Bajbuza/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajbuza
Podtytuł Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Nienawykłym był król Zygmunt do zbyt serdecznego od tłumów przyjęcia, do okrzyków i objawów miłości.
Spotykały go one bardzo rzadko, a i te mogły mu się nieszczeremi wydawać, bo usłużni ludzie przynosili wszystko, co przeciwko niemu wymyślano.
Żadna z tych obelg, któremi rokoszanie szafowali, nie pozostała dla niego tajemnicą. Powtarzano je, aby w nim niechęć obudzić tem większą ku nim.
Może po raz pierwszy za tego panowania wjazd do Krakowa mógł serce jego poruszyć. Wyszło mieszczaństwo, wyjechali senatorowie, wysypało się ludu mnóstwo, a król we zbroi, na koniu, otoczony rycerstwem, obudził zapał.
Okrzyki żywe towarzyszyły mu.
Uroczystszym też był ten wjazd, niż się król spodziewał; znaczny zastęp wojska pięknego, jaki Zygmunt prowadził z sobą, zwiększył się przed Krakowem pocztami licznemi i okazałemi, które na powitanie wyciągnęły.
Wspaniale wystąpił Myszkowski marszałek koronny, królowi oddany cały, w ośmset ludzi doskonałej jazdy i piechoty w nową barwę przybranej. Wyglądała ona z cudzoziemska, bo nigdy w Polsce piechoty własnej nie było, a ta, którą Stefan Batory począł zaciągać, na wzór niemiecki się zbroiła i ubierała, ale króla to razić nie mogło, bo ten strój i zbroja były mu najmilszemi.
Piękny oddział towarzyszył książęciu kościoła kardynałowi Maciejowskiemu, którego dwór też i duchowny orszak okazałości dodawał.
Stanisław Miński podkanclerzy, głuchy, ale bystry człek, ściągnął także chorągiew królowi w pomoc.
Sebastyan Lubomirski kasztelan wojnicki, Jan z Tęczyna, nie licząc pomniejszych oddziałów, które razem zebrane siłę nie do pogardzenia stanowiły.
Szpiegi Zebrzydowskiego z Wiślicy tu podesłane, niezbyt musiały miłem okiem na te tysiące spoglądać, których policzyć było trudno.
Lecz zdawało się Zebrzydowskiemu, otoczonemu najzuchwalszymi z rokoszan, któremu Herburt, Stadnicki i Smogulecki wmawiali, iż ustępować nie powinien bynajmniej, że zuchwalstwem nadrabiać było potrzebą i najlepszą rachubą.
Wmawiali sobie, iż to wystąpienie Zygmunta tylko na postrach było wymierzone, a nie dając się ustraszyć i występując jawnie, było najpewniej zapobiedz wojnie.
Postanowiono więc wyprawić ponownie do króla poselstwo z tym pozwem przed sąd, którego jeszcze formę zaostrzono. Smogulecki wysilił się na to, aby królowi dać uczuć, że się go nie lękają. Więc po radziwiłłowsku sobie począł. Powoływał króla przed rokosz jak przed najwyższego sędziego, oskarżając o złe rządy rzeczypospolitej, o złamanie wiary, o gwałt praw i nadań odwiecznych, o powodowanie się złym doradzcom.
Przyniesiony pozew ten do Krakowa obudził oburzenie.
Myszkowski i wielu z nim chcieli, aby król gromem i groźbą odpowiedział rokoszanom. Wojska już stały gotowe do rozprawy, nie należało rebelizantów oszczędzać.
Za tą radą jednak król nie poszedł, chcąc wszelkie środki powolniejsze wyczerpać.
Żółkiewski zachował się neutralnie; głosowali inni, król się utrzymał przy swojem, odkładając jak był zwykł, dając czas do namysłu.
Odpowiedź króla była wymijającą, zdawał ją na senatorów i za ich radą pójść przyrzekał, napominał o to, ażeby zuchwalstwem nie doprowadzono do ostateczności.
Gdy tu ważyły się zdania i przepowiednie, tymczasem rokosz się wysilał na to, aby okazać groźnym.
Miał zjazd lubelski prawo zwoływania rokoszu? — o to nie pytał nikt, ale po całym kraju szło, iż pod utratą czci i majątku wszyscy się stawić pod Sandomierz byli powinni.
Szlachty wiele ulękło się. Ci, co nie chcieli rokoszu, jechali z obawy, aby górę wziąwszy, nie mścił się na obojętnych.
Herburt wołał głośno, że neutralistowie gorsi są od jawnych nieprzyjaciół. Radzi więc nieradzi ściągali się pod Sandomierz.
W odpowiedzi na ten wjazd królewski do Krakowa, który był okazem niemałej siły stojącej przy Zygmuncie, pod Sandomierz prowadził sam Zebrzydowski osiem chorągwi piechoty, a sześć jazdy; książe Ostrogski kasztelan krakowski jedenaście chorągwi piechoty, szesnaście usarskich i działa polowe; Ligęza kasztelan czechowski w czterysta pieszych, półtorasta usarzów, sto kozaków, wiódł także działa z sobą. Stadnicki miał sześć chorągwi węgrów, osiem chorągwi usarzów, jedną kozacką, a dziesięć piechoty z nowemi długiemi muszkietami.
Pola pod Sandomierzem zaległy ufce, jakich nigdy przeciwko nieprzyjacielowi tak nagromadzonych nie widywano. Obozy pańskie, namioty, tabory, broń, zdawały się dla popisu umyślnie zebrane i wyzywały też króla, jakby mu chciały powiedzieć: Patrz, że się mierzyć z tobą mamy czem.
Na żądanie hetmana wyprawiony Szczypior, gdyż nie chciano wierzyć pogłoskom, powrócił wprędce nieonieśmielony, bo strachu nie znał, ale nie tając podziwienia swojego.
— Być może, iż tam wśród tego ludu — mówił — pozbieranego naprędce i po różnych kątach, lichoty i ciurów dla liczby zaciągnięto wiele, ale to wygląda bardzo wspaniale i jest ich ćma.
— Wiele tego może być? — pytał Bajbuza.
— Kat ich wie, ale z ciurami, czeladzią, dworakami, służbą, gdy na sto tysięcy głów ich policzę, nie skłamię. Mówią, że sześćdziesiąt tysięcy akt rokoszowy podpisało.
Bajbuza ramionami zżymnął.
— A ład tam jaki? — zapytał.
— Na początek jest go dosyć, bo i przepisy karności wytrębywano i wybębniano, i sądy doraźne ustanowiono, ale przewidzieć łatwo, że się to rozluźni i rozprzęże.
Szczypior musiał iść do hetmana; ciągano go od jednego do drugiego z panów senatorów, aby opowiadał.
Przybywali też inni z pod Sandomierza, mniej więcej jednakowo opisując co się tam działo.
Nie można było tego zataić przed królem, iż rokosz przybierał groźne rozmiary i wcale się nie miał ku rozprzężeniu, które mu zapowiadano. Posępne stały się oblicza, oprócz hetmana, który, pod zarzutem że kwarcianych ściągał nieprawnie od granicy, wcale się nie myśląc z tego tłumaczyć, dodawał otuchy drugim.
— Zbierana drużyna — mówił krótko — a że ją w nowe sukno flamskie poubierano, świeci to... a no! nie wszystko żołnierz co przy szabli chodzi; ja moich jestem pewnym, że darmo jej nie przypasali.
Senatorów, których miał u boku swego, zwołał król na radę.
Bajbuza tymczasem spoczywał i ludzi swoich opatrywał jeszcze lepiej, do czego mu się Kraków nadawał, bo tu i o oręż i o wszelki przybór i o płatnerzy łatwiej było.
Szczypior powróciwszy tak był dni półtora chwytanym i rozrywanym, że się prawie z rotmistrzem na osobności rozmówić nie mógł. Jak go u Floryańskiej bramy pochwycono, tak prowadzono aż do dworku, a potem już mu tchnąć nie dali. Dopiero drugiego dnia z południa, sam zostawszy z Bajbuzą, odezwał się.
— A to dla nas zaprawdę miła rzecz, że z panem Spytkiem w jednym przyjdzie szeregu stać.
— Gdzie?
— A no! gdy wyciągniemy w pole.
— A tyś go gdzie namacał?
— Widziałem go w kilkanaście głów przy Lubomirskim.
Rotmistrz wąsa zakąsił.
— Niech sobie będzie kędy chce — rzekł po namyśle — ja tylkom rad wiedzieć gdzie stoi, abym w tamtą stronę nie patrzył.
Udawał rotmistrz, że mu z tem było jak bez tego, ale sam do siebie mówił.
— Otom wlazł! Przy pierwszem spotkaniu trzeba mu łeb rozwalić i zadać w oczy infamię. Co z tego będzie? Przecież on to powinien rozumieć i mnie unikać.
Zatem spytał Szczypiora nieco później.
— A wie Spytek, że my tu jesteśmy?
— Mnie się zdaje — odpowiedział Szczypior — że taki gatunek człowieka musi wiedzieć co skórę jego obchodzi, a no, z nim przecie nie gadałem. Kat go wie!
— Gdzieżeś go widział? Bardzo się on tu snuje?
— Przy Lubomirskich wisi, a czasem przy Potockich — zamruczał Szczypior.
— My tam go nie pójdziemy szukać, a że on mnie w drogę nie wlezie, tak mi się zda, chybaby mu życie niemiłe było.
Tymczasem pobyt w Krakowie zbliżał się do końca. Senatorowie chcąc rozbić rokosz, zwołali drugi taki zjazd do Wiślicy, tak że szlachty dużo zamiast pod Sandomierz ściągnęło się tutaj. Tu umysły były spokojniejsze, ale i na warchołach nie zbywało, bo ich Zebrzydowski nadsyłał.
Tak samo jak w Sandomierzu rokoszowi wojsko pościągane zewsząd dodawało powagi, do Wiślicy też posłano, naprzód hetmana z kwarcianemi w jedenaście tysięcy ludzi i dwadzieścia cztery działa, a obok niego stanęli wierni królowi Potoccy, Jan starosta kamieniecki, Jakób i Stefan, którzy wszyscy kopijników samych prowadzili jak Bajbuza, tylko na setnie ich liczyli.
Niespodzianie więc dano znać zwieczora rotmistrzowi, a nazajutrz rano już ciągnąć było potrzeba.
To go jednak najmniej obeszło, więcej daleko, iż mu się zdawało niekoniecznie dostojeństwu króla odpowiadającem, takich środków się chwytać jak Zebrzydowski, a poniekąd go naśladować.
Zamruczał pod nosem, że mu się to niedobrem widziało, ale Szczypiorowi rzekł.
— My tu nie panowie rada ale żołnierze, więc na posterunek.
Ten dla kopijników na pagóreczku wśród błota i moczaru znalazł się pod Wiślicą, bo kwarciani i Potockich pułki colepsze miejsca sobie zabrali.
I tu więc szlachta poczynała się zjeżdżać, ale tak różnej barwy, że w kole cogodzina się można było spodziewać, iż za czupryny się chwycą.
Szczęściem mitygował dobrze wybrany marszałek Hieronim Sieniawski cześnik koronny.
— Teraz — rzekł do Szczypiora Bajbuza, gdy już napół w błocie namioty i szałasy porozbijali — zobaczysz nową komedyę, której takem pewny, jak żem żywy. Przyśle do nas Zebrzydowski, aby nam pod gardłem stawić się kazać i pod infamią do Sandomierza.
My do niego wyprawimy posłów, aby szli na sejm sprawę toczyć nie w takiem kole rebelizantów.
Potem p. Zebrzydowski nas złaje, a my jego, a potem...
— A potem co? — zapytał Szczypior.
— Zobaczymy — dokończył widocznie zniechęcony Bajbuza.
Najgorsza i nieprzewidziana rzecz była, że w samej Wiślicy szlachta już z głową rokoszem nabitą, nietylko króla znać nie chciała, ale i pp. senatorów gnała precz, słuchać ich nie myśląc.
Rzucano im w oczy, że szpiegami króla i jego zausznikami byli.
I tu i tam dnie upływały na wrzawie i rzucaniu się do siebie wzajemnem.
Stadnicki tylko Djabeł, ze swą logiką djabelską, powtarzał: delenda Carthago. Czego czekać? róbmy konkluzyę rokoszu, kaptur ogłosić, nową elekcyę...
Ciągnęło się nudnie w Wiślicy, gdy dnia jednego Bajbuza poszedł do namiotu Żółkiewskiego.
— Chciałem prosić miłości waszej — odezwał się — jam tu tak dalece niepotrzebny, kopijników moich zostawiam, pp. senatorowie znowu jadą do rokoszan, pozwólcie mi im towarzyszyć, niech zobaczę co się tam święci.
Hetman się rozśmiał.
— Abyście się nie dali nawrócić szwagrowi mojemu! — odparł.
— O to obawy niema — otworzyście rzekł Bajbuza. — Mnie i tu i tam nie wydają się roboty udatnemi, ale widzieć je... od tegom człowiek grzeszny!
Wziąwszy tylko dwóch z sobą najlepszych czeladzi, przyłączył się do orszaku senatorów Bajbuza, a że mu wojewoda ziem ruskich Goślicki znany był, z nim ruszył pod Sandomierz.
Tu żałował może iż pojechał, bo do widzenia nowego nie było nic, tylko trochę rozrosła Stężyca. Ci sami ludzie, krzyki, zuchwalstwo i ciżba niesforna.
Gdy się senatorowie od króla ukazali, a poznano ich, zaraz na wjeździe o mało nie ciskano błotem. Podnosiły się groźno pięście, krzyczano za nimi: Lizuny królewskie... błyskały szable zdaleka... ale to posłów nie nastraszyło. Juści choć bezpieczeństwa osób zdawali się módz być pewnymi.
Posłuchanie w kole na dzień następny dano, a wróżył Goślicki, że będzie co do przełknięcia.
Puszczono ich i Goślicki czytał poselstwo senatorów, a Smorżewski pisarz lwowski od stanu rycerskiego, lecz z biedą im dano dokończyć.
Smorżewski nie skonkludował jeszcze, gdy z koła szlachta jakby pijana, wprost z szablami dobytemi wypadła na Goślickicgo i na gromadkę, z którą był Bajbuza.
Ten też się miał do korda, a mógł sądzić, że ostatnia godzina wybiła, bo mogli ich na szablach roznieść w oka mgnieniu. Na każdego z nich były tysiące.
Skoczył w porę ze swymi ludźmi Radziwiłł, otoczył posłów nimi i za koło wyprowadzić kazał, gdzie straż postawił. Bajbuza mówić nie mógł z gniewu i gdyby nie to że mu się posunąć nie dawano, byłby rzucił się i zginął.
Ledwie się to poczęło uśmierzać, gdy warchoły nierade iż im się bez ran i krwi obeszło, za ławami senatorskiemi siedząc, poczęli się z sobą kłócić i ucierać. Podniosły się głosy i wprost łajania, kupa jedna cisnęła na drugą, a potem razem na senatorskie ławy.
Zdawało się, że ich jakiś obłęd opanował.
Tu taka gąszcz była, że nawet rozpoznać nie mogli dalej stojący, kto z kim, na kogo szedł. Wszyscy się rwali do broni, do koni, do muszkietów, wywrócono ławy, powstał wrzask, zamięszanie... i znowu Radziwiłła zaklęcia, głos, jego ludzi wtargnięcie śmiałe, rozerwało już walkę bratobójczą a bez celu. Wszystko to trwało dobry czas, tak że pod koniec dnia nie było co robić, a posłowie też nie mogąc się pokazywać, odprowadzeni przez Radziwiłłowskich ludzi, pojechali na kwaterę, przy której im straż postawiono.
— Panie wojewodo — rzekł do Goślickiego rotmistrz, gdy na miejscu stanęli — święte to są słowa nieboszczyka hetmana Zamojskiego, za Batorego wyrzeczone, że zmącić wodę lada żaba potrafi, ale ją uczynić spokojną i czystą i mądremu trudno.
Nazajutrz posłowie do koła nie mieli po co iść. Odpowiedź jaką im dać miano, chodziła już po obozie.
Rokosz się nie cofał: królowi przykazywano rozpuścić wojsko natychmiast i w pięć dni stawić się pod sąd panów rokoszanów — szczęściem jeszcze, że nie z powrozem na szyi i boso.
Wojewoda ruski odbierając ten skrypt od Radziwiłła nie okazał po sobie nic. Kazano konie siodłać.
Przez dzień oczekiwania Bajbuza nie próżnował. Wśród stu tysięcy głów niepoznanemu przejść i rozsłuchać się było łatwo. Mało kto go tu mógł po nazwisku wiedzieć, a mniej było jeszcze takich, którzy o obrotach jego byli uwiadomieni. Uchodził więc za rokoszanina i słuchał bezpiecznie rozpraw w polu i w kole.
Widocznem było, że ognia podkładano, bo miejscami szlachta zrażona chciała się do domów rozjeżdżać.
— Dla prywaty swej nas ciąga Zebrzydowski, Herburt i drudzy; solą im w oku, że starostwo rawskie dał król Stefanowi Potockiemu i t. p.
Z tem z czem wracali do Wiślicy, nie było się chwalić — ale tu się może innego nic nie spodziewano. Bajbuza jak stał poszedł do hetmana. Żółkiewski choć wiedział co się działo, ciekaw był co mu stary żołnierz powie.
— A cóż rotmistrzu?
— Co? ludzi siła, zwłaszcza gąb niecierpliwych — rzekł Bajbuza — są i chorągwie nie do pogardzenia, ale pospolity lud niewiele wart. Nie trzeba się likiem trwożyć, bo choć nas mniej, ale my silniejsi jesteśmy.
— Dajby to Boże! — westchnął Żółkiewski.
— A mnie się zda, że do boju nie przyjdzie; będą się srożyć do samego końca, a gdy działa zagrają, nie dostoją.
Niech tylko król nie mięknie, bo na jeden włos ustąpiwszy im, wszystko stracone.
Z obu stron nastąpiło jakby zawieszenie dalszych kroków.
Bajbuza chodził i ziewał.
Jednego dnia, gdy tak około zamku i kollegiaty wiślickiej murom się przyglądając chodził błędny, na podwórku kościelnym nastręczył mu się ks. Skarga.
Szedł z brewiarzykiem do kościoła wśród ciszy odmawiać godziny, bo na zamku pokoju nie było. Postrzegł rotmistrza, o którym słyszał że do rokoszan jeździł, a pamiętał go zdawna, i zatrzymał się. Bajbuza przystąpił do niego.
— Cieszy mnie to bardzo — odezwał się ks. Piotr — że ja was tu widzę z nami. Wielu się dało na piękne a zwodne wężowe słowa pochwycić. Smakuje aurea libertas, pięknie się wydaje równość i nieposzanowanie ani godności, ani wieku, ani zasługi, ale to małych umysłów i serc rzecz w tem się kochać.
Byliście, słyszałem, w ogniu rokoszowym?
— Alem nie poparzywszy się wrócił — uśmiechnął się rotmistrz.
Dobrzeby temu koniec raz położyć, bo później co dalej będzie to trudniej, król łagodny jest.
— Nie szkodzi to — rzekł Skarga — a na wiele się oglądać musi. I ci, co z nim są, nie wszyscy z sobą zgodni, nie na jedno przystają. Książe Ostrogski chce pośredniczyć a mąci... innych też wielu.
Tu ks. Skarga oczy spuścił i przypomniawszy sobie zapewne widoczne ostyganie kardynała Maciejowskiego, nie dokończył już.
W chwilę potem oczy powoli podniósł.
— Wyście z panem Żółkiewskim?
— Tak jest.
— Królowi zbywa na ludziach, coby mu uczciwą a beznamiętną prawdę o ludziach i sprawach mówili. Panowie senatorowie z góry patrzą i wierzchołki tylko widzą.
Nie byłoby wam wstrętnem przed królem stanąć i czasem mu powiedzieć, co u was w wojsku chodzi, jak wy się na to zapatrujecie?
Zmięszał się Bajbuza nieco.
— Ja bo dworakiem nie byłem i nie potrafię być — rzekł — prawdę inaczej jak całą powiedzieć nie umiem. A na co się zdało to, co ja królowi przyniosę?
— Aby wiedział co jego naród myśli, pragnie i sądzi — rzekł Skarga — nie on naród, który mu grozi i bezcześci, ale ten, co go szanując może nie tak widzieć jak on.
Najlepszy pan.
Spojrzał na zadumanego rotmistrza.
— Ojcze mój — odparł Bajbuza — gdy mnie król zawoła a pytać będzie, pewno nie zamilczę.
— Pamiętajcież, iżeście mi to przyrzekli.
To mówiąc Skarga zwrócił się ku kościołowi, a rotmistrz do domu. W głowie mu się to nie mogło pomieścić, aby do pana miał być przypuszczonym. Dumnym wcale z tego nie był, ważył po swojemu jak ciężkie to wkładało na niego obowiązki. Radby był wyspowiadał się Szczypiorowi, ale z drugiej strony milczenie też zdawało się obowiązkiem.
Nazajutrz komornik królewski przyszedł po niego do marszałka Myszkowskiego prosić na zamek. Wiedział już co to znaczyło, ale omylił się sądząc, że go wprost puszczą do króla. Myszkowski nowemu człowiekowi do pana przystęp mając ułatwić, potrzebował się o nim dobrze zapewnić. Włoch, wyobrażał sobie w Bajbuzie, wedle opowiadania księdza Skargi, szlachcica z prostym rozumem domorosłym, a nie spodział w nim wykształconego we włoskich też uniwersytetach i podróżach oryginała, który jak pszczoła zbierał miód nie patrząc kwiatów i świat znał tak dobrze jak on.
Powierzchowność, gdy wszedł ogromny, siwiejący, niepiękny a dumno patrzący człek, nic mu nie oznajmiła. Myszkowski cale włochem się wydał rotmistrzowi.
— Jakież jest curriculum vitae wasze — odezwał się dość grzecznie do wchodzącego. — Ksiądz Skarga wielce nam waszmości poleca.
— Łaskaw jest — odparł Bajbuza dosyć obojętnie. — Prosty ze mnie człek, a pospolicie mnie dziwakiem zową. Podróżowałem wiele, uczyłem się siła, a nie umiem nic, krom może szablą władać; a mam ten nałóg brzydki, że co myślę, to mówię.
Myszkowski przystąpił bliżej i zagadnął go po włosku.
— Toście się na kortedziana nie zdali!
— I ja tak sądzę — rzekł Bajbuza — dlategom nigdy dworu nie szukał.
Zamyśl[i]ł się Myszkowski.
— Cóż mówicie o teraźniejszych sprawach? — spytał.
— Smutne są tak — rzekł Bajbuza — że i Treny Jeremiaszowe Wacława z Szamotuł, które Tobiaszek śpiewa, smutniejszemi być nie mogą.
— Prawda! — westchnął Myszkowski — a rada na to jaka?
— Mnie o nią chyba nie pytajcie — odezwał się Bajbuza. — W początkach obwiniałem strony obie, zdało mi się, że i król powinien był warchołom folgować; dziś już nie czas, bo wszystko wywrócą. Nie o samego króla idzie, ale o rzeczpospolitę. Obawiają się rakuszan; cóż gdyby dziś na nas padli rozbitych na obozy? Łatweby mieli zwycięztwo.
Myszkowski ciekawie słuchał.
— Biedny jest ten pan nasz — dodał — litość obudza. Męczeński to tron jako ruszt Wawrzyńca.
Poszła powoli rozmowa o ludziach i o rzeczach. Myszkowski rad, że mógł po włosku się z nim porozumieć, bo się służby lękał, aby nie podsłuchiwała, bardzo sobie upodobał Bajbuzę.
W końcu rzekł.
— Dobiorę chwilę, gdy was królowi przedstawię. Będzie li pytał, mówcie mu prawdę, ale z należną majestatowi powolnością. Nie zaszkodzi wam łaska królewska, bo nie wiem ażebyście już cokolwiek wysłużyli, choć wiem, że zasługi macie.
— Pozwolisz mi, miłość wasza — prędko wtrącił rotmistrz — iż tę rzecz objaśnię. Po rodzicach wziąłem mienie znaczne, nie mam ni żony, ni dzieci, chleba podostatkiem, więc łaską nie gardząc, potrzebnym jej nie jestem.
Myszkowski się uśmiechnął.
— Heroizmus to zbyteczny — rzekł — biorą bogatsi od was — dorzucił — ale taka bezinteresowność nie szkodzi też.
Spytał potem gdzieby go szukać należało.
— Przyprowadziłem stu kopijników hetmanowi — rzekł Bajbuza — u niego się o mnie zawsze dowiedzieć można.
Tak pierwszy krok uczynił mimo woli swej rotmistrz, a czy mu bardzo rad był, trudno sądzić było. Chmurny chodził i milczący.
Gdy się to działo w Wiślicy, pomiędzy nią a rokoszem ciągle krążyły bezskuteczne poselstwa. Król tem umiarkowańszym być musiał, iż czuł i wiedział, że wielu jego zwolenników gorących stygło.
A gdy z jednej strony Zygmunt nie był spokojny o przyszłość, Zebrzydowski też zawieruchę wprawdzie wywołał, ale codzień dawał dowody, że nią rządzić nie umiał.
Chciał władzę wszelką w ręku swem skupić, aby potem albo królowi się sprzedać, lub go obalić. Zaczynano to wietrzyć i przeciwko niemu też podnosiły się głosy.
Nie bez wpływu były poselstwa króla cierpliwe, poważne a każące, wszakże domyślał się, że pewną siłę miał za sobą, a nie lękał się pogróżek.
Wedle zwyczaju ciągle wojewoda tajemnicami jakiemiś, które miał objawić kiedyś, potrząsał, a nie mówił nic; zaczęto naglić, aby raz tej niepewności koniec położył.
Po tylokrotnych już regestrowaniach grawaminów przeciw królowi, przystąpiono do spisywania ich na nowo.
Znaczyło to, że układać się chciano. Zaniesiono je do Wiślicy, poszła odpowiedź zimna. Król nie był dalekim od rozpoznania tych zażaleń, ale sposób w jaki mu je rzucano zuchwale od zjazdu, który się samowolnie zwołał, nie mógł być uznanym. Inaczej trzeba było przedsiębrać naprawę rzeczypospolitej.
Wszystko to, choć nieobrachowane ale zbytnio się przeciągając, polską wytrwałość wyczerpało. Z tłumów zebranych już część tylko na placu stała. Z tej części, która napróżno chodziła do koła i powracała z niczem, cząstka już po szałasach i namiotach siedziała przy piwie, i Radziwiłł przybywał do koła, a w nim nie znajdował nikogo.
Ostyganie było widoczne.
Skończyło się na rozpaczliwym uniwersale do rokoszowego pospolitego ruszenia pod Sandomierz w październiku, gdy już trawa wyschła, a wicher zimny w polu stać długo nie daje!
Król tymczasem nie widząc sposobu dokończenia sprawy inaczej, za poradą Potockich, za zgodą Żółkiewskiego, zabierał się wyruszyć z Wiślicy.
Dniem przedtem Bajbuza leżący w namiocie z księgą pod ręką, został na zamek wezwany. Komornik szepnął mu.
— Nie zawadzi się tak odziać, abyś miłość wasza nie potrzebował wracać do domu.
Zrozumiał to rotmistrz i ubrał się dostatnio, bogato, ale niepokaźno, a czarno, bo ten kolor nad inne przekładał.
Czekał na niego w swej izbie marszałek. Dzień się miał ku wieczorowi.
— Do króla JMci prowadzę was — odezwał się Myszkowski. — Jutro wyciągniemy w pole, kto wie czy się rychło nadarzy zręczność, a J.  Król. Mość z zalecenia ks. Skargi kilka razy o was pytał.
Gdy weszli siedział Zygmunt u stołu, z twarzą bladą, spokojną, ułożoną tak, aby nie zdradzała myśli, i dawszy sobie przedstawić Bajbuzę rękę mu dał do pocałowania. Był to już dowód życzliwego usposobienia. Marszałek cofnął się powoli, zostawując ich samych, chociaż zdało się rotmistrzowi, iż go czuł za zwieszoną we drzwiach oponą.
Postać królewska oprócz dostojności, którą wyrażać chciała, nie mówiła nic — ale wejrzenie było bystre i żywe i twarz rozumna. Strój zwykły cudzoziemski, ciemny, białe bardzo ręce z palcami długimi, na których parę pierścieni świeciło, lice też nieco żółte i bezekrwi jeszcze jaśniejszemi czynił. Na szyi miał król łańcuch, który zdawał się zegarek jajowaty umieszczony za spięciem utrzymywać. Na stoliku przed nim stał krucyfix z kości słoniowej, pod którym z kamieni i złota różaniec spoczywał rzucony, książka z klamrami złotemi tuż obok, była z pozoru sądząc pobożną.
Słabym głosem, cicho, rzucił Zygmunt kilka pytań, tyczących się osoby rotmistrza, na które on odpowiedział wcale niestrwożony.
Zagadnął potem czy był w rokoszanów obozie i co o nim sądził.
Bajbuza mówił o liku wielkim a małym porządku, dodając w końcu, że im się ostateczna rozprawa przeciągała, tem król pewniejszym być mógł zwycięztwa, bo rokoszanie wielce już znużeni, narzekali.
— Lecz niech nas Bóg uchowa od tego, abyśmy aż orężem krnąbrne karki uginać mieli — westchnął Zygmunt.
— Smutnaby to była ostateczność, lecz Zebrzydowski i mała jego gromadka przewódzców, nie spodziewając się przebaczenia, któż wie do jakiej ostateczności się rzuci.
Pomiędzy zadawanemi pytaniami, odpowiedziami i nowem badaniem, wiele upływało czasu, król ważył słowo każde, mówił nieśmiało, a ograniczał się bardzo niewielu słowami.
Z pozoru sądząc wnosić było można, iż dosyć dobrej był myśli.
Po kilkakroć gdy Zygmunt o sprawę rokoszową zagadnął, rotmistrz odparł.
— N. Panie, jam żołnierz, nie przypisuję sobie abym jasno widział. Daleko trzeba szukać przyczyn tego niepokoju, a przyszłoby może obwinić tych, co nie przewidywali jak niebezpiecznie z ogniem igrać. Dziś pożar płonie, wiatr dmucha... ale zgasić jest w mocy waszej...
— Siłą? — zapytał król.
— W ostateczności — rzekł rotmistrz — a kto wie, czy i łaskawością nie dadzą się ująć zapamiętali.
— Stadnicki? Herburt? — odparł król głową potrząsając.
— Ci są narzędziami w ręku innych — szepnął Bajbuza.
Naostatek, niewiedzieć już jak do tego przyszło, iż król na leżące na stole grawamina wskazał i sam owe zarzuty frymarku korony podniósł.
Bajbuza nie mógł zmilczeć.
— To było początkiem — odezwał się Bajbuza — a na nieszczęście uczynił go ten, którego ja pamięć czczę, nieboszczyk hetman Zamojski; lecz nie spełniłże on obowiązku i mógłże on to utaić?
Przebaczysz mi W. Król. Mość, w tem nie on winien.
Spuścił oczy Zygmunt i zamilkł; odezwanie się to otwarte dało mu miarę człowieka, lecz nie rozgniewał się.
— W początkach i ja — rzekł — z innem wyobrażeniem o Polsce przybyłem do niej. Źle mnie informowano. Godziwem sądziłem, co niemożliwem było.
Westchnął.
— A ten wstręt do cesarskiego domu? — rzekł cicho.
— Ten wiekami się tworzył — odezwał się Bajbuza — winniśmy rakuzkiemu dworowi, że Węgry i Czechy dla nas stracone zostały. Polska się lękała o swoje swobody.
— Zbytek ich ma! — wtrącił król.
Na tem przerwaną została dosyć już przedłużona i nużąca dla Zygmunta rozmowa. Myszkowski wszedł razem z ks. Bernardem, który wprost do króla pośpieszył. Wstał z krzesła Zygmunt i głowy poruszeniem a uśmiechem uprzejmym odprawił rotmistrza, który natychmiast zniknął za oponą i odetchnął swobodniej dopiero gdy się w podwórzu znalazł. Tu czekał na niego ksiądz Skarga.
— Byłeś u króla? — zapytał.
— Powracam od niego!
Badająco spojrzał mu w oczy, w których nic może oprócz wielkiego nie wyczytał znużenia.
— Lękam się — odezwał Bajbuza — iż król na mnie wielkiego zawodu doznać musiał. Nadtoście mnie łaskawie mu polecili, i nie spodziewał się pewnie znaleźć prostego żołnierza w zapowiedzianym mu domorosłym może statyście.
Zwolna rękę białą położył mu na ramieniu ks. Pawęski.
— Mój rotmistrzu — rzekł — wielkiej to ceny rzecz, gdy wiemy, iż z człowiekiem mamy do czynienia, który kłamać nie umie. Największa wasza cnota, że czystą prawdę z was dobyć można. Choćbyście nie powiedzieli nic nowego, powiecie wiele potwierdzając to, co widzieli i czuli drudzy.
Bajbuzie, który z zamku na okolicę spoglądał i w blasku pogodnego wieczora rozłożone u stóp swych widział obozy, nagle się uradowało serce.
— Ojcze! — rzekł — jutro na koń siadamy, jutro ja idę po rozkazy i nie potrzebuję myśleć tylko o tem, abym je spełnił. Co za radość.
— Taka dziecko moje — odezwał się Skarga — jak zakonnika, który wolę swą złożył w ręce zwierzchnika, i spełnia co mu nakazują. Wszędzie zaprawdę tak jest, że rozkazywać chcą ci, co ciężaru władzy nie znają, a cieszą się, że słuchać mogą tacy, co w sumieniu chcą być wolni.
I poszedł do kościoła, a Bajbuza pobiegł do namiotu, w którym Szczypior pod niebytność jego licznych towarzyszów broni przyjmował.
— Jutro więc w pochód! — zawołał wpadając z młodzieńczą żywością Bajbuza. — Wieczór złocisty, dzień się nam obiecuje piękny, omen na wyprawę doskonały. Bóg da, że pokój przywrócim tej skołatanej biednej rzeczypospolitej naszej.
Kubek wziął ze stoła i nie mówiąc czyje — vivat! — spełnił go duszkiem.
Vivat in aeternum! krzyknęli towarzysze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.