Błyskawice/Tom I/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błyskawice |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Czwarty dzień maja rozpiął nad Wersalem niebo tak pogodne, iż najlżejszy obłoczek nie kalał przeczystych lazurów. Woń kwitnących bzów i jaśminów uperfumowała miękkie, ciepłe powietrze, chłodzone wachlarzem łagodnego wietrzyku.
Cały wytworny Wersal stał na balkonach i w oknach pałaców, hotelów, domów, ustrojonych w dywany, kwiaty, wieńce, i świecących w blaskach słońca białymi marmurami po obu stronach ulicy, która prowadzi z Notre-Dame do kościoła św. Ludwika. Milczące szeregi pstrego tłumu rozwinęły się wzdłuż ścian, powstrzymywane szpalerem gwardyi francuskiej i szwajcarskiej.
Wszystkie głowy, wszystkie oczy zwróciły się w stronę Notre-Dame, niecierpliwie, ciekawe.
— Idą! — przepłyną? nad tłumem szept stłumiony.
Szli, zbliżali się.
Szpalerem gwardyi francuskiej i szwajcarskiej szli wybrańcy narodu, wysłani do Stanów Generalnych, przodem stan trzeci w czarnych, poważnych sukniach bez żadnych ozdób za przedstawicielami mieszczaństwa szlachta, szeleszcząca jedwabiami, koronkami, piórami, lśniąca złotymi haftami i kosztownemi sprzączkami, w kapeluszach Henryka IV, w płaszczach Ludwika XIII, w surdutach Ludwika XV — w końcu duchowieństwo w purpurze kardynałów, w fioletach i gronostajach biskupów, prałatów i w zwykłych sutannach lub habitach niższego kleru.
Tysiąc stu ośmdziesięciu sześciu posłów wybrała Francya, cały kwiat narodu, wszystkie wielkie historyczne nazwiska, najznakomitszych prałatów i duchownych, najświatlejszych mieszczan, adwokatów, lekarzów, przemysłowców, kupców i rolników, wszystko, co się czemś odznaczyło, wyróżniło w przeszłości, co się odcinało od szarego, biernego tłumu w stolicy lub na prowincyi, na wielkiej scenie działalności publicznej, albo w ciasnych ramach miast i miasteczek, w małem kółku spraw miejscowych.
Uroczyście, w skupieniu posuwali się posłowie. Bo czuli, że niosą na swoich barkach losy przyszłej Francyi, bo wiedzieli, że wszystkie cierpienia nędzy, głodu, nieurodzajów, mrozów, wszystkie łzy i nadzieje wydziedziczonych, wszystkie ambicye upokorzonych wyciągają do nich błagalne ręce: nakarmcie nas, przytulcie, otwórzcie dla naszych zdolności i talentów na rozcież bramy pracy, zasługi i wolności! bo rozumieli, że powinni wcielić pragnienia i marzenia swojego czasu, znaleźć lekarstwo na trawiącą gorączkę, która pożerała chore ciało pięknej Francyi od lat czterdziestu.
I w tej chwili, kiedy szli do kościoła św. Ludwika na uroczystość otwarcia Stanów Generalnych, nie zwoływanych, zaniechanych od roku 1614, byli wszyscy przejęci posłannictwem historycznem, jakie mieli spełnić, chcieli je spełnić uczciwie, szczerze, wierzyli, że wrócą krajowi rozgorączkowanemu, drgającemu już w konwulsyach anarchii, spokój, że dadzą mu szczęście. Duch zgody, najlepszych chęci i zamiarów, najczystszych uczuć obywatelskich przenikał, spajał wszystkie stany, duchowieństwo, szlachtę i mieszczaństwo w jedno zwarte, paryotyzmem złączone ciało. Gdyby im ktoś w tej chwili uroczystej był powiedział, że niemądre doktryny, pospolite ambicye ludzkie, zawiść i nienawiść, strach przed rządem i motłochem, wpadną pomiędzy nich wichrem i poszarpią ich na strzępy wrogich sobie stronnictw, że ich najlepsze chęci i zamiary rozniecą, rozdmuchają pożar, jakiego dotąd Francya nie widziała, że oni sami, kwiat narodu zginą, pierwsi w tej krwawej lunie, oplwani przez swoich wyborców, przez swoich dzisiejszych wielbicielów, byliby spojrzeli na niego, jak na szaleńca.
Maj roztoczył wszystkie swoje wdzięki nad Wersalem, umalował niebo przeczystymi lazurami, zapalił na nich słońce promienne, zmienił powietrze w wonny, uzdrawiający balsam, rozrzucił pełną, hojną dłonią miliardy kwiatów w ogrodach, na łąkach, na polach, wyczarowywał z każdego drzewa, z każdej rośliny życie, barwy, radość, poezyę, serce ludzkie rozedrgał dobremi nadziejami.
Z góry, z okien, z balkonów sypały się na posłów stokrotki, niezapominajki, goździki, róże, lilie, wieńce dębowe i laurowe, uśmiechy i życzliwe spojrzenia pięknych kobiet; na dole, w ulicy owiewał ich szept podziwu ludu. Zewsząd otaczały ich ramy jasne.
Dlaczego nie mieliby wierzyć w jasne jutro, w szczęśliwe spełnienie szlachetnych zamiarów? Chcieli przecież wszyscy tylko dobra powszechnego.
Wierzyli...
Wierzył nawet Mirabeau, nawet ksiądz Maury, najlepsi z całej gromady znawcy zmiennych, samolubnych serc ludzkich. Pierwszy, szlachcic, należący do notablów Prowancyi, szedł w oddziale posłów mieszczańskich; drugi, plebejusz, syn szewca, trzymał się tuż za książętami Kościoła, za arystokracyą duchowieństwa. Mirabeau’a odtrącili swoi, wzgardzili nim, jak trędowatym, przeto wyciągnął rękę do mieszczaństwa, a mieszczaństwo pochwyciło skwapliwie na swoje szczęście, na swoją chwałę tę rękę potężną.
Wierzyli wszyscy w jasne jutro; wielu z posłów miało łzy szlachetnego wzruszenia w oczach. Chwila podniosła podnosi serca i dusze ludzkie.
Na balkonie pałacu pani de Bar stała panna de Laval. Jej dusza piła z radością, z zachwytem entuzyazmu uroczyste wrażenie. Stało się, o czem marzyła. Naród będzie odtąd radził o sprawach narodu; jego przedstawiciele będą w jego imieniu rządzili i sądzili. I skończy się samowola królów i dworaków: cnota, praca, talent i zasługa zepchną z piedestału władzy samolubstwo. pochlebstwo, zręczność, przywileje i uroszczenia; powszechne szczęście, oparte na wolności, jakie zapanuje teraz we Francyi, pogodzi ubogich z bogatymi...
Gdyby się nie była wstydziła otaczających ją dam, byłaby klaskała, wołała głośno: niech żyją Stany Generalne! Zamiast klaskać, wołać, rzucała pełnemi garściami kwiaty na wybrańców narodu. Jeden z nich, trafiony różą w twarz, spojrzał w górę, uchylił kapelusza posłał na balkon uśmiech i radosne spojrzenie.
Poznała go. Gaston de Clarac, podawszy się do dymisyi, jako oficer w czynnej służbie, szedł do kościoła św. Ludwika, wybrany do Stanów przez szlachtę nadloteńską. Nie widziała go od owej smutnej chwili, kiedy rozpędził w Castelmoron jej chłopów siłą. Teraz nie będą już wydziedziczeni niepokoili posiadających. Stany Generalne wynagrodzą wszystkie krzywdy, otrą wszystkie łzy, utulą wszystkie żale, i ubogi przestanie być bogatemu wilkiem...
— Gastonowi dobrze w stroju świeckim — odezwała się pani de Bar, stojąc obok panny de Laval.
Hrabianka milczała, zarumieniwszy się lekko. Wicehrabia odcinał się w istocie rasową urodą nawet od swojego tła wytwornego.
Przeszła szlachta, przeszło duchowieństwo, zbliżał się król z braćmi, hrabiami d’Artois i Prowancyi, z ministrami i dworem.
— Niech żyje król!...
Burza okrzyków witała Ludwika XVI, dziękując mu za zwołanie Stanów Generalnych. I on był wzruszony; kochał swój naród, życzył mu dobrze, pragnął jego szczęścia.
Ale oto ukazała się królowa. Była taka piękna, tak życzliwemi oczyma spoglądała dokoła, iż i ją powita niewątpliwie naród okrzykiem radosnym.
— Niech żyje książę Orleański!
Marya Antoinetta zbladła, zachwiała się. Krwawą obelgą, biczem świszczącym uderzył ją w twarz ten okrzyk, ta zniewaga publiczna, ten okrutny wyrok ludu. Książę Orleański był jej wrogiem śmiertelnym; z nienawiści do niej stanął jawnie, demonstracyjnie po stronie wichrzycielów, otworzył stosunki swoje i swoją szkatułę, najpełniejszą szkatułę Francyi, dla rewolucyonistów. I dziś, mimo uroczystości chwili, nie zapomniał o swojej nienawiści osobistej. Szedł wprawdzie ze szlachtą, która go wybrała, ale trzymał się rozmyślnie na samym końcu, ocierając się o czoło mieszczaństwa.
— Niech żyje książę Orleański!
Pierwszy zgrzyt...
Nienawiść ludu do królowej, do „Austryaczki“, do „obcej“, posądzonej o zamiary reakcyjne, buchnęła z uwielbienia dla księcia Orleańskiego, jej nieprzejednanego wroga.
Marya Antoinetta zbladła, król pochylił głowę zasmucony, lud weselił się, że ukłół dumną córkę Maryi Teresy w samo serce, że zranił ją śmiertelnie.
W kościele św. Ludwika zajął król z królową miejsce po prawej stronie ołtarza, pod fioletowym baldachimem, zasianym złotemi liliami. Parę monarszą otoczyli krewni, ministrowie i urzędnicy dworu. Posłowie zasiedli w nawie, gdzie ustawiono dla nich ławy.
Ksiądz de la Fare, biskup nancy’eński, za intonował O salutaris hostia, błogosławiąc zebranie monstrancyą. Grała na chórze kapela dworska, śpiewało duchowieństwo, obłoki wonnych kadzideł zakryły ołtarz. Ale nie wielu z wybrańców narodu korzyło się przed tajemnicą chrześcijaństwa, wzywało światła Ducha Świętego, modliło się wiernem sercem. Duchy Voltaire’a, Diderota, Lamettriego, d’Alemberta, Helvetiusa unosiły się nad „filozofami“, drwiąc z monstrancyi, śpiewów kościelnych i kadzideł. Tylko król i nieliczna gromadka posłów mieli odwagę uchylić publicznie czoła przed Bogiem, przyznać się wobec świadków do uczuć religijnych, narazić się na sceptyczne uśmiechy „oświeconych“.
Biskup de la Fare wstąpił na ambonę i mówił gorąco o znaczeniu religii w życiu jednostki i narodu, o odwiecznem przymierzu, jakie łączy człowieka z Bogiem, o moralności, spojonej nierozdzielnie z nauką Chrystusową.
Zanadto dobrze wychowani byli posłowie, by nie mieli wysłuchać cierpliwie napomnień kapłana, trzy czwarte jednak z pomiędzy nich odetchnęły z ulgą, gdy z kazalnicy spadło: Amen.
Innego Boga nauczyła ich filozofia XVIII stulecia. Tylko przed rozumem ludzkim korzyli się i od niego tylko spodziewali się natchnienia, nici Aryadny, która miała ich przeprowadzić bezpiecznie przez labirynt reform, jakie ich czekały. Nie wątpili ani na chwilę, że rozum ich wskaże im prostą drogę de>, uszczęśliwienia Francyi, a przez Francyę całej ludzkości.
A smutny geniusz Francyi unosił się w tej chwili nad kościołem św. Ludwika i mówił: Iżeście zerwali zuchwale przymierze z nieśmiertelnym Bogiem i ulepili sobie śmiertelnego bałwana, iżeście postawili siebie, twór przejściowy, ponad Władcę bez końca, iżeście w pysze swojej mianowali siebie bogami nieomylnymi, przeto pozwoli wam Pan świata. Rozum najwyższy, rządzić się przez pewien czas rozumem waszym, ludzkim. I zamknie oczy i uszy na wasze łzy, skargi, rozpacze i patrzeć będzie obojętnie na olbrzymi szlachtuz, jaki wasz rozum, pędzony furyami namiętności, zbuduje, i nie ulituje się nad wami, nad waszą śmiercią przedwczesną, i odda was w krwawe ręce swawoli i podłości ludzkiej, rzuci was na pastwę samolubstwa, zawiści nienawiści, chciwości, ambicyi, grzechów wszelakich, abyście uczuli na sobie samych swoją niemoc i zawołali wielkim głosem sponiewieranego, zdeptanego nędzarza: Panie, zmiłuj się nad nami! Panie, wybaw nas od pychy naszego oszalałego rozumu!
Ceremonia skończyła się. Posłowie rozeszli się do hotelów, do mieszkań prywatnych. Kto miał w Wersalu krewnego, przyjaciela, biegi do swoich blizkich, aby się z nimi podzielić radością.
Gaston de Clarac zastukał do drzwi pałacu pani de Bar. Panie były w ogrodzie. Bardzo się hrabina ucieszyła kuzynowi.
— Witam cię, wielki prawodawco, rychłej wolności współtwórco! — mówiła, podawszy Gastonowi obie ręce. — Gdybyś wiedział, jak ci ślicznie w kostyumie poselskim, nie rozstawałbyś się z nim nawet w nocy. Prawda, panno Zofio, że mam ładnego kuzynka? Jaka szkoda, że łączy nas zbyt blizkie pokrewieństwo; z Gastonem gotowabym spróbować jeszcze raz jabłuszka małżeńskiego. Zazdroszczę jego przyszłej żonie płomieni jego miłości.
Spojrzała z uśmiechem na pannę de Laval, która stała zakłopotana, nie wiedząc, jak się przywitać z wicehrabią.
— Dla panny Zofii jestem szpetny, czarny, obrzydliwy, potworny — odezwał się wicehrabia.
— Dlaczegóż to?
— Bo rozpędziłem w Castelmoron jej chłopów, kiedy przyszli do zamku z jakiemiś niemądremi żądaniami, a panna Zofia nie pozwala tknąć kochanego ludku nawet wtedy, kiedy się zachowuje, jak stado zbuntowanych baranów.
— Ach, filozofia w miłości... przepraszam...
Hrabina roześmiała się szczerym śmiechem rozbawionego dziecka.
— Przywitajcie się nareszcie — mówiła. Robicie wrażenie studencika i pensyonarki, przypominacie mi moją pierwszą wstydliwą miłość z dziesięcioletnim kuzynkiem.
— Ależ, hrabino — odezwała się panna de Laval, przybladłszy.
A podając rękę wice-hrabiemu. rzekła:
— Wspaniały obraz dzisiejszej uroczystości zatarł w pamięci mojej wszystkie żale i urazy, jakie mogłam mieć do pana, panie Gastonie. W chwili kiedy się naród łączy do wspólnej pracy dla dobra ojczyzny, powinniśmy sobie wszyscy podać ręce do zgody, zawrzeć wszyscy trwały pokój.
— Z wielką radością zawarłbym z panią, panno Zofio, pokój na całe życie — odparł Gaston — wątpię jednak, czy to w tej chwili już możliwe, wolę się tymczasem zadowolić przezornie zawieszeniem broni.
A kiedy panna de Laval spojrzała na niego zdziwiona, dodał:
— Chwila uroczysta nastraja człowieka pokojowo, przepełnia jego serce dobremi uczuciami, gdy jednak czar tej chwili pryśnie, a pryśnie zaraz w pierwszych dniach obrad sejmowych, podniesie waśń głowę smoczą, rozewrze paszczę ognistą.
— Widzę, że pan przebywał zbyt długo w towarzystwie lorda Chesterfielda i nauczył się od niego nie wierzyć nawet blaskom słonecznym. Pan sądzi?
— Sądzę, że się stan trzeci zderzy od razu ze stanami uprzywilejowanymi, a wówczas nie stanę po jego stronie. Pani oczy zdziwione pytają: Po czyjej stronie staniesz, wsteczniku? Po stronie króla i narodu, całego narodu, nie wyjąwszy szlachty i duchowieństwa, którym trybunowie i dziennikarze ludowi zaczynają już odmawiać prawa należenia do narodu francuskiego.
— Moi drodzy, moi kochani, moglibyście już raz przestać nudzić mnie temi jakiemiś przekonaniami, ideami, teoryami — odezwała się pani de Bar. — Słyszał to świat? Oboje młodzi, urodziwi, dobrzy; maj śpiewa im hymn miłości, a oni rozprawiają, jak starzy, otabaczeni radcy parlamentu. Wstydźcie się! Amor śmieje się z was do rozpuku.
— Hrabina pozwoli, że zastąpię ją w sali jadalnej. — Zobaczę, czy Piotr przybrał stół kwiatami podług naszych wskazówek.
I nie czekając na pozwolenie, udała się hrabianka do pałacu.
— Zawstydzasz dziewczynę, kuzynko — rzekł Gaston z wyrzutem w głosie, siadając obok hrabiny na ławeczce pod krzewem bzu.
— Chciałam ci pomódz — broniła się hrabina. — Z listów twoich wiem, że nie jesteś przeciwny małżeństwu z panną de Laval, z jej uwag o tobie domyślam się, iż i ona stanie z tobą chętnie na kobiercu ślubnym, przeto, dlaczego zwlekać? Nie zapominaj, że pannę tak dobrze urodzoną, ładną i bogatą, jak panna Zofia, otacza rój posagowców, którzy znają się na sztuce łowienia serc niewieścich.
— Między mną a panną de Laval stoi dotąd cały świat odmiennych pojęć r wyobrażeń, mam jednak nadzieję, że zbliżające się wypadki usuną wkrótce te różnice, a wówczas nie będzie nas już nic dzieliło. Dziś zresztą nie czas na miłosne gruchania. Z tego, co widziałem na prowincyi i co słyszałem wczoraj w Paryżu w Palais Royal, wnioskuję, iż wszyscy ludzie porządku powinni wytężyć całą swą energię w celu owładnięcia burzy, która wisi już nad Francyą. Amor niech schowa na czas pewien swoje strzały do kołczanu.
— Ty będziesz zbawiał ojczyznę, a tymczasem sprzątnie ci pierwszy lepszy posagołowiec pannę z przed nosa. Przyjechał tu za panną de Laval z waszych stron jakiś kawaler de Craon, taki sobie pospolity elegant z prowincyi, petit mâitre w dawnym stylu i brzęczy dokoła niej z natręctwem uprzykrzonej muchy.
— Jeżeli ci idzie o tego pospolitego liska, obawiasz się niepotrzebnie.
— Lekceważysz pana de Craon, bo nie znasz, przepraszam cię, Gastonie, duszy niewieściej. Kawaler przypiął się do boku panny Zofii z uporem cienia, obsypuje ją uprzejmościami, komplimentami, zachwytami nad jej mądrością, schlebia jej, służy domyślnością pudla, przywtarza jej we wszystkiem, uległy, nadskakujący, na co każda z nas jest bardzo wrażliwa, więcej, niż się to zdaje wam, mężczyznom prawym, prostomyślnym i prostomównym. Niejedna już bardzo rozumna i wielkiej moralnej wartości kobieta wpadła w sidła najpospolitszego lisa lub zręcznego łotra.
W tej chwili ukazał się w ogrodzie kamerdyner, oznajmiający kawalera de Craon.
— Widzisz, już się dowiedział, że panna die Laval bawi u mnie, w mojej letniej rezydencyi wersalskiej — mówiła hrabina. Natrętna mucha! Bądź trochę zręczniejszym, Gastonie, pozbądź się szorstkości natury prawej. Cóż ci to szkodzi kłamać trochę takie lub inne zasady, idee, doktryny i tym podobne błahostki, gdy idzie o zdobycie ręki ładnej i bogatej panny? Robią to wszyscy panowie z naszego świata i nikt ich za to nie potępia.
— Jeśli pannę de Laval trzeba zdobywać kłamstwem, żaden ksiądz nie zaśpiewa mnie i jej Veni Creator!
— O! jaki jesteś dziecinnie uparty, Gastonie — żachnęła się hrabina.
Ukazał się kawaler de Craon w nowej, karbowanej, upudrowanej peruce, w nowym, jedwabnym, błękitnego koloru surducie, w białej kamizelce, białych, krótkich spodniach, związanych nad kolanami złotą wstążeczką i w białych pończochach. Zbliżał się cichym, skradającym się krokiem kota do hrabiny, uśmiechnięty słodko. Widok rotmistrza zgasił na chwilę ten uśmiech obłudny. Ale tylko na chwilę. Ze zręcznością światowca zapanował nad niezadowoleniem i odezwał się z dobrze graną swobodą:
— Wiedząc, że państwo jesteście krewni, spodziewałem się zastać pana wicehrabiego u pani hrabiny. Bardzo mi przyjemnie odnowić naszą krótką, pobieżną znajomość, panie wicehrabio.
Gaston ukłonił się, nie odpowiadając nawet zdawkowym frazesem salonowym.
Błysk nienawiści mignął w oczach kawalera. Usłyszawszy za sobą, na żwirze ogrodu szelest lekkich kroków, odwrócił się szybko i zgiął się w nizkim ukłonie.
— Nie mogłem sobie odmówić przyjemności podzielenia się z panią wielką radością dnia dzisiejszego — mówił do panny de Laval. — Francya rozpoczyna z dniem czwartym maja tysiącznego siedmsetnego ośmdziesiątego dziewiątego roku nowe życie, — życie wolnego narodu. Jestem szczęśliwy, że doczekałem się tej chwili historycznej i jestem dumny, że urodziłem się w drugiej połowie — ośmnastego stulecia, w epoce światła, rozumu i wolności. Niech żyje filozofia, naród francuski, a przedewszystkiem nasze piękne damy, które przyspieszyły swoim entuzyazmem narodzenie się tej chwili uroczystej!
Wydeklamowawszy te frazesy ze sztucznym patosem, złożył u stóp panny de Laval bukiet z białych róż.
Wdzięcznym uśmiechem wynagrodziła hrabianka uprzejmość kawalera, spojrzawszy z wyrzutem na Gastona, jakgdyby chciała powiedzieć: dlaczego ty nie umiesz, nie chcesz mówić do mnie tak ładnie, ty, którego...
— To.,co mówił pan de Craon, czytałem wczoraj dosłownie w jakiemś pisemku Paryskiem — odezwał się wicehrabia. — Nie wiedziałem, że się kawaler zajmuje dziennikarstwem.
Kawaler zmieszał się, ale jak kot, rzucony z góry, pada zawsze na nogi, tak odzyskał i on szybko przytomność.
— Czasami pisuję do dzienników — kłamał.
— Nie wiedziałam o pańskim talencie pisarskim — rzekła panna de Laval.
— Nie uważałem za potrzebne zajmować pani moim drobnym talencikiem.
— Ależ to talent wielki, pożyteczny dla kraju, a dla pisarza zaszczytny. Takiego talentu nie wolno ukrywać przed przyjaciółmi — mówiła hrabianka.
— Wonne fiołki ukrywają się skromnie w trawie — zauważył wicehrabia, kłójąc kawalera ironicznem spojrzeniem, które zapaliło w jego oczach powtórny błysk nienawiści. — Niesłusznie jednak pozwalają się ukryte w trawie fiołki deptać pierwszej lepszej nieuważnej stopie, słodka bowiem woń ich jest własnością publiczną. Jeśli pan posiada w istocie talent pisarski, powinien pan wziąć czynny udział w jakim dzienniku. Właśnie ma szlachta prowincyj południowych zamiar założyć gazetę, którą polecam pańskim zdolnościom.
— Korzystałbym z wdzięcznością z protekcyi pańskiej — odrzekł kawaler — gdybym znał program owej gazety.
— Czy wolno zapytać, do jakiego stronnictwa pan należy?
— Do stronnictwa dobrych patryotów, oświeconych, bezprzesądnych Francuzów, do jedynie dziś możliwego, uczciwego stronnictwa filozofów, którego najwonniejszym kwiatem jest hrabianka Zofia.
W chwili, kiedy się kawaler skłonił nizko pannie de Laval, usłyszał za sobą szept wicehrabiego:
— I do stronnictwa lisów, polujących niezręcznie na posag bogatych filozofek.
Spojrzeli na siebie, wicehrabia z góry, pogardliwie, kawaler z dołu, podstępnie z tłumioną wściekłością.
Jakby nierozmyślnie, upuścił kawaler rękawiczkę, którą wicehrabia podniósł szybko i oddając ją właścicielowi rzekł:
— Służę panu, panie de Craon.
A po cichu dodał:
— Jutro!
Panna de Laval nie domyślała się, że w tej chwili rozgrywa się w jej obecności dramat, który może się skończyć tragedyą. Tylko hrabina, która śledziła uważnie mowę spojrzeń i ruchów patiów, odgadła w upuszczonej i podniesionej rękawiczce wyzwanie. Nie zdziwiło jej to wcale, pojedynki bowiem należały w Paryżu do wypadków tak zwykłych, iż nawet policya nie zwracała na nie uwagi.
Kawaler, z początku bardzo rozmowny, przycichł teraz. Pobywszy jeszcze kilka minut, pożegnał panie, ukłonił się wicehrabiemu ceremonialnie i wyszedł, przeprowadzony do furtki ogrodowej przez pannę de Laval.
Kiedy hrabina została sama z kuzynem, zapytała:
— Wyzwałeś go?
— Odgadłaś? Umiesz uważnie słuchać i patrzeć. Tak, wyzwałem tego pinczerka, bo nie lubię, gdy mi się małe pieski plączą pod nogami.
— Chcesz go zabić?
— Cóż znowu? Herodem nie jestem, bym mordował niemowlęta. Obrzydzę mu tylko trochę współzawodnictwo ze mną.
— A gdyby on... Mściwy jest, widziałam, w jego oczach głuchą wściekłość wilka, ujętego w żelaza. On nie będzie ciebie oszczędzał...
— Wiem, ale nie obawiaj się. Żołnierzowi jest broń niezawodną kochanką. Bóg wojny zamknąłby mi pod nosem bramę raju, gdyby mnie taki elegancik prowincyonalny miał położyć na trawę.
Nazajutrz w godzinach porannych jechały dwie karety do lasku bulońskiego. W jednej siedział Gaston ze swoimi świadkami i z lekarzem, druga wiozła kawalera de Craon. Nie uważały wcale za potrzebne ukrywać się przed policyą i spacerowiczami. Posuwały się główną aleją, witane po drodze ukłonami znajomych.
Tuż obok głównej alei, zaludnionej już, ruchliwej o tej porze, zatrzymały się na małej łączce.
Przeciwnicy wysiedli, zdjęli surduty i kamizelki — lekarze wydobyli z puzder narzędzia — świadkowie zmierzyli szpady — krwawa zabawa mogła się rozpocząć:
Z kapeluszami w ręku, z uprzejmym uśmiechem na ustach, zbliżyli się do siebie przeciwnicy, pozdrowili się, oddali kapelusze sekundantom.
— Panowie gotowi?
Odpowiedzieli potakującym ruchem głowy.
— Proszę pana, panie kawalerze, niech pan zaczyna — odezwał się Gaston, próbując giętkości szpady.
Mówił to z taką swobodą, jak gdyby zapraszał partnera do partyi szachów.
W małych oczkach kawalera palił się ogień nienawiści, ale i on był szlachcicem francuskim XVIII stulecia, nie mógł być niegrzecznym nawet w obliczu śmierci.
— Z wielką przyjemnością ustępuję panu pierwszeństwa, panie wicehrabio — rzekł.
Błysnęły szpady.
Mimo kurtoazyi przedwstępnej pchnął kawaler odrazu pod piąte żebro Gastona, i byłby był przebił z rozkoszą serce współzawodnika, gdyby tego serca nie broniła zręczna szpada, prowadzona okiem doświadczonem i pewną ręką.
Kawaler atakował namiętnie, doskakiwał i odskakiwał z giętkością węża; Gaston spokojny, chłodny, chwytał pchnięcia błyskawiczne, śledząc ruchy przeciwnika. Nagle skoczył i on — pchnął — szpada wysunęła się z ręki kawalera.
Krótko trwała krwawa zabawa, zaledwie minutę. Lekarze opatrywali przebite ramię kawalera; Gaston przepraszał go za wyrządzoną mu „drobną przykrość“; on odpowiedział mimo błysków niemocnej wściekłości w oczach „nie warto mówić o takiej drobnostce“. Podali sobie ręce.
Pojedynkowi przypatrywali się stangreci, lokaje i stróżowie lasku bulońskiego; kilka pań, używających konnego spaceru, przystanęło i lornetowało walczących.
— Gentil combat — odezwała się jakaś dama. — Szkoda tylko, że jeden z nich nie został na placu. Byłybyśmy widziały, jak umiera człowiek dobrze wychowany, pchnięty w serce.
Wracając do miasta, spotkał Gaston po drodze panią de Bar. Jechała na przepysznej siwej klaczy, strzeżona przez forysia. Ujrzawszy go, schyliła przed nim szpicrutę, jak oficer schyla szpadę na powitanie. Domyśliła się, że wyszedł ze spotkania bez szwanku.
— A on? — zapytała, zrównawszy się z jego karetą.
— Jak mówiłem, mała nauczka, lekkie pchnięcie w ramię, wszystkiego tydzień kuracyi — odpowiedział Gaston.
— Opowiesz mi resztę przy obiedzie. Czekam cię przed czwartą. Będzie także panna Zofia.