Błyskawice/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błyskawice |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej |
Wydawca | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały Tom II |
Indeks stron |
Kamil Desmoulins wracał do Paryża. Rosłe, silne konie dyliżansu szły dobrze, a jemu zdawało się, że wloką się, jak spracowane woły. Bo skrzydła niecierpliwości przypięła do jego ramion radosna nowina; z jaka spieszył do stolicy. Prędzej, prędzej... Jeszcze Paryż nie wie o nowym zamachu Zgromadzenia Narodowego, jeszcze się obawia, że odwaga stanu trzeciego złamie się, pryśnie przed obliczem króla. Mówiono przecież o wojsku, sciąganem zewsząd do Wersalu, opowiadano sobie o armatach, które miały otoczyć gmach Menus i zmusić groźbą ognista stan trzeci do uległości. Despotom nie można nigdy wierzyć, a strach widzi wszędzie strachy.
Odwaga stanu trzeciego nie złamała się przed obliczem króla, wojska i armaty nie zmusiły jej do milczenia, naród odniósł powtórne, świetne zwycięstwo... Niech żyje Mirabeau, le saint, le trés-saint Mirabeau! Ten wie, jak się przemawia do despotów...
Dyliżans mijały powozy, kabryolety, niesione przez owe „wściekłe“ konie, chowane, karmione rozmyślnie do jazdy szalonej. Jak te bestye szły... Iskry sypały się z ich ślepiów i z pod ich kopyt, piana umalowała im pyski i grzbiety na biało. Zdawało się, że miały u potężnych, szerokich piersi i nóg stalowych skrzydła jaskółek.
— O, podłe aryskraty — cieszył się Desmoulins. — Im także spieszno do Paryża, do czarnych, aby się naradzić, co dalej robić. Trudzicie się daremnie, zdrajcy. Już wybiła wasza ostatnia godzina. Za rok nie wy będziecie jeździli takimi powozami; jeno my, prawdziwi patryoci, prawowierni dziedzice Francyi. Was, trutnie, zaprzężemy do taczek wołów roboczych, a jeżeli się będziecie opierali, pójdziecie na latarnie.
Z taką nienawiścią spoglądał Desmoulins na mijających go arystokratów, jak gdyby miał do każdego z nich jakiś żal osobisty.
Bo dlaczegóż jeździli oni wytwornymi powozami, a on dusił się w brudnym dyliżansię, w gromadzie krzyczących, hałasujących pauprów? Dlaczego zrywali oni na drodze życia same tylko wonne kwiaty — tak mu się zdawało — a on kaleczył sobie stopy o kamienie i osty ubóstwa? Im nie odmówiłby nawet papa Duplessis, aczkolwiek był dobrym patryotą i podzielał jego przekonania, córki, ślicznej Lucylli, a jemu bronił przystępu do swojego domu, jak włóczędze, jak żebrakowi.
Pokurzona twarz Kamilla skurczyła się jeszcze więcej, z jego skośnych oczu tryskały w stronę wytwornych ekwipażów żółte błyski zawiści. Bolało go ogromnie lekceważenie pana Duplessis. Tyle razy już kołatał do domu zbogaconego syna chłopskiego, wstawiał się zanim jego przyjaciel Fréron, a ojciec Lucylli był nieubłagany: nie chciał ubogiego zięcia.
Gorycz bólu zalała serce Kamilla. Wcisnął się w kąt siedzenia i zamknął powieki. Dokoła niego, w dyliżansie szumiała wrzawa podochoconych patryotów, wracających tak samo, jak on z Wersalu do Paryża. Przekupki, kokoty, mówcy uliczni, racząc się wódką, rozprawiali ot tryumfie narodu, nie szczędząc płuc. Desmoulins zapomniał w tej chwili o polityce, o wolności, o patryotyźmie. Ból osobisty był mu blższym od szczęścia narodu. Milczący, skupiony w sobie dławił się żółcią nieziszczonych pragnień.
Miłość do Lucylli była jedyną poezyą jego młodości. Ona jedna rzucała jasne blaski i całe pęki kwiatów na jego bezbarwne życie wiecznie głodnego adwokata bez klientów. Polityka, dziennikarstwo, rewolucya, wlewały w jego duszę trawiące żary gorączki, ona, uśmiechnięta łagodnie słodkiemi ustami niewinnej dziewczyny, tuliła go do serca miękkiem objęciem pociechy.
Kiedy tak siedział, głuchy na wrzawę hałaśliwego otoczenia, przebiegał myślą kwiecistą drogę swojej miłości: pierwsze spotkanie na ulicy — pierwsze spojrzenie — pierwszy uśmiech i rumieniec — lękliwe ukłony — rozmowa oczami z okna, z balkonu — potem pierwsze poznanie w ogrodzie Luksemburskim. Trwało kilka lat, zanim się ośmielił zbliżyć się do córki bogacza. A w końcu owe schadzki z wyznaniem miłości, z szeptami wśród cienistych alei ogrodu...
W miarę, jak się urocze obrazy przesuwały przed pamięcią zakochanego, składając się coraz wyraźniej na poemat miłości, spływała z serca Desmoulinsa gorzka żółć, ustępując miejsca tkliwymi uczuciom. Gdyby mu jakiś „podły arystokrata“ był w tej chwili pomógł do uzyskania ręki Lucylli, byłby może przebaczył wszystkim „zdrajcom“ śmiertelny grzech ich szlacheckiego pochodzenia, ich tradycyi rycerskiej. Ale któryż z „rabusiów“ zwracał uwagę na podrzędnego adwokacika i wiedział o jego cierpieniach?
Zbliżał się wieczór, kiedy dyliżans stanął w Paryżu. Zapomniawszy o głodzie — nie jadł w Wersalu obiadu — pobiegł Desmoulins na ulicę Kondeusza. Zanim zastukał do drzwi domu pana Duplessis, obejrzał się na prawo i lewo. Ojciec Lucylli wychodził zwykle o tej porze do miasta, do kawiarni, aż marszczył zawsze groźnie brwi, ilekroć spotkał natrętnego amanta.
Ulica była pusta. Desmoulnis wywołał portyera. Od ust sobie odejmował, ostatniego liwra oddawał stróżowi, aby zdobyć jego życzliwość napiwkiem.
— Panie wyszły? — zapytał szeptem, nie spuszczając z oka ulicy.
Już mu raz pan Duplessis pogroził kijem, a nosił laskę sękata i miał ręce muskularne, spadek po ojcu kowalu.
— Panie poszły na spacer do ogrodu Luksemburskiego — odszepnął portyer, nie mający także ochoty poznać się z laska gospodarza.
Desmoulins szukał po kieszeniach. Zaledwie kilka sous’ów udało mu się wykopać z kamizelki. Wcisnął je — cały swój majątek — w łapczywie otwartą garść portyera i poleciał do ogrodu.
— Temu spieszno do naszej Lucylki — mruczał portyer, zamykając drzwi. — Jest do czego. Dziewczyna jak obrazek i sto tysięcy liwrów w posagu. Ho, ho! I jabym pędził, żebym pięty pogubił, gdyby mnie taka bogaczka chciała.
Ogród Luksemburski roił się o tej porze spacerującymi. Chłodny wieczór, po dniu gorącym, wywabił z domów tłumy mieszczan, spragnionych świeżego powietrza. Niewiele było tego świeżego powietrza w ogrodzie, pełnym kurzu, ale wspaniale drzewa dawały mieszkańcom dusznych kamienic złudzenie wsi, lasu.
Głownemi alejami posuwały się rodziny z wesołym szczebiotem dzieci, bocznemi snuły pary zakochane, omijające starannie rozgwar tłumu.
Desmoulins biegał po ogrodzie z wyciągniętym naprzód nosem, jak wyżeł, wietrzący kuropatwy. Nagle rozbłysły jego oczy blaskiem radości.
— Są!
Na kamiennej ławce, pod rozłożystym kasztanem, siedziały dwie kobiety — młodsza i starsza. Młodsza z nich, szczupła, drobna blondynka, w różowej sukni, spłonęła na jego widok rumieńcem; starsza, nieco otyła jeszcze bardzo przystojna brunetka, wyciagnęła do niego rękę z życzliwym uśmiechem.
— Już trzy dni nie miałyśmy przyjemności widzieć pana, panie Kamilu — odezwała się pani Duplessis, owa starsza, przystojna brunetka. — Obawiałyśmy się, że pan zasłabł.
— Jakie panie dobre — rzekł Desmoulins, pożerając rozkochanemi oczami zarumieniona blondynkę. — Namiętna pani polityka pochwyciła mnie w swoje szpony i niesie mnie od kilku dni na plac boju do Wersalu. Bo tam, pod bokiem króla, rozgrywała się w tej chwili walka, o której dalekie pokolenia będą opowiadały dzieciom z dumą. Tam walczy naród z despotyzmem o wolność, o prawa człowieka.
I jął rozsnuwać przed ciekawą duszą pani Duplessis zajmujący obraz ostatnich wypadków. Matka słuchała go uważnie. Należała przecież do stanu trzeciego i była żoną zagorzałego „filozofa“, w którego dysputach brała żywy udział.
I Lucylla nie spuszczała z niego oka, lecz nie dlatego, żeby ją zajmowały te wszystkie niezwykłe sprawy, nie mogące się jeszcze pomieścić w jej ślicznej główce, przpominajacej dziewczęce główki Greuze’a. Tyle niewinnej naiwności patrzało życzliwie na świat z jej dużych, niebieskich oczu, tyle miękkiej dobroci uśmiechało się w kącikach jej drobnych ust, iż trudno było ją sobie wystawić w roli polityczki, rzucającej gromy nienawiści na przeciwników. Do serdecznej, uległej miłości była stworzona ta urocza dziewczyna, od której biła wioń różowego kwiecia jabłoni. To tylko wiedziała córka „filozofa“, że we Francyi dzieje się coś nadzwyczajnego, że jej Kamil szedł w pierwszym szeregu bojowników wolności i że jego skroń uwieńczą wkrótce wawrzyny, które złamią opór ojca. Sławnemu patryocie nie będzie śmiał patryota Duplessis odmówić ręki córki.
A jej Kamil będzie sławnym, wierzyła w to sercem kochającem. Wszakże rozchwytywali już patryoci jego France librę, podziwiając jego niepospolity talent polemiczny. Nawet ojciec wyraził się o jego ciętem piórze z uznaniem.
Z uwielbieniem naiwnej, kochającej dziewczyny wpatrywała się Lucylla w Desmoulinsa, z jakim zapałem mówił, jak mu było ładnie z ogniami namiętności w oczach. Jego twarz, zwykle żółta, blada, stała w płomieniach gorącego rumieńca. Kto się tak całą duszą przejmuje sprawą narodu i oddaje im całego siebie, ten urodził się do dzieł wielkich, ten będzie sławnymi.
Desmoulins czytał w rozpromienionych oczach swojej różowej, jasnowłosej dzieweczki szczery zachwyt miłości i mówił jeszcze goręcej, jeszcze namiętniej o „tryumfie narodu“.
Panie podniosły się z ławki.
Wolnym krokiem szedł Desmoulins obok Lucylli, szepcąc do jej małego uszka słowa, zaklęcia, przysięgi miłości, tak stare, jak serce ludzkie, a mimo to zawsze nowe, świeże, upajające.
Nie przeszkadzała im matka, która sprzyjała ich miłości.. Dobrą kobietę roztkliwiło, przekonało kilkoletnie, wierne, stałe uczucie. Wbrew woli męża osłaniała tajemnicę zakochanej pary płaszczykiem swojej powagi macierzyńskiej.
— Upadek despotyzmu pociągnie za sobą upadek wszelkich różnic miedzy ludźmi — mówił Desmoulins do Lucylli głosem stłumionym. — Święta wolność usunie różnice pochodzenia, stanowiska, i majątku, zrówna chłopa z księciem, nędzarza z milionerem, otworzy dla wszystkich Francuzów na rozciera bramę do raju szczęścia. Z chwilą, gdy szczeźnie potworny smok szlacheckiej i księżej Francyi, gdy my, naród, dojdziemy do władzy, gdy patryoci zajmą miejsce zbójów i obłudników, powieje nad naszą piękną ojczyzną tchnienie wiecznej wiosny. Furye nienawiści i zawiści skonają na zawsze; równość, braterstwo; wolność ogarną ciepłem ramieniem cały nieszczęśliwy dotąd ród Prometeusza.
Niewiele rozumiała Lucylla z tej deklamacyi. Olśniewały ją tylko ładne słowa i rozpalał ją żar, buchający z namiętnego szeptu Kamilla. Bo przyszły „prokurator latarni“ wierzył szczerze w swoje majaki, był przekonany, że rządy patryotów wypędzą z Francyi wszystkie grzechy i słabości ludzkie.
Gdyby mógł był wyprzedzić czas o kilka lat, widniałby siebie w więzieniu Luksemburskiem, bijącego zrozpaczoną głową o mur zakratowanej klatki, a swoją ukochaną Lucyllę tonąca we łzach, załamującą bezsilne ręce w tym samym ogrodzie, w którym się dziś upajała jego szeptem miłosnym.
I nie król, nie „czarni“, nie „podli arystokraci“, nie „obłudne klechy“ zamkną go w okratowanej klatce, jak wściekłego psa, i zamordują śmiercią hańbiącą jego i Lucyllę, lecz właśnie „prawdziwi patryoci“, jego koledzy, jego przyjaciele i towarzysze w boju o wolność.
„Gamin rewolucyi“, „Voltaire ulicy“ byłby z pustotą ulicznika pokazał dziś język każdemu, ktoby mu powiedział, że ta sama żółć paszkwilu i denuncyacyi, jaką wylewał od kilku tygodni pełnemi kubłami na stany historyczne Francyi, obryzga wkrótce i jego i zabije go nikczemnie w kwiecie młodości. Pracował przecież uczciwie na wdzięczny pomnik w sercach partyotów...
Biedny Kamil, nie wiedział jeszcze, że zmiana formy rządu nie zmienia natury ludzkiej, aż kiedy się o tem dowie, będzie już za późno nawrócić.
Zachodzące słońce przeświecało złotym blaskiem przez wierzchołki drzew ogrodu Luksemburskiego. Trzeba się było pożegnać... Pan Duplessis wracał o tej porze z kawiarni i gniewał się bardzo, gdy nie zastał w domu żony i córki.
— Do widzenia... do widzenia... jeszcze raz do widzenia... jutro... na tem samem miejscu... pamiętaj... nie zapomnij...
Długo odprowadzał Desmoulins rozkochanym wzrokiem wiotko postać Lucylli. Dopiero kiedy znikła w bocznej ulicy, odwróciwszy się jeszcze raz w jego stronę, skierował się ku Palais Royal.
W kawiarni Roy siedział Danton, rozparty leniwie w oknie, cykając wolno małemi łykami chłodna oranżadę. Kiedy Desmoulins wbiegł swoim zwyczajem szybkim krokiem do kawiarni i, przysiadłszy się do niego, zaczął mu opowiadać o „tryumfie narodu“, powstrzymał rozpęd jego języka niedbałym ruchem ręki.
— Oszczędź sobie ryja — rzekł. — Wiem wszystko od godziny.
— Jeżeli się litujesz nad moim ryjem, to możebyś w niego co wsypał, bo nie jadłem nic od śniadania.
Wywróciwszy na nice wszystkie kieszenie, wyłowił z nich Danton liwra i kilka sous’ów.
Masz, cały mój majątek, używaj, tylko nie obeźryj się zanadto, bo nie starczy na doktora. Sacré! Z tą ciągłą golizną. Ożeń się raz u licha z tą gąską z ulicy Kondeusza, żeby było od kogo pożyczać.
— Jerzy!
— Nie znieważaj mojej czystej, szlachetnej miłości, nie dotykaj brudnymi ozorem cynika mojej białej, niepokalanej Lucylli i t. d. umiem to wszystko na pamięć. Jesteś okropnie naiwny, mój Kamilku.
— Widzę, że mnie chcesz wypędzić z kawiarni — fuknął Desmoulins, namarszczywszy się, jak obrażone dziecko.
— Każ sobie podać porcyę szynki. Wyborna dziś. I chleb wyjątkowo smaczny. Będziesz, mniej drażliwy, gdy oddasz temu żarłokowi żołądkowi, co mu się należy. Żeby można wymyślić jaką rewolucyę na żołądek! Ale ten tyran kpi sobie nawet z armat. Nikt tego despoty nie nauczy rozumu.
Desmoulins połykał szynkę i chleb z żarłocznością młodego głodu, a Danton robił tymczasem przegląd wesołych dziewcząt, obnoszących po ogrodzie swoje wdzięki i swój zuchwały bezwstyd.
— Za wiele w Paryżu ładnych dziewcząt — mówił, obrzucając wesołe damy wzrokiem pożądliwym. — I ta brunetka z wąsikami mi się podoba, i owa blondynka w niebieskim kapeluszu wcale niczego, i szatynka z rozkosznymi pieprzykiem na górnej wardze i dwadzieścia, trzydzieści, sto innych. Jaka szkoda, że nie urodziłem się baszą tureckim.
— Masz taką dobrą, zacną żonę, Jerzy — strofował Desmoulins przyjaciela.
— Nie mówię, żeby pani Danton była złą kobietą, kocham ją nawet, jak ci wiadomo.
— Ładna miłość, która zerka, pożądliwie na sto innych kobiet.
Danton rozśmiał się.
— Ocierasz się już o trzydziestkę, a masz ciągle pojęcia niewypierzonego studencika. Ożeniwszy się, nauczysz się, że miłość do żony nie przeszkadza wcale szukać przyjemności w objęciach innych kobiet. Varietas delectat.
— Nie nauczę się nigdy tej twojej rozpustnej mądrości, nie zdradzę nigdy Lucylli.
— Niechże i tak będzie. Nie będę cię przekonywał, żeś uczciwym osłem, bo tylko życie, doświadczenie przekonywa skutecznie. Argumentacya jest zawsze tylko czczą gadaniną. Smakowała ci szynka? Doskonała, prawda? Teraz otrzyj gębę i łyknij sobie kieliszek wermutu. Mam nadzieję, że za jakiś rok, może nawet wcześniej będę cię mógł uraczyć lepszą biesiadą.
— Tak sądzisz?
— Z zachowania się króla widzę już, że idziemy ku zwycięstwu. Naszemu Ludwiczkowi starą babą być, a nie rządzić narodem. Po co się ten niedołężny mazgaj urodził na tronie? Chyba dlatego, żeby nam ułatwić pogrom stanów uprzywilejowanych. Hej! Mnie posadzić na stolicy Burbonów i dać mi w łapę miecz i armaty. Sprawiłbym jeszcze nocy dzisiejszej takim chłystkom, jak ty i ja, i takim ambitnikom, jak Miraibeau, Sieyès, Duport i Lameth, takie lanie, żeby nas rodzone matki nie poznały. Ale widać ma tak być, jak jest, kiedy się Ludwik zachowuje głupiej od barana, lecącego bezmyślnie w płomienie. Jego nieszczęście, a nasza wygrana.
— Królowi dotąd jeszcze nic nie grozi — zauważył Desmoulins, obejrzawszy się, czy kto nie podsłuchuje. — Naród kocha Ludwika.
— Z prowincyi pochodzisz, ze wsi, a nie wiesz, jak wygląda burza? — mówił Danton głosem przyciszonym. — Mały wiaterek wysuwa się licho wie skąd, pomyka zrazu skromnie tuż nad powierzchnią ziemi, zmiata kurz, zwiędłe liście, nachyla marne, wystraszone krzewiny, potem podnosi łeb śmielej do góry, rzuca się na drzewa, na lasy, iż kołyszą się z szumem spienionego morza. W końcu wyje, bestya, jak oszalały tygrys, wyrywa krzewy z korzeniem, druzgoce wysokopienne sosny, łamie odwieczne dęby, burzy mieszkania ludzkie. Jego dzieło zniszczenia oświecają węże błyskawic, jego; wyciu wtóruje łoskot gromów. Rewolucya to burza, mój ty naiwny rewolucyonisto. Tobie się zdaje, że już zwyciężyliśmy, a to dopiero ów skromny wiaterek, zmiatający z naszej drogi stary kurz i zwiędłe liście. Tobie się zdaje, że toi już burza, a to dopiero pierwsze błyskawice, jej straszliwego ryku gońce.
— Kiedy przyjdzie nareszcie ta upragniona burza, która oczyści powietrze Francyi? — pytał Desmoulins, słuchający z zapartym oddechem.
— Jutro, pojutrze, za miesiąc, za rok, nie wiem. Będzie to zależało od niedołęstwa króla i od naszej odwagi. Tymczasem nie żałuj pióra, pluj, bryzgał, lei po swojemu, jak ty to umiesz, żółć, truciznę, ślinę, błoto na królowę, na braci królewskich, na dworaków, na arystokratów i klechów. Nic przebieraj w słowach. Niech naród przywyknie do bezwzględnej krytyki. niech się nauczy gardzić tymi, na których dotąd spoglądał z dołu ze czcią, jak się spogląda na błyszczące szczyty społeczne; niech przesiąknie na wskroś nienawiścią do całej przeszłości Francyi. Wszyscy są łajdakami, rabusiami, zbrodniarzami, rozumiesz, wszyscy, oprócz nas, patryotów. Tylko my jedni posiadamy cnoty ludzkie, anielskie, boskie. Rozumiesz?
— A król? zapytał Desmoulins szeptem.
Króla nie tykaj, raz dlatego, że mógłby cię zamknąć w Bastylii, a potem dlatego, że jest nam jeszcze potrzebny. Tylko pod rządami takiego króla, jak Ludwik, możemy zwyciężyć. Gdy nam ten baran przestanie być potrzebny, znajdę na niego sposób.
— Ty? — rzekł Desmoulins zdziwiony. — Twoje lenistwo nie znosi trudu.
— Ja — odparł Danton. — Nie lubię się trudzić w sprawach drobnych. Gdy jednak będzie warto rzucić odwagę męską na szalę, chwiejąca się pod ciężarem wielkich wypadków, nie stchórzę i nie cofnę się przed żadnym wysiłkiem.