<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajbuza |
Podtytuł | Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Pogodnym, prześlicznym rankiem jesieni, na równinach pod Wiślicą Żółkiewski stanął z całą swą siłą na popis przed królem i w pochód przeciwko rebelizantom. Kilkanaście tysięcy jazdy dobornej, pancernych, usarzów, kopijników, kilka tysięcy piechoty, kilkanaście dział składały wojsko to całe, niewielkie liczbą, ale nadzwyczaj świetne, w karności utrzymane, a strojne i zbrojne z przepychem, na który każda chorągiew się wysadzała, każdy pojedynczy żołnierz zmagał i łożył ostatki.
Przepyszne siodła blachami obijane srebrnemi i złocistemi, okrycia na konie szyte, rzędy świecące od drogich kamieni, czuby kosztowne na łbach rumaków, skrzydła usarzy, kopie złocone i malowane z proporcami długo rozwiniętemi, zbroje szmelcowane i złocone rycerstwa, lamparcie i tygrysie skóry, szyszaki z piórami, misiurki, tarcze malowane, sahajdaki szyte bogato, wszystko aż do strzemieni złoconych na turecki kształt wyrabianych misternie, składało się na obraz do tego podobny, który ujrzawszy na granicy Henryk Walezy, zawołał, że tu dopiero uczuł się królem.
Tu też nierycerskicgo ducha Zygmunt Waza uczuł może, iż temu narodowi rycerzy panować było zaszczytem, ale myśl tę zatruwało, iż znaczniejsza część jego stała w obozie przeciwnym.
W tej jednak chwili wojsko, któremu hetman dowodził, zdawało się i potężne i niezwyciężone, a król idący z niem razem stał za mnogie pułki.
Nie bez wewnętrznego wzruszenia, po błogosławieństwie w tym kościele, który przypominał Łokietka i losy jego, siadł król na konia, otoczony przedniejszymi urzędnikami dworu swojego. Milczeli wszyscy, pochód ten był pogonią przeciwko zbuntowanej braci. W szeregach jej nie jeden ale tysiące miało rodzonych swych, pokrewnych, ukochanych, sprzyjaźnionych.
Pękosławski starosta sandomirski między innymi, spoglądając zdala na pułki zadumany, szeptał do stojącego przy sobie Oborskiego.
— A co, jeżeli mi się brat Prokop nawinie? Pewnie on mnie oszczędzać nie będzie, a ja?
Tu się przeżegnał.
— Quod Deus avertat?
Z Pękosławskim tym pewnie tysiące równie myślało. W szeregach przejeżdżający Bajbuza słyszał mruczących.
— Na swoich nam iść każą! dla ich kłótni, że się jednemu chciało krzesła, drugiemu laski, jurgieltu albo starostwa, a nie dano im, my się zabijać mamy? brat brata!
— Nie będziemy się bić! — wołał rzeźko drugi — niech się sobie kłócą i godzą, ja tam rodzonego mam... mają ich drudzy. Gdy przyjdzie do rozprawy a zatrąbią, staniemy i nie pójdziemy.
— A jak z dział do nas każe walić wojewoda? — wtrącił ktoś z boku.
Nastąpiło milczenie smętne.
Weselszy z ciurów wtrącił.
— Co wam głowy boleć mają o to, czego jeszcze niema i nigdy może nie będzie. Na to czas jeszcze i rozmyślać i stanowić.
Ja też z Andruszkąbym się nierad na polu spotkał.
— Ale bo nie pójdziemy — krzyczał inny — na swoich nie pójdziemy. Król ma na to niemców, szwedów, szlązaków, ja nie wiem, może i węgrów, niech tych popchnie.
— Aha! — zaśmiał się inny — i my z boku będziemy spokojnie patrzyli, jak te pludry, lancknechty naszych braci mordować będą. To także miła sprawa!
Na krótki czas widok tego wojska, które jesienne promienie słońca ozłacały i opromieniały jakimś blaskiem i świetnością, które w dumę wprawiały, rozweselił żołnierzy. W niektórych pułkach zanucono Bogarodzicę, inne jechały milczące. Twarze się zaczęły okrywać chmurami, choć na niebie ich nie było i dzień był cudownie piękny, a powietrze jesienne, jakby do pochodu stworzone. Ale każdy spoglądając przed siebie widział tam w sinej dalej jakby widmo obozu braterskiego, któremu Zebrzydowski dowodził.
Z tej niechęci do rozlewu krwi bratniej rodziły się mimowoli wątpliwości, miał-li król słuszność, czy ci, co swobód odwiecznych narodu bronili?
Kto tu walkę podżegał?
Dyssydenci, myśleli jedni, OO. Jezuici, szemrali drudzy. Tuż za królem konno jechało ich kilku nieodstępnych, a wśród tych, co sukni zakonnej nie mieli, pokazywano palcami przywiązanych i posłusznych zakonowi.
Gdy ci, co najmniej myśleć byli nawykli i ważyć czynności swoje, teraz zaczynali rachować się z sumieniem, cóż dopiero dziać się musiało z takim marzycielem jak Bajbuza, który przez życie całe z sobą walczył, drogi szukając prawej, a wątpiąc czy ją znalazł?
Przysłuchiwał się pilno każdemu szmerowi, vox Dei chciał z ust największych prostaczków wybadać.
Przy nim jadący Szczypior wystawiony był na ciągłe pytania.
Ten znowu, raz na koń wsiadłszy i otrzymawszy ordynans, tak już był spokojny w sumieniu, iż ani sobie myślał łamać głowę, co dalej będzie.
Wojsko posuwało się niezbyt pośpieszając ku Połańcowi, w tropy za rokoszanami. Wszyscy dowódzcy byli tego zdania, że raz trzeba było skończyć.
Ze strony rokoszan też szlachta wsadzona gwałtem na koń już się troskała wielce o gospodarstwo.
— Tu sam czas siać, rola jeszcze niegotowa, jejmość z włodarzami rady sobie nie da, pośladami zasieją, rolę źle uprawią, a na przyszły rok choć rzepę suchą gryź, chleba nie będzie. Króla wypędzim może, ale przyjdzie z głodu umierać.
Śmielsi z noclegów, gdy się im jejmość i dzieci przyśniły, dodnia wsiadali na koń, w las i do domu. Nie mogli wytrzymać dłużej.
Trzecim obozem królewscy stanęli w Połańcu. Znaleziono dla króla dwór i wyporządzono go jako tako, reszta leżała w polu, a noce były zimne.
Tu nadciągnął z małym jak na siebie, ale świetnym pocztem książe Ostrogski kasztelan krakowski. Wszyscy widzieli go od początku niepewne zajmującego stanowisko. W obozie rokoszanów nakłaniał do zgody z królem, przy królu tłumaczył rokoszanów i namawiał do układów z nimi
— Jam nie raz ale sto razy gotowość do nich ukazał, lecz trzeba, aby i druga strona inaczej do króla swego przemawiała.
Rola ta pośrednika uśmiechała się księciu, wnosił, że to była właśnie pora, gdy ją powinien był wziąć na siebie. Zagadnął o to O. Bernarda. Jezuita wprowadził go do króla, ale ostrożność radząc. Szło o to, aby książe i wschodniemu kościołowi i dyssydentom zbytnich swobód nie wymagał poręczenia.
Tymczasem jednak Ostrogski tylko ogólne przebaczenie chciał wyjednać, bezkarność, zapomnienie uraz, wynagrodzenie szkód rozdawnictwem starostw i t. p.
O to rozdawnictwo rozbiło się zaraz traktowanie.
— Mości książe — zawołał Myszkowski — więc niedosyć przebaczenia za to, za co innego czasu na gardle karzą, trzeba jeszcze nagrodzić Zebrzydowskiego za bunt, a ks. Radziwiłła że N. Pana Sodomczykiem nazywał!
Nikt nie chciał słuchać takich zgody warunków i książe Ostrogski wyjechał z Połańca za rokoszanami, ale bardzo jakoś prędko już niesam, bo tu na niego patrzano krzywo, z listem tylko wysłał dworzanina.
Donosił w nim, że rokoszanie gotowi byli o warunki się układać i godzili na zjazd w Iwaniskach lub Osieku, na któryby z obu stron zjechało po czterech senatorów i tyluż ze stanu rycerskiego, z niewiększym pocztem nad dwóchset ludzi.
Przez ten czas gdy się umawiać miano, wojska z obu stron poza sobą swobodnie na picowanie, to jest po żywność wyjeżdżać miały.
Ale królowi Osiek był już pod bokiem i stanowniczowie wyprawieni, zażądał, aby naznaczono w to miejsce Koprzywnicę. Żądano glejtów, król nie widział ich potrzeby.
Powolność ta Zygmunta, czy jakieś nowe rachuby kazały naprzód Zebrzydowskiemu zwlec układy, a nazajutrz uznano w propozycyach króla obrazę majestatu rokoszowego!
A zatem nie było ze wszystkiego nic.
Wojsko dochodziło do Osieka, gdy krzątający się bardzo Ostrogski dał znać królowi, że rokosz do niego wysyła Pękosławskiego, Lubomirskiego i Jasickiego. Tymczasem wbrew temu oznajmieniu, Bajbuza wyprawiony na podjazd przez Żółkiewskiego nadbiegł z wiadomością, że rokoszanie precz z pod Sandomierza wyciągają i na wszystkie strony gońców wyprawiają o posiłki.
Żółkiewski rotmistrza jak stał zabłoconego poprowadził z sobą do króla, który jeszcze się był nie rozłożył.
Bajbuza mu opowiedział co przynosił.
— Cóż myślicie? — spytał król.
— Ja — rzekł Żółkiewski — jestem tego zdania co rotmistrz, (wskazał Bajbuzę). Chcemy-li rozlewu krwi uniknąć, trzeba pośpieszać, siąść im na kark.
Zygmunt oczy smętne zwrócił na Bajbuzę, jakby go pytał.
— Ciągnąć?
— Dziśby nam natychmiast potrzeba za nimi iść — rzekł rotmistrz — im śmielej i pośpieszniej, tem skuteczniej. Któż wie? posiłki możemy uprzedzić, sam ten pośpiech trwogę wrazi!
Zrezygnowany król zwrócił się do konia, z którego zsiadł dopiero, i nic nie mówiąc, cugle sobie podać kazał.
— Na koń! — zawołał Żółkiewski.
Ta determinacya tak skora w królu, ożywiająco podziałała na wszystkich. Raźno się rozległo: Na koń! na koń! — i na dany znak trąbki odezwały do pochodu.
Ci, co już się zbierali obozować i odpoczywać, musieli biedz popręgi ściskać, konie uzdać i sakwy nanowo do siodeł przymocowywać.
— Na koń! na koń!
Wtem za królem się ukazał niespodziany tu wcale książe Ostrogski, który też od rokoszan przybywał.
— N. Panie — zawołał zdyszany zbliżając się ku niemu — daremna rzecz z szalonymi mówić rozumnie, oni słuchać wcale nie chcą, zuchwalstwo przechodzi wszelkie granice. Ja nie pojadę do nich więcej. Stracone moje dobre chęci, pozostaję wiernie przy W. Król. Mości.
Zygmunt skłonił głowę i śmiechnął się, ale i tym razem nie odpowiedział.
Postępowano naprzód żywo.
Bajbuza, który oświadczeniu Ostrogskiego przytomnym był, pobiegł o niem oznajmić Żółkiewskiemu.
— Waszmość temu wierzysz? — zapytał hetman i zdumionemu dodał: — Patrzajże gdy ciągnąć będziemy, zobaczysz, iż kasztelan zawaha się znowu.
Bajbuza wzruszył ramionami.
— Gdyby król był — dodał Żółkiewski — oświadczenie księcia zaraz nagrodził jakiem dostojeństwem, któż wie? ale nie odpowiedział nic.
Wojsku dano rozkazy pośpiechu. Nazajutrz Bajbuza tuż wczoraj za królewską strażą jadącego Ostrogskiego już nie znalazł na miejscu. Spytał o niego.
Odpowiadano, iż przyzostał, gdyż oddział jego i on sam, ciągłem przenoszeniem się z obozu do obozu był bardzo znużony.
Jakoż wcale go już widać nie było. Hetman dobrze wyprorokował. Kasztelan zniknął.
Teraz istna już pogoń następowała. Rokoszanie z pośpiechem nadzwyczajnym uchodzili ku Wiśle i ich ranne niedogaszone ogniska, wieczorem królewscy rozpalali. Bajbuza, który ze Szczypiorem i kilkunastu ludźmi ciągle w przedniej straży był, dał znać, że Zebrzydowski, Stadnicki i Radziwiłł pod Pokrzywnicą ustawili się jak do boju i czekali.
Ale nim król tu dociągnął, oni już się znajdowali w Ożarowie. Cierpliwy, milczący, posłuszny radom król już zaczynał niespokojnie wyglądać rokoszanów tych, o których codzień mu oznajmywano, a dognać ich dotąd nie mógł, gdy pod Janowcem pokazały się rozłożone ich ufce.
Niemal z radością je powitano, chociaż różne uczucia widok ich wzbudzał.
Cochwila przynoszono nowe jakieś wiadomości. W obozie króla panowała wielka niepewność i rozstrój. Niektórzy nalegali na to, aby nie folgować, inni się spodziewali jeszcze układów, a gdy doniesiono, że Djabeł Stadnicki, nie wiedzieć z jakiego powodu, ze znacznym oddziałem opuścił Zebrzydowskiego i przeprawił się przez Wisłę osłabiając rokoszanów, Żółkiewski chciał natychmiast iść na nich.
Już niemal rozkazów tych wydania był pewien, gdy sam podjechawszy do króla, znalazł go wahającym się.
— N. Panie! — zawołał — tracimy najdroższą chwilę.
Król westchnął ciężko i z ust dobył się tylko wyraz: Krew! krew!
Począł się niespokojnie oglądać dokoła i szeptać. Nieopodal siedzący na koniu Gajewski skinieniem został przywołany.
— Jedź — zawołał król krótko urywanemi wyrazami — jedź, czas jeszcze, niech nie zmuszają do krwi przelewu... Jedź, śpiesz.
Gajewski puścił się natychmiast, a hetman chmurny zsiadł z konia.
W obozie królewskim widać było poruszenie, którego charakteru trudno było odgadnąć. Ważyły się losy. Jeszcze chwila, jeden krok może i krew się polać miała.
Wybór Gajewskiego dworzanina królewskiego, choć niemal przypadkowy, bo się nastręczył oczom, gdy o nim nie myślano wcale, był dosyć szczęśliwy.
Odważny, prędki, zawsze jasnego oblicza, Gajewski stworzonym był na to, aby przenosił co mu dano, ani psując, ani naprawiając, ani dodając nic, ani się domyślając proprio motu co czynić miał.
Król wiedział znając go, iż ani nadto, ani za mało nie powie. Gajewski nie miał się za statystę wcale, lecz pamięć doskonała dozwalała powtórzyć co mu zwierzono, nie zmieniając ani słowa.
W mgnieniu oka, konia nie oszczędzając, puścił się jak strzała ku miejscu, w którem po namiotach i chorągwi łatwo się było wodzów domyślać.
Stosunkowo do spokojnego jeszcze dosyć obozu króla, w którym przytomność jego była już sama rękojmią porządku, rokoszanów tabor wydał się Gajewskiemu jakby spłoszonym i niezmiernie zburzonym. Zbierano się kupami, wywoływano, biegali ludzie, dawano i odwoływano rozkazy, kłótnie się rozlegały.
Ponieważ zdala już widziano przybiegającego Gajewskiego, wojewoda wyjechał konno kilkadziesiąt kroków naprzeciw niego pod pozorem oglądania obozu.
Poselstwo to widocznie otuchę jakąś znowu wlało w Zebrzydowskiego. Król się wahał. Razem z Radziwiłłem wpadli do namiotu.
Jaką im dać odpowiedź?
Radziwiłł o zgodzie myśleć nie mógł, dał znak ręką, że pójdzie do ostatka... do krańca, do boju, a nie ustąpi.
To podbudziło Zebrzydowskiego. Szło tylko o formę w jaką odpowiedź odmowną ubrać miano.
Gajewski chodził przed namiotem, oblężony dokoła przez rokoszan, którzy go pytaniami ścigali, choć im żadnej nie dawał odpowiedzi.
— Niemy jest — wołał Ponętowski śmiejąc się — król Zygmunt jak sułtan turecki takich do poselstw używa. Ci nie zdradzają, bo im język urżnięto.
Wyszedł Zebrzydowski w ostatku i wziął posła do namiotu.
— Rokosz dzień powszechnego zjazdu naznaczył i nie cofa go. Niech król będzie posłuszny głosowi narodu, a nie śpieszy się z rozlaniem krwi, która na niego spadnie.
To nasza odpowiedź — dodał — powiedzcie aby pomyślał dobrze... Krok uczynić łatwo, ale pamięci jego zatrzeć nikt nie potrafi. Niech król czeka i na zjazd się stawi.
Gajewski nie odpowiedział nic.
Zebrzydowski powtórzył mu to raz jeszcze.
— To wszystko? — zapytał dworzanin.
— Zda się dosyć wyraźnie mówię — odparł wojewoda.
— Czołem! — rzekł Gajewski i wyszedł.
Konia mu podano, siadł i puścił go czwałem. Po drodze ledwie mógł na obóz rokoszan rzucić okiem, ale łatwo poznał, że go rozbijać na długo nie myślano; niektóre oddziały już się sposobiły przeprawiać za Wisłę, inne za niemi postępowały, brak tylko promów wstrzymywał.
Dla niego jawnem było, że rokosz słabym się czuł i uchodził, a odpowiedzią chciał złudzić.
Dworzanin pośpieszył tem prędzej. Ze wzgórza, na którem stał król z hetmanem i głównymi dowódzcami, widać było jak po Stadnickim, łatwe do rozróżnienia ufce Radziwiłłowskie także za Wisłę się cofać zaczęły. Szło to jednak opieszale.
Zebrzydowski pomimo to, nieulękniony czy zrozpaczony, pozostawszy sam ze stosunkowo niewielką garścią i trochą ludzi Radziwiłłowskich, zdawał się gotować do przyjęcia bitwy z nierównie już większą siłą króla.
Wojewoda ruski pośpieszył korzystając z położenia tego, do odcięcia mu odwrotu i osaczenia dokoła, ale z rozpoczęciem boju zawahał się.
Nie miał odwagi wziąć na siebie odpowiedzialności stanowczego kroku. Posłał po rozkaz do króla.
Chwila ta rozstrzygała, a nikt nie mógł odgadnąć nawet jakie Zygmunt miał usposobienie, co myślał... Przez cały ranek naradzał się cicho z O. Bernardem, przywoływał Skargę, wołał Myszkowskiego. Żółkiewski po pochodzie nużącym leżał chory, ale oświadczał, że ostatkiem sił na koń siąść gotów.
Znajdowali jednak Potoccy i książę Zbarażski, iż bez niego obejść się potrafią.
Zapytanie ostateczne wojewody ruskiego wywołało rumieniec na bladą twarz Zygmunta.
Nie ulegało wątpliwości, że po tylu wezwaniach do zgody, które tylko zuchwalstwo zwiększały, ustąpić nie było podobna.
To słowo jednak: wojna, bój, krew, nie mogło przejść przez usta pobożnemu panu. Na krótką chwilę cofnął się do namiotu, padł na kolana, modlił się.
Czekano tymczasem. Senatorowie patrzyli po sobie. Zdania ich były podzielone. Spierano się od rana i jedni utrzymywali, że król nie zawaha się dać hasła do boju, drudzy zaręczali, że cunctator zwlecze jeszcze, a rokoszanie ujdą.
Żółkiewski więcej może znużony głuchą walką jaką już przeciwko niemu prowadzono, leżał pod swoim namiotem.
Nasz Bajbuza niespokojny czekał niedaleko królewskiego na rozstrzygnięcie ostatnie, gotów je zanieść hetmanowi.
Z nim razem dosyć starszyzny wojskowej również niespokojnej o koniec, stało z twarzami, na których najrozmaitsze uczucia czytać było można. W jednych budził się niesmak i znużenie, drudzy zdawali niecierpliwi dobyć raz oręż i skończyć nieznośne targi. Nikt jednak się nie odzywał i nie śmiał wyprzedzać rozstrzygnienia, a ci co po cichu szeptali między sobą, wszyscy byli przeciwko bratniej walce.
Pękosławski starosta sandomirski stojący tu też powtarzał swoje.
— Ciekawym spotkania z bratem Prokopem, jeżeli los nas zbliży na pobojowisku. Czy ja go rąbnę, nie wiem, ale że on oszczędzać nie będzie gdy się zapali, to pewna.
Smutny uśmiech krzywił mu usta. Wtem namiotu opłotki się podniosły, drgnęli wszyscy, król wychodził, ale i teraz gdy już niósł dojrzały wyrok, na jego zimnej, martwej twarzy nic wyczytać nikt nie mógł. Królewską tę moc nad sobą miał nawet w najboleśniejszych chwilach żywota, słuchając obelg i wyzywań.
Szedł powoli i nieco opodal stojącemu Januszowi księciu Zbarażskiemu dał znak ręką, aby się zbliżył. Dla wtajemniczonych starczyło to za słowo.
— Oddaję wam straż osoby mojej — rzekł głosem słabym jak zwykle — a razem dowództwo nad wojskiem. Bóg widzi, żem się nie spodziewał przeciwko tych kiedykolwiek walczyć, którzy mnie bronić są obowiązani. Stało się, pycha nieukrócona przywiodła do tej ostateczności, niech Bóg co w sercach naszych czyta, który nas sądzi, rozstrzygnie między nami. Jeżeli krew się bratnia poleje, was wszystkich biorę za świadków, żem do chwili ostatniej pragnął tego uniknąć. Zmusili mnie zuchwali.
To mówiąc król rękę wyciągnął i dworzanin z pod namiotu poskoczył niosąc złocony hełm, który Zygmunt powoli drżącemi rękami włożył na skronie.
Ks. Zbarażski dał znak i w szeregach trąby zagrały.
Co naówczas zaszło, trudnem jest do wytłumaczenia.
Ze strony królewskiej w szeregach panowało rozdrażnienie i zapał nieopisany. Widziano ile razy Zygmunt próbował skłonić do układów, zuchwalstwo strony przeciwnej przechodziło wszelką miarę.
W niektórych regimentach, nie czekając rozkazów, kopijnicy złożywszy drzewce już chcieli się rzucić na szeregi naprzeciw stojące. Piechota cudzoziemska, ludzie zaciężni, którym tylko łup pachniał, wołali wszystkiemi językami: Naprzód! naprzód!
Tymczasem gdy pułki już się ruszają naprzód, senatorowie siadającego na koń otoczyli króla.
— N. Panie! — zaczęli wołać starsi — tyle już czasu zeszło... jeszcze spróbujmy azali okropnej bratniej nie unikniemy walki.
Król, jakby na to czekał tylko, zatrzymał się zaraz.
— Czyńcież co się wam zda lepszem. Raz jeszcze zdaję się na was, ale koniec temu położyć musimy.
Senatorowie jedni dziękować, drudzy natychmiast o konie i ludzi wołać zaczęli.
Księciu Zbarażskiemu posłano życzenie króla, aby zwłókł jeszcze.
Być bardzo może, że krok ten starszyzny wywołanym był widokiem tego, co się działo w obozie przeciwnym, a raczej w szeregach.
Zdala nawet można było rozpoznać, że Zebrzydowski nie był panem rokoszanów. Łamały się ich linie, kupami zbiegali niektórzy, naciskano na dowodzących, kilka chorągwi obalono na ziemię. Wrzawa dochodziła aż tutaj.
Kto pierwszy rzucił tę iskierkę buntu w buncie, rokoszu przeciwko rokoszowi? dojść było niepodobna, ale jak ogień po suchej trawie poszła płomieniem,
— Wy coście tego nawarzyli! no! idźcie wy się bić, my nie chcemy! To wasza sprawa. Przeproście króla. Nam co potem, czy wy, czy inni, czy ktokolwiek na krzesłach kurulskich siedzieć będzie i starościński chleb zjadał. Nam co po tem?
Zebrzydowski osłupiał. Muszkiety mu i drzewca rzucano pod nogi.
— Idźcie się wy bić! nam co z tego!
Sam wojewoda musiał na koń siąść i objeżdżać szeregi zaklinając, aby pod bronią pozostali przynajmniej w porządku. I tego się było trudno doprosić.
Wyrzekano na niego i odgrażano się, bo widziano do czego kraj przyprowadził i rokoszanów.
Gdy tak w chwili pogromu, senatorowie wszystko wstrzymali, a król się na ich rozum zdał, Zebrzydowski został zmuszony pogróżkami, krzykiem i zupełnym buntem, wysłać do króla sam z prośbą o rozmowę.
Ponieważ z tamtej strony przewodził Radziwiłł, król wyznaczając od siebie senatorów wybrał nieprzyjaciela jego Alex. Chodkiewicza wojewodę trockiego, Adama Czarnkowskiego łęczyckiego wojewodę, Ossolińskiego podskarbiego i Prytwica kasztel. kamienieckiego, z tych sławnych pogromców tatarskich.
Zebrzydowski sam przybył z Radziwiłłem, ale znowu ustępstw żadnych i pokory nie przyniósł, żądał zadosyćuczynienia żądaniom rokoszan, a dopiero naówczas obiecywał wiarę królowi poprzysiądz. W końcu uderzył się w piersi zaklinając się, że od tego nie odstąpi, choćby miał życie stracić.
Dodać należy, iż między żądania rokoszanów włożył wynagrodzenie ich za poniesione straty.
Zuchwalstwo to w tej chwili wyglądało na urągowisko... porwali się senatorowie oburzeni, a dwu Stadnickich wiernych Zygmuntowi przyskoczyło do Zebrzydowskiego krzycząc.
— Ty herszcie buntowników, zabójco własnej ojczyzny... ty, czy i teraz jeszcze szatańskiej nie ukorzysz dumy?
Zebrzydowski zbladł i milczał, bo wiedział, że ze Stadnickimi ani na słowa, ani na pięści walczyć nie było wygodnie. Zaczęto łagodzić i uśmierzać, tymczasem biegały poselstwa do króla i od króla, choć słaba była nadzieja, ażeby z Zebrzydowskim można co dokazać.
W imieniu króla zażądano od Zebrzydowskiego wiadomości od kogo wiedział, iż król zamierzał królestwo swe sprzedać?
W czem król absolutum dominium sobie przywłaszczał?
Kogo z pp. senatorów obwiniają o złą wiarę i o niebezpieczne rady?
Oprócz tego król żądał zaprzestania zwoływania tych zjazdów, budzenia niepokoju, robienia rokoszów, a kazał czekać spokojnie przyszłego sejmu. Ponieważ wieczór nadchodził, zaraz Zebrzydowski miał z Radziwiłłem przyjść do ucałowania ręki króla.
Oparł się wojewoda — Co za gwałt? na co ten pośpiech? będzie na to czas, aby królowi okazać należne poszanowanie.
Oczywistem było, że Zebrzydowski tylko zwłokę tym sposobem targował a o zgodzie na prawdę nie myślał. Senatorowie tedy znowu posłali Daniłowicza z groźbą, że albo zaraz przyjdzie, ukorzy się i przyjmie warunki, albo przebaczenia nie otrzyma.
Wojewoda zwrócił się do swoich, podchodząc wściekły do szeregów rokoszan.
— No, to lepiej ginąć! do broni! za mną, precz z tem jarzmem.
Ale go zagłuszono, ciskając ze szczękiem oręż na ziemię, odstępowali go wszyscy.
— Nie chcemy! dosyć tego wodzenia nas po rozstajach... nie będziemy się bić dla senatorskich kieszeni i tytułów.
Zaczynały się chorągwie poruszać nad głowami i lud ruszać, chcąc do króla iść z submisyą. Opuszczony od swoich wojewoda pienił z gniewu. Nie takiego się spodziewał końca.
— Dobrze — poskoczył do Czarnkowskiego — dobrze, ukorzę się przed królem, ale dostojeństwa wojewody nie mogę walać i kalać, mnie się też wzgląd jakiś należy.
Ja to sobie waruję, wyjedzie król na koniu, to i ja mam prawo mu się stawić na koniu i tak go będę witał. Zechce król zsiąść, to będziemy przeciwko sobie iść równo, nie ja sam do niego, ale tak dobrze on do mnie, jak ja ku niemu.
Stadniccy śmiać się poczęli. — Suknię mu wzięto — zawołał jeden — a ten się o guzik oberwany kłóci!
Znowu te szalone wymagania poniesiono do króla, który podniósł oczy w niebo milcząc, a O. Bernard szepnął. — Szatan go opętał.
Tymczasem wieczór się zaczynał robić, rozpalono mnóstwo pochodni, i ludzie wołali.
— Idą! idą! — A drudzy krzyczeli.
— Zgoda! zgoda!
Kto tu w tym ostatecznym momencie rej wiódł, kto prowadził i kierował tak z jednej strony jak z drugiej, nie można było ani naówczas widzieć, ani później dojść. Coś było w tem wszystkiem, można powiedzieć, opatrznościowego. Popychano Zebrzydowskiego, głuszono go. Konie szły naprzód jakby same. Wszyscy czuli i widzieli, że się zbliżają do miejsca, w którem król stał i w istocie ukazał się Zygmunt we zbroi, konno, z szyszakiem na głowie opasanym koroną, a dokoła niego senatorowie konno też. Wszyscy oni stali w miejscu wcale się nie myśląc na spotkanie Zebrzydowskiego poruszać.
Tymczasem gromadka ta, w której on był z Radziwiłłem, jechała dalej, ale wtem Chodkiewicz krzyknął:
— Stój! zsiadajmy z koni.
Wszyscy też poczęli posłuszni zsiadać, tylko Zebrzydowski się nie ruszał.
Ale ze wszystkich stron krzyczano na niego.
— Zsiadaj!
Stadnicki Adam porwał go za delię i ciągnął.
— Złaź z konia!
Nie mogąc się opierać wojewoda zmuszony, widząc że nie da już nic sprzeczka, skoczył z siodła rozjuszony, rozpychając tych, co stali koło niego.
Ci, co go otaczali, zmusili go posunąć się naprzód... szedł z głową spuszczoną, a z krwawych powiek łzy gniewu się dobywały. Ani wiedział już jak znalazł u ust swoich białą rękę królewską, do której wargi rozpalone przyłożył.
— Mów! mów! — naciskano zewsząd.
Zebrzydowskiemu tchu, siły, odwagi brakło. Podniósł nareście głos.
— Za świadka biorę Boga, przed którego strasznym sądem stanę, żem od początku aż do tego kresu, gdy gotów byłem krew przelać dla rzeczypospolitej, wszystko czynił tylko w widoku dobra jej. Ślubuję odtąd wiarę W. Król. Mości, ale w nadziei, że żądaniom narodu zechcesz uczynić zadość!
Równie dumnie po nim oświadczył się Radziwiłł.
— Com czynił — rzekł — to nie dla obrazy majestatu, ale przykładem przodków mych, stałem przy wolnościach naszych i tych, choćby gardło dać przyszło, jako prawy szlachcic, nie odstąpię!
Wystąpił z odpowiedzią zamiast podkanclerzego marszałek Myszkowski.
Tak przy blasku dogasających pochodni skończyła się nie przeciągając już scena, której nikt zrana przewidzieć nie mógł, a teraz jeszcze ledwie ci, co mniej byli czynni, umieli ją sobie wytłumaczyć.
Król natychmiast znużony zwrócił do namiotu, naprzód Panu Bogu dziękować. Radziwiłła i Zebrzydowskiego, przygniecionych, milczących jawnie jeszcze targających pęta, które czuli na sobie, Czarnkowski na noc wziął do namiotu swojego.
Jaki tam był spoczynek ich, łatwo odgadnąć. Patrzyli na siebie nawzajem niemal wyrzucając ten koniec nieszczęśliwy.
Hetman Żółkiewski był sam w namiocie. Przybiegł do niego rotmistrz gdy już wszyscy się rozeszli.
— A cóż? szczęśliwy koniec bezemnieście osiągnęli? — odezwał się Żółkiewski — tem lepiej. Będę mógł kwarcianych nazad poprowadzić nad Dniepr, gdzie są potrzebni, a i moje miejsce nie tutaj.
Spojrzał na Bajbuzę, który wcale na szczęśliwego nie wyglądał zwyciężcę.
— W. miłość to nazywacie końcem! — odparł rotmistrz. — Utinam sim falsus vates, ale daleko do końca.
Głową potrząsał.
— A toż co? Zebrzydowski króla przecież przeprosił i w rękę całował, rokoszanie jutro broń składają, reszta na sejm zdana.
Bajbuza milczał.
— Nie wiem — rzekł — ale z twarzy Zebrzydowskiego ani Radziwiłła skruchy, żalu, poddania się nie było widać. Gryźli wędzidło pieniąc, a będą-li mogli je zrzucić!...
Zresztą nigdyby do tego nie przyszło, gdyby szlachta gwałtem nie zmusiła, widząc że rzeź nieuchronna. Pchano wojewodę.
Żółkiewski nie mówił nic.
— A wy mości rotmistrzu — odezwał się w końcu — co ze swymi kopijnikami myślicie, gdy ich tu nie będzie król potrzebował?
— Miłościwy panie — westchnął Bajbuza — tak jakoś mimo mej woli zabrnąłem daleko, iż sądzę, że czasby do domu na rozpamiętywanie mych grzechów powrócić.
Ze swobodnego ziemianina stałem się prawie kortezanem; król mi już po dwakroć podkomorstwo jakieś dawać chciał, alem ja się do tego nie zdał. Ludzi przy panu dosyć jest, ja się nie czuję potrzebnym.
— Ja też radbym ztąd daleko być — odparł Żółkiewski — bo żołnierzowi tylko w obozie zdrowo. Panowie Potoccy we trzech na teraz królowi starczą. Ja mam co czynić na kresach.
Cieszę się, że kwarciani samem przybyciem szalę przeważyli, ale dalej gdybym tu pozostał, jużby mi ludzie zazdrośni pod nogami doły kopali. Szkoda waszmościnych kopijników, że się znowu rozejdą, boś miał ich dobranych szczęśliwie, ale ja was do siebie nie namawiam, bo wiem, że bez żołdu służycie zdawna, nie godzi się więc, abyście ponosili ofiary bez wynagrodzenia.
— I owszem — odparł Bajbuza żywo — jam wolny, a lepszego nie mam do czynienia nic, ale niebezpieczeństwo teraz nie grozi żadne... Spocznę.
Westchnął, ale w tejże chwili uśmiechnął się i dodał.
— Byle się jutro nie okazało, żeśmy rokoszowi głowy nie ucięli, albo mu ona przez noc odrosła! Naówczas i miłość wasza i ja, pozostaniemy aż do tej godziny strasznej, gdy się krew poleje.
— Niech się ona nie przelewa! — przerwał Żółkiewski.
Na te słowa wszedł stary Pękosławski.
— A co, panie starosta, winszować sobie mamy — rzekł hetman. — Si finis bonus laudabile totum.
— Ino że ja końcowi nie dowierzam — mruknął Pękosławski — Zebrzydowski do namiotu wchodził jak pijany upokorzeniem. Czarnkowski chciał ich karmić i poić, zamknęli się z Radziwiłłem na radę, a co jutrzejszy ranek nam przyniesie?
Ruszył ramionami.
— Nagle się to jakoś bardzo stało! — dołożył starosta.