodziną i dworem. Przyszedł w całym majestacie, przekonany, że jego powaga królewska uspokoi wzburzone umysły[4].
Powitało go grobowe milczenie.
Milczała szlachta, rozgoryczona na mieszczaństwo; za jego zazdrosna nienawiść do potomków rycerstwa francuskiego, milczał niższy kler, niechętny wyższemu, milczał stan trzeci, przeczuwający zamach na swoje ambicye.
Duch zgody, najlepszych chęci i zamiarów nie przenikał, nie spajał już wszystkich wybrańców narodu w jedno zwarte, patryotyzmem złączone ciało, jak w dniu czwartego maja. Furye przesądów, doktryn i namiętności wpadły pomiędzy nich i rozdzieliły ich serca, zatruły ich dusze jadem nienawiści.
Z pod zmarszczonych brwi spoglądał stan trzeci nieufnie na króla; z pogardliwemi lekceważeniem spoglądała szlachta na „łyków“.
Duszna cisza niechęci i zaciętości unosiła się nad upudrowanemi głowami posłów, których naród wybrał, aby dokonali wielkiego dzieła miłości i rozsądku.
A na dworze przed gmachem Stanów Generalnych, kłębił1 się tłum paryskiego i wersalskiego ludu. Palais Royal przysłał swoją armię bojową, pauprów z przedmieść, przekupki, kokoty, drapichrustów z fizyognomiami zbójów, szczekaczów z płucami byków. „Naród“ chciał wiedzieć, co król postanowi, aby w razie wrogich względem siebie zamiarów, mógł głośno protestować. Przywykł już w ostatnich dniach do demonstracyi ulicznych.
Ludwik XVI-ty zasiadł na tronie, zdjął kapelusz i rzekł:
— Panowie! Wierzyłem, iż zwoławszy was, pokonawszy wszystkie trudności, jakie otaczały wasze zwołanie, iż spełniwszy w ten sposób życzenia narodu, uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy dla szczęścia Francyi i dałem jawny dowód moich dobrych chęci i uczciwych zamiarów. Rzeczą waszą było dokończyć rozpoczętego przezemnie dzieła. Naród1 czeka niecierpliwie na chwilę, w której przy współudziale życzliwości swojego suwerena i światłej gorliwości swoich przedstawicielów, zacznie korzystać z dobrodziejstw, jakich mu to zgromadzenie powinno dostarczyć. Tymczasem pracują Stany Generalne już prawie dwa miesiące, a nie umiały się dotąd porozumieć nawet w sprawach przedwstępnych formalności. Zamiast doskonałej zgody, jaka powinna była wykwitnąć z miłości ojczyzny, zwichrzył gorszący spór wszystkie umysły. Rozumiem bardzo dobrze, że zwołanie Stanów Generalnych po taki długiej ich nieczynności, że namiętna agitacya, jaka. je poprzedziła, że cel ich, tak bardzo różny od celów, jakie zgromadzały waszych przodków, że zmienione w końcu warunki władzy i inne okoliczności musiały wywołać opozycyę, spory i przesadne pretensye. Ale moim obowiązkiem jest położyć kres temu nieszczęsnemu rozdziałowi. Winienem to mojemu królestwu i sobie. W tym celu, panowie, staję po raz wtóry przed wami, jako wspólny ojciec wszystkich moich poddanych, jako obrońca praw mojego królestwa. Zanim określę jasno prawa poszczególnych stanów, spodziewam się od gorliwości dla ojczyzny pierwszych dwóch stanów, od ich przywiązania do mojej osoby, od ich znajomości naglących potrzeb państwa, że w sprawach, obchodzących dobro powszechne, będą się przyłączali chętnem sercem do życzeń i uczuć całego narodu, co uważam za konieczne w obecnej chwili przełomowej.
Cały charakter Ludwika zarysował się wyraźnie w jego przemówieniu. Rozsądny, zdający sobie po dłuższymi namyśle sprawę z ubiegłych wypadków, dobry, pobłażliwy, uniewinniający słabości ludzkie, optymista, wierzący w patryotyzm i uczciwość swojego narodu, słaby, nie umiejący przeciąć splątanego węzła, odezwał się Ludwik XVI nie jak, rozgniewany władca, lecz, jak rozżalony ojciec, jak przyjaciel. Nie powiedział nic takiego, coby było zniewagą dla zgromadzenia — mówił tylko, prawdę — i nic takiego, do czegoby nie miał prawa, jako dziedzic korony jeszcze wczoraj absolutnej. Temu tydzień przyjętoby jego ojcowskie napomnienie z uszanowaniem. Ale w ostatnim tygodniu wyrosły ze wzburzonych namiętności politycznych wypadki, które zmieniły duszę Francyi oświeconej. Mówił „moje królestwo“, a stan trzeci mianował siebie temu dni kilka jedynym gospodarzem Francyi, nazwał się obrońcą praw „swojego królestwa“, a przedstawiciele gmin przywłaszczyli sobie urząd twórców i kontrolerów prawodawstwa — kładł nacisk na rozdział stanów, a mieszczaństwo domagało się zniesienia wszelkich różnie.
Między tem, co się stało, a tem, co król mówił, otworzyła się przepaść pojęć i dążności, której wolnomyślący Ludwik jeszcze nie widział. Zdawało mu się, że powaga królewska wystarcza do złagodzenia wszystkich sporów i waśni, a urok tej powagi królewskiej prysł już z chwilą, kiedy się stan trzeci obwołał bez woli i wiedzy korony konstytuantą.
Grobowego milczenia, jakie zalegało salę, nie ożywił nawet szmer zadowolenia. Duszna, przykra cisza działała. przygnębiająco na zgromadzonych posłów.
Król zamilkł, minister sprawiedliwości zawołał ze stopni tronu:
— Król rozkazuje nakryć głowy!
Natychmiast, z pośpiechem, jakby się obawiali, że ich stany uprzywilejowane wprzedza, jak gdyby chcieli pokazać szlachcie i duchowieństwu, że oni są teraz stanem pierwszym, włożyli posłowie mieszczańscy kapelusze. Odbijając przytomnie niezręczne pchnięcie, stany uprzywilejowane nie korzystały ze swojego przywileju, nie nakryły głów. Co widząc, odkrył znów stan trzeci swoja.
Ta dziecinna w tak poważnej chwili szermierka podrażnionej miłości własnej nie była dobrą wróżbą dla Konstantuanty. Nie rozumny patryotyzm poprowadzi jej dzieło, lecz; pospolite słabości ludzkie.
Minister odczytał deklaracyę króla. Ludwik XVI znosił, jako nielegalne, wszystkie postanowienia i nakazy bez zgody korony i stanów uprzywilejowanych utworzonego Zgromadzenia Narodowego, utrzymywał dawny porządek obrad, z wyjątkiem spraw ogólnego znaczenia, mających na względzie dobro całego narodu, nakreślał plan usunięcia nadużyć administracyi i wprowadzenia niezbędnych reform.
Kiedy minister skończył, odezwał się znów król:
— Słyszeliście, panowie, rezultat moich rozporządzeń i moich poglądów. Deklaracya moja powinna was przekonać, że pragnę gorąco dobra publicznego. Gdyby jakaś fatalność, o której nie chcę nawet myśleć, sprawiła, że zamiast mi pomagać w tem szlachetnem przedsięwzięciu, przeszkadzalibyście moim zamiarom, ja sam, bez waszego udziału, postaram się uszczęśliwić mój naród. Sam będę się wówczas uważał za prawdziwego przedstawiciela narodu i znając żądania gmin z raportów administracyi, z odwagą i stałością pójdę prostą drogą do wytkniętego celu. Chciejcie zrozumieć, panowie, że żaden z waszych projektów, żadne z waszych rozporządzeń nie może posiadać mocy prawa bez mojej zgody. Stojąc ponad stronnictwami i ambicyami poszczególnych stanów, jestem naturalnym poręczycielem praw całego narodu. Nieufność z waszej strony byłaby wielką niesprawiedliwością. A teraz rozkazuję wam, panowie, rozejść się natychmiast i zebrać się jutro rano, każdy stan w swojej izbie, w celu dalszych obrad. Rozkazuję równocześnie wielkiemu ministrowi ceremonii przygotować dla panów właściwe sale.
Rzekłszy to oddalił się król ze swoim dworem.
Szło za nim zdumienie sianu trzeciego. W przemówieniu drugiem brzmiały pełne, dumne akordy orędzi dawnych władców absolutnych;: „Ja“, „moi poddani“, „sam zrobię, co należy, jeżeli mi będziecie przeszkadzali“, „obędę się bez waszej pomocy, albowiem jestem sam, w swojej osobie narodem francuskim, jego dziedzicznym przedstawicielem i obrońcą jego praw“.
Nigdy nie przemawiał dobrotliwy Ludwik tak dumnie i stanowczo. Nawet jego bezbarwny, monotonny głos flegmatyka nie nadawał się do rozkazującego tonu samowładcy.
Więc ktoś inny stal za nim, kiedy układał drugie przemówienie, kłoś inny poddawał męskie słowa i despotyczne rozkazy. Podburzyli go niewątpliwie królowa, pyszna „Austryaczka“ i czarni z pomiędzy szlachty i duchowieństwa, „nienawistni wrogowie narodu“. O, z jakim ironicznym tryumfem spoglądali arystokraci na posłów staniu trzeciego! Opuszczali salę stosownie do rozkazu króla z lisim uśmiechem zadowolonej ambicyi. Zdawało im się, że zdeptali mieszczaństwo...
Sala wypróżniała się powoli. Wyszła szlachta, wyszli prałaci. Zostało tylko mieszczaństwo i część niższego kleru.
Czy uszanować wolę króla, albo podjąć rzuconą przez niego rękawicę? Jeżeli stan trzeci ulegnie królowi, wówczas przyzna się do bezsilności, ośmieszy się w oblicza narodu, który złożył swoje losy w jego ręce niezawodne.
Bo tylko oni, bez przesądów, nie związani tradycyą historyczną z grzeszną przeszłością, mieszczanie, oni, wyznający szczerze zasady filozofii, zrywający gwałtownie nić tej zwietrzałej tradycyi, oni, uczciwi, najlepsi, najrozumniejsi patryoci, właściwi przedstawiciele Francyi, dokonali dzieła odrodzenia, nie powodując się żadnemi względami osobistymi. A jeżeli obrażą koronę oporem? Król mógł ich zgnieść, zdeptać stopą żelazną. Zrażony ich zuchwalstwem, mógł się zniechęcić do reform i przywrócić, wzmocnić status quo ante. Świadoma swojej potęgi reakcya zburzyłaby całą robotę przygotowawczą filozofii i agitacyi politycznej.
Posłowie stanu trzeciego spoglądali bezradnie na swojego trybuna.
Burza myśli szła przez gwałtowną duszę Mirabeau’a. I jego zdziwiła stanowczość króla. Nie spodziewał się po nimi nigdy tyle siły. Czyżby się lew burboński przebudził w słabym Ludwiku? Nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego. Miał przecież w żyłach krew wielkich, odważnych władców. Niebezpieczeństwo podnieca, pobudza, nawet słabych do oporu. Jeżeli się w Ludwiku przebudził lew burboński, zgaśnie gwiazda młodej sławy trybuna, jak gasną meteory sierpniowe, ubóstwiany od kilku dni Mirabeau runie z wyżyn rydwanu tryumfalnego, na który się piął z taką odwagą. Łaska króla nie przebaczy mu po raz trzeci, nie zapomni mu buntu, jaki wzniecił. Cała nienawiść reakcyi spadnie na jego głowę nieszczęsną. I zbledną, rozwieją się marzenia filozofów o powszechnem szczęściu ludzkości. Bo król nie przestaje być nigdy królem, najwolnomyślniejszy z królów bywa zazdrosnym o swoją władzę. Uczciwy Ludwik nie kłamie. Da on niewątpliwie narodowi większą swobodę, zreformuje administracyę państwa, usunie nadużycia, ale będą to tylko drobne poprawki w porównaniu z żądaniami filozofii, dążącej do radykalnego przenicowania całego człowieka, jego pojęć, wierzeń uczuć i celów.
Mirabeau rozglądał się po sali wzrokiem niepewnym. Znalazł się znów na drogach rozstajnych, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić. Czy zamknąć oczy i rzucić się na oślep w wir rewolucyi z głową pochyloną, albo wycofać się roztropnie z walki niebezpiecznej? Temperament pchał go do hazardu, do karkołomnego skoku, rozum zaś powstrzymywał rozmach jego duszy gwałtownej.
W sali kręcili się rzemieślnicy, usuwający meble, ustawione dla dworu. Nic więcej.
Mirabeau czekał na gwardyę. Po tem, co się stało w ostatnim tygodniu i po mowie dzisiejszej Ludwika, powinna się była siła zbrojna zjawić, aby przypomnieć nieposłusznym poddanymi rozkaz króla. Takby on, Mirabeau, uczynił gdyby był monarchą. Gwardya nie ukazywała się. Zamiast niej przybył margrabia de Brézé, wielki mistrz ceremonii. Mistrz ceremonii, uśmierzający rewolucyę! Ha! ha! ha... Więc lew burboński nie przebudził się w duszy Ludwika? Jego dumne słowa były tylko echem reakcyi dworskiej, poddane mu przez królowę? Trzeba korzystać niezwłocznie, bez namysłu ze słabości króla...
Właśnie zbliżył się margrabia de Brézé do astronomia Bailly’ego, prezesa stanu trzeciego i mówił:
— Przypominam panu rozkaz króla.
Szybko, wysunął się Mirabeau z gromady posłów i stanąwszy tuż przed mistrzem ceremonii w postawie wyzywającej, zawołaj:
— Nie pańskie to miejsce, panie mistrzu ceremonii, głos pański nie ma żadnego znaczenia w zgromadzeniu posłów. Królowi powiedz pan, iż jesteśmy tu z woli narodu i tylko przemoc bagnetów może nas z tej sali wyrugować.
Wykwintny, giętki mistrz ceremonii, przywykły do tłumionej mowy i miękkich ruchów, przerażony piorunowymi głosem i wyzywająca postawą Mirabeau’a, cofnął się ku drzwiom, tyłem, jaki przed królem.
I na przedstawicielów gmin podziałała obelżywa odpowiedź, rzucona w twarz wielkiemu mistrzowi ceremonii, jak nagły wystrzał. Spojrzeli po sobie zaniepokojeni. Zrozumieli, że gwałtowność ich trybuna znieważyła koronę, spoliczkowała króla, była hasłem do jawnego buntu. Król rozkazywał — Mirabeau wzywał do nieposłuszeństwa... Jeżeli usłuchają swojego wodza, muszą się wziąć za bary nietylko z rządem, z istniejącym porządkiem, ale także z samym monarchą. A byli przecież dotąd wszyscy monarchistami.
Cisza wahania panowała w sali. Czyby nie było rozumniej, pożyteczniej dla sprawy wolności uszanować dziś wolę króla, a jutro porozumieć się z nim i nakłonić go do ustępstw? Z Ludwikiem XVI można było szczerze rozmawiać. Przyjmował on chętnie każdą radę i stosował się zawsze do tej, która go przekonała. Dzieło odrodzenia Francyi odbyłoby się wówczas bez udziału ciemnego ludu, bez pomocy jego żywiołowej brutalności.
Więcej od wszystkich posłów stanu trzeciego, obałamuconych doktryną Rousseau’a o wszechwładztwie ludu, obawiał się Mirabeau brutalności „naturalnego suwerena“, lepiej od nich pojmował on niebezpieczeństwo współudziału w robocie przewrotowej, tego niepowołanego reformatora. A mimo to... Zatrwożona miłość własna zgasiła w tej chwili wielkie światło jego głowy utalentowanej, przyćmiła jego daleko sięgający orli wzrok. Widział setki pytających, bezradnych oczu, utkwionych w niego: oświeć nas, prowadź wodzu! Odważny wódz nie powinien się cofać — podszepnęła mu ambicya. Już chciał zagrzmieć po swojemu, kiedy go ksiądz Sieyès wyprzedził. Swoimi ostrym, syczącymi głosem zawołał:
— Wahacie się, panowie:? Temu dni kilka nie lękaliście się; obwołać bez wiedzy króla Konstytuanty. Czyby dusze wasze ostygły dla świętej sprawy wolności? Nie naród powinien iść za królem, jeno król za narodem. Pokażcie rządowi i czarnym nietoperzom przeszłości, że odwaga wasza dorosła do wielkich zadań, jakie wam geniusz oświeconej epoki powierzył.
Wielkie słowa Sieyès’a podjął Mirabeau. Jego, alarmowy głos, rozsypujący się po sali z szumem spienionego potoku, z łoskotem gromów podniecał słabych, porywał za sobą śmielszych, przypinał skrzydła ociężałymi wyobraźniom.
Stan trzeci postanowił nie zwracać uwagi na deklaracyę i rozkaz króla. Rozszedł się dopiero po zatwierdzeniu swoich poprzednich uchwał, nazwanych przez Ludwika — nielegalnemi.
Po raz wtóry pchnęli ksiądz i szlachcic o cały krok naprzód rewolucyę, która miała skopać, zdeptać duchowieństwo i szlachtę.
Teraz musiała się rewolucya toczyć po pochyłości, na którą wstąpiła. Wypowiedziawszy jawnie posłuszeństwo koronie, musiała szukać sprzymierzeńca w tłumach nieuświadomionego ludu, wezwać do pomocy nieokiełznane kultura namiętności motłochu. Sile znieważonego króla trzeba było przeciwstawić siłę narodu.
Naród, czekający przed gmachem sejmowymi na wynik obrad, zaczął już po swojemu korzystać z wolności. Ukazał się kawaler Cazalés, Mirabeau szlachty, wymowny, odważny. Wysokiego wzrostu, zbudowany atletycznie, tak samo zeszpecony ospą, jak Mirabeau i Danton, nie mógł zginąć w tłumie. Poznano go... Bronił powagi tronu i godności szlachty, więc był czarnymi zdrajcą, wrogiem narodu, psem śmierdzącym.
Tysiąc grożących pięści podniosło się na jego widok, tysiąc klątw posypało się na jego głowę. On niósł tę przeklętą głowę dumnie, spoglądając z pogardą na wyjący motłoch. Żołnierzem, oficerem kawaleryi był, miał szpadę przy boku, — nie pozwoli się czynnie znieważyć.
— Na latarnię zdrajcę! Wyrwać mu z pyska podły ozór, żeby przestał szczekać na święte prawa narodu.
Cazalés, dobywszy szpady, szedł prosto na tłum. Jego bok prawy zasłaniał Gaston de Clarac, lewy wicehrabia de Mirabeau, brat trybuna, zacięty arystokrata.
— Zabić psów śmierdzących, cisnąć ich ścierwo na gnój!
Psy śmierdzące torowały sobie głosem, pięścią drogę przez rozsuwający się tłum. Naród nie miał jeszcze za sobą pik i drągów, cofał się przed groźbą błyszczących szpad. Jutro, pojutrze, przyjdzie z bronią, nie cofnie się, zabije.
Obrzuceni błotem ulicy, dotarli „czarni“ do swoich powozów.
Wkrótce za nimi wyszedł z gmachu sejmowego ksiądz Maury, Demostenes duchowieństwa. Złote usta miał i głos miodowy, i temi złotemi ustami i tym głosem miodowem bronił godności duchowieństwa. Zbrodniarz, zasłużył na ukamienowanie... Jak ten podlec śmie bronić nikczemnych klechów, których nieomylny naród w swojej jedynie sprawiedliwej sprawiedliwości potępił? Nie wolno się sprzeciwiać słusznym zawsze wyrokom narodu, wolno wierzyć tylko w to, co oni do wierzenia podaje. Kto wierzy, myśli inaczej, winien zdrady... Na latarnię z nim!
Ksiądz Maury nie ma przy boku szpady, grożące pięści zbliżają się do jego piersi, błoto ulicy obryzguje jego twarz, kamienie świszczą dokoła jego głowy. Zginie, jeśli mu Bóg nie pomoże. Naród, wcielający wolność po swojemu, rozszarpuje go na strzępy.
Wtem przypadło do niego dwóch wiejskich księży olbrzymiego wzrostu. Jeden z nich pochwycił go z tyłu, zarzucił go sobie na plecy, jak miech, drugi odepchnął najbliższych zuchwalców. Właśnie wsiadł arcybiskup z Arles do karety. Nie pytając prałata o pozwolenie, wsadzili, wepchnęli księża swojego Demiostenesa do karety.
— Jedź! — zawołali na stangreta!
Konie, przerażone wrzawą, ruszyły z miejsca galopem. Ksiądz Maury był ocalony.
Wyciem, klątwą, błotem, kamieniami witał naród wszystkich posłów stanu szlacheckiego i wszystkich prałatów. Bawiło to ogromnie Kamila Desmoulinsa, który mieszkał od tygodnia na drodze między Wersalem a Paryżem. Codziennie latał do rezydencyi króla z uchem wytężonemu: co słychać, co się dzieje?... Polemista i paszkwilista rewolucyi musiał śledzić na miejscu jej wspaniały rozpęd. Należał on do tej nielicznej w r. 1789 garstki entuzyastów wolności, którzy wietrzyli już rzeczpospolitę, pragnęli jej w chwili, kiedy cała Francya była jeszcze monarchistyczną.
Wiedział, co się działo w gmachu sejmowym, od czasu bowiem do czasu wychodził któryś z posłów mieszczańskich, aby się podzielić z narodem radosną nowiną. Bohaterowie uderzyli toporem w tron — weseliło się jego serce — jeszcze kilka takich dobrych uderzeń, a runie staroświecki grat. Trzeba urządzić naprędce jaką demonstracyę, aby czarni wiedzieli, po czyjej stronie znajduje się sympatya narodu.
Poszeptał z kilku znanymi patryotami, dawał jakieś wskazówki. Tłum rozbił się w gromadki, a w każdej z nich perorował jeden z trybunów ulicznych.
Król tymczasem spożył zadowolony śniadanie, przekonany, że zażegnał burze. Lubił dużo jeść, miał wilczy apetyt i strusi żołądek Burbonów. Nie przyszło mu nawet na myśl, iżby się stan trzeci ośmielił oprzeć jego woli. Był przecież królem, urodzonym rozkazodawcą. Przeto zdziwił się ogromnie, kiedy mu margrabia de Brézé doniósł, co się stało.
— Nie chcą się rozejść — Rozkaz mój był wyraźny — rzekł.
Margrabia wzruszył ramionami.
— Pycha odjęła mieszczuchom rozum — mówił.
— Powiedzieli, że tylko bagnety usuną ich z sali?
— Takie zuchwalstwo rzucili mi w twarz. Najjaśniejszy Panie!
— Wiedza, że nie użyję siły zbrojnej przeciw Francuzom, że nie przeleje krwi francuskiej.
— A jednak nie ma innego sposobu, jeśli wasza królewska mość chce bronić powagi korony.
— Niech mnie Pan Bóg broni przed taką zbrodnia zawołał Ludwik żywo. — Nie chce, aby jedna głowa spadła dla mojej sprawy. Jestem królem chrześcijańskim.
Rewolucya stała już przed nim, spoglądała na niego krwawemi ślepiami, wyciągała po jego pomazana głowę krwawe, świętokradcze pięści, a on jej; jeszcze nic widział. On nie chciał, aby jedna głowa spadła w obronie korony, a ta jego niedołężna dobroć strąci głów tysiące, rzuci na szafot najszlachetniejsze głowy Francyi.
— Powiada pan, że nie chcą się rozejść? — pytał jeszcze raz. To niech sobie zostaną.
Nie przeczuwał, że wi tej chwili podpisywała jego niedołężna dobroć wyrok okrutnej śmierci na niego, na jego rodzinę, na tysiące szlachty, duchowieństwa i oświeconego mieszczaństwa, — na kwiat Francyi XVIII-go stulecia.
Którzy wykonają ten wyrok, stali już przed bramami jego pałacu.
Cały tłum „narodu“, podburzony przez „patryotów“ z Palais Royal, przewalił się z przed gmachu sejmowego na plac zamkowy i ryczał:
— Niech żyje Mirabeau, niech żyje książę Orleański!
Nazwisko Mirabeau‘a policzkowało króla, nazwisko księcia Orleańskiego znieważało królowę.





X.

Kamil Desmoulins wracał do Paryża. Rosłe, silne konie dyliżansu szły dobrze, a jemu zdawało się, że wloką się, jak spracowane woły. Bo skrzydła niecierpliwości przypięła do jego ramion radosna nowina; z jaka spieszył do stolicy. Prędzej, prędzej... Jeszcze Paryż nie wie o nowym zamachu Zgromadzenia Narodowego, jeszcze się obawia, że odwaga stanu trzeciego złamie się, pryśnie przed obliczem króla. Mówiono przecież o wojsku, sciąganem zewsząd do Wersalu, opowiadano sobie o armatach, które miały otoczyć gmach Menus i zmusić groźbą ognista stan trzeci do uległości. Despotom nie można nigdy wierzyć, a strach widzi wszędzie strachy.
Odwaga stanu trzeciego nie złamała się przed obliczem króla, wojska i armaty nie zmusiły jej do milczenia, naród odniósł powtórne, świetne zwycięstwo... Niech żyje Mirabeau, le saint, le trés-saint Mirabeau! Ten wie, jak się przemawia do despotów...
Dyliżans mijały powozy, kabryolety, niesione przez owe „wściekłe“ konie, chowane, karmione rozmyślnie do jazdy szalonej. Jak te bestye szły... Iskry sypały się z ich ślepiów i z pod ich kopyt, piana umalowała im pyski i grzbiety na biało. Zdawało się, że miały u potężnych, szerokich piersi i nóg stalowych skrzydła jaskółek.
— O, podłe aryskraty — cieszył się Desmoulins. — Im także spieszno do Paryża, do czarnych, aby się naradzić, co dalej robić. Trudzicie się daremnie, zdrajcy. Już wybiła wasza ostatnia godzina. Za rok nie wy będziecie jeździli takimi powozami; jeno my, prawdziwi patryoci, prawowierni dziedzice Francyi. Was, trutnie, zaprzężemy do taczek wołów roboczych, a jeżeli się będziecie opierali, pójdziecie na latarnie.
Z taką nienawiścią spoglądał Desmoulins na mijających go arystokratów, jak gdyby miał do każdego z nich jakiś żal osobisty.
Bo dlaczegóż jeździli oni wytwornymi powozami, a on dusił się w brudnym dyliżansię, w gromadzie krzyczących, hałasujących pauprów? Dlaczego zrywali oni na drodze życia same tylko wonne kwiaty — tak mu się zdawało — a on kaleczył sobie stopy o kamienie i osty ubóstwa? Im nie odmówiłby nawet papa Duplessis, aczkolwiek był dobrym patryotą i podzielał jego przekonania, córki, ślicznej Lucylli, a jemu bronił przystępu do swojego domu, jak włóczędze, jak żebrakowi.
Pokurzona twarz Kamilla skurczyła się jeszcze więcej, z jego skośnych oczu tryskały w stronę wytwornych ekwipażów żółte błyski zawiści. Bolało go ogromnie lekceważenie pana Duplessis. Tyle razy już kołatał do domu zbogaconego syna chłopskiego, wstawiał się zanim jego przyjaciel Fréron, a ojciec Lucylli był nieubłagany: nie chciał ubogiego zięcia.
Gorycz bólu zalała serce Kamilla. Wcisnął się w kąt siedzenia i zamknął powieki. Dokoła niego, w dyliżansie szumiała wrzawa podochoconych patryotów, wracających tak samo, jak on z Wersalu do Paryża. Przekupki, kokoty, mówcy uliczni, racząc się wódką, rozprawiali ot tryumfie narodu, nie szczędząc płuc. Desmoulins zapomniał w tej chwili o polityce, o wolności, o patryotyźmie. Ból osobisty był mu blższym od szczęścia narodu. Milczący, skupiony w sobie dławił się żółcią nieziszczonych pragnień.
Miłość do Lucylli była jedyną poezyą jego młodości. Ona jedna rzucała jasne blaski i całe pęki kwiatów na jego bezbarwne życie wiecznie głodnego adwokata bez klientów. Polityka, dziennikarstwo, rewolucya, wlewały w jego duszę trawiące żary gorączki, ona, uśmiechnięta łagodnie słodkiemi ustami niewinnej dziewczyny, tuliła go do serca miękkiem objęciem pociechy.
Kiedy tak siedział, głuchy na wrzawę hałaśliwego otoczenia, przebiegał myślą kwiecistą drogę swojej miłości: pierwsze spotkanie na ulicy — pierwsze spojrzenie — pierwszy uśmiech i rumieniec — lękliwe ukłony — rozmowa oczami z okna, z balkonu — potem pierwsze poznanie w ogrodzie Luksemburskim. Trwało kilka lat, zanim się ośmielił zbliżyć się do córki bogacza. A w końcu owe schadzki z wyznaniem miłości, z szeptami wśród cienistych alei ogrodu...
W miarę, jak się urocze obrazy przesuwały przed pamięcią zakochanego, składając się coraz wyraźniej na poemat miłości, spływała z serca Desmoulinsa gorzka żółć, ustępując miejsca tkliwymi uczuciom. Gdyby mu jakiś „podły arystokrata“ był w tej chwili pomógł do uzyskania ręki Lucylli, byłby może przebaczył wszystkim „zdrajcom“ śmiertelny grzech ich szlacheckiego pochodzenia, ich tradycyi rycerskiej. Ale któryż z „rabusiów“ zwracał uwagę na podrzędnego adwokacika i wiedział o jego cierpieniach?
Zbliżał się wieczór, kiedy dyliżans stanął w Paryżu. Zapomniawszy o głodzie — nie jadł w Wersalu obiadu — pobiegł Desmoulins na ulicę Kondeusza. Zanim zastukał do drzwi domu pana Duplessis, obejrzał się na prawo i lewo. Ojciec Lucylli wychodził zwykle o tej porze do miasta, do kawiarni, aż marszczył zawsze groźnie brwi, ilekroć spotkał natrętnego amanta.
Ulica była pusta. Desmoulnis wywołał portyera. Od ust sobie odejmował, ostatniego liwra oddawał stróżowi, aby zdobyć jego życzliwość napiwkiem.
— Panie wyszły? — zapytał szeptem, nie spuszczając z oka ulicy.
Już mu raz pan Duplessis pogroził kijem, a nosił laskę sękata i miał ręce muskularne, spadek po ojcu kowalu.
— Panie poszły na spacer do ogrodu Luksemburskiego — odszepnął portyer, nie mający także ochoty poznać się z laska gospodarza.
Desmoulins szukał po kieszeniach. Zaledwie kilka sous’ów udało mu się wykopać z kamizelki. Wcisnął je — cały swój majątek — w łapczywie otwartą garść portyera i poleciał do ogrodu.
— Temu spieszno do naszej Lucylki — mruczał portyer, zamykając drzwi. — Jest do czego. Dziewczyna jak obrazek i sto tysięcy liwrów w posagu. Ho, ho! I jabym pędził, żebym pięty pogubił, gdyby mnie taka bogaczka chciała.
Ogród Luksemburski roił się o tej porze spacerującymi. Chłodny wieczór, po dniu gorącym, wywabił z domów tłumy mieszczan, spragnionych świeżego powietrza. Niewiele było tego świeżego powietrza w ogrodzie, pełnym kurzu, ale wspaniale drzewa dawały mieszkańcom dusznych kamienic złudzenie wsi, lasu.
Głownemi alejami posuwały się rodziny z wesołym szczebiotem dzieci, bocznemi snuły pary zakochane, omijające starannie rozgwar tłumu.
Desmoulins biegał po ogrodzie z wyciągniętym naprzód nosem, jak wyżeł, wietrzący kuropatwy. Nagle rozbłysły jego oczy blaskiem radości.
— Są!
Na kamiennej ławce, pod rozłożystym kasztanem, siedziały dwie kobiety — młodsza i starsza. Młodsza z nich, szczupła, drobna blondynka, w różowej sukni, spłonęła na jego widok rumieńcem; starsza, nieco otyła jeszcze bardzo przystojna brunetka, wyciagnęła do niego rękę z życzliwym uśmiechem.
— Już trzy dni nie miałyśmy przyjemności widzieć pana, panie Kamilu — odezwała się pani Duplessis, owa starsza, przystojna brunetka. — Obawiałyśmy się, że pan zasłabł.
— Jakie panie dobre — rzekł Desmoulins, pożerając rozkochanemi oczami zarumieniona blondynkę. — Namiętna pani polityka pochwyciła mnie w swoje szpony i niesie mnie od kilku dni na plac boju do Wersalu. Bo tam, pod bokiem króla, rozgrywała się w tej chwili walka, o której dalekie pokolenia będą opowiadały dzieciom z dumą. Tam walczy naród z despotyzmem o wolność, o prawa człowieka.
I jął rozsnuwać przed ciekawą duszą pani Duplessis zajmujący obraz ostatnich wypadków. Matka słuchała go uważnie. Należała przecież do stanu trzeciego i była żoną zagorzałego „filozofa“, w którego dysputach brała żywy udział.
I Lucylla nie spuszczała z niego oka, lecz nie dlatego, żeby ją zajmowały te wszystkie niezwykłe sprawy, nie mogące się jeszcze pomieścić w jej ślicznej główce, przpominajacej dziewczęce główki Greuze’a. Tyle niewinnej naiwności patrzało życzliwie na świat z jej dużych, niebieskich oczu, tyle miękkiej dobroci uśmiechało się w kącikach jej drobnych ust, iż trudno było ją sobie wystawić w roli polityczki, rzucającej gromy nienawiści na przeciwników. Do serdecznej, uległej miłości była stworzona ta urocza dziewczyna, od której biła wioń różowego kwiecia jabłoni. To tylko wiedziała córka „filozofa“, że we Francyi dzieje się coś nadzwyczajnego, że jej Kamil szedł w pierwszym szeregu bojowników wolności i że jego skroń uwieńczą wkrótce wawrzyny, które złamią opór ojca. Sławnemu patryocie nie będzie śmiał patryota Duplessis odmówić ręki córki.
A jej Kamil będzie sławnym, wierzyła w to sercem kochającem. Wszakże rozchwytywali już patryoci jego France librę, podziwiając jego niepospolity talent polemiczny. Nawet ojciec wyraził się o jego ciętem piórze z uznaniem.
Z uwielbieniem naiwnej, kochającej dziewczyny wpatrywała się Lucylla w Desmoulinsa, z jakim zapałem mówił, jak mu było ładnie z ogniami namiętności w oczach. Jego twarz, zwykle żółta, blada, stała w płomieniach gorącego rumieńca. Kto się tak całą duszą przejmuje sprawą narodu i oddaje im całego siebie, ten urodził się do dzieł wielkich, ten będzie sławnymi.
Desmoulins czytał w rozpromienionych oczach swojej różowej, jasnowłosej dzieweczki szczery zachwyt miłości i mówił jeszcze goręcej, jeszcze namiętniej o „tryumfie narodu“.
Panie podniosły się z ławki.
Wolnym krokiem szedł Desmoulins obok Lucylli, szepcąc do jej małego uszka słowa, zaklęcia, przysięgi miłości, tak stare, jak serce ludzkie, a mimo to zawsze nowe, świeże, upajające.
Nie przeszkadzała im matka, która sprzyjała ich miłości.. Dobrą kobietę roztkliwiło, przekonało kilkoletnie, wierne, stałe uczucie. Wbrew woli męża osłaniała tajemnicę zakochanej pary płaszczykiem swojej powagi macierzyńskiej.
— Upadek despotyzmu pociągnie za sobą upadek wszelkich różnic miedzy ludźmi — mówił Desmoulins do Lucylli głosem stłumionym. — Święta wolność usunie różnice pochodzenia, stanowiska, i majątku, zrówna chłopa z księciem, nędzarza z milionerem, otworzy dla wszystkich Francuzów na rozciera bramę do raju szczęścia. Z chwilą, gdy szczeźnie potworny smok szlacheckiej i księżej Francyi, gdy my, naród, dojdziemy do władzy, gdy patryoci zajmą miejsce zbójów i obłudników, powieje nad naszą piękną ojczyzną tchnienie wiecznej wiosny. Furye nienawiści i zawiści skonają na zawsze; równość, braterstwo; wolność ogarną ciepłem ramieniem cały nieszczęśliwy dotąd ród Prometeusza.
Niewiele rozumiała Lucylla z tej deklamacyi. Olśniewały ją tylko ładne słowa i rozpalał ją żar, buchający z namiętnego szeptu Kamilla. Bo przyszły „prokurator latarni“ wierzył szczerze w swoje majaki, był przekonany, że rządy patryotów wypędzą z Francyi wszystkie grzechy i słabości ludzkie.
Gdyby mógł był wyprzedzić czas o kilka lat, widniałby siebie w więzieniu Luksemburskiem, bijącego zrozpaczoną głową o mur zakratowanej klatki, a swoją ukochaną Lucyllę tonąca we łzach, załamującą bezsilne ręce w tym samym ogrodzie, w którym się dziś upajała jego szeptem miłosnym.
I nie król, nie „czarni“, nie „podli arystokraci“, nie „obłudne klechy“ zamkną go w okratowanej klatce, jak wściekłego psa, i zamordują śmiercią hańbiącą jego i Lucyllę, lecz właśnie „prawdziwi patryoci“, jego koledzy, jego przyjaciele i towarzysze w boju o wolność.
„Gamin rewolucyi“, „Voltaire ulicy“ byłby z pustotą ulicznika pokazał dziś język każdemu, ktoby mu powiedział, że ta sama żółć paszkwilu i denuncyacyi, jaką wylewał od kilku tygodni pełnemi kubłami na stany historyczne Francyi, obryzga wkrótce i jego i zabije go nikczemnie w kwiecie młodości. Pracował przecież uczciwie na wdzięczny pomnik w sercach partyotów...
Biedny Kamil, nie wiedział jeszcze, że zmiana formy rządu nie zmienia natury ludzkiej, aż kiedy się o tem dowie, będzie już za późno nawrócić.
Zachodzące słońce przeświecało złotym blaskiem przez wierzchołki drzew ogrodu Luksemburskiego. Trzeba się było pożegnać... Pan Duplessis wracał o tej porze z kawiarni i gniewał się bardzo, gdy nie zastał w domu żony i córki.
— Do widzenia... do widzenia... jeszcze raz do widzenia... jutro... na tem samem miejscu... pamiętaj... nie zapomnij...
Długo odprowadzał Desmoulins rozkochanym wzrokiem wiotko postać Lucylli. Dopiero kiedy znikła w bocznej ulicy, odwróciwszy się jeszcze raz w jego stronę, skierował się ku Palais Royal.
W kawiarni Roy siedział Danton, rozparty leniwie w oknie, cykając wolno małemi łykami chłodna oranżadę. Kiedy Desmoulins wbiegł swoim zwyczajem szybkim krokiem do kawiarni i, przysiadłszy się do niego, zaczął mu opowiadać o „tryumfie narodu“, powstrzymał rozpęd jego języka niedbałym ruchem ręki.
— Oszczędź sobie ryja — rzekł. — Wiem wszystko od godziny.
— Jeżeli się litujesz nad moim ryjem, to możebyś w niego co wsypał, bo nie jadłem nic od śniadania.
Wywróciwszy na nice wszystkie kieszenie, wyłowił z nich Danton liwra i kilka sous’ów.
Masz, cały mój majątek, używaj, tylko nie obeźryj się zanadto, bo nie starczy na doktora. Sacré! Z tą ciągłą golizną. Ożeń się raz u licha z tą gąską z ulicy Kondeusza, żeby było od kogo pożyczać.
— Jerzy!
— Nie znieważaj mojej czystej, szlachetnej miłości, nie dotykaj brudnymi ozorem cynika mojej białej, niepokalanej Lucylli i t. d. umiem to wszystko na pamięć. Jesteś okropnie naiwny, mój Kamilku.
— Widzę, że mnie chcesz wypędzić z kawiarni — fuknął Desmoulins, namarszczywszy się, jak obrażone dziecko.
— Każ sobie podać porcyę szynki. Wyborna dziś. I chleb wyjątkowo smaczny. Będziesz, mniej drażliwy, gdy oddasz temu żarłokowi żołądkowi, co mu się należy. Żeby można wymyślić jaką rewolucyę na żołądek! Ale ten tyran kpi sobie nawet z armat. Nikt tego despoty nie nauczy rozumu.
Desmoulins połykał szynkę i chleb z żarłocznością młodego głodu, a Danton robił tymczasem przegląd wesołych dziewcząt, obnoszących po ogrodzie swoje wdzięki i swój zuchwały bezwstyd.
— Za wiele w Paryżu ładnych dziewcząt — mówił, obrzucając wesołe damy wzrokiem pożądliwym. — I ta brunetka z wąsikami mi się podoba, i owa blondynka w niebieskim kapeluszu wcale niczego, i szatynka z rozkosznymi pieprzykiem na górnej wardze i dwadzieścia, trzydzieści, sto innych. Jaka szkoda, że nie urodziłem się baszą tureckim.
— Masz taką dobrą, zacną żonę, Jerzy — strofował Desmoulins przyjaciela.
— Nie mówię, żeby pani Danton była złą kobietą, kocham ją nawet, jak ci wiadomo.
— Ładna miłość, która zerka, pożądliwie na sto innych kobiet.
Danton rozśmiał się.
— Ocierasz się już o trzydziestkę, a masz ciągle pojęcia niewypierzonego studencika. Ożeniwszy się, nauczysz się, że miłość do żony nie przeszkadza wcale szukać przyjemności w objęciach innych kobiet. Varietas delectat.
— Nie nauczę się nigdy tej twojej rozpustnej mądrości, nie zdradzę nigdy Lucylli.
— Niechże i tak będzie. Nie będę cię przekonywał, żeś uczciwym osłem, bo tylko życie, doświadczenie przekonywa skutecznie. Argumentacya jest zawsze tylko czczą gadaniną. Smakowała ci szynka? Doskonała, prawda? Teraz otrzyj gębę i łyknij sobie kieliszek wermutu. Mam nadzieję, że za jakiś rok, może nawet wcześniej będę cię mógł uraczyć lepszą biesiadą.
— Tak sądzisz?
— Z zachowania się króla widzę już, że idziemy ku zwycięstwu. Naszemu Ludwiczkowi starą babą być, a nie rządzić narodem. Po co się ten niedołężny mazgaj urodził na tronie? Chyba dlatego, żeby nam ułatwić pogrom stanów uprzywilejowanych. Hej! Mnie posadzić na stolicy Burbonów i dać mi w łapę miecz i armaty. Sprawiłbym jeszcze nocy dzisiejszej takim chłystkom, jak ty i ja, i takim ambitnikom, jak Miraibeau, Sieyès, Duport i Lameth, takie lanie, żeby nas rodzone matki nie poznały. Ale widać ma tak być, jak jest, kiedy się Ludwik zachowuje głupiej od barana, lecącego bezmyślnie w płomienie. Jego nieszczęście, a nasza wygrana.
— Królowi dotąd jeszcze nic nie grozi — zauważył Desmoulins, obejrzawszy się, czy kto nie podsłuchuje. — Naród kocha Ludwika.
— Z prowincyi pochodzisz, ze wsi, a nie wiesz, jak wygląda burza? — mówił Danton głosem przyciszonym. — Mały wiaterek wysuwa się licho wie skąd, pomyka zrazu skromnie tuż nad powierzchnią ziemi, zmiata kurz, zwiędłe liście, nachyla marne, wystraszone krzewiny, potem podnosi łeb śmielej do góry, rzuca się na drzewa, na lasy, iż kołyszą się z szumem spienionego morza. W końcu wyje, bestya, jak oszalały tygrys, wyrywa krzewy z korzeniem, druzgoce wysokopienne sosny, łamie odwieczne dęby, burzy mieszkania ludzkie. Jego dzieło zniszczenia oświecają węże błyskawic, jego; wyciu wtóruje łoskot gromów. Rewolucya to burza, mój ty naiwny rewolucyonisto. Tobie się zdaje, że już zwyciężyliśmy, a to dopiero ów skromny wiaterek, zmiatający z naszej drogi stary kurz i zwiędłe liście. Tobie się zdaje, że toi już burza, a to dopiero pierwsze błyskawice, jej straszliwego ryku gońce.
— Kiedy przyjdzie nareszcie ta upragniona burza, która oczyści powietrze Francyi? — pytał Desmoulins, słuchający z zapartym oddechem.
— Jutro, pojutrze, za miesiąc, za rok, nie wiem. Będzie to zależało od niedołęstwa króla i od naszej odwagi. Tymczasem nie żałuj pióra, pluj, bryzgał, lei po swojemu, jak ty to umiesz, żółć, truciznę, ślinę, błoto na królowę, na braci królewskich, na dworaków, na arystokratów i klechów. Nic przebieraj w słowach. Niech naród przywyknie do bezwzględnej krytyki. niech się nauczy gardzić tymi, na których dotąd spoglądał z dołu ze czcią, jak się spogląda na błyszczące szczyty społeczne; niech przesiąknie na wskroś nienawiścią do całej przeszłości Francyi. Wszyscy są łajdakami, rabusiami, zbrodniarzami, rozumiesz, wszyscy, oprócz nas, patryotów. Tylko my jedni posiadamy cnoty ludzkie, anielskie, boskie. Rozumiesz?
— A król? zapytał Desmoulins szeptem.
Króla nie tykaj, raz dlatego, że mógłby cię zamknąć w Bastylii, a potem dlatego, że jest nam jeszcze potrzebny. Tylko pod rządami takiego króla, jak Ludwik, możemy zwyciężyć. Gdy nam ten baran przestanie być potrzebny, znajdę na niego sposób.
— Ty? — rzekł Desmoulins zdziwiony. — Twoje lenistwo nie znosi trudu.
— Ja — odparł Danton. — Nie lubię się trudzić w sprawach drobnych. Gdy jednak będzie warto rzucić odwagę męską na szalę, chwiejąca się pod ciężarem wielkich wypadków, nie stchórzę i nie cofnę się przed żadnym wysiłkiem.





XI.

Ludwik XVI klęczał w swoim pokoju sypialnym. Była dopiero szósta rano, jego kamerdyner spał jeszcze, a on modlił się już od godziny.
Modlił się bez modlitwy, bez słowa, duszą smutną, sercem strapionem.
Czterdziestu siedmiu posłów szlacheckich i stu czterdziestu dziewięciu duchownych wypowiedziało mu posłuszeństwo, przyłączyło się do stanu trzeciego, uznało zamach na powagę korony.
Taka była odpowiedź na deklaracyę i rozkaz króla, — odpowiedź, równająca się policzkowi, jawnej, publicznej zniewadze.
Słabe serce Ludwika XVI uderzyło po raz pierwszy żywiej. I nikły robak kąsa, gdy go dotknie ręka złośliwa.
Był-że królem, gospodarzem Francyi? Jeżeli był najwyższem wcieleniem i najwyższym wykonawcą władzy, czego mu dotąd nie odmawiano, to należał się jego rozkazom posłuch. Kto opierał się rozmyślnie, świadomie tym rozkazom, dopuszczał się obrazy majestatu i zasługiwał na karę.
A król Francyi posiadał jeszcze środki do ukarania nieposłusznych. Trzydzieści regimentów cudzodziemskich: Szwajcarów, Niemców i Irlandczyków, stało pod Wersalem, dwadzieścia innych szło z różnych prowincyi. Wystarczyło rzucić wiernych koronie najemników na Wersal i Paryż, aby dawny porządek wrócił. Tak radziło królowi stronnictwo dworskie z królową na czele. Jeszcze był czas. Jeszcze obawiali się potęgi monarchy nawet ci, którzy go obrażali. Marszałek de Broglie i baron de Besenval czekali tylko na rozkaz króla. Niech skinie ręką, a żołnierz rozprawi się z rewolucyą po żołniersku.
Ludwik XVI modlił się duszą smutną, strapioną. Zatrutą strzałą ugodziła jego serce zdrada szlachty i duchowieństwa. Podpory tronu usuwały się z pod tronu.
Resztki instynktów władzy, błąkające się w jego wystudzonej krwi, podszeptywały mu: broń siebie i swojego dziedzictwa, zmuś wichrzycielów siłą do posłuszeństwa, przemów, jak przemawiali twoi przodkowie, ogniem, hukiem dział, gromkim rozkazem urodzonego wodza! ale jego słaba wola i wstręt do rozlewu krwi odpowiadały: nie mogę, nie chcę, nie mam prawa zabijać.
A jednak trzeba było coś postanowić, bo naród patrzał jeszcze uważnie na niego, na swojego króla i wytężał ucho w stronę Wersalu.
Naród spodziewał się, pragnął, prosił, aby król uprawomocnił samowolę stanu trzeciego swoją sankcyą. Możliwe-ż to jednak po tem, co się stało? Temu trzy dni, przed dwudziestym trzecim czerwca, przed ogłoszeniem owej deklaracyi, przed jawnem nieposłuszeństwem stanu trzeciego i odstępstwem części szlachty i duchowieństwa, nie byłby był król stracił nic na powadze, gdyby, uznając to, co się stało, za fakt dokonany, nakazał stanom zlać się w jedną całość. Ale dziś? Dziś krzykną agitatorzy: król ustąpił ze strachu przed potęgą stanu trzeciego, król kapitulował, przerażony odwagą rewolucyi, i kłamstwo ich zdemoralizuje całą Francyę, rozzuchwali ostatecznie wszystkie żywioły burzliwe. Nikt nie powie, nie uwierzy, że dobre serce króla przeniosło ofiarę z przywilejów korony nad rozlew krwi francuskiej. Tyle przecież słyszał już, czytał naród o „tygrysiej naturze“ panujących, o ich morderczem okrucieństwie, iż najuroczystsze zapewnienia korony wzbudzały podejrzliwość, zamiast uspakajać. Postarali się o to filozofowie i ich uliczni i kawiarniani komentatorowie. Człowiek zresztą wogóle nie szanuje słabej dobroci i lekceważy tkliwe uczucia. Tylko siła trzyma jego brutalne instynkty w cuglach.
Wszystkie te niewesołe myśli trzepotały, się w głowie króla, jak zrozpaczone ptactwo, kaleczące skrzydła o ściany klatki. Po raz pierwszy w życiu bolały go myśli, rozpinały jego łagodną duszę na krzyżu. Król kłócił się w nim z człowiekiem, ojciec przyszłych królów — z chrześcijaninem. Gdyby dziś ustąpił, zburzy sam powagę korony, ośmieszy moc rozkazów królewskich. Królowi nie wolno odwoływać, co wczoraj postanowił, jeśli nie chce się stać bezwolnem narzędziem w kapryśnem ręku namiętności. Czuł to, rozumiał. A gdyby nie ustąpił, gdyby żądał wykonania swoich rozkazów, wówczas musi wolę królewską poprzeć bagnetami. Nie ma innego wyjścia: albo zgasi sam urok korony, albo stanie się katem swojego narodu.
Ludwik podniósł się z klęcznika... chodził po pokoju... klękał znów, modląc się:
— Oświeć mnie, Panie Panów!
Musiał się spieszyć. O godzinie siódmej przyjdzie książę de Luksembourg, prezes stanu szlacheckiego i zapyta: Jak mamy się zachować wobec odstępstwa księcia Filipa i jego towarzyszów? Musiał się spieszyć, a on nie lubił myśleć szybko, męczył się wytężoną pracą mózgu. Co odpowie prezesowi szlachty?
— Oświeć mnie, Królu Królów!
Ceglaste rumieńce niepokoju, niepewności poplamiły jego twarz, żyły na skroniach nabrzmiały mu krwią błękitną. Stan trzeci spoliczkował go, przeniewiercza szlachta zdradziła go, niższy kler opuścił go. Miałże przebaczyć zuchwalcom i zdrajcom?
Spojrzał na krzyż. Oto wisiał na nim, na drzewie hańby Ten, który przebaczył wszystkim, albowiem wziął w boskie serce swoje łzy, cierpienia, rozpacz całej ludzkości. On, król Francyi, król narodu bez Boga i religii, narodu filozofów, był wiernym wyznawcą Chrystusa. A czemże wiara bez uczynków?
Pochylił głowę nizko, z pokorą, bił się w piersi, modlił się westchnieniami, jak chłop.
— Nie, on nie będzie zabijał, albowiem nie on stworzył człowieka. On przebaczy krzywdę swoją, albowiem tak nakazuje mu jego wiara.
Podniósł się z klęcznika. Postanowił, i nikt nie zmieni już jego postanowienia.
Książę de Liancourt, posiadający jako wielki mistrz garderoby królewskiej, prawo wchodzenia do prywatnych komnat monarchy o każdej porze ukazał się właśnie, meldując prezesa szlachty.
— Czekam — rzekł Ludwik głosem spokojnym.
Zaledwie prezes szlachty wszedł, odezwał się król prędko; jakby się obawiał, by go odwaga nie odstąpiła.
— Panie de Luksembourg, powiedz pan szlachcie, iż życzę sobie, aby złączyła się natychmiast ze stanem trzecim.
Zdziwiony tym niespodziewanym rozkazem króla, zapytał pan de Luksembourg, czy wolno, mu przedstawić swoje uwagi, a kiedy się Ludwik na to zgodził, powtórzył to samo, co sobie już król dziś sam powiedział.
Wysłuchawszy cierpliwie uwag prezesa szlachty, odrzekł król z niezwykłą u niego mocą:
— Już postanowiłem i raz ustalonego postanowienia nie zmienię. Jestem przygotowany na wszystkie możliwe ofiary, nie chcę bowiem, by dla moich spraw osobistych zginął choćby jeden człowiek. Powiedz więc pan stanowi szlacheckiemu, żeby się przyłączył do innych stanów. Jeśli życzenie moje nie wystarcza, to powiedz pan szlachcie, że tak rozkazuje, jako król, że tak chcę.
Nigdy jeszcze nie przemawiał Ludwik XVI tak stanowczo. Prezes szlachty skłonił się i wyszedł.
Na dziedzińcu czekali na niego Cazalès, ksiądz Maury, d’Esprémenil, Gaston de Clarac i inni obrońcy powagi korony.
— I cóż? — pytano.
Pan de Luksembourg wzruszył ramionami.
— Ustępuje, cofa się — rzekł.
— Cofa się? — zawołał gwałtowny Cazalès — cofa się w chwili, kiedy nie wolno się cofnąć? Nierozważny! Zgubi się i nas. Trzeba bronić korony i władzy przeciw jego woli
— Ten dobry człowiek nie zna natury ludzkiej — zauważył ksiądz Maury — nie wie, że niedołężna dobroć podaje złości miecz szalonego do ręki. Nie mam nic przeciw wspólnej pracy ze stanem trzecim, ale nie dziś, nie po tem, co zaszło. Trzebaby nasamprzód pokazać wichrzycielom silną pięść a dopiero potem możnaby ich pogłaskać.
— Pod rozkazami takiego wodza przegrywa się każdą bitwę — odezwał się Gaston de Clarac.





XII.

Ludwik XVI spał znów tego dnia spokojnym snem uczciwego człowieka, który spełniwszy, co uważał za swój obowiązek, nie ma potrzeby obawiać się groźby jutra.
Bo cóż mogło mu jeszcze grozić? Znosząc baryery, odgradzające w sejmie stany, uległ wioli gmin, większości narodu, zrównał mieszczaństwo z duchowieństwem i szlachtą, o co ambicyi stanu trzeciego głównie chodziło, teraz będą wszyscy posłowie radzili wspólnie nad dobrem powszechnem, a on będzie mógł spokojnie polować, fabrykować klamki, kłódki, zamki, czytać dzieła geograficzne i matematyczne, co zajmowało go więcej od nieznośnych trudów rządzenia.
Tak mu się zdawało.
Tak mu się zdawało, bo nie wiedział, że apetyty człowieka rosną w miarę powodzenia. Skądże on mógł wiedzieć o tem, on, pierwszy król chrześcijaństwa, wyposażony już w kołysce wszystkiem, do czego śmiertelnik wyciąga ręce pożądliwe? Cóż jemu świat mógł jeszcze dać? Jego głowę zdobiła promienna korona, najpiękniejsza księżniczka obejmowała go w uścisku miłosnym, najzamożniejsi panowie Francyi tworzyli jego służbę przyboczną, cały naród składał się na zaspokojenie jego potrzeb. Gdyby był posiadał hartowną wolę, dzielność rycerska i ambicye swoich przodków, marzyłby może o sławie, o wawrzynach wojskowych, o zdobyczach, podbojach, o wpływie Francyi na losy Europy. Ale lotny, ambitny, orli duch Burbonów nie mieszkał w jego ciele ociężałem. Wystarczało mu to, co wziął z hojnych rąk losu. Niczego więcej nie pożądał.
Skądże on, najzupełniej z siebie, ze swojego położenia zadowolony, mógł znać nienasycone niczem apetyty i ambicye ludzkie? Gdyby był umiał patrzeć uważnie, krytycznie, na swoje otoczenie, byłby z wysokiego obserwatoryum szafarza wszelakich łask, na jakiem go los postawił, był dostrzegł łatwiej od kogokolwiek innego drapieżne, żarłoczne, podłe samolubstwo człowieka. Ale jego naiwna dobroć, pozbawiona daru spostrzegawczego, nie umiała patrzeć krytycznie. Wszyscy go wyzyskiwali, nadużywali jego łatwowierności, a on uśmiechał się na to dobrotliwie.
Więc spał spokojnie, przekonany, że mu już teraz nic nie grozi.
Ale nie spali filozofowie i bojownicy wolności wszelkich odcieni, i ci uczciwi ideologowie, którzy, ulepiwszy sobie z różnych bezkrwistych doktryn rajskiego ptaka szczęśliwości powszechnej, pędzili za nim na oślep z zamkniętemi oczyma, i ukryci republikanie, wielbiciele greckiego i rzymskiego gminowładztwa i ambitnicy, karyerowicze wszystkich stanów, pnący się na falach rewolucyi w górę, i olbrzymia armia wykolejonych biedaków, spodziewających się od przewrotu politycznego pełniejszej miski, wygodniejszego bytu.
Wszystkich tych uczciwych i nieuczciwych, szczerych i kłamanych rewolucyonistów zaniepokoiło ustępstwo króla, zamiast ich usposobić życzliwie dla korony.
A może to tylko podstęp, może Ludwik chce uśpić czujność narodu, aby mógł się bez kontroli przygotować do zamachu na jego prawa? Wszakże stały jeszcze pułki najemne pod Wersalem, a niektóre z nich podsunęły się pod sam Paryż.
Choroba wszelkich rewolucyi, newroza strachu, ogarnęła, rozgorączkowała patryotów. Dla pauprów i mieszczan paryskich, widujących króla raz lub dwa razy do roku zdaleka w złocistej poszóstnej karecie, otoczonego świetna gwardyą szlachecką, był jeszcze Ludwik XVI wcieleniem najwyższej potęgi ziemskiej, groźnym Jowiszem, którego pioruny mogły zdruzgotać najśmielsza rewolucyę.
Niemocną dobroć króla znało tylko jego najbliższe otoczenie i przeczuwało ją kilku zdolniejszych działaczów politycznych, jak Mirabeau, Duport i Danton. Naród drżał jeszcze przed jego gniewem.
Drżeli głównie ci, co najwięcej nabroili — patryoci z Palais Royal. Jak zmora straszyły ich dniem i nocą nagromadzone pod Wersalem wojska. Bo cóż z tego, że udało im się przeciągnąć na stronę narodu gwardyę francuską? Była jeszcze gwardya szlachecka i szwajcarska, które nie odstąpią króla, byli Niemcy i Irlandczycy, którzy wygarbują z przyjemnością skórę francuską. Niech tylko król rozkaże, a rzucą się na Palais Royal, samego nawet księcia Orleańskiego zawloką na postronku do Wersalu.
Strach ma kłamliwą wyobraźnię. Wylęga się z niego plotka, rosnąca w czasach rewolucyjnych do rozmiarów potwornych.
Wojska królewskie idą już na Paryż — baron Besenval, ten podły Szwajcar, zbliża się do rogatek — artylerya obsadza wzgórza podmiejskie — arystokraci zatruwają studnie, zboże i mąkę — królowa i dworacy zamyślają urządzić nową noc św. Bartłomieja... Codziennie obiegała inna pilotka Paryż, codziennie groźniejsza, straszniejsza, podtrzymywana, krzewiona skwapliwie przez patryotów z Palais Royal. Trzeba naród podniecić, grać ciągle na jego drgających nerwach, zmusić go strachem! do jakiegoś czynu, do jakiegoś wybuchu, któryby przeraził rząd i czarnych.
Podniecona i zdenerwowana plotkami i upałami lipca ludność paryska straciła przytomność. Z nieba lały się potoki żarów, z ulicy, z kawiarni, z rewolucyjnych świstków iw gały od rana do wieczora wiadomości alarmujące, oszczerstwa, podburzające odezwy.
W tę newrozę niepokoju, niepewności, strachu, w ten materyał wybuchowy, gromadzony od kilku tygodni, wpadła zapalonym lontem pierwsza prawdziwa wiadomość: król oddalił Neckera! Oddalił go, bo mu nadęty kupiec genewski, któremu się zdawało, w jest najznakomitszym mężem stanu Europy, obrzydł z swoją pedanteryjną, bakalarską powagą — oddalił go, bo chciał jego dymisyą ugłaskać obrażony za ustępstwa dla stanu trzeciego dwór. Stronnictwo dworskie nie lubiło nudnego, sztywnego Niemca. Niech sobie więc idzie dla miłego spokoju w domu. Nic więcej. Innego zamiaru nie miał Ludwik, zwalniając Neckera z obowiązków zawiadowcy skarbu.
A wystraszeni patryoci paryscy krzyknęli: już idą czarni na stolicę, już ostrzą pułki cudzoziemskie szable na karki francuskie; wypędzili popularnego, narodowi oddanego ministra, aby im nie przeszkadzał w niecnej, zbrodniczej robocie!
Policya rozlepiła na rogach ulic plakaty de par le roi, wzywając ludność do spokoju i rozsądku.
— Widzicie! — oburzali się patryoci — czarni grożą narodowi kajdanami, Bastylią!
Dnia dwunastego lipca, po obiedzie — niedziela była — huczał Palais Royal, jak wszystkie maszyny fabryczne Francyi.
Publiczność zwyczajna i świąteczna wypełniła po brzegi kawiarnie, restauracye, sale tańca, gry, cyrk i teatry.
W to olbrzymie, krzyczące, gestykulujące mrowisko ludzkie uderzyła wiadomość o dymisyi Neckera piorunem. Tak niespodziewaną, niepożądaną była ta wiadomość, iż jej w pierwszej chwili nikt nic uwierzył. Tego, który ją przyniósł, chciano wrzucić do basenu i utopić jako zdrajcę. Ale nadszedł patryota drugi, trzeci, czwarty, a kiedy wszyscy potwierdzili „zdradę rządu“, wówczas powiał nad przerażonym tłumem gorączkowy oddech chorobliwego niepokoju. Trwożliwsi zaczęli się tłoczyć do drzwi do bram, odważniejsi krzyczeli, jak opętani:
— Zemsta za zniewagę narodu!
W tej chwili ogólnego zamieszania wybiegł z kawiarni Foy, młody człowiek i wskoczywszy ma stół, zawołał:
— Obywatele!
Uciszyło się.
— Obywatele! Naród żądał, aby mu zachow no Neckera, aby rzecznikowi wolności postawiono pomnik, a oni go wypędzili. Moznaż ciężej obrazić naród? Po tym czynu zuchwałym odważą się czarni na wszystko; prawdopodobnie przygotowują na noc dzisiejsza rzeź św. Bartłomieja. Do broni, do broni!
Kamil Desmoulins, gdyż on to był, nie jąkał się dziś. Podniecenie wróciło jego spętanemu językowi giętkość, jego słabemu głosowi nadało pełny dźwięk dzwonu alarmowego, jak wówczas, kiedy wzywał gwardzistów francuskich do buntu.
Szybko zerwał z drzewa zielony listek i przypiąwszy go do kapelusza, wołał:
— Ustrójmy się wszyscy w zieloną kokardę, albowiem kolor zielony jest kolorem nadziei. Do broni! do broni! Pokażmy czarnym, że naród umie być odważnym w walce i swoje prawa, o wolność. Do broni, obywatele!
W mgnieniu oka wyglądały drzewa ogrodu, jak gdyby wicher jesienny po nich przeszedł. Tysiące rąk naginało gałęzie i rwało liście garściami. Wszystkie kapelusze męskie i damskie, czapki, surduty, bluzy robotników, sukienki dzieci ozdobiły się kokardą Desmoulinsa.
— Kto on, ten odważny, młody człowiek, ten prawdziwy patryota? — pytały ust tysiące i oczy tysiące.
— Desmoulins, Desmoulins — płynął nad tłumem szept podziwu.
Znajomi i nieznajomi brali Kamilla w objęcie, podawali go sobie z uścisku w uścisk, całowali go, przysięgali mu dozgonną przyjaźń.
— Gwardyę obywatelską utworzymy, aby cię strzegła przed zemstą czarnych.
A on, promieniejący szczęściem, dumą, zadowoleniem, myślał:
— Gdyby mnie ojciec Lucylli mógł widzieć w tej chwili; może spojrzałby łaskawym okiem na adwokata bez klientów; szkoda, że go niema w ogrodzie.
Opróżniły się kawiarnie, restauracye, sale tańca, domy gry. Cyrk i teatry zawiesiły przedstawienia. Tłum wylał się na ulice. Kto posiadał jaką starą rusznicę, pistolet, szpadę, szable, biegł po nie do domu.
Wichrem przeleciała plotka o nowej nocy św. Bartłomieja nad Paryżem. Strach przed karzącą ręką króla zaniósł ją w najdalsze zaułki przedmieścia. Z tych brudnych zaułków, z gniazd pijaństwa i grzechu, z wszystkich plugawych nor i dziur nędzy i zbrodni, wyroiła się na miasto cała hałastra, obawiająca się w czasach spokojnych światła dziennego.
— Do broni!
Na takie hasło czekały tylko bezdomne, głodem przymierające zuchy. Niech poczują w garści broń, a znajdzie się wszystko, czego pragną, czego im ta podła, sacré policya nie pozwala zabierać. Dziś straciła policya głowę, olbrzymia fala rozkołysanego miasta zmiotła ją z ulic, jak niepotrzebnie zawadzające graty. Strażnicy pochowali się gdzieś. Więc żwawo do roboty! Naród wzywa: do broni! Mało-ż to broni w sklepach puszkarskich?
Uzbrojona w drągi, rozbiegła się hałastra po głównych ulicach Paryża. W przeciągu godziny świeciły wszystkie magazyny puszkarskie pustkami. Który kupiec opierał się „uzbroić dobrowolnie patryotów“, dostawał kijem po łbie, albo nożem pod żebro. Przy robocie trzeba się posilić, napić, by nie zemdleć. Piekarnie, wędliniarnie, szynki, miały tego dnia wielkie mnóstwo nieproszonych gości, płacących za chleb, za wódkę, za kiełbasę śmiechem, klątwą, kułakiem.
Zbliżał się już wieczór, kiedy ulicą Richelieu’ego ku bulwarom zaczęła się toczyć fala podnieconego tłumu, który rósł z każdą minutą. Starcy i dzieci, kobiety i mężczyźni mieszczanie w surdutach i robotnicy w bluzach, przekupki w ogromnych czepcach i zuchy z przedmieścia bez kamizelek, z podwiniętemi rękawami dziurawych koszul zapełnili ulice tak szczelnie, iż zatrzymali cały ruch kołowy. Pięć tysięcy szło ulicą Richelieu’go, aż na bulwarach krzyczało już dwadzieścia tysięcy: niech żyje Necker, niech żyje książę Orleański!
Kilka patryotów wpadło doi pracowni rzeźbiarza Curtiusa i zabrało biusty Neckera i księcia Filipa. Okryte krepą chwiały się popiersia „przyjaciół narodu“ nad tłumem, jak chwieją się sztandary nad wojskiem w pochodzie.
Wieczór zapadł, zapalono pochodnie. W blasku czerwonych płomieni migotały błękitnymi połyskiem lufy rusznic, brzeszczoty szpad i szabel, żelazne głowice pik.

Fot. Dr. F. Stoedtner.
Kamil Desmoulins.
(1760—1794.)

Po raz pierwszy wyszedł lud paryski na ulicę uzbrojony.

Vive le tiers-état de France!
Il aura la prépondérance
Sur le prince et sur le prélat.
Ahi! Powerá nobilitá.

Je vois s’agiter sai banniére,
J’entends partout son cri de guerre:
Vive l’odre du tiers-état!
Ahi! Poverá nobilitá!

ryczał jakiś patryota z Palais Royal, a tłum wiórował mu: ahi! Poverá nobilitá!

Z pieśnią wyzywającą, z nieustannymi okrzykami: vive Necker, vive le duc d’Orlèans! wpłynęła szumiąca fala tryumfującego narodu z bulwarów w ulicę św. Marcina, stamtąd w ulicę św. Honoryusza, skąd rozlała się szeroko po placu Vendôme. Tu stał książę de Lambesc z oddziałem: Royal-Allemand i z dragonami z Noailles.
Książę na siwymi koniu, w szarym mundurze, bez pistoletów w olstrach, z szablą tylko przy boku, obrzucił wprawnem okiem żołnierza morze głów ludzkich. Gdziekolwiek spojrzał — kapelusze, czapki, czepce, tu i owdzie pochodnie, lufy strzelb, szable, piki, pięści, wyciągnięte z groźbą w stronę wojska. Zdawało się, że tłum zdusi samą siłą liczby gromadkę kawalerzystów.
Ale księcia nie przeraziły tysiące krzyczących demonstrantów. Widział on, że szwadron regularnego, karnego żołnierza rozpędzi tłum stutysięczny, atakujący bez wodza i komendy, na oślep, bez, porządku. Wystarczy położyć kilkunastu na bruk, aby reszta pierzchła w popłochu.
Książę de Lambesc rozważał chwilę. Kazano mu czuwać nad porządkiem w mieście, ale zakazano używać broni palnej i siecznej. Gdyby jedna głowa francuska spadła pod mieczem żołnierskim, będzie odpowiadał przed sądem wojennym. Wolno mu tylko rozbijać zbiegowisko szarżą koni. Taka była wyraźna wola króla.
On sami zresztą nie użyłby w takich razach nigdy broni palnej. Trzeba być barbarzyńcą, chamem, by strzelać do kobiet, dzieci i starców, a on, doskonale wychowany i oświecony szlachcic XVIII stulecia, nie był barbarzyńcą, ani chamem.
Tłum, ośmielany spokojną, wyczekującą postawą wojska, oblewał zewsząd oddział kawalerzystów coraz bliżej, bliżej, obejmując go groźnymi pierścieniem. Już go dotykał, już smagał jego boki obelgą.
— Z koni, podłe najmity! Na kolana przed narodem francuskim, którego chleb jecie!
Teraz, odezwała się komenda, zagrzmiała salwa, — Niemcy i dragoni strzelili w powietrze. Powtórnie odezwała się komenda — żołnierz pochylił się w siodle i rzucił się na tłum, prując go piersiami koni.
Rozpadł się zwarty tłum na strzępy. Biusty: Nekera i księcia Orleańskiego, runąwszy na bruk, rozsypały się skorupami, kobiety, dzieci, uciekały w boczne ulice. Z tłumu padły strzały; trzech Niemców zwaliło się z siodeł. Plac Vendôme opróżnił się, opustoszał.
Stało się zadość woli króla, nie przelała się ani jedna kropla krwi francuskiej, zginęło tylko trzech Niemców, a uciekający naród roznosił po mieście wieści alarmujące: Royal Allemamd morduje patryotów — czarni urządzają noc św. Bartłomieja — do broni; — zemsta — śmierć księciu de Lambesc, łotrowi, zbójowi!
Łotr, zbój, oczyściwszy plac Vendôme, wkraczał na czele swoich ludzi wolno do ogrodu Tuileryjskiego. Zaledwie ukazał się w ogrodzie, posypał się na niego i na jego żołnierzów z tarasu pałacu rzęsisty deszcz kamieni; butelek, krzeseł, strzałów.
W piersiach księcia, szlachcica, oficera zabiło serce żywiej, krew uderzyła mu do głowy. Spojrzał na żołnierzy. I oni marszczyli brwi, ruszali się niecierpliwie w siodle, błyskające oczy ich prosiły: rozkaż, a nauczymy tę hałastrę szanować mundur króla.
Książę milczał, tłumił w sobie siłą woli gniew. Niech nikt nie powie, że szlachcic, że rycerz strzelał do oszalałego] motłochu. Żołnierz bije się tylko z żołnierzem,.
Z terasy nadbiegła gromadka patryotów. Obskoczyli księcia, chwytali go za nogi, szarpali go za mundur, usiłując go ściągnąć z konia.
— Śmierć zbójowi, zdrajcy!
On, nie Chcąc użyć broni, manewrował koniem, stawał dęba, rzucał się w bok. Jakiś niemłody już człowiek, nauczyciel Chauvel, schwycił ogiera za uzdę. Wówczas uderzył zniecierpliwiony książę zuchwałego natręta płazem szabli w głowę, przeciął mu lekko skórę; ukazała się krew.
— Leje się krew francuska, płynie potokami — do broni, do broni! — ryczało kłamstwo agitacyi rewolucyjnej.
Strach przed zemstą znieważonego wojska niósł kłamstwo z ulicy na ulicę. Nagle rozbrzmiały wszystkie dzwony Paryża, wszystkie wieże kościelne jęczały; leje się krew niewinna, kaci czarnych mordują patryotów!
Gwardziści narodowi biegli na pomoc narodowi.
„Kaci czarnych“ cofali siei tymczasem bez strzału, bez dobycia szabli ku rogatkom wersalskimi. Książę de Lambesc, zmiarkowawszy, że nie powstrzyma dłużej gniewu swoich żołnierzy i własnego temperamentu, nakazał odwrót. Bez, rozkazu króla nie będzie zabijał.
Kiedy gwardziści francuscy przybyli na plac Ludwika XV, nie zastali już nikogo. Więc zwycięstwo, tryumf, okrzyki radości — kaci czarnych pierzchli sromotnie przed „żołnierzami ojczyzny“.
Późno w noc bawili się patryoci w rzęsiście oświetlonym ogrodzie „Palais Royal,“ oblewając obficie wódką i winem „pierwszą wygraną’bitwę“.
Patryoci bawili się, a spokojni mieszkańcy Paryża, nie biorący udziału w polityce, dygotali ze strachu. Nikt z dorosłych nie zmrużył tej nocy oka. Spały tylko dzieci; rodzice czuwali.
Jakże nie mieli czuwać, kiedy na ulicy rozlegały się bezustannie: krzyki, strzały łomotania do drzwi do bram domów. W imię Ojca i Syna... noc św. Bartłomieja... Mężczyźni zbroili się, kobiety płakały.
Nie noc św. Bartłomieja urządzili „czarni“, jeno kanalia przedmieść, cała czeladź szatana, rzuciła się na miasto, jak na gród zdobyty.
Policya pochowała się, wojsko wracało do Wersalu, nie było dziś w Paryżu nikogo, ktoby potrafił wziąć rozjuszonego byka anarchii na łańcuch. Teraz sobie żarłoczna, głodna hołota pohula. Czekała długo na tak świetna sposobność bezkarnego rabunku. Od czasu nieudatnego ataku na fabrykę Rèveillona zachowywała się spokojnie, przyczaiwszy się w zaułkach przedmieść. Okrutnie biły te juchy żołdaki.
Ale dziś się żołnierze, wierni koronie, zohydzonymi w narodzie katami, a oni, złodzieje, rabusie, mordercy, patryotami. Szli przecież w pochodzie za biustami Neckera i Filipa Orleańskiego, ryczeli razem z innymi: niech żyje stan trzeci, na pohybel czarnym! Za tak wyraźny, jawny patryotyzm, należy im się nagroda.
Całemi bandami ciągnęła kanalia z ulicy w ulice. Gdzie się świeciło: u piekarza, rzeźnika, w szynku, w sklepie kolonialnym, bławatnym, jubilerskim, tam rzucała się tłuszcza na łatwy łup. Gdzie się nie świeciło, gdzie były drzwi i okna zamknięte, tam druzgotały je, otwierały drągi żelazne. Oddawaj „nieprzyjacielu narodu“ patariyotom: chleb, wódkę, kiełbasę, przyodziewek, pieniądze, bo jeżeli będziesz się opierał... Wystawiona rusznica, podniesiona szabla, pika dopowiadały reszty.
Weselsi bandyci wpadali do domów prywatnych: prosimy o dobrą kolacyę! Jedli, pili, kazali sobie przygrywać na klawikordzie, na harfie i odchodzili, zabrawszy srebrne widelce, łyżki, noże i zegarki.
Przedmieścia nienawidziły rogatek. Cło pobierane na rogatkach podnosiło ceny chleba i wina. Cóżby to była za wolność, gdyby patryotom nie było wolno jeść taniego chleba i pić taniego wina?...Że miasto potrzebuje pieniędzy, cóż to obchodził patrotów?
— Na rogatki! — krzyknął jakiś domorosły ekonomista.
W godzinne później oblała krwawa łuna pożaru przerażony Paryż. Płonęły wszystkie komory celne dokoła miasta. Teraz będzie wino tanie — cieszył się lud, zadowolony ze swego dzieła.
— Niech żyje wolność!





XIII.

Wschodzące słońce zastało Paryż w trwodze, bez rządu, bez policyi, bez obrony. Rabusie gospodarowali w mieście, jak w boru.
Skąd wzięli się „patryoci“, których sam wygląd przerażał? Ohydne, bezczelne, zmierzwionym włosem porosłe twarze, postacie muskularne, okryte brudnemi, cuchnącemi łachmanami, uzbrojona w kosy, siekiery, drągi, widły i stare rusznice... Kto wpuścił taką hałastrę do najwytworniejszego miasta Świata cywilizowanego? Wielu z mich nie mówiło po francusku, byli cudzoziemcami, przybyli, niewiadomo skąd.
Nikt ich nie wpuszczał, Zlecieli się sami z całej Francyi i z ziem sąsiednich, uciekinierzy z więzień, z pod szubienicy, dezerterzy z wojska, jak zlatują się kruki, sępy, hyeny i szakale do rozkładającego się ścierwa. Grzech i zbrodnia wietrzyły w rewolucyi anarchię, w anarchii trupa porządku społecznego, bezkarność, swawolę.
Po nocy strasznej nastąpił dzień straszniejszy. Do zawodowych złodziejów, rabusiów i morderców przyłączyła się głodna nędza przedmieść. Pięćdziesiąt tysięcy „patryotów“ zalało główne ulice Paryża. Patryotów, bo cała ta plugawa hałastra ustroiła się w purpurowy płaszcz bojowników wolności w błyskotliwe strzępy popularnych haseł.
Oto był w Paryżu klasztor św. Łazarza w którymi znajdowały się bogate spichlerze zboża i mąki. Tak nakazywał zakonnikom, karmiącym ubogich, edykt królewski. „Naród przymiera głodem, a podłe mnichy, przyjaciele czarnych, kąpią się w morzu mąki?...“ Zabrać pasibrzuchom skarby.
Komenda kilku drapichrustów zmienia się natychmiast w czyn. Uzbrojony tłum rzuca się na klasztor, zabiera zboże, mąkę, wiezie pięćdziesiąt dwa wozy do hal. Ale jakżeby to było, żeby motłoch ustroiwszy się w togę sprawiedliwości narodowej, nie miał sobie pohulać po swojemu, nie miał burzyć, druzgotać? Jedyna to sztuka którą potrafi dobrze, którą ogromnie lubi.
Łazarzyści, zajmujący się nauką, posiadali bogatą bibliotekę, gabinet przyrodniczy, fizyczny, galeryę obrazów. Wieki składały się na te skarby naukowe i artystyczne.
Co temu narodowi, który gospodaruje od wczoraj w Paryżu, po takich bzdurstwach? Jemu potrzeba chleba, kiełbasy, gorzałki i pieniędzy, reszta — to zabawki dla próżniaków. Podrzeć te papierzyska, pogruchotać te jakieś śmieszne figury, wypchane zwierzęta, ptaki, szyny, narzędzia. I lecą przez okna, na bruk, szafy, skrzynie, obrazy.
Mało tego. Na co mnichom stylowe, staroświeckie meble? I one wyjeżdżają na ulicę. A kiedy sale i cele były już puste, rozleciały się drzwi i okna pod toporami na drzazgi.
Teraz do piwnic, do piwnic! Mnichy pociągają sobie dobre winko, znają się na trunkach. Jedni patryoci lepszego serca wytaczają beczki, beczułki na dwór, aby też inni użyli. Naród rozbija beczki, beczułki toporami, wino leje się w rynsztoki, uradowani pauprzy chwytają je w czapki, w garście i piją gębą, nosem — drudzy patryoci, egoiści pamiętający tylko o sobie, raczą się w piwnicach. Powyrywali szponty, przylgnęli ustami do otworów i ssają jak pijawki. Nikt nie oderwie ich od beczki, aż nie odpadną sami.
Nazajutrz, znaleziono w piwnicach trzydzieści trupów, między nimi kobietę brzemienną. Pijanych, uśpionych zalało wino, wypuszczone z beczek. Utopii się w winie, użyli sobie gruntownie, napili się do syta na drogę ostatnią.
Łazarzyści ukarani za „ukrywanie zboża, mąki przed narodem“. Cóż dalej? Dla jednej awantury nie było warto wychodzić na ulicę, alarmować miasta. Trzeba się dobrze zabawić. Na arystokratów, na czarnych! Mało w Paryżu tych „nieprzyjaciół wolności“. Oto pan de Crosne, naczelnik policyi. Bandyci i kanalia z przedmieść znają go dobrze. Niejednokrotnie zalał im sadła za skórę. Teraz oddadzą mu z czubem za jego niepotrzebną ciekawość, za wtrącanie się do cudzych spraw. Albo pan de Sombreuil, komendant, gubernator miasta. Poszczuł na nich, na „porządnych ludzi“, tych wściekłych psów, tych zbójów w królewskiej liberyi, kiedy chcieli ukarać zdrajcę Réveillona.
Pan de Crosne i pan de Sombreuil uciekli ledwie z duszą z domów zburzonych. Ani jeden mebel nie ostał się w ich mieszkaniach przed „sprawiedliwym gniewem narodu“.
Tłum bandytów rośnie z każdą godziną. Zachęceni powodzeniem, bezkarnością pogromców Łazarzystów, naczelnika policy i gubernatora miasta, łączą się z nimi wszystkie żywioły niespokojne. Ale za mało broni dla wszystkich. W „Garde-Meuble“ leży mnóstwo strzelb, walają się w kurzu magazynów całe stosy różnej broni i zbroi, pamiętającej jeszcze czasy rycerstwa. Zabrać tę broń i tę zbroję! One są własnością narodu. Wszystko, co się znajduje we Francyi, należy przecież do narodu. Każdemu wolno wziąć, co mu się tylko podoba. Tak uczą od kilku miesięcy politycy kawiarniani i uliczni.
Teraz nie lęka się już pijana hołotka nikogo, niczego. Odziana w stare hełmy rycerskie, uzbrojona w halabardy, miecze, przebiega ulice i grabi, rozbija, druzgoce. Kogo spotka po drodze, tego obdziera z biżuteryi, zegarków, lasek, z sukien. Kobietom wyrywa z uszu kolczyki, z rąk wachlarze; elegantkom ściąga nawet trzewiki z nóg. Powozy szlachty wlecze przed ratusz i pali ku pociesze pauprów. Nie mogąc się zemścić na osobie księcia de Lambesc, zbója, łotra mści się gniew ludu na jego karecie.
Blady strach padł na Paryż. Jeżeli władza nie poskromi bandytów, zmieni się stolica świata cywilizowanego w kilka dni w kupę gruzów. Już palą się pałace, już walą się z łoskotem sklepy piekarzów, szynki, winiarnie, rzeźnie.
Ale jaka władza?
Władzy legalnej, władzy króla nie uznaje nikt od wczoraj. To „nieprzyjaciel“, to „czarny wróg narodu“. Tak głoszą patryoci z „Palais Royal“. Oni jedni radują się, wi chwili kiedy Paryż truchleje. Niech się naród zabawia po swojemu, niech się nauczy bić, niech przywyknie do burzenia, albowiem, tylko na ruinach całej przyszłości powstanie gmach nowego porządku, godnego oświeconych obywateli oświeconego stulecia. Że rozswawolony motłoch trochę przecholuje, że rozbije kilka głów niewinnych, — nie wielka szkoda. Jest we Francyi za wiele, gąb a za mało chleba. Patryoci z „Palais Royal“ nie mają skrupułów dobrego Ludwika, nie straszy ich krew przelana. Przeciwnie, chcieliby jednymi zamachem ściąć tysiące głów „śmierdzących arystokratów i obłudnych klechów“, aby zająć czemprędzej ich miejsca. Jeszcze nie posiadają władzy a już ferują w kawiarni „Foy“ wyroki śmierci: Cazalés na latarnię, ksiądz Maury na latarnię i Esprèmenil i młodszy Mirabeau, Gastom de Clarac, Foulon i Berthier, arcybiskup Paryża, Polignac’owie, marszałek de Broglie, Besenval, Lefèvre d’AAmecourt, pan de Breteuil, Lambesc, brat królewski, hr. d’Artois, królowa nawet — na szubienicę wszyscy, którzy ośmielają się bronić korony, duchowieństwa, szlachty, tradycyi historycznej Francyi, przeszłości, którzy są przeciwnikami roboty wywrotowej doktrynerów. Bo zdrajcą jest każdy, kto nie oklaskuje rewolucyi. Gdy ci, którzy się sami nazwali patryotami, dorwą się władzy, nie będą żałowali krwi francuskiej, wytoczą jej całe rzeki na placu rewolucyi z ciał drgających.
Króluje wpośród nich od wczoraj, pławi się w jasnych blaskach młodej sławy Kamil Desmoulins. Jeszcze w sobotę znali go tylko i czytali najgorętsi patryioci, stali goście kawiarni „Foy“. Dziś nosi cały Paryż jego zieloną kokardę i rozchwytuje jego pamflety.
Kamilkowi przewróciło się w główce od tej sławy. Zdaje mu się, że jest twórcą rewolucyi, jej wodzem, jej duszą. Do ojca swojego, rozumnego trzeźwego człowieka, który tłumił jego młodzieńcze zapały wezwaniem do umiarkowania, napisał jeszcze dziś: „wielka cześć stolicy wymienia mnie pomiędzy twórcami rewolucyi; są nawet tacy, którzy nazywają mnie jej twórcą jedynym“. Upił się sławą, nie wiedział, że na rewolucyę składają się pokolenia. On to głównie układał listę przyszłych proskrybowanych. Zapomniał tylko, biedny, o swojem własnem nazwisku.
Nie wszyscy jednak patryoci stracili przytomność. Znalazły się pomiędzy nimi głowy spokojniejsze, które zrozumiały, że nie można oddać stolicy kraju na łup bandytom, że trzeba bronić obywateli przed swawolą rabusiów.
Było to obowiązkiem króla, naturalnego stróża porządku publicznego. Ludwik powinien był wysłać natychmiast wierne pułki na ulice Paryża, oczyścić je z plugawego robactwa i ukarać jawny bunt gwardii francuskiej. Spiesząc się, byłby był przywrócił stolicy spokój, a koronie gasnący z dniem każdym blask powagi monarszej.
Więcej, niż bandytów obawiali się rewolucjoniści paryscy pospiechu i energii króla. Spełniając swój obowiązek, byłby był zniszczył ich robotę, ich nadzieję.
Obawiali się niepotrzebnie. Ludwik bowiem nie umiał się spieszyć i nie zdawał sobie sprawy z grozy położenia. Co się działo w Paryżu, wydało mu się zwykłą awantura uliczną, na której poskromienie starczy policya. Wprawdzie malowało mu otoczenie dworskie skutki jego nieopatrzności w kolorach najczarniejszych, on jednak uśmiechał się zwyczajem swoim dobrotliwie i odpowiadał: niema się czego spieszyć, jeszcze się dom nie pali.
A dom królewski palił się już naprawdę.
W tej ciężkiej chwili kiedy najniższe instynkty i podłości ludzkie wyszły z bronią w ręku na ulicę, urągając prawu, grożąc zagładą całej cywilizacyi i kulturze przeszłości, owocowi myśli i pracy lat tysiąca, w chwili rozzuchwalonych do szału namiętności, kiedy tylko silna, zwarta, sprężysta władza mogła stłumić pożar, ogarniający Francyę. — Zgromadzenie Narodowe robiło wszystko, aby odjąć koronie, legalnej władzy, resztki powagi. Łącząc się z wywrotowcami, potępiło dymisyę Neckera i zażądało od króla wycofania wojsk z okolic Wersalu i Paryża.
Doktrynerom politycznym, którzy nie mieli jeszcze wyobrażenia o psychologii tłumu, którzy, obałamuceni dziecinną teoryą o „dobroci, szlachetności, czystości pierwotnego człowieka“ ufali „zdrowym, nieomylnym instynktom ludu“ zdawało się, że można rządzić wielkimi narodem bez ręki żelaznej, bez wojska i policyi. Zrozumieją wkrótce ten błąd, doświadczą jego skutków na swojej, własnej skórze, i zaczną się cofać, zwracać się na prawo, ale wówczas będzie już za późno. Czem oni grzeszą dziś przeciwko koronie, tem odda im jutro „naród“, którego chcą być duszą, wcieleniem, wodzem, dla którego kapryśnej łaski depcą tradycye historyczne Francyi.
Król namyślał się, przedstawiciele jego władzy czekali bezczynnie na instrukcye, na rozkazy z Wersalu; Zgromadzenie Narodowe zabawiało się w teoretyczne dysputy o prawach człowieka i redagowało deklaracye przeciw rozporządzeniom korony, a Paryż drżał przed bandytami.
Tak dalej być nie może, stolica nie może pozostawać na łasce i niełasce szumowin przedmiejskich.
Paryż, podzielony na sześćdziesiąt okręgów, wybrał do Stanów Generalnych sześćdziesięciu wyborców. Oni, ci mężowie zaufania, zebrali się w ratuszu i wezwali miasto do samoobrony. Kiedy nas nikt nie broni, brońmy się sami! Utwórzmy milicyę obywatelską i stoczymy bój z bandytami Jest nas więcej. Załatwimy się prędko z tą hałastra.
Instynkt samozachowawczy powitał z radością odezwę wyborców. Wszystko, co Paryż posiadał żwawszego, energiczniejszego garnęło się pod sztandary „gwardyi narodowej“, duchowni, szlachta, mieszczanie, robotnicy, kobiety nawet spieszyli do ratusza, aby się zapisać do szeregów samoobrony.
Szybko załatwiła się straż obywatelska z bandytami. Gdy najzuchwalsi rabusie, przyłapani na gorącym uczynku, zawiśli na latarniach, pochowała się reszta tam, skąd przyszła, w zaułkach przedmieść. Ten i ów rabuś, uciekając, zdążył jeszcze zrobić dobry interes — sprzedał broń nieuzbrojonemu obywatelowi, strzelbę za trzy ławry, szpadę, szablę, pistolet za dwanaście sous’ów.
Paryż był uzbrojony, Paryż polizał krwi ludzkiej, zabijał, wieszał. Rewolucyoniści klasnęli w ręce z radości. Trzeba kuć żelazo, dopóki gorące; trzeba wyzyskać podniecenie narodu. Jutro, pojutrze, ochłonie naród z animuszu wojowniczego i wróci do zwykłego trybu życia. Nie można do tego dopuścić, trzeba się spieszyć.
Więc wyleciała znów z „Palais Royal“ na miasto świadoma swojego kłamstwa plotka, podszyta strachem przed karą króla, przed zamachem czarnych: regiment „Royal Allemand“ stał już przed rogatką „du Trône“, aby wtargnąć do miasta — regimenty saint-deniskie są w drodze — w osadach i miasteczkach, otaczających Paryż, płynie już krew narodu potokami, pod kolbami obcych najmitów giną kobiety, dzieci — komendant Bastylii skierował działa na przedmieścia św. Antoniego, św. Marcelego i na bulwary..,.
Głównie te „sacrés.. armaty Bastylii paryskiej... Potowe miasta pożrą, gdy rykną, otworzywszy paszcze ogniste.
I nagle rozległ się w ciszy nocnej okrzyk:
Do Balstylii, do Bastylii!





XIV.

Północ.
Na murach i Bastylii ukazało się kilku mężów. Jeden z nich, człowiek starszy, szczupły, przechylił się przez parapet i słuchał.
Był to margrabia de Launay, komendant Bastylii.
Słuchał długo, uważnie. Raportowała mu straż, że kilka strzałów padło w pobliżu fortecy. Czy znaleźliby się w Paryżu szaleńcy, którymby przyszło do głowy atakować Bastylię? Tylko wino lub fantazya młodości mogłyby poddać tak dziecinny pomysł. Atakować Bastylię? Trzeba licznego wojska i dobrej artyleryi, aby wziąć tego kamiennego potwora, spoglądającego od lat pięciuset na Paryż bezlitosnem okiem. Czterdzieści stóp wysokości, trzydzieści grubości mają jego mury, opasują go fosy, w których potopią się tysiące odważnych, zanim dotrą do pierwszego mostu; bronią go armaty, które zamienią całe przedmieście św. Antoniego w perzynę. Któżby się odważył? Lud paryski?
Margrabia uśmiechnął się uśmiechem! dorosłego człowieka, którego bawią pocieszne skoki dziecka.
Pochylony ku przodowi, słuchał. Na skrajach miasta, dokoła czerwieniło się niebo łunami pożarów. Margrabia nie wiedział, że to naród palił te „przeklęte komory celne“, których chciwa ręka podnosiła ceny wina i chleba. Coś działo się w mieście, coś tam kipiało, wrzało, jakieś szmery, jakby dalekiej wrzawy echa dopływały do fortecy, ale cóż jego, komendanta Bastylii, mogły obchodzić awantury uliczne? Jego obowiązkiem było strzedz warowni, a warownie obejmowała zewsząd uroczysta cisza nocy. Nie było widać, słychać nic podejrzanego.
— Jacyś pijani awanturnicy strzelali prawdopodobnie dla zabawy — rzekł komendant do otaczających go oficerów. — Straż alarmowała nas niepotrzebnie. Dobranoc panom.
Była godzina ósma zrana, kiedy go służący obudził.
— W mieście spokojnie? zapytał, przecierając oczy.
— W mieście wrze, jak wczoraj i przedwczoraj — odpowiedział służący.
— Czy jest co nowego?
— Przed mostem czeka deputacya, która prosi pana margrabiego o posłuchanie.
— Jaka deputacya?
— Wysłańcy komitetu obywatelskiego z ratusza.
— Niech wejdą!
Straż wprowadziła trzech byłych wojskowych. Przysłał ich komitet wyborców z prośbą do komendanta Bastylii, aby cofnął z murów armaty. Paszcze dział, otwarte na miasto niepokoją obywateli, podnieconych przykremi wrażeniami ostatnich dni. Komitet odwołuje się do uczuć humanitarnych, do szlachetności margrabiego, spodziewa się, że jego patryotyzm uwzględni ciężkie położenie stolicy, że nie przysporzy bezwzględnością żołnierską trosk tymczasowemu zarządowi miasta. Lud, zasmakowawszy w bezkarności, rozkołysał się, jak jezioro, smagane wichrem. Niewiadomo, co mu w takiej chwili może przyjść do głowy. Gdyby jakaś banda awanturników napadła Bastylię, komitet prosi, aby komendant oszczędzał lud, o ile to będzie możliwe.
Jeszcze komendant Bastylii z czasów Ludwika XV byłby odpowiedział: Jestem żołnierzem! i tylko od mojej zwierzchności wojskowej przyjmuję rozkazy i wskazówki. Komitetu wyborców, który mianował się sam, prawem kaduka, bez pozwolenia i sankcyi rządu królewskiego, władzą stolicy, nie uznaję i nie uważam za potrzebne uwzględniać jego życzeń. Obowiązkiem moim, strzedz i bronić powierzonej mojemu honorowi warowni, strzelać do każdego, kto się do niej zbliży w zamiarach nieprzyjaznych. Proszę, panowie, brama otwarta.
Ale pan de Launay był tak samo, jak król, jak książę de Lambesc, jak pan de Crosne i pan de Solmbreuil, jak cała wogóle szlachta przedrewolucyjna, zanadto dobrze wychowanym, zanadto światowcem, by się mógł zdobyć na szorstko stanowczy ton żołnierza. Zgrzeszyłby ciężko przeciwko kodeksowi dobrego wychowalnia, gdyby się okazał nieuprzejmym względem deputacyj. Nietylko wysłuchał posłów życzliwie, lecz zaprosił ich nawet na śniadanie i oprowadził po warowni. Był przecież gospodarzem Bastylii, a oni jego gośćmi.
A nietylko wytwornym światowcem był pan de Lunay. I jego duszę zapłodiła filozofia ideami humanitarnemi. Rozumie się, że nie będzie strzelał do gromadki szaleńców. Nie jest zbójem, barbarzyńca.
Armaty cofnął z murów, załodze kazał przysiądz, iż użyje broni tylko w ostateczności.
Zadowoleni z siebie, pożegnali się komendant i wysłańcy ratusza. Burza zażegnana — wierzyli.
Około godziny dziesiątej ukazała się przy moście zwodzonymi gromada uzbrojonych ludzi. Z góry, z wież warowni robili ci ludzie wrażenie garstki liliputów. Coś krzyczeli, wygrażali kotuś pięściami.
Niech sobie krzyczą, wygrażają...
Po pewnym czasie zaczęli strzelać, mierząc w górę ku wierzom, gdzie stał komendant z oficerami.
Niech sobie strzelają, niech obsypują mury grochem. Bo jak niewinny, groch odpadły kule od kamiennego potwora. Niewiele z nich sięgało db szczytu wież. Albo lichą broń posiadali ci jacyś tam awanturnicy, albo nie mieli wyobrażenia o sztuce strzelania.
Tych „jakichś tam awanturników“, jak komendant nazwał atakujących, przybywało coraz więcej. Z ulicy św. Antoniego nadbiegali: robotnicy, szewcy, stolarze, kowale, sklepikarze, przekupnie uliczni i różni inni patryoci podmiejscy. Część ich brała udział we wczorajszych rabunkach, część należała do gatunku urodzonych awanturników, którzy lecą wszędzie, gdzie się ktoś bije, gdzie ktoś coś burzy.
Z obojętnością starego żołnierza przypatrywała się załoga Bastylii bezładnej strzelaninie ludzi, nieobytych z bronią. Dwie godziny trwało już pukanie, a ani jednia kula nile trafiła dotąd nikogo.
Zniecierpliwiło to szturmujących. Zapach prochu, nieznany im dotąd narkotyk, odurzył ich. huk strzałów i milczący, pogardliwy opór warowni podniecił ich apetyt zdobywczy. Co było kwiatem kultury XVIII stulecia, pobłażliwość, cierpliwość komendanta, wydawało się patryotom z przedmieścia tchórzostwem, strachem.
— Wziąć tego zdychającego smoka!
Ala jak go wziąć, czem? Pan de Launay, widząc, że wzburzony tłum rośnie przy moście zwodzonym, kazał zmów armaty skierować na miasto. Dotrzymał słowa wysłańcom ratusza. Zaczął myśleć o obronie dopiero wtedy, kiedy go zaczepiono. Ale nie będzie jeszcze strzelał, zaczeka... Może ktoś wytłumaczy ludowi, że nie można brać fortecy bez artyleryi i inżynieryi.
Jedynym jednak doradcą szturmujących była w tej chwili ślepa namiętność, która nie zna przeszkód. Ktoś zawołał: Zgasić zapalone lonty, obezwładnić armaty wodą. Pompierów nam dajcie! — Nadbiegli pompierowie z najbliższej stacyi — wycelowali sikawki ma szczyty wież, tam gdzie stały działa — węże wodniste nie sięgały nawet do połowy murów. Załoga śmiała się, a lud pienił się z wściekłości.
Inny, improwizowany naprędce generał, piwowar Santerre, krzyknął: Zalejmy Bastylię olejem przesyconym fosforem, spalmy tę jaskinię despotyzmu!
Co chwila wylatywały z tłumu, wśród wrzawy, krzyków i strzelaniny, nowe pomysły, coraz dziwaczniejsze, śmieszniejsze.
Kiedy improwizowani generałowie perorowali, olśniewając rozgorączkowany tłum nadzwyczajnymi pomysłami, wskoczyło dwóch starych, byłych żołnierzy na dach kordygardy, przyczepionej do muru obok mostu zwodzonego. Grzmotnęli toporami po łańcuchach, podtrzymujących most. Pękły łańcuchy, most opadł z brzękiem — droga na pierwszy dziedziniec była otwarta.
Z szumem i łoskotem potoku, który przerwał tamę, wtłoczył się lud na most, zalał pierwszy dziedziniec warowni.
Równocześnie nadciągał z miasta liczniejszy oddział uzbrojonych ochotników, prowadzonych przez gwardzistów francuskich. Trzy armaty szły z nimi.
Teraz przestał być szturm nieszkodliwą zabawką. Zawodowi żołnierze zmieszali się z ludem, oficer Elie objął komendę, armaty mogą otworzyć bramy warowni. Niepotrzebnie pozwoliła załoga zająć ludowi bez oporu pierwszy most.
Zrozumiał to pan de Launay. Obok niego stał kapitan de Flue, dowódca Szwajcarów.
— Panie komendancie, dosyć filozofii i uczuć humanitarnych — odezwał się. — Jesteśmy żołnierzami jego królewskiej mości, obowiązkiem naszym bronić twierdzy króla. Z ośmdziesięciu inwalidami i trzydziestu dwoma Szwajcarami nie utrzymamy Bastylii, jeżeli tłum wtargnie na drugi dziedziniec. Hańba tchórza i zdrajcy spadnie na pańskie siwe włosy.
Komendant drgnął. Tchórzem, nie był. Jeżeli oszczędzał dotąd bezładnego tłumu, powodował się tylko danem słowem i uczuciami humanitarnemi swojej epoki. Ale dosyć w istocie tej czułostkowości filozoficznej, na której się atakujący tłum nic a nic nie rozumiał. Już dosięgała jakaś celniejsza, kula i zraniła jednego z inwalidów, a z dołu nadpływał nieustający ryk: Na latarnię komendanta i Szwajcarów!
Zadrgało powietrze, zabrzęczały wszystkie szyby w domach sąsiednich, słupy białego dymu podniosły się z wież.
Bastylia przemówiła piorunami armat.
Rozległ się suchy trzask salwy, jednej, drugiej.
Szwajcarowie strzelali celnie.
Tłum skłębił się i wytoczył się z dziedzińca, jak, gdyby go huragan wymiótł. Na placu została tylko gromadka żołnierzy z dowódcą swoim, z Elie’m.
Drżała Bastylia, drżały otaczające ją domy od strzałów armatnich, sypały się z góry celne kule Szwajcarów, a na dole przy pierwszym moście, miotał się bezradny tłum w bezsilnej wściekłości. Nie mogąc zdusić kamiennego potwora, ziejącego ogniem, plującego żelazem, szukał ofiar dokoła siebie. Ktoś spostrzegł trzech inwalidów, którzy przyglądali się razem z innymi ciekawemu szturmowi. „Zdrajcy, dają z dołu, z zewnątrz znaki załodze, strzelali do patryotów!“ Nie mogli się porozumiewać z załogą, bo nie należeli do niej, nie mogli strzelać do nikogo, bo nie mieli z sobą karabinów... Nic to... Wściekłość nie rozumuje, nie słucha tłumaczeń... Bogu ducha winnych inwalidów pochwyciło kilku patryotów i zawlekło do ratusza: Zabić ich, powiesić! Z wielkim trudem wyrwał komitet wyborców niewinnych ludzi z rąk rozjuszonych sędziów.
W dziedzińcu warowni ujęto pannę de Monsigny, córkę jednego z oficerów Bastylii. W tryumfie przyprowadzono ją przed oblicze patryotów. „Oto córka tego zbója, tego piekłu zaprzedanego mordercy, Launay’a. Rzucić ją w płomienie, spalić ją! Niech ten podły służka czarnych zdechnie z rozpaczy, patrząc na śmierć męczeńską swojego dziecka!“ Dziewczyna zaklina się, że nie jest córką komendanta, prosi, błaga, załamuje ręce. Prosi, błaga daremnie. Jeden z patryotów przyniósł siennik, wypchany słomą, zapalił go, inni pochwycili dziewczynę: „Spalić pomiot zdrajcy!“ W chwili, kiedy płomienie miały już objąć pannę de Monsigny, przyskoczył stary żołnierz, Aubin Bonnemére, wyrwał ją z rąk katów i uniósł zemdloną.
Na tę rozpustę oszalałej, bezradnej dzikości patrzał oficer Elie, patrzał obywatel Hullin. Obydwaj należeli do gatunku uczciwych entuzyastów wolności.
Ellie spojrzał na Hullina, Hullin na Elie’go. Wzruszyli ramionami.
Z takiem wojskiem można tylko palić, grabię i mordować bezbronnych — odezwał się — fortece drwią z bezsilnego gniewu niesfornego tłumu.
— Nie oglądajmy się na tę hałastrę — rzekł Hullin. — Mamy gwardzistów francuskich, mamy armaty.
— Za mało nas i armat, nie damy rady.
Oni nie dadzą rady, chociażby rozbijali czerepami, gryźli zębami mury Bastylii, ale kamiennego potwora weźmie inna potęga, przychodząca ludziom, z pomocą w wielkich momentach historycznych.
Ze wszystkich ulic i uliczek wpływał na plac Bastylii nieustający potok ludzi. Z góry, z wież warowni było widać morze głów, czapek, kapeluszów, czepców, wachlarzów. Duchowni i szlachta, mieszczanie i proletaryat, starcy, kobiety i dzieci, wytworne damy i gałganiarki, panny z najlepszych domów i ulicznice — tłoczyli się, zmieszali się z sobą, ramię przy ramieniu, tworząc olbrzymie, barwne mrowisko.
Sto tysięcy oczu objęło spojrzeniem nienawistnem fortecę, ponury symbol despotyzmu. Gdyby się te spojrzenia mogły były zmienić w węże błyskawic, w kule, w pociski, spłonęłaby, rozpadłaby się Bastylia w jednej chwili.
Bo Paryż nienawidził tego kamiennego potwora. Pięćset lat spoglądał na niego z drżeniem, z zabobonną trwogą omijając go z daleka, Przez pięćset lat zamykała duma i polityka królów, sprawiedliwość i samowola ministrów, zemsta metres książęcych, złość żon, znudzonych mężami, surowość rodziców, karzących dzieci nieposłuszne lub marnotrawne, — winnych i niewinnych w jego wilgotnych norach. Każdy kamień tego bezlitosnego więzienia płakał łzami, skarżył się westchnieniami, jękami ludzkiemi. Wieczorami, nocami szły z kazamat do nieba, do Sędziego sędziów, ciche modlitwy nieszczęśliwych, których mądrość lub złość człowieka osadziła w klatce, jak szkodliwe zwierzęta. Tu przesmucił Le Masque de fer lat czterdzieści pięć za to, że był zanadto podobny do Ludwika XIV, tu gnił Latude lat trzydzieści cztery za to, że się naraził pani de Pampadour. Nie było we Francyi ani jednej rodziny wybitniejszej, któraby nie miała swoich łez w Bastylii.
Więc kiedy nad Paryżem runęła wieść zdumiewająca, szalona, że „naród szturmuje Bastylię“, chciało całe miasto być świadkiem tego niespodziewanego widowiska. Wszystkie filozofujące księżne, margrabinę, hrabinę, wszyscy filozofowie, patryoci i niezadowoleni, bez różnicy stanów, biegli pospołu z gaminami ulicy i z drapichrustami, wietrzącymi w tłoku łatwy łup, na plac Bastylii, aby ucieszyć oczy i dusze niezwykłym, dramatem. Życzenia stu tysięcy serc zlały się w jeden wielki okrzyk: à bas la Bastille! przepadnij, zgiń na zawsze, straszliwa zmoro, coś gniotła, szarpała piersi Paryża przez pięć wieków!
I krzyk ten usłyszał Ten, co karze ostatecznie zawsze wszelką nieprawość ludzką, co bije wnuków za winy dziadów. On wziął ten krzyk w ręce nierychliwe ale sprawiedliwe i cisnął go na fortecę, iż zadrżały z, trwogi odważne serca starych żołnierzów, iż przebudziło się w ich twardych duszach sumienie.

Z góry, z wieży patrzał na bezbrzeżne mrowisko ludzkie pan de Launay, patrzyli inwalidzi oczami przerażonemi. Zdawało się im, że cały Paryż, cała Francya wali się na nich „na garstkę straceńców“. Zdzierżą-ż oni takiej potędze? Szaleństwo! Ten, który karze ostatecznie wszelką nieprawość ludzką, rzucił na oczy ich tuman trwogi, iż nie widzieli, że fortecę ostrzeliwało zaledwie tysiąc strzelb nieudolnych. Reszta, sto tysięcy, stała bezczynna.
Fot. Dr. F. Stoedtner.
Zdobycie Bastylii.
(14. VII. 1789)

I zdawało im się, że słyszą góry, z nieba głos piorunowy: zdrajcy, swoich, tej samej ziemi dzieci, chcecie mordować, we własnej krwi chcecie unurzać ręce zbrodnicze? Hańba wam, klątwa wam!
Opuścił szpadę pan de Launay, opuścili karabiny inwalidzi. Byli Francuzami. Tam, na placu w mrowisku ludzkiem, co falowało, jak łan dojrzałego zboża, stali ich krewni, przyjaciele, stały ich żony, siostry, dzieci. Mieli-ż się splamić zbrodnią Kaina? Gdyby im król rozkazał.... Ale dobry Ludwik powstrzymałby niewątpliwie rozlew bratniej krwi, gdyby był w Paryżu...
— Komendancie, tam stoi Paryż, Francuzi, patryoci, nasi — odezwał się jeden z inwalidów.
Pan de Launay milczał. Komendant, którego obowiązkiem zginąć pod gruzami fortecy, walczył w jego duszy z człowiekiem, z Francuzem.
Na dole ryczał tłum: na latarnię komendanta i całą załogę! Srożyła się coraz rzęsistsza strzelanina, a na górze przestał komendant zagrzewać do dalszej obrony i inwalidzi wstrzymali ogień.
Strzelali tylko Szwajcarowie. Oni nie są Francuzami, ich nie obchodzi nic Paryż, patryotyzm francuski, rewolucya. Oni są najemnymi żołnierzami, zapłacono ich za zimną krew i odwagę, przysięgli na czas służby posłuszeństwo królowi i swojemu kapitanowi i będą strzelali dopóty, dopóki im kula lub rozkaz pana de Flue nie wytrącą karabina z ręki. Wojna jest ich rzemiosłem.
Pan de Flue spostrzegł wahanie się inwalidów.
— Żołnierze, czy będziecie strzelali do tych starych niedołęgów, gdyby stchórzyli? — zapytał swoich Szwajcarów, wskazawszy szpadą inwalidów.
— Będziemy, kapitanie.
— Czy zginiecie wszyscy do nogi, jeżeli taka będzie wola Boża?
— Zginiemy, kapitanie.
— Czy pan słyszy, panie komendancie? — zwrócił się pan de Flue do pana de Launay.
Komendant słyszał i pobladł. Wstyd żołnierski uderzył go w twarz, ale silniejszym od wstydu był w tej chwili dziwny, niezrozumiały mu lęk, który sparaliżował jego wolę.
Nie śmiał podnieść oczu na Szwajcara. Milczał.
A Szwajcar mówił do niego głosem stłumionym:
— Wy chcecie walczyć z rewolucyą, wy, szlachta francuska? Gnuśne życie wysuszyło w kościach waszych miąsz, gadanina filozoficzna stoczyła waszą wolę, jak szpetne robactwo żre rdzeń dębów, przedobre wychowanie oduczyło was sztuki rozkazywania. Idźcie na salony bawić damy.
— Kapitanie! — zawołał pan de Launay, dotknięty do żywego.
— Zamiast się obrażać, skieruj pan armaty na pierwszy dziedziniec. Spójrz pan, co się tam dzieje.
Pod kulami Szwajcarów wtaczali gwardziści francuscy dwie armaty na dziedziniec, naprzeciw drugiego mostu. Jeżeli im się uda rozbić drugą bramę, będzie droga do wnętrza Bastylii otwarta.
Pan de Launay schwycił sam zapalony lont i stanął przy armacie. W tej chwili zaszumiał znów nad murami, nad wieżami straszny krzyk ducha czasu: à bas la Bastille!
Lont wypadł z ręki komendanta.
— Nie mogę, nie chcę strzelać do swoich — rzekł głosem złamanym. — Cały naród francuski przekląłby mnie.
— Nie chcemy strzelać do swoich — zawołali inwalidzi, otoczywszy komendanta. Oddajmy narodowi Bastylię.
— Tchórze! — krzyknął pan de Flue. — Szwajcarowie, do roboty! Pokażcie Francuzom, jak się spełnia obowiązek żołnierski!
Ale teraz odzyskał pan de Launay energię.
— Rozporządza się pan w cudzym domu, kapitanie — zawołał. — W Bastylii rozkazuje jej komendant.
Pan de Flue pochylił szpadę. Prawda... W Bastylii nie on rozkazywał, był tylko przydany do pomocy komendantowi. Nie on będzie odpowiadał przed sądem wojennym, za zdradę, za tchórzostwo. Cóż zresztą jego, cudzoziemca, mógł obchodzić honor francuskiego oręża? Niech Francuzi robią u siebie, co uważają za dobre.
— Rozkazuj, komendancie — rzekł.
Z głową pochyloną, niepewnym głosem wahania mówił pan de Launay.
— Nasz dobry król, gdyby wiedział, co się dzieje w tej chwili w Paryżu, nie pozwoliłby strzelać do narodu. I nasza zwierzchność nie pochwala prawdopodobnie rozlewu krwi, bo nie nadesłała żadnych rozkazów.
Nie wiedział, że patryoci przejęli dwa rozkazy barona Besenvala, nakazujące bronić fortecy aż do ostatniego żołnierza.
— Rozkazuj, komendancie — powtórzył pan de Flue.
— Oddamy narodowi Bastylię, kapitulujemy pod warunkiem, że wyjdziemy z niej cało, że włos nie spadnie z naszych głów.
Zdumieni Szwajcarowie spojrzeli na swojego kapitana pytająco:
On rzekł głosem drżącym:
— Bastylii rozkazuje jej komendant, wstrzymać ogień, wywiesić białą chorągiew!
Nic było białej chorągwi w Bastylii; spalono ją, jako sprzęt niepotrzebny.
— Wystarczy chustka, jakikolwiek biały gałgan — poddał któryś z inwalidów.
Oczom swoim nie wierzył Elie, nie wierzyli gwardziści francuscy, ujrzawszy na wieży znak poddania. Możliwe-ż to? Jeszcze nie zaczęli atakować naprawdę Bastylii, a ona się poddaje? Bo bezładna strzelanina, trwająca już sześć godzin pod murami, była nieszkodliwą zabawką, o czem wiedzieli oni, zawodowi żołnierze. Czyby załoga stchórzyła, czyby ją kto przekupił? Nikomu nie przyszło na myśl, że są chwile w życiu narodów, w których sam Bóg sądzi i karze.
Załoga kapituluje pod warunkiem, że wyjdzie bez szwanku z warowni. Więc stchórzyła, więc przeraziła ją odwaga szturmujących.
— Nie przyjmujemy żadnych warunków, nie rozmawiamy z narzędziami despotyzmu; niech się oddadzą na łaskę i niełaskę narodu — ryczał tłum.
Dopiero, kiedy pan Flue zwrócił uwagę „zwycięzców“ na to, że w lochach Bastylii znajduje się tyle prochu, iż starczy go do wysadzenia w powietrze warowni i całego przedmieścia św. Antoniego, oprzytomnieli patryoci.
Ale któż zatwierdzi warunki kapitulacyi? Tłum nie zna prawa wojennego, nie wie, że słowo żołnierskie obowiązuje pod groźbą utraty czci. Niesie go i prowadzi namiętność, nie ujęta w kleszcze karności.
Atakiem dowodził od godziny Elie. On jeden, oficer, mógł być rękojmią wykonania warunków kapitulacyi. Przyjął je, dał parol oficerski — drugi most opadł z brzękiem łańcuchów — droga do wnętrza Bastylii była otwarta.
Brzęk łańcuchów i łoskot opadającego mostu przebudził w duszy pana de Launay sumienie żołnierskie. Zadrżał na całem ciele, gorący rumieniec wstydu oblał jego bladą dotąd twarz. Spojrzał na dół, na tłoczący się w pierwszym dziedzińcu tłum, wzrokiem osłupiałym. Co się to stało? On, żołnierz, oficer, szlachcic, stchórzył i oddał fortecę niesfornej bandzie wichrzycielów? Wieczna hańba spadnie na jego głowę, na jego nazwisko, na jego cały ród, daleka potomność będzie go wskazywała palcami: tchórz, zdrajca! Cóż jego, komendanta fortecy, mogły obchodzić: filozofia, uczucia humanitarne, nowe idee, ludność Paryża? Jego obowiązkiem było bronić Bastylii aż do ostatniej kropli krwi, jego honorem — zginąć pod jej gruzami. Ktoś go oczarował, rzucił w jego serce nie wytłómaczony niczem lęk, odjął mu przytomność umysłu, oślepił go, ogłuszył.
Pan de Launay przetarł oczy. Pochwycił szybko zapalony lont, skoczył do drzwi lochów, gdzie leżały prochy. Wysadzi Bazylię w powietrze, zmieni czwartą część Paryża w kupę gruzu, zginie sam z rodziną, z załogą, ale ocali honor żołnierza.
Wejścia do lochów strzegło dwóch inwalidów, Ferrand i Béquard. Widząc komendanta z zapalonym w ręku lontem, zagrodzili mu drogę bagnetami.
— Odstąpcie, zuchwali! — krzyknął komendant.
— Nie puścimy! — odpowiedzieli żołnierze.
Nie puścili.
Już wpadli „zwycięzcy“ na dziedziniec. Przodem biegli Elie, Hullin na czele gwardzistów francuskich. Biegli przodem, aby zabezpieczyć załogę przed groźną radością „zwycięzców“. Żołnierzami byli, dali słowo, chcieli dotrzymać umowy, którą podjęli. Przypadłby do oficerów, objęli ich, ściskali, całowali na znak zgody, przyjaźni: Nie lękajcie się, włos nie spadnie wam z głowy, my za to odpowiadamy!
Ale gromadkę żołnierzów parła z tyłu olbrzymia fala tłumu, oblała ich ze wszystkich stron, zalała. I ci, co strzelali do murów fortecy, i ci, co przypatrywali się z bliska, bezczynnie, niezwykłemu widowisku — kanalia przedmieścia — wtargnęli do fortecy. Cóż takich zwycięzców obchodzi dane słowo? Kodeks wojskowy nic uczył ich honoru żołnierskiego, dotrzymania warunków kapitulacyi, uszanowania zwyciężonych, nie ujął ich swawoli w kleszcze posłuszeństwa, karności.
Pijani „zwycięstwem“, tryumfowali po swojemu. Kto miał nabita rusznicę, ten strzelał na oślep, nie mierząc, nie wiedząc, do kogo strzela: do przyjaciela czy nieprzyjaciela. Kto miał szablę, szpadę, pikę, ten ciął, kłuł na prawo i lewo, nie zważając, kogo rani. Cóżby to było za zwycięstwo, gdyby nie było wolno mścić się na zwyciężonych za opór? Tłum nie rozumie, że załoga, broniąc fortecy, powierzonej jej opiece, spełnia tylko obowiązek. Daremnie nawoływał do porządku Elie, prosili gwardziści francuscy. Hucząca fala uniosła ich z sobą, grożąc: z drogi, zdrajcy, bo nauczymy was respektu dla narodu!
I cóżby to było za zwycięstwo, gdyby sobie zwierzę ludzkie, spuszczone z łańcucha strachu przed karzącą ręką prawa, nie miało pohulać? Tłum rzucił się na koszary oficerskie. I jak w klasztorze Łazarzystów, jak wszędzie, gdzie się motłoch upił wolnością, nie ocalał i tu ani jeden sprzęt. Wszystko rozleciało się na drzazgi pod toporami patryotów.
Inwalidzi, złożywszy broń wzdłuż muru, czekali na oznaki wdzięczności narodu, na którą uczciwie zasłużyli. Gdyby nie ich opór, nie byłaby się Bastylia poddała. Wieńcami obywatelskimi powinni ich patryoci ozdobić. Tak się spodziewali.
Spostrzeżono ich.
Pięściami, drągami, kolbami dziękowali patryoci inwalidom za ich patryotyzm. Okrwawionych, okaleczonych, w mundurach, poszarpanych na strzępy, otoczyli ich, aby ich zaprowadzić do ratusza, jako żywe świadectwo odniesionego zwycięstwa.
Ale gdzie podział się ten „zdrajca, ten łotr, ten rozbójnik, ten krwiożerczy tygrys“, który ośmielił się strzelać do narodu? Dawać go, abyśmy go mogli czemprędzej powiesić!
Pan de Launay siedział na zrębie muru z głową pochyloną. Siedział bez ruchu, bez czucia, bez myśli, jak człowiek umarły. Wstyd wypłoszył z niego duszę.
Był w skromnym, szarym surducie bez orderów, bez oznak komendanta. Wzięto go za jakiegoś sługę fortecy. Nareszcie poznał go ktoś. Kilku drabów rzuciło się na niego.
— Pilnuj komendanta — krzyknął Elie na Hullina. — To bydło rozszarpie go.
Hullin, herkulesowego wzrostu i herkulesowych sil, skoczył na pomoc komendantowi wyrwał go z rąk „zwycięzców“.
— Nie waszą rzeczą sądzić — wołał. — Komitet obywatelski rozprawi się w ratuszu z tymi, którzy zawinili.
Zdruzgotawszy, zniszczywszy w Bastylii wszystko, co można było zdruzgotać, zniszczyć, ruszyli zwycięzcy do ratusza, prowadząc z sobą jeńców.
Tłum rósł po drodze, a każdy nowo przybywający patryota chciał wziąć udział w zwycięstwie. Nie mogąc mścić się na „zdobytej“ już fortecy, mścił się na jej bezbronnej załodze. Grad kamieni, deszcz błota sypał się ze wszystkich stron na żołnierzów. Bliżsi doskakiwali do nich, bili ich pięściami, targali na nich mundury, „liberyę despoty“. Zacieklejsi kłuli ich pikami, cięli szablami. Kobiety biegły za nimi, wrzeszcząc:
— Noża! noża!
Zanim straszny pochód dotarł do ratusza, zginęło na bruku dwóch żołnierzów i czterech oficerów.
Kapral Ferrand, jeden z tych, który powstrzymał komendanta przy wejściu do lochów z prochami, podniósł rękę, chcąc przemówić do ludu. Jeszcze nie zdążył otworzyć ust, kiedy jego ręka spadła w rynsztok. Uciął ją jakiś patryota.
Komendanta strzegł Hullin więcej niż siebie, szamocąc się z patryotami. Chwytał ręce, które biły pana de Launay po twarzy, zdzierały z niego suknie, wyrywały mu garściami włosy z głowy, odtrącał szpadą piki i szable, rozbijał piersiami, plecami zawierające się dokoła niego kupy. Pot spływał strumieniami z jego czoła, oddychał coraz szybciej, zdyszany, ochrypły od próśb, nawoływań, od krzyku:
— Bądźcie uczciwymi ludźmi, szanujcie dane słowo!
Jego ramiona herkulesowe słabły, omdlewały. Party z przodu, z tyłu, z boków, padł na bruk, znużony śmiertelnie. Fala rozjuszonego zapachem, przelanej krwi i bezkarnością zbrodni pijanego ludu, przewaliła się po nim i runęła na komendanta. Bity po twarzy, oplwany, poraniony margrabia miał dosyć tej męki. Ciężko ukarał go bóg wojny za niespełnienie obowiązku żołnierskiego. Chciał umrzeć, byle prędzej, natychmiast... Kopnął najbliższego sprawcę w brzuch, wołając:
— Zabijcie mnie już raz!
Dziesięć bagnetów przeszyło jego pierś, dziesięć szabel spadło na jego głowę...
Zamordować „czarnego, śmierdzącego arystokratę“ to za mało dla potryotów z ludu. Trzeba jeszcze jego trupa znieważyć... Stygnące, okrwawione zwłoki zaciągnięto w rynsztok, omazano błotem, pokłuto pikami.
Jeszcze nie dosyć.... Zdrajca obraził szlachetnego patryotę, kopnął go w brzuch; uciąć mu za to nikczemny łeb. Hej, Desnot, obywatelu, bracie, masz szablę, spełnij czyn patryotyczuy, zasłuż się dla ojczyzny! Należy ci się słusznie nagroda za zniewagę.
Desnot, ten, którego komendant Bastylii obraził, kopnąwszy go w brzuch, kucharz bez miejsca, próżniak bez zajęcia, ciął trupa po szyi. Nie umiał pracować szablą, nie odciął głowy. Więc dobył z kieszeni scyzoryka i dokonał z maestryą kucharza, rozumiejącego się na krajaniu mięsa, „czynu patryotycznego“, dumny, że mu naród powierzył tak zaszczytne, tak obywatelskie zadanie. Będzie odtąd rozpowiadał po wszystkich szynkach, że on to głównie zdobył Bastylię i będzie się upominał w ratuszu o nagrodę za swój patryotyzm, za swoje bohaterstwo.
Uciętą głowę komendanta nadział na widły i poszedł przodem; — chorąży „wolnych obywateli z przedmieścia“. Drugi chorąży niósł na pice rękę kaprala Ferranda tę rękę, która ocaliła „zwycięzców“ i czwartą część Paryża.
Głowę komendanta powitali przy ratuszu dwaj wisielcy. Wisieli na latarni, już ostygli, zimni. Tak podziękował naród inwalidom, Ferrandowi i Béquardowi, za to, że nie dopuścili pana de Launay do lochów z prochami. W ten sam sposób będzie odtąd dziękował wszystkim swoim dobrodziejom, przyjaciołom, wodzom, będzie wieszał, gilotynował tych, których wczoraj ubóstwiał, ojcami ojczyzny zowiąc, aż pożarłszy wszystkich, zacznie się pastwić nad sobą samym.
Na wiadomość o „sądzie narodu“, wykonanym na komendancie Bastylii, na jej oficerach i żołnierzach, ułożono już w Palais Royal, w kawiarni Foy pod przewodnictwem Kamila Desmoulins’sa, margrabiego Saint-Hurugue, Laclos’a i innych ojców ojczyzny pierwszą listę skazanych na śmierć „zdrajców“. Na latarnię hrabiego d’Artois, brata króla, na latarnię Polignac’ów, marszałka de Broglie, księcia de Lambesc, barona de Besenval, Breteuil’a, Foulona, Bertiera, wszystkich przyjaciół królowej — na latarnię kawalera de Cazalès, księdza Maury’ego, młodszego Mirabeau’a, wicehrabiego de Clarac, d’Esprémenil’a, Lefèvre’a d’Amécourt, wszystkich obrońców korony, szlachty i duchowieństwa. Zabić każdego, kto nie wierzy w świętego Jana Jakóba Rousseau’a, w jego nową ewangelię, w jego doktrynę o wszechwładztwie ludu. Kto przyniesie głowę jednego ze skazanych do Palais Royal, otrzyma wieniec obywatelski i sowitą nagrodę brzęczącą.
Przez całą noc z 4-go na 5-ty lipca zasiadał w kawiarni Foy „sąd patryotów“, szukając, kogoby jeszcze wskazać „słusznej zemście suwerena-ludu“.
Tak obchodzili patryoci „pierwsze święto wolności“.





XV.

Pani de Bar dzwoniła po raz dziesiąty na pokojową i pytała po raz dziesiąty:
— Czy można już kazać zaprządz, Filipino?
I po raz dziesiąty odpowiadała Filipina:
— Ani sposób wyjechać za miasto, pani hrabino. Ulice pełne uzbrojonych ludzi, słychać wszędzie dzikie krzyki.
— Ładnie się ta nasza upragniona wolność zapoczyna. Złodzieje i mordercy gospodarują w stolicy Francyi, jak w boru. Okropnie.
Pani de Bar przybyła z panną de Laval z Wersalu do Paryża, aby się widzieć z modystkami. Już trzeci dzień dusiła się w rozpalonem żarami lipcowemi mieście, a nie mogła dotąd załatwić swoich sprawunków. Przez drwa dni nie śmiała się pokazać w oknach, wychodzących na ulicę, z obawy przed bandytami.
Na dole do bramy hotelu stukała jakaś ręka niecierpliwa.
— Bandyci! — zawołała hrabina, zrywając się z fotelu. Nie wpuszczać nikogo.
Stukanie powtórzyło się, niecierpliwsze, gwałtowniejsze.
— Kto tam? — pytał w sieni głos Szwajcara.
— Wicehrabia de Clarac — odpowiedział głos donośny. Czy panie są w domu?
— Wyjrzyj przez okno, Filipino. Może to jakiś rabuś, podszywający się pod nazwisko wicehrabiego.
Był to w istocie Gaston de Clarac.
— Przybyłem z Wersalu zobaczyć, co się z wami dzieje — mówił Gaston, całując ręce kuzynki. — Chwała Bogu, jeszcze żyjesz, ale gdzie panna de Laval?
Wtem zabrzęczały szyby w oknach hotelu, Łoskot, jakby dudnienie oddalonych grzmotów, przeciągnął nad miastem.
— Tam,, tam! — mówiła pani de Bar.
— Gdzie?
— Zabrała ją z sobą ta waryatka, ta opętana filozofka, księżna d’Anville la Rochefoucaud. Przyleciała z błyszczącemi oczyma, cała czerwona, zziajana. — Spiesz się, jeżeli chcesz zobaczyć najwspanialszy dramat naszego stulecia — mówiła głosem zdyszanym. — Naród zdobywa Bastylię, symbol despotyzmu. Bierz kapelusz, laskę. Słońce wolności wschodzi, wielkie, promienne. Nie namyślaj się. Nie codziennie ma się sposobność widzieć zorzę wschodzącej wolności. Poleciały obie, pojechały.
Po raz wtóry przeciągnął nad miastem głuchy łoskot dalekich strzałów armatnich.
— Nierozważna dziewczyna, nie wie, że wolność ulicy nie jest wolnością salonów, nie dysputuje ona, lecz zabija. Do widzenia, kuzynko.
— Zostawiasz mnie samą, w tak ciężkiej chwili?
— Wrócę natychmiast — odpowiedział Gaston. — Jesteś bezpieczniejszą wśród czterech ścian, aniżeli panna de Laval na ulicy. Poszukam jej i wrócę z nią. Tymczasem nie otwieraj nikomu, nie przyjmuj nikogo nieznajomego.
Przed hotelem otaczał jego kabryolet tłum obdartusów. Kiedy chciał wsiadać, pochwyciło dwóch drabów konie za cugle.
— Piechotką, arystokrato, piechotką — zawołał jakiś wyrostek. — Widzicie go, służkę despoty, będzie się rozbijał kabryoletami po ulicach, kiedy porządny naród chodzi pieszo. Krzycz zaraz: niech żyje stan trzeci! jeżeli ci żebra miłe.
Gaston spieszył się. Nie miał czasu do burdy ulicznej. Dobywszy z surduta pistolety, rzekł:
— Co wolicie, szanowni patryoci, zrobić znajomość z moimi pistoletami i ze szpadą, czy też wypić lampkę dobrego wina? Możecie mi połamać żebra, ale zanim wam się ta sztuka uda, pojedzie kilku z was na kosie śmierci na smotę do ojca Belzebuba. Mniemam, że wino francuskie jest smaczniejsze od smoły piekieł, jak sądzicie?
Wyjąwszy z kieszeni kamizelki kilka luidorów, pokazał je oberwańcom.
Widok pistoletów i złotów usposobił patryotów życzliwie dla arystokraty.
— Mądry szlachcic, niech żyje! Takich nam potrzeba. Rozumie się, że wino francuskie jest smaczniejsze od smoły Belzebuba. Puścić go — zakomenderował jeden z drabów, uzbrojony w pikę.
Patryoci wydzierali sobie ze łbów włosy, podbijali sobie pięściami oczy, walcząc między sobą o luidory, a Gaston jechał na przedmieście św. Antoniego.
Kiedy się zbliżał do przedmieścia, doznał wrażenia, jakby się znalazł w lesie, w samo południe dnia lipcowego. Zdawało mu się, że miliardy muszek i leśnych pajączków wygrywają na niewidzialnych harfach słodką, do snu usposabiającą kołysankę dnia upalnego.
Grało, brzęczało zcicha powietrze.
Im bliższym był przedmieścia, tem wyraźniejszem stawało się owe monotonne brzęczenie. Na zakręcie ulicy zmieniło się w przeciągły szum, jakby wiatr przeleciał po wierzchołkach tysięcy sosen.
Kabryolet zatrzymał się. Nie było możności posunąć się dalej, głowa przy głowie tłoczył się nieprzejrzany tłum, zwarty tak szczelnie, iż zdawał się tworzyć masę jednolitą.
Wyszedłszy z kabryoletu, usiłował Gaston torować sobie drogę łokciami wzdłuż domów. Trudził się daremnie. Przepchawszy się kilka kroków, uwiązł w tłumie, jak w bagnie. Nie mógł się ruszać ani w prawo ani w lewo, nie mógł się cofnąć. Przykuty do miejsca, podnosił się na palcach nóg, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Nie widział nic oprócz kapeluszów, czapek, czepców, wachlarzów.
Bastylia zamilkła; nie było już słychać mowy armat.
Gaston wytężył słuch. Nie mógł pochwycić nawet odgłosów strzałów karabinowych. Nagle doleciał go zdaleka niewyraźny szmer, jakby stłumiony krzyk wielkiego mnóstwa spłoszonych ptaków. Szmer zbliżał się, pędził nad olbrzymią falą głów ludzkich, rosnąc, zgęszczając się po drodze, aż wybuchnął tuż obok niego z łoskotem grzmotu:
— La Bastille est prise, la Bastille est prise!
Tłum, dotąd zwarty, stłoczony, drgnął, zaczął się ruszać, cofać. Ktoś parł widocznie z przodu, od Bastylii, tego olbrzymiego węża, który zajmował całą szerokość ulicy. Nie chcąc być wciągniętym w jego sploty, uduszonym, zmiażdżonym, trzeba było albo cofnąć się z nim razem, albo schronić się do sieni jakiego domu.
Gaston wybrał drugi środek ocalenia. Skoczył na schody najbliższego domu, stanął na progu. Będzie mógł z góry, bez przeszkody, ogarnąć ruszający tłum. Jeżeli panna de Laval płynie z falą burzliwą, dostrzeże ją łatwiej...
Z szumem górskiego potoku, z okrzykami radości, tryumfu, toczył się obok niego wąż hałaśliwy. Jego zdumione oczy poznawały znajomych, osoby, należące do najwytworniejszego towarzystwa stolicy, zmieszane z nędzą przedmieść.
Ale nie było czasu do powitań. Tłum toczył się z taką szybkością, iż Gaston musiał wytężyć całą uwagę, by się jego wzrok nie zgubił w tem morzu głów. Szukał tylko jednej głowy, szukał jej z zapartym oddechem, z bijące m sercem. W takim tłoku nie trudno o wypadek nieszczęśliwy. Tłum, choćby najwytworniejszy, jest zawsze cielskiem niesfornem, strachliwem. Dość cienia niebezpieczeństwa, Jakiegoś niemądrego, niczem nieuzasadnionego hasła do ucieczki, by stracił przytomność, by siał się ślepem, głuchem z trwogi zwierzęciem, powodowanem jedynie samolubstwem instynktu samozachowawczego.
Gaston widział inwalidów, widział Szwajcarów, policzkowanych, bitych przez drapichrustów z gębami zbójów. Krew w nimi zakipiała na ten widok, ale był bezsilny. Cóż znaczyły jego pistolety, jego szpada wobec tysięcy pięści?
Teraz chwiało się coś nad tłumem, coś, jakby garnek czerwony. Coby to mogło być? Na sztandar było to za małe, za okrągłe. Głowa, okrwawiona głowa ludzka... Niósł ją jakiś człowiek z ludu na pice, otoczony tłumem kobiet z rozpuszczonemi włosami.
— Na latarnię wszystkich czarnych! — wyły patryotki, tańcząc dokoła szczególnego sztandaru.
Gaston poznał tę straszną, pokaleczoną, krwią ociekłą głowę z szeroko otwartemi, szklistemi oczami: margrabia de Launay, komendant Bastylii!
Zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył, padł jego wzrok na pannę de Laval. Szła po drugiej stronie ulicy, popychana przez unoszący ją tłum. Była śmiertelnie blada, czepiała się rękami murów, jak gdyby je o pomoc błagała.
Pojechała z księżną d’Anville la Rochefoucaud, aby widzieć „zorzę wschodzącej wolności“. Przybyła na plac Bastylii w chwili, kiedy mosty warowni opadły. Serce jej uderzyło żywiej, i ona bowiem nienawidziła Bastylii, symbolu despotyzmu. Cisnąc się do przodu, zgubiła księżnę. Wchłonięta przez tłum, straciła swobodę ruchów.
Przybyła w nadziei, że bohaterstwo ludu podniesie jej duszę zwątpioną, uzdrowi, odświeży jej serce, zrażone do „czystego pierwotnego człowieka“ tem, co widziała na wsi i w miastach prowincyonalnych, co czytała w świstkach rewolucyjnych.
Jeśli kiedy, to w chwili wielkiego podniecenia, uniesienia i zapału, buchnie prawdziwa natura ludu wysokim, jasnym płomieniem szlachetności.
Tak się spodziewała. Uczył ją przecież Jan Jakób Rousseau, że tylko człowiek pierwotny umie być wspaniałomyślnym i cnotliwym.
A oto widziała, jak „zwycięzcy“ wyprowadzali z Bastylii inwalidów i Szwajcarów, jak pastwili się bez miłosierdzia nad żołnierzami, których całość poręczyli słowem. Tuż obok niej padł jeden z oficerów, zabity kolbami, tuż obok niej runął na bruk pan de Launay, zali łuty bagnetami, rozsiekany szablami. Głośnym płaczem wybuchnęła, kiedy ujrzała straszną, sponiewieraną głowę komendanta na widłach. Chciała uciec, schronić się przed tym ohydnym obrazem ludzkiej dzikości. Nie mogła. Tłum niósł ją z siłą wirów podwodnych. Szła, chwiejąc się, czepiając się murów, na pół umarła. Daremnie szukała w spojrzeniach ocierających się o nią kobiet z ludu przedmiejskiego jakichś błysków litości. Pijaną radość widziała wszędzie i taką tryumfującą nienawiść, iż zadrżała z trwogi. Gdyby się te patryotki i na nią rzuciły! Och... Była przecież w ich pojęciach także arystokratką, zdrajczynią.
Myślała już teraz tylko o własnem ocaleniu. Żeby się można gdzie schronić w jakiejś bramie, w jakiejś sieni... Zatrwożony instynkt samozachowawczy przesłonił jej straszną głowę pana de Launay, zwycięzców, patryotów, tłum.
Zbliżała się właśnie do jakiegoś kościoła; drzwi były otwarte. Tu będzie bezpieczną... Zebrawszy resztki sił, uczepiła się oburącz kamiennych schodów i wczołgała się po nich na czworakach.
Znalazłszy się w kościele, odetchnęła. Oparta o filar tuż przy wejściu, obrzuciła nawę zdziwionem spojrzeniem. Świątynia była pełna. Jakiś młody ksiądz stał na ambonie w komży i mówił coś, gestykulując żywo. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co mówił. Dopiero, kiedy ochłonęła po wrażeniach ostatnich godzin, zaczęła słuchać uważnie.
Nie słowo Boże spadało z ambony, jeno polityka. Ksiądz wzywał ludność przedmieścia do spokoju, do umiarkowania: „Nie burzcie powagi władzy, która was broni przed samowolą zbrodni, przed złością złych — wołał — nie obrażajcie dobrego króla, który kocha naród, myśli o jego szczęściu, nie słuchajcie nierozumnych szczekaczów, nie wiedzących, co czynią, dokąd dążą. Oto wzeszło zaledwie słońce wolności, a już płynie krew bratnia, krew francuska. Grzeszna to wolność, która plami się krwią niewinną. Wznieście się do wyżyn wolnych obywateli wolnego narodu, szanujcie cudze przekonania, aby wasze szanowano. Wszyscy pragniemy konstytucyi, swobody, wszyscy czujemy potrzebę przebudowy państwa, nie wyjąwszy króla, szlachty i duchowieństwa, których wy nazywacie niesłusznie wrogami ludu...“
— Nie słuchajcie tego obłudnika, tego kłamcy, to czarny — odezwał się głos, podobny do ryku wołu. — Z ambony z nim! Niech opowiada swoje androny starym babom. Arystokrata, pies, zdrajca!
Panna de Leval widziała, jak ksiądz podnosił ręce w górę, mówił coś jeszcze, ale jego głosu już nie słyszała. Pokryła go wrzawa piekielna. Słuchacze rozpadli się na dwie połowy, z których jedna usiłowała ściągnąć księdza z ambony, druga broniła go krzykiem, pięściami.
Ten gorszący obraz rył się we wnętrznościach „filozofki“, „entuzyastki wolności“ pazurami drapieżnego zwierzęcia. Dokoła niej huczał od kilku miesięcy wicher nienawiści. Dokądkolwiek spojrzała... w Zgromadzeniu Narodowem, w salonach, na ulicy, w miastach prowincyonalnych i po wsiach, w broszurach i gazetach, w kościele nawet, wszędzie, zewsząd syczała na nią tysiącogłowa, krwiooka żmija mściwej nienawiści. Na dnie tej nienawiści czuła pospolitą, nikczemną zawiść, wyciągającą chciwe ręce po cudze dobro. Zamiast purpurowego płomienia entuzyazmu, buchnął z duszy narodu francuskiego potok żółtej nienawiści, która pożerała wszystko, czego się dotknęła.
Przyparta do filaru, połykała panna de Laval gorzkie łzy rozczarowania. Już się nie łudziła, już odsłoniły przed nią wypadki, jakie przeżyła, głąb natury ludzkiej, już przestała wierzyć w nieomylność „nowej ewangelii“, którą tak gorąco miodem sercem ukochała.
Czuła się w tej chwili tak samotną, jak gdyby ją dokoła otaczała głucha pustynia, zasiana samymi grobami. Jeden tylko barwny, wonny kwiat rósł na tej pustyni, na tych grobach jej złudzeń. Cała jej dusza uczepiła się tego kwiatu życia, całe jej serce oplotło go. Gdzie jesteś, Gastonie? Dlaczego niema ciebie przy mnie w tej chwili?
Dokoła niej huczał wicher nienawiści, a ona, oderwana myślami od gorszącego obrazu, obejmowała tęsknotą miłości obraz inny, którego słodycz godziła ją z goryczą życia, rzeczywistości.
Z tej rozkosznej zadumy obudził ją ochrypły głos kobiecy.
— Patrzcie ją, jak się wystroiła.
Podniosła oczy.
Przypatrywało jej się kilka kobiet z gminu, od których czuć było wódkę. Przypatrywały się jej z taką zawistną nienawiścią, iż zadrżała.
— Arystokratka, stroi się, jak paw, żeby urągać swojem bogactwem naszym dziurawym spódnicom. Zedrzeć z niej te błyszczące gałgany!
Z głębi przerażonej duszy panny de Laval wypadł stłumiony krzyk: Boże, ratuj mnie!
Już dawno nie wzywała pomocy Boga. Filozofia nauczyła ją drwić z tej pomocy, z tego przesądu „nieoświeconych czasów“. Od chwili opuszczenia klasztoru zrzuciła z siebie „jarzmo religii“, hańbiące „wszelką rozumną, oświeconą kreaturę“. Nauczyła się przecież od Voltaira’a, że religia istnieje tylko dla kanalii.
Widziała tuż przy swojej twarzy brudne ręce, latające dokoła jej głowy z ruchliwością wężów, potem rzuciły się te ręce na nią, jak się rzuca plugawe robactwo na łup bezbronny, zerwały z niej kapelusz, darły ją za włosy, targały na niej suknie, połamały jej wachlarz, lornetkę, laskę. Ona broniła się instynktownemi odruchami mordowanego zwierzęcia, przypomniawszy sobie w tej okrutnej chwili Boga, modląc się bezładnie, porwanemi słowami, zaklęciami, łkaniem: Boże, zmiłuj się nademną, Ojcze nasz, wysłuchaj mnie, Panie, który jesteś... święć się Imię Twoje, wybaw mnie, w Imię Ojca i Syna...
Spadły z niej suknie strzępami, spadł gorset, brudne ręce rozerwały jej koszulę na piersiach.
W tej chwili ukazał się w kościele Gaston. Ujrzawszy, co się dzieje, wpadł między oszalałe kobiety, ujął hrabiankę w pół, wziął ją w ramiona i wybiegł na ulicę. Biegł szybko, nie oglądając się poza siebie, szukając oczami jakiego schronienia.
Ulica była już pusta. Zdaleka tylko było jeszcze słuchać okrzyki zwycięzców Bastylii.
Wpadł w jakąś boczną uliczkę, spostrzegł domek z ogródkiem, furtka była otwarta — wszedł.
Biegnąc, nie zauważył, że ciało hrabianki stało się w jego objęciach ciężkie, że głowa jej zwisła na jego ramieniu. Zemdlała. Ostrożnie ułożył ją na murawie, zdjął surdut i okrył nim obnażoną.
W ogródku była studnia. Nabrawszy kapeluszem wody, ukląkł przed zemdloną i zwilżył jej twarz.
Panna de Laval otworzyła oczy, spojrzała na niego zdziwiona, nie zdając sobie w pierwszej chwili sprawy z tego, co się stało. Z wracającą przytomnością wróciła jej pamięć, jasny płomień miłości zamigotał w jej źrenicach — usta jej okwiecił słodki uśmiech.
— Ukochany mój — szepnęła tak cicho, iż tylko ucho kochające mogło uchwycić ten szept ledwie poruszających się ust.
On przygarnął ją do siebie, ona przytuliła się do niego, drżeli oboje w pierwszym uścisku miłości, oblani żarami pierwszego pocałunku.
Nie przysięgali sobie miłości. Bicie ich serc przemawiało wyraźniej od gorących słów, od zaklęć i przysiąg.
Drzwi domku skrzypnęły, ktoś wchodził do ogrodu. Pierwszy Gaston oprzytomniał. Obejrzawszy się, spostrzegł jakąś starszą kobietę, należącą, jak poświadczały jej suknie, do gminu miejskiego. Szła ku nim.
Podniósłszy się, zbliżył się Gaston do niej.
— Przepraszam panią — rzekł — że prezentuję się pani w tym stroju (był bez surduta, w kamizelce), jestem wice-hrabia de Clarac, członek Zgromadzenia Narodowego.
Kobieta uśmiechnęła się.
— Niepotrzebnie pan wice-hrabia przeprasza odezwała się. — My kobiety z ludu jesteśmy do takiego stroju przyzwyczajone. Nasi mężowie i bracia kładą surduty tylko wtedy, kiedy wychodzą na miasto.
— I przepraszam panią, że ośmieliłem się schronić z hrabianką de Laval do jej ogrodu przed dzikością pijanych wiedźm.
— Z hrabianką de Laval, z hrabianką Zofią? — zapytała kobieta zdziwiona.
— Tak, z hrabianką Zofią — potwierdził Gaston.
— Któżby nie znał na naszem przedmieściu tej szlachetnej, dobroczynnej damy? Setki ubogich nie umiera z jej łaski z głodu. Któż ośmielił więc znieważyć hrabiankę?
Kiedy Gaston opowiedział okrutną przygodę panny de Laval, pokiwała właścicielka ogródka głową.
— Tak — rzekła — zaczynają się w naszym kochanym Paryżu dziać rzecz niesłychane. Wszyscy próżniacy i pijacy nazywają się patryotami, grożąc nam, spokojnymi, pracowitym robotnikom, latarnią. Że też nasz kochany król nie nauczy tych łajdaków moresu.
Zbliżywszy się do panny de Laval, przyklękła.
— Niech się panna hrabianka nie boi prostej kobiety — mówiła głosem miękkim — nie należę do owych patryotek, które za trzy liwry dziennie i butelkę gorzałki krzyczą od świtu do nocy: Niech żyje stan trzeci! i lecą wszędzie z wrzaskiem i klątwą, gdzie im ci próżniacy z Palais Royal każą lecieć. I między nami na przedmieściu, są arystokraci, co wierzą w Boga, szanują króla i nie zazdroszczą nikomu pełniejszej miski i lepszego przyodziewku. Bardzo te pijaczki pannę hrabiankę skrzywdziły? Biedna, dobra pani.
Nawet nie przypuszczała właścicielka ogródka, ile pociechy spadało z jej słów życzliwych kroplami kojącego balsamu w serce panny de Laval. Więc nie wszyscy, których los rzucił w niziny, spoglądają z zazdrosną nienawiścią ku wyżynom społecznym, więc we wszystkich warstwach biją serca uczciwe?
— Bardzo, bardzo pani dziękuję za słowa życzliwe — odezwała się, szczerze wdzięczna.
— Może mogę czem służyć pannie hrabiance? Proszę rozkazywać.
Surdut Gastona, który ją okrywał, przypomniał pannie de Laval bezlitosne dzieło patryotek z przedmieścia św. Antoniego. Była prawie naga.
— Kiedy pani na mnie już taka łaskawa — mówiła przyciszonym, zakłopotanym głosem wstydu — to prosiłabym o pożyczenie mi jakiej chustki i spódnicy. Wszystko zdarły ze mnie te straszne kobiety.
— I mnie przydałaby się, jaka bluza i czapka robotnicza — odezwał się Gaston. — Bezpieczniej dziś na ulicach w sukniach ludu.
Wieczór zarzucił już na Paryż gęsty, ciemny welon, kiedy Gaston i panna de Laval, przebrani za robotników, opuszczali ogródek dobrej kobiety.
Cala ludność przedmiejska wyroiła się na ulice. Wszędzie było widać rozprawiające, gestykulujące gromadki, było słychać perorujących agitatorów.
Nikt nie zwracał uwagi na dwoje młodych ludzi w sukniach robotniczych. Bez przeszkody wydostali się z przedmieścia, mając nadzieję, że spotkają gdzie po drodze jaki powóz. Ale ruch koło zamarł dziś w mieście. Nawet fiakry wróciły do remiz, nie chcąc się narazić na wybryki różnych pauprów. którzy gospodarowali od samego rana w Paryżu.
Im więcej zbliżali się do śródmieścia, tem trudniej było przedostać się przez tłumy napełniające ulice. Całemi bandami, zalewając nawęt boczne chodniki, szli „zwycięzcy Bastylii“, obnoszący na pokach, na widłach po całem mieście, swoje trofea: głowy zamordowanych oficerów i żołnierzów, uciętą rękę inwalidy, — dobrodziejkę, zbawczynię Paryża.
Strasznie wyglądały te głowy, zeszpecone ranami, oblepione zastygłą, zczerniałą krwią w blaskach latarni i pochodni. Ze zgrozą, drżąc jak w febrze odwracała się od nich panna de Laval, tuląc się do Gastona.
Naśladując dorosłych, przeciągały ulicami gromadki dzieci, niosąc na kijach ucięte głowy kotów i drobiu. I one wolały:
— Na latarnię arystokratów!
Na widok ten zakryła panna de Laval oczy ręka, szepcąc:
— O, jak okrutnym, jak podłym jest człowiek...





XVI.

Była godzina ósma z rana, kiedy Ludwik XVI wsiadał do karety galowej. Spowiadał się dziś, komunikował, żegnał się z żoną, z dziećmi, tuląc je długo w objęciach, jakgdyby je opuszczał na zawsze.
Jechał do Paryża[5].
Przodem szło czterech trębaczów, wygrywających wesołe fanfary, za trębaczami postępowała gwardya szwajcarska, przypominająca wiek piętnasty dużemi, piórami ozdobionemi kapeluszami, białemi fryzami, bufiastemi spodniami i halabardami; za Szwajcarami posuwała się kareta królewska, za przężona w ośm koni, otoczona z boków, zakryta z tyłu gwardyą szlachecką. Pierwsze nazwiska Francyi i najurodziwsza młodzież rycerska miały zaszczyt strzedz osoby pana. Niebieskie surduty i czerwone spodnie gwardzistów lśniły srebrnemi i złotemi haftami.
Trębacze wygrywali wesołe fanfary, konie, zachwycone pogodnym dniem lipcowym, podrzucały łby. Dokoła w wilach i wioskach śmiało się pełne życie zielenią drzew, wonią barwami kwiatów, a król spoczywał w złocistej, oszklonej karecie, smutny, osowiały, milczący.
Spowiadał się dziś i przyjął Komunię św., jakby szedł na śmierć. Bo nie wiadomo, co go spotkać może tam, w tem gwałtownem mieście, które objął już pożar rewolucyi. Komendanta Bastylii i jej oficerów zamordowali okrutnie ci, którzy nazwali się patryotami, pana de Flesselles, przełożonego kupców, zabili, jak wściekłego psa, na ulicy, utworzyli milicyę narodową, mianowali mera Paryża.
Każdy z jego poprzedników byłby po tem, co się stało, nie w złocistej, oszklonej karecie wkroczył do Paryża, jeno na koniu, na twardem siodle z mieczem w garści, na czele wojska i byłby się zapytał: Kto ośmiela się rządzić we Francyi bez woli i wiedzy jej gospodarza?
Ale dobry Ludwik XVI umiał się tylko modlić i znosić cierpliwie wszelkie zniewagi.
Był przecież jeszcze królem, a Zgromadzenie Narodowe i Paryż robili wszystko bez niego, jak gdyby wcale nie istniał.
Od kilku dni czuł, rozumiał, że trzeba się nareszcie ruszyć, postanowić coś, rzucić na chwiejącą się szalę wypadków potężne środki, jakimi dotąd rozporządzał i zwrócić wspienioue fale rewolucyi w spokojne łożysko naturalnej, bezkrwawej ewolucyi prawodawczej; ale te wypadki, niesione wichrem nadchodzącej burzy, pędziły tak szybko, a on myślał, namyślał się tak wolno... Zanim się namyślił nad tem, co się dziś stało, jutro wytworzyło już nowe, trudniejsze położenie.
Zrażone jego bezradnością, opuściło go najbliższe otoczenie. Wczoraj, nie czując się bezpiecznymi pod opieką tak słabego króla, uciekli z Francyi: hrabia d’Artois z synami, książęta de Bourbon, d’Enghien, de Conti, Polignacowie, marszałkowie de Broglie i de Castries. Za tymi pierwszymi emigrantami pójdą wkrótce inni, całe tłumy.
Król namyślił się nareszcie, znów o kilka godzin, o kilka dni za późno, jak zwykle. Ulegnie woli narodu, uzna, uprawomocni wszystko, co się dotąd stało, nie będzie się opierał potężnemu prądowi chwili, nad którym nie umiał zapanować, którego nie umiał poprowadzić pewną ręką zdolnego sternika. Może ta jego powolność przekona naród, że król chce iść z narodem, że pragnie jego szczęścia. Nie wiedział biedny, że rozpętane namiętności nie szanują słabej dobroci, że poddają się tylko sile, że rewolucye pastwią się bez miłosierdzia nad zwyciężonym.
Wczoraj był sam, bez świty, w Zgromadzeniu Narodowem, aby sobie tem zaufaniem zjednać serca przedstawicieli narodu; dziś jedzie do Paryża pokłonić się stolicy Francyi i rozgrzeszyć ją swoją sankcyą królewską ze wszystkich gwałtów ostatnich dni.
Tak nakazywała mu jego zacna dusza, czująca wstręt do rozlewu krwi i jego słabość, niezdolna do czynu męskiego. Ale ta zacna, słaba dusza była duszą królewską, dziedziczką władców wielu wieków. Przeto odczuła rozmyślne upokorzenia, do jakiego ją Zgromadzenie Narodowe pospołu z Paryżem zmusiło.
Spochmurniał jeszcze więcej Ludwik, gdy ujrzał w Sevres milicyę paryską. Czekała tam na niego, aby zluzować Szwajcarów i gwardyę szlachecką. Patryoci nie chcieli wpuścić do stolicy tych „lokajów despotyzmu“.
Król namyślał się przez chwilę: jechać dalej, wrócić? Jemu, królowi Francyi, nie było wolno wjechać do stolicy Francyi w otoczeniu jego wiernej straży, zbuntowane miasto narzucało mu gwardyę, której on nie znał, którą widział po raz pierwszy. Był to nowy policzek.
I po raz pierwszy spostrzegł na kapeluszach improwizowanych żołnierzy trójkolorową kokardę, jaką się Paryżowi podobało ogłosić znakiem narodowym. Jak gdyby Francy a nie posiadała przesławnej, białej kokardy Burbonów, która prowadziła wojska francuskie od lat ośmiuset na wszystkie pola bitew, którą nosili z chwałą dla ojczyzny: Kondeusz, Turenne i marszałek de Saxe. Więc nawet w drobiazgach postanowili patryoci zerwać z tradycyami przeszłości, więc nawet odwiecznych, czcigodnych jej pamiątek nie chcieli uszanować.
Król pobladł. Doznał w tej chwili uczucia, jak gdyby się zapadał z całą przeszłością Francyi głęboko, aż na samo dno zapomnienia.
Jechać dalej, czy wrócić?
Jeżeli wróci, będzie musiał posłać jeszcze dziś wierne dotąd koronie pułki francuskie i najemne do Paryża, będzie musiał przemówić do zbuntowanego miasta mową rozgniewanych władców i krew; jego poddanych zrosi obficie bruk jego stolicy. Nie, nie, on tego nic chce, on, król francuski nie będzie zabijał Francuzów. Niech się dzieje, co chce...
Przeżegnał się, przykazał swojej gwardyi czekać na niego i dał znak do pochodu.
Jeszcze żaden król francuski nie wjeżdżał do Paryża tak cicho, tak smutnie, jak on. Milicya stolicy nie przyjęła go radosnymi okrzykami, sztandary nie oddały mu należnego naczelnemu wodzowi pokłonu, wesołe fanfary nie oznajmiały przybycia pana Francyi. W milczeniu prowadziła go gwardya narodowa, jak gdyby eskortowała więźnia.
I więźniem czuł się Ludwik XVI, bo nie z własnej woli jechał do Paryża, lecz zmuszony brutalną przemocą groźnych wypadków.
Bez miłości, z żalem spoglądał przez szyby karety na milicyę, na ten naród uzbrojony, który jeszcze temu kilka tygodni był tak blizki jego sercu, tak ukochany, iż ufał mu, jak sobie. Tych dobrych, świętych złudzeń i uczuć już się pozbył. Już nie wierzył w miłość narodu, który obszedł się z nim, jak z obcym, jak z wrogiem, który posądzał go o zamiary zbrodnicze, o nową noc św. Bartłomieja — jego najłagodniejszego króla Francyi, nie umiejącego skrzywdzić nikogo, nawet szorstkiem słowem.
Bez miłości, niepokojony przeczuciem nieszczęścia, zbliżał się do Paryża, do tego ukochanego grodu królów francuskich.
Ale oto już rogatki.
Astronom Bailly, wybrany merem Paryża bez wiedzy i zezwolenia korony, czekał tu na czele członków komuny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł, podając Ludwikowi na srebnej tacy klucze miasta — przynoszę Waszej królewskiej Mości klucze dobrego miasta Paryża; — są to te same klucze, które stolica Francyi ofiarowała kiedyś Henrykowi IV. Henryk IV zdobył napowrót swój naród. Dziś zdobywa naród swojego króla.
Ten ładny, zręczny frazes nie potrącił w sercu Ludwika o struny tkliwe. Znał on przecież już dobroć „dobrego Paryża“ i wiedział, „jak naród zdobył swojego króla“. Nawet w tej chwili uroczystej nie oszczędzono mu zniewagi. W pochodzie rozpoznał armaty, zdjęte z murów Bastylii.
Cały Paryż wyległ na ulice, tworząc szpaler dla króla.
Szpaler oryginalny...
Wslzędzie, gdzie Ludwik spojrzał, widział broń, pamiętającą dawne czasy. Wszystkie składy starej broni, nieużywanej od lat stu, dwustu, złupił lud i ustroił się w zabytki historyczne, w wymownych świadków sławnej przeszłości, jak gdyby chciał urągać jawnie tej przeszłości w obliczu jej dziedzica i żywego przedstawiciela. Hełmy rycerskie, napierśniki, halabardy, odwieczne rusznice i ogromne miecze lśniły w blaskach słońca.
Tym dziwacznym szpalerem, robiącym wrażenie maskarady, posuwał się orszak wspaniały. Pochód otwierała konna gwardya Paryża. Trzy tysiące zamożniejszej młodzieży szlacheckiej i mieszczańskiej wsiadło na koń, aby eskortować króla. Za kawaleryą stolicy postępowała gwardya francuska, ta, która zdradziła naczelnego wodza w chwili ciężkiej, poprzedzona sztandarami i armatami, zabranemi w Bastylii; potem szli rzędami członkowie Zgromadzenia Narodowego, za nimi piesza milicya, w końcu margrabia de la Fayette, młody, piękny, wytworny, na białym koniu, od dwóch dni naczelnik siły zbrojnej rewolucyi.
Tuż przed sobą, przed swoją karetą widział Ludwik tłum kobiet w bieli, niosących w ręku kwiaty i gałązki laurowe. Przekupki, „damy z hal“, które zasłyną wkrótce smutną sławą okrutnych, krwiożerczych furyi, sławą drapieżnych „bachantek nowego boga Liber“, wybrał Paryż na przedstawicielki płci pięknej najwykwintniejszego miasta świata cywilizowanego.
Coraz więcej mierzchła twarz Ludwika. Z głową pochyloną jechał wśród żywego szpaleru, z którego padały na niego spojrzenia ponure, z którego wylatywał od czasu do czasu okrzyk: vive la nation! jakgdyby mu chciał przypomnieć, że teraz nie on rządzi w Paryżu, jeno lud paryski, co się nazwał narodem, suwerenem.
Muzyka grała: Où peut-on être mieux? naród-suweren radował się: vive la nation! a król dławił się żółcią upokorzenia, zbyt gorzkiej nawet dla jego łagodnej duszy. Paryż wlókł go przez jarzmo kaudyńskie, jak pokonanego, zdeptanego wroga, policzkował jego bezsilność bogatą wystawą swojej siły. I to za co? Za jego dobroć, za jego jak najlepsze zamiary.
Ludwik czuł się po raz pierwszy w życiu obcym wśród własnego narodu, zaczął się lękać tego uzbrojonego tłumu, on, który wierzył jeszcze temu kilka tygodni, że król francuski może spać we Francyi spokojnie wśród największej burzy.
Kiedy tak siedział w złocistej karecie, otoczony zewsząd murem strzelb i pik, zaprzątała go tylko jedna myśl: żeby się jak najprędzej wydostać z tego strasznego miasta; zrobię wszystko, zgodzę się na wszystko, byle wrócić jak najprędzej do Wersalu, do swoich.
Skwapliwie przyjął do kapelusza trójkolorową kokardę, którą mu Bailly podał na progu ratusza, szybko wszedł do ponurej sieni ponurego gmachu, który miał się niezadługo zamienić w jaskinię morderców.
Zdziwił się.
W sieni ratusza oczekiwał go szpaler, jeszcze niezwyklejszy od pierwszego, ulicznego. W dwóch rzędach ustawili się tu członkowie różnych tajnych związków, tworząc nad nim ze szpad „sklepienie stalowe“. Nie wiedział, że masoni czczą w ten sposób tych, których przyjmują do swego grona.
Jeden z masonów, Monc’eau de Saint-Méry przemówił do niego:
— Zawdzięczasz koronę swojemu urodzeniu, odtąd będziesz ją zawdzięczał tylko swoim cnotom.
Nie zrozumiał groźby, ukrytej w tej przemowie, nie słuchał, co do niego mówiono, pochłonięty jedną, tą samą ciągle myślą: żeby się ta męczarnia jaki najprędzej skończyła...
W sali ratuszowej, z tronu, który dla niego ustawiono, wysłuchał w milczeniu sprawozdania wypadków ostatnich dni i rewolucyi miasta. Nie opierał się niczemu. Milicyę narodową uznał, wybór Bailly’ego i Laffayette’a potwierdził, obiecał odwołać dymisyę Neckera i oddalić wojska z okolic Paryża.
Odetchnął... Wszystko dał narodowi, czego tylko od niego żądano... Chyba go teraz zostawią w spokoju.
Żegnały go okrzyki: niech żyje dobry król! On uśmiechał się na prawo i lewo — bladym uśmiechem sztucznej uprzejmości, nie zwracając uwagi na hałaśliwe objawy uszczęśliwionego ludu paryskiego, z którego słowo królewskie zdjęło strach przed wojskami królewskiemi. Tyle już razy dziękowano mu wdzięcznemi okrzykami i tyle już razy nie zadowolniła jego uległość apetytów rewolucyi... Przestał wierzyć w szczerość, w trwałość dobrych uczuć narodu.
Nareszcie...
Siedział w karecie i opuszczał rozkołysane namiętnościami miasto. Prędzej, prędzej...
Uczuł się bezpiecznym dopiero wtedy, gdy znalazł się wśród swojej gwardyi szlacheckiej. Ta go nie zdradzi, nie znieważy...
Był już późny wieczór, kiedy stanął w Wersalu. Tu witała go rodzina i służba łzami, uściskami, jak gdyby wracał z krwawej bitwy.
— Uciekajmy z tego nieszczęsnego kraju — prosiła królowa, łkając — twoja ręka nie powstrzyma burzy, która idzie na nas.
Ale Ludwik, uspokojony już, czujący się bezpiecznym w Wersalu, odrzekł:
— Wszystko im dałem, czego tylko chcieli, nawet ze zbrodni rozgrzeszyłem ich; burza minęła, nie potrzebujemy się już niczego obawiać.

∗                         ∗

W chwili kiedy rodzina królewska witała w Wersalu króla, jak gdyby wracał z krwawej bitwy, w Paryżu, w Palais Royal, w wytwornych, setką świec woskowych oświeconych, pensowym adamaszkiem wybitych salonach restauracyi Méot’a obchodzili najgorętsi entuzyaści wolności wykwintnym obiadem walne zwycięstwo, odniesione nad koroną, nad władzą królewską. Długi stół, zastawiony srebrami i kryształami, obsiedli: Mirabeau i Lafayette, bracia Lameth’owie i Duport, astronom Bailly i chemik Lavoisier, Condoreet, Aleksander de Beauharnais, książęta de la Rochefoucauld i d’Aiguillon, generał Custine, Le Chapelier, Rabaut-Saint-Etienne, Thouret, dwaj Troudaine’owie, poeta Andrzej Chénier i adwokat Barnave — szlachta, uczeni, poeci.
Stół był wyborny, najlepszy w całym Paryżu, wino doskonałe, najstarsze z wszystkich restauracyi stolicy, służba, wytresowana znakomicie, wzięta z wielkich domów magnackich.
Żywo szła gawęda, tryskająca dowcipem francuskim, szybko następowały po sobie toasty: niech żyje wolność, niech żyje Zgromadzenie Narodowe, niech żyje naród i t. d.
Zarumieniły się twarze biesiadników od starego wina i od młodych, różowych nadziei.
Wesoły, szczęśliwy śmiech zadowolonych, nasyconych pragnień trzepotał się nad stołem.
Bo dlaczegóż nie mieli się weselić?
Wszystko, o czem marzyli w snach najśmielszych, o czem nie śmieli jeszcze temu kilka tygodni myśleć głośno, stało się ciałem, prawdziwą, żywą rzeczywistością. Główni nieprzyjaciele wolności, najprzedniejsi dworacy z bratem królewskimi na czele, uciekli z Francyi, król pokłonił się rewolucyi, wojska przestaną jutro straszyć Paryż. Zgasł blask korony Burbonów, prysła władza królewska, ukorzywszy się przed Zgromadzeniem Narodowem. Teraz będą oni, wybrańcy narodu, rządzili Francyą...
Człowiek szczęśliwy przebacza urazy, całuje się chętnie nawet z wrogiem.
Obok wielkiej sali, w małym pokoiku, przy małym stoliku siedziało dwóch czarnych, ksiądz Maury i kawaler Cazalès.
Niech dziś licho weźmie takie lub inne przekonania, bitwy na języki, gwałtowności sejmowe... Jesteśmy zwycięzcami, a cnotą zwycięzców powinna być wspaniałomyślność. Chodźcie do nas, czarni, siadajcie, bawcie się z nami.
Le bonhomme Bailly, jeszcze temu kilka dni skromny uczony, tkwiący cały w cyfrach, lunetach, teleskopach, dziś mer Paryża, mocarz, władca, le roi Sylvain, jaki goi już lud nazywa, chudy, wyschły starowina, poczciwy, zacny od czuba do pięt, podszedł do stolika czarnych i zapraszał ich z dobrotliwością dobrego serca:
— Złączcie się z nami, panowie, będzie nam razem weselej, prosimy, bardzo prosimy.
Podniósł się ksiądz Maury.
— Dziękujemy uprzejmie za łaskawość panów rzekł — korzystać z niej jednak nie możemy, bo nie podzielamy radości panów.
— Dlaczego? — zawołał Bailly — dzień dzisiejszy zrównał nas... oszlifował wszelkie chropowatości naszych odmiennych przekonań. Jesteśmy od dnia dzisiejszego wszyscy wolnymi obywatelami wolnej Francyi.
— Nie wszyscy, panie merze.
Przy wielkim stole, w wielkiej sali nastała cisza. Entuzyaści wolności słuchali.
Bailly wzruszył ramionami.
— Nic nie rozumiem: — bąknął.
— My, duchowni, staniemy się wkrótce paryasami Francyi — mówił ksiądz Maury. — Którzy się nazwali patryotami, odmówią nam w naszej ojczyźnie dachu nad głową, chleba, powietrza i wody.
— A nas, szlachtę, ścigać będą od wsi do wsi, od miasta do miasta, jak szkodliwe, drapieżne zwierzęta — odezwał się Cazalès.
— Obiecujemy panom koleżeńską protekcyę — zawołał Aleksander Lameth, maczając usta w szampanie.
— Lękam się, żeby ta protekcya nie była panom wkrótce potrzebniejszą aniżeli nam.
— Nam, twórcom wolności, wodzom narodu? Pan żartuje, panie kawalerze — dziwił się Duport.
— Wam, twórcom wolności, wodzom narodu — odpowiedział Cazalès. — Właśnie dlatego, że stoicie na czele ruchu wywrotowego, jesteście więcej od nas narażeni na okrutne kaprysy zmiennej łaski tak zwanego narodu, który lubi ogromnie patrzeć na spadające głowy swoich wodzów, o czem pan, panie radco parlamentu, jako znawca rewolucyi przeszłości, powinieneś wiedzieć. My, zwani czarnymi, wiedząc doskonale, co nas czeka z chwilą, gdy lud obejmie dziedzictwo królów, będziemy przezorniejsi i postaramy się uniknąć wątpliwej przyjemności oburzania się na szubienicy na podłość ludzką — uciekniemy po prostu; wy zaś, filozofowie, patryoci, ufni w zasługi, położone dla wolności, będziecie wierzyli dopóty w dobroć, szlachetność i uczciwość pierwotnego człowieka — jak wam wasz prorok Rousseau nakazuje — dopóki was zbirowie rewolucyi nie wezmą za kołnierz, aby was zawlec na szafot.
Tak niespodziewanym był dysonans, jaki Cazalés rzucił w powszechne szczęśliwe wesele biesiadników, iż odpowiedział mu głośny śmiech.
Ten śmiech nieopatrzny, optymistyczny byłby ta był uwiązł w gardłach, dławił ich gorzką żółcią, gdyby mogli byli uchylić rąbka niedalekiej przyszłości. Bailly, Beauharnais, Barnave, Andrzej Chénier, Custine, Le Chapelier, Rabaut-Saint-Etienne, Troudaine’owie, Lavoisier zginą na gilotynie, o piwami przed śmiercią przez naród, jako zdrajcy, Condorcet otruje się w więzieniu, księcia de la Rochefoucauld zamordują patryoci w Gisors, książę d’Aiguillon, Lamethowie, Laffayette i Duport będą się salwowali ucieczką przed „wdzięcznością narodu“ a Mirabeau zdąży umrzeć w samą porę, w chwili, kiedy lud paryski będzie wołał już za nim na ulicy:
— A la lanterne!
Śmiali się biesiadnicy dobrym śmiechem optymizmu. Nie śmiał się jedyny Mirabeau. On jeden z pomiędzy wodzów rewolucyi patrzał wzrokiem orła w zakryte jutro, i zaczął się tego jutra obawiać. Nauczył go okrutny samosąd zwycięzców Bastylii, jak roznamiętniony tłum wykoszlawia, zniesławia wolność.
— A pan, panie opacie — odezwał się, zwracając się do księdza Maury’ego — dlaczego pan nie podziela naszego entuzyazmu?
— Bo nie wierzę w wolność w rozumieniu waszej filozofii, bo patrząc jako spowiednik w konfesyonale od lat trzydziestu w serca ludzkie, wiem, że człowiek jest kreaturą tak samolubną, przewrotną a złą, iż tylko powaga religii i prawa, wykonywanego przez silny rząd, zdoła okiełznać jego drapieżne instynkty i nienasycone nigdy apetyty. Wasza filozofia zburzyła powagę religii i władzy i dlatego zginiecie razem z nami. Zamordują was ci, których ze strachu przed koroną powołaliście do swojego boku, wmówiwszy w nich lekkomyślnie prawo do rządów, zbezczeszczą was, sponiewierają, shańbią rozpętane przez was namiętności i pożądliwości ciemnego tłumu.
— Nie zbezczeszczą nas, nie shańbią — zawołał Duport — bo powstrzymamy barbarzyński rozpęd tego rozjuszonego byka. Ciemnego tłumu nie dopuścimy do rządów.
— Nie dopuścicie? A jakże dokonacie tej sztuki? — rzekł Cazalès. — Was jest stu, dwustu, powiedzmy tysiąc, a ich miliony. Rozpętaliście potęgę żywiołu i chcecie go powstrzymać? Jak? czem? Zburzyliście powagę władzy, i chcecie, aby wam tłum, nauczony przez was bezkarności, swawoli, był posłuszny? Uciekajcie z nami za granicę, póki czas, albo starajcie się przywrócić powagę władzy królewskiej. Lepszymi, przyzwoitszym jest zawsze rząd rasy, przywykłej od szeregu lat do rozkazywania, aniżeli dyktatura wczorajszych niewolników.
Mirabeau słuchał z głową pochyloną. Kiedy jego towarzysze bawili się pesymizmem czarnych, on myślał o tem: w jaki sposób dźwignąć z pohańbienia koronę, wzmocnić znów władzę króla, którą pomógł zniszczyć.

∗                         ∗

W ogrodzie, naprzeciw okien restauracyi Méot’a, siedzieli: Danton i Desmoulins. I oni obchodzili zwycięstwo, odniesione przez naród nad koroną, ale nie tak bogato, jak uznani wodzowie rewolucyi. Ich puste kieszenie stać było tylko na buteleczkę taniego wermutu.
Desmoulins promieniał cały, bo obchodził dziś święto podwójne. Jego dusza patryoty gorzała płomieniem dumy, jego serce zakochanego drżało rozkoszą miłości.
Nareszcie... Patryota Duplessis, zniewolony sławą patryoty Destmloulinsa, otworzył mu drzwi zamkniętego dla niego dotąd domu, pozwolił mu się starać jawnie o rękę ślicznej Lucylli.
— Ktoby się tego spodziewał — mówił Kamil. — Król przybył sam do Paryża pokłonić się narodowi. Niech żyje wolność!
— To dopiero początek końca — rzekł Danton. — Ja zawołam: niech żyje wolność! dopiero wtedy, gdy tacy golcy, jak my, zamiast się truć tanim wermutem, będziemy biesiadowali w salonach Méot’a, wyrzuciwszy z nich arystokratów i bogatych mieszczuchów.

KONIEC.




  1. Ustęp powyższy wyjąłem z Desmoulinsa „La France libre“.
  2. Dnia 9 czerwca 1789 r.
  3. Dnia 17 czerwca 1789 r
  4. Dnia 23-go czerwca 1789 r.
  5. Dnia 7-go lipca 1789 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.