<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Brytan-Bryś
Rozdział Akt II
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom X
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT II.
Inna część lasu.


SCENA I.
Zając, Tchórz później Daniel stary.
Tchórz.

Tak, nie inaczej, rozpatrzywszy z blizka,
Te nasze pakta, rzecz to djable śliska:
Wszystko na jawie, wszyscy myślą o mnie,
A ja z tem wszystkiem boję się ogromnie.
Nie duś gołębi! Dobrze ja nie duszę,
Bo możni każą, słaby słuchać muszę;
Ale nuż Panie, z onych możnych który,
Zapragnie mięsa albo mojej skóry;
Cóż wtedy? powiedz.

Zając.

A ba!

Tchórz.

Jakto: A ba!

Zając.

Nie spodziewam się.

Tchórz.

Gwarancya za słaba.
Tu nie nadziei, tu trzeba pewności,

Bo każdy przecie kocha swoje kości.
Już mi na honor nieraz na myśl wpada
Dernąć z tej rzeszy.

Zając.

Dernij.

Tchórz.

Łatwa rada!
Dernij!.. Ja derdać umiem, to nie plotka,
Ale któż ręczy, co za górą spotka?
Mogą gdzie z krzaków zasadzkę odsłonić;
Mogą mnie w polu jak łotra dogonić,
Jak zbiega chwycić i na pół żywego
Przed sądem stawić. I cóż będzie z tego?

Zając.

Źle.

Tchórz.

Źle, a widzisz, źle niezawodnie;
Będą mi zbrodnie ładować na zbrodnie,
A i pies za mną nie szczeknie w tej sprawie.

Zając.

Obrona Tchórza niepodobna prawie.

Tchórz.

To rzecz okropna! Wszystko znosić mogę:
Głód, hańbę, wzgardę... Ach tylko nie trwogę.
Instynkt mi mówi, żem nie jest bezpieczny.
Sam widok możnych, przestrach dla mnie wieczny.
Wczoraj czytając gazetę Ryś kichnął —
Ja mówię: Wiwat! A on się uśmiechnął.

Zając.

Oho!

Tchórz.

Ale jak!... Ażem struchlał cały.
Dziś nad strumykiem siadł gołąbek biały,
Chciałem dzień dobry powiedzieć mu z cicha,
Leżę... wtem... słucham coś za krzakiem wzdycha...
Spojrzę — wilk! Patrzę, a on na mnie mrug, mrug...
Padłem Mospanie, padłem jak ścięty z nóg,
I wskróś ze strachu przejął mnie ból taki...
Że... że...

Zając.

Rozumiem. Czy nie masz tabaki?

Tchórz.

I to jest życie? I to jest opieka?
Dawniej jedynie bałem się człowieka,
A że ten w nocy ślepy jak łopata,
A ja, żem nigdy w dzień nie widział świata,
Żem drwił z żelazek dzięki mej naturze,
Żyłem więc jak król na strychu w mej dziurze.

Zając.

Wprawdzie na strychu nie byłem jak żyję,
Ale swobodniej dziś me serce bije,
Niż mych pradziadów kiedykolwiek biło.
Dziś i poskakać i wyspać się miło,
A dawniej w lesie, pod rządem człowieka,
Nikt nie mógł wiedzieć, co nazajutrz czeka.
I w letniej porze, gdzie niby w moc prawa
Wszelkie strzelanie i rozbój ustawa,
Zając bywało odpoczynku niema,
Wciąż z otwartemi musi spać oczyma.
Na wakacye przybył panicz z miasta —
Hajże z fuzyjką po lesie się szasta...

Puka... do czego? Ot tam do zająca.
Psiarnię wygryzła zgraja szczekająca...
Hajże do lasu! goni jak najęta...
Kogo? Zająca. Wprawiają się psięta
By skowyczały wszystkie tropem jednym...
A na kim? Jużci na zającu biednym.
Nawet darmojad kundys leśniczówki
Goni Zająca na mgliste dodniówki.
Zawsze Zająca i Zająca wszędzie...
A padam do nóg! Tegoć już nie będzie.
Dawniej, co robić, najmędrszy nie wiedział:
Zginął mój dziadek, że za twardo siedział,
Zginął pradziadek, że pomknął zawcześnie...
Słowem, tak czy siak, na jawie czy we śnie,
Zawsześ pod sobą miewał grób otwarty.
A charty, charty! Wiesz ty, co to charty?

Tchórz.

Czy wiem? Aj gwałtu! Jak razu jednego
Zoczyłem charta pod płotem zdechłego,
Cztery dni potem nie wylazłem z dziury...
O straszne, straszne są dzieła natury!

Zając.

Słuchajno, słuchaj, ja powiem nie tyle:
Kiedy Mospanie nadchodziły chwile,
Gdzie wiatr jesienny żółtym wstrząsał lasem,
Liść leciał, żołądź padała z hałasem,
Wtenczas się zwykle wychodziło w pole;
Tam to za wiatrem, do słoneczka w dole
W krzaku paproci nieraz się chrapnęło,
Nieraz też jeden w trwodze się ocknęło.
Słyszę bywało jakiś szum po trawie,

Coś dudni głucho. W miejscu się poprawię —
Łypnę za siebie... strach! czereda w dali
Ludzi, psów, koni prosto na mnie wali.
Czem to pachnie, wiem... łatwo też i wiedzieć —
Ale umykać czy też w miejscu siedzieć.
To jest pytanie, to wieczna zagadka
Nie rozwiązana z dziadka i pradziadka:
Pomknę się — złapią, a może ucieknę —
W miejscu — prześlepią, a może i beknę.
Nareszcie myśl w myśl... strach wielki... czas drogi...
Szust!.. dalej w nogi.

Tchórz.

Oczywiście, w nogi.

Zając.

Wtedy dopiero grzmot, łoskot... pioruny!
Pędzą psy wściekłe, a wrzeszczą ryzuny:
Hajże go! hajże! co gardła wystarczy,
A tentent bliżej, coraz bliżej warczy.
Świat mi się miga aż mi w oczach ciemno,
A ziemia dudni, dzwoni aż przedemną.
I tyle ludzi, tyle psów i koni,
Wszystko to za mną, za mną jednym goni,
Wszystko to godzi na mnie, mnie jednego,
Jednego i z nich wszystkich najsłabszego!
I tyle uciech i tyle radości,
Że może wkrótce wyrwą mi wnętrzności,
Że dzieląc członki z rozjuszoną psiarnią
Miłą zabawkę sprawią mą męczarnią.
Ach kiedy w końcu ledwie na pół żywy,
Dopadną haszczów, tarni lub pokrzywy,
I bez tchu legnę, gdzie zaniosły nogi,

Potem ochłonę i z trudu i z trwogi,
Pytam się, pytam, acz sam nie wiem kogo,
Za com na świecie karany tak srogo?
Komu i przez co, ja nieszczęsny szkodzę?
A jeśli szkodzę, po cóż się i rodzę.

Daniel stary.

Jak każdy słaby musisz cierpieć wiele,
Ale natura dała ci w udziele
Czujność i szybkość. W nich obrona twoja,
Jakkolwiek licha, jedyna to zbroja.
Lecz biada tobie, jeśli chcąc ujść męce,
Zechcesz ją złożyć w czyjekolwiek ręce;
Jeśli za wolność w jakimbądź sposobie
Obcą opiekę zechcesz kupić sobie.
Młodego — panicz obudził cię czasem,
Młodego młodzież przeganiała lasem,
Dlatego później wprawny i świadomy
Mogłeś przez ludzkie przesuwać się gromy,
Mogłeś szaloną przemocą przyparty
Wyprzedzić w biegu i konie i charty.
Ale dziś, jeśli z powodu opieki
Nawykniesz twardo zamykać powieki,
Jeśli spoczynek twą szybkość zagrzebie,
Cóż ci zostanie ze samego siebie?
Nic mieć nie będziesz na świata padole,
Jak cudzą łaskę, raczej cudzą wolę.
A łapa w straży nad tobą rozwarta
Ścisnąć cię może jak i szczęka charta.
Tak zamiast wroga protektor cię złupi,
Boś nie mniej słaby, a więcéj był głupi.

Zając.

Cóż więc słabemu zostaje.

Daniel stary.

Przymierze,
Co pomódz zdolne, a wolność zastrzeże.
Ale w przymierzu, nie miara postaci
Niech ci wskazuje wrogów albo braci.
Równe potrzeby i dążności równe,
To kit przymierza, to zasady główne.
Słoń wielki, silny, nie zje cię choć może,
A szczur zje zawsze, jak mu traf pomoże.

Zając.

Cóż więc mam robić?

Daniel stary.

Ufać tylko sobie.

Tchórz.

A ja nieszczęsny, cóż ja teraz zrobię?

Daniel stary.

Zmykaj.

Tchórz.

Boję się.

Daniel stary.

Zostań.

Tchórz.

Niebezpiecznie.
Zginę z mym rodem.

Daniel stary.

Nie, będziesz żył wiecznie.





SCENA II.
Bóbr, Kot.
Bóbr.

Nie, nie, już dłużej wytrzymać nie mogę,
Ze sceny świata cofam moją nogę.
Wrócę w jeziora nadbrzeżne ukrycie,
I płakać będę, płakać całe życie,
Płakać jak żaden Bóbr nie płakał jeszcze,
Nie, że krew moją podłe piły kleszcze,
Że owoc pracy niknie moja budka,
Nie, że się dałem wystrychnąć na dudka;
Ale, żem stracił wiarę w głos sumienia,
W czystość zamiarów, w świętość poświęcenia,
Co jakby kruszec zrośnięty z opoką
Dno mego serca zaległa szeroko.
Wyrwano mi ją, z korzeniem wyrwano,
Serce zostało jedną tylko raną,
Zostało puszczą i głuchą i czarną,
Gdzie i nadziei już nie zejdzie ziarno.

Kot.

O hańbo, hańbo! O zgrozo bez miary!
Dobrzy bez względu, złoczyńcy bez kary,
Hojność wygasła, niknie wszelka cnota,
Bo nikt niestety nie chce słuchać kota.

Bóbr.

Dawniej złe w świecie często górę brało,
Było ucisku, bezprawia niemało,
Było zawiele zwierzonego sile,
Ależ i było podłości nie tyle.
Takto Lew mniemał, że jego pazury
Dają kierunek biegowi natury;

Tygrys, że ziemia zamrze i spruchnieje
Jeśli krwią wrzącą czasem się nie zleje;
Hyena nawet nocne szląc rozboje
Myślała spełniać posłannictwo swoje.
Podobne zdania dumy, błędu, szału,
Wyssane z mlekiem wzrastały pomału;
Ich zwolennicy posąg im stawiali,
Ale padł posąg, oni wraz padali,
Na rozwaliskach swej własnej budowy
Mieli dość wstydu, by nie cofnąć głowy
I często zgonem wielkim jakby cnota
Ścierali skazy błędnego żywota.
Lecz dziś te Wilki, te Lisy, Borsuki,
Owe doktory ryjącej nauki,
Z Kretem i Tchórzem ta podziemna rzesza
Szychowe szmaty za sztandar rozwiesza:
W który tak wierzy ich podła obłuda,
Jak wierzy kuglarz w swoje własne cuda.
Wabią gorliwych, kradną poświęcenie,
Chęci i wiarę, cnotę i sumienie;
Kradną złodzieje, szlachetne uczynki,
Każdy na szczebel do swojej drabinki,
Po której pnie się do własnego celu;
Ale by za nim nie pięło się wielu,
Zaledwie w szczycie utopi swe szpony
Potrąca dźwignię, którą był wzniesiony,
I na stos głupich wijących się w dole
Rozrzuca nędzę, hańbę i niewolę.

Kot.

Hojność wygasła, niknie wszelka cnota,
Bo nikt niestety nie chce słuchać kota.

Bóbr.

Taka to, taka, ta mądra potęga,
Która proroczo w całą przyszłość sięga,
Na którą nasz świat czekał lat tysiące,
Aby go pchnęła naprzód w samo słońce;
A jak się uda i na drugą stronę.
O nędzo pychy! o głupstwo szalone!
Nie naprzód idziem w tej błotnej przepaści,
Bo pod tem futrem rozmaitej maści,
Pstrem, białem, czarnem pokładnem, zjeżonem,
Twardem czy miękkiem, z kitą czy z ogonem,
Wiesz, co się mieści, co się w środku kryje?
Oto bestya w swym pierwotnym wątku,
Ta sama zawsze od świata początku;
W niej krwi popędu i hamulca myśli
Spór nieustanny wieczne koło kréśli.
Tak i ten ogrom, co my zowiem światem
Jest tych jednostek ruchomym warsztatem;
Wieki dźwigają dobrą stronę w górę,
Wieki ściągają w bezdroża ponure.

Kot.

O Bobrze! Bobrze! Piękne twoje słowa,
Kto raz usłyszy na zawsze zachowa;
Idź, idź w jeziora nadbrzeżne ukrycie,
Tam kończ szlachetne, wielkie, czyste życie,
Ale, żeś Bobrze bezdzietny i stary,
Filarom cnoty zostaw twoje dary,
I nim odejdziesz żyć od nas daleko,
Zapisz tu kotom twój domek nad rzeką.

Bóbr.

A to konkluzya w dość dziwnym sposobie!
Chcesz Kocie domku to go postaw sobie.

Kot.

Kot nic nie stawia, wszystkiego używa.

Bóbr.

Żniwo bez siejby to sztuka prawdziwa.
Ale powiedz mi z jakiego powodu
Bóbr ma pracować dla kociego rodu?

Kot.

Wspierać go, wspierać wielkomowny Bobrze,
Bo nie dość pragnąć, niedość myśleć dobrze,
Niedość i płakać głosząc dobre chęci,
Z płaczu jak z piasku bicza nie ukręci.
Potrzeba działać, wytrwać w każdem dziele,
Bo kto nie działa, wrogom drogę ściele.

Bóbr.

Działać? Działałem i nie będę więcej.
Sama bezdenność głupoty zwierzęcej
Dowodzi sobą wolę przeznaczenia,
Której nie łamie, której nic nie zmienia;
Niech więc obali, niech mnie teraz dusi,
Ja teraz mówię: Jak jest, tak być musi.

Kot.

Ależ mój Bobrze to fatalizm czysty,
Inaczej mówiąc, nonsens oczywisty,
Bo przeznaczenie dało wolę tobie,
Abyś się wyspał, jak pościelesz sobie.
Nie umiesz pływać, nie leź do głębiny,
A jeśli toniesz, chwytaj się wikliny,
Która z nad brzegu, silniejsza od prądu
Podaje pomoc szukającym lądu.
Dlategom mówił widząc twoją trwogę:

Wesprzej mnie darem, bo ja działać mogę;
Ja działać umiem więcej niż kto inny,
Jestem cierpliwy, przezorny i czynny.
Kot kiedy drzemie, wszystko ma na oku,
Kiedy się skrada, nikt nie słyszy kroku,
Nigdy nie puści, kiedy co gdzie złapie,
Wszędzie wyskoczy, wszędzie się wydrapie,
A jeśli padnie to zawsze na nogi,
Kot, Kot opiekun i przyjaciel drogi;
Dlatego rzekłem: wesprzej swoim darem
Tych, których cnota jedynym zamiarem,
Których chęć silna i silna wymowa.

Bóbr.

Gdzie niema czynu tam kłamstwem są słowa.
Są Koty zacne, ale ich nie wiele,
Ja równym tobie tę radę udzielę:
Chcesz uczyć cnoty, bądź cnotliwym wprzódy,
W przykładzie własnym najlepsze dowody.
Chcesz wskazać prawdę, nie zasłaniaj sobą,
Bo brud twą szatą, czystość jej ozdobą.
Jej i twojego nie mieszaj widoku,
Bo i ją zbrzydzisz tak sercu jak oku,
Chwalisz twą zdatność, liczysz twe zalety,
Czemuż ich czynem nie wspierasz niestety!
Wszystko uważasz, lecz cóż ztąd dobrego?
Cicho się skradasz, ale do cudzego.
Wszędzie wyskoczysz, tam gdzie cię nie proszą,
Umiesz się wynieść, jak kijem przepłoszą;
Coś chwycił trzymasz, piętrzysz w swoim domu,
A choćby konał, nic nie dasz nikomu.
Jesteś cierpliwy, przezorny i czynny,

Lecz gdzie interes koci a nie inny;
Ztąd to, że w nocy widzą tylko koty,
Pragniesz na świecie niezmiennej ciemnoty;
A ja, że pragnę rzetelnej oświaty,
Nie dam ci domku. Popraw się kosmaty. (Odchodzi.)

Kot (sam.)

Bodajżeś popadł w apteczne otchłanie,
Ty, przeciw spazmom śmierdzący arkanie.





SCENA III.
Kot, Świnia.
Świnia (podnosząc się z kałuży.)

Oui oui, oui! c’est bien. Oui, oui, oui oświata
Ale w czem ona, to zagadka świata.
Jeśli oświatą są ludzkie budynki,
Gdzie sadła, kiszki, kiełbasy i szynki
Plotą się w wieńce, w piramidy wznoszą,
Aby obrzydłą stawać się rozkoszą,
Taką oświatę niech czarci zagaszą,
Bo jest krwią, sercem, ciałem, skórą naszą.

Kot.

Tak, to źle — ale łatwo może zbłądzić
Kto zechce z swego stanowiska sądzić...

Świnia.

Jakto ze swego? a z czyjegoż może
Ten nad kim zawsze ostre wiszą noże?
Ty tylko możesz nie znać stanowiska,
Bo ciebie i pies nie weźmie do pyska.
Ja krzyczeć będę, niech wszyscy to wiedzą,

Tam jest oświata, gdzie kiełbas nie jedzą;
Tam gdzie ma każdy na dole czy w górze
Pełne korytko i własną kałużę.
Tak ja powtarzam i tak myślą krocie.
Oui, oui, oui, c’est cela. A tyś głupi Kocie.

(Odchodzi.)
Kot (sam, po krótk. milcz.)

Już więc i Świnia chce znosić kiełbasy;
Wszędzie reforma. O czasy! O czasy! (Odchodzi.)





SCENA IV.
Byk, Wilk, Cap, Baran, Brytan-Bryś
(w głębi niewidziany.)
Byk.

Czemu ty Wilku łazisz za mną wszędzie?

Wilk.

Bo ja cię kocham. Wszak prawda Baranie?

Baran.

Oho! Wilk kocha.

Wilk.

Wiecznie kochać będzie.
Wszak prawda Capie?

Cap.

Takie moje zdanie.

Byk.

Niech kocha sobie, ale niech nie nudzi.

Wilk.

Mógłbyś być wzorem dla zwierząt i ludzi,
Boś piękny, silny, dobry i wspaniały;
Gdybyś mnie wierzył, twój byłby świat cały.

Byk.

Dajże mi pokój.

Wilk.

Chciej tylko być Panem,
A służyć będę z Capem i Baranem.

(Do Capa i Barana.)

Prawda?

Cap.

A prawda.

Baran.

Święte Wilka słowa.

Byk (do Barana.)

Czegóż się trzęsiesz?

Baran.

To drgawka nerwowa.

Wilk (do Byka.)

Gdybyś chciał tylko, sam miałbyś tę paszę;
Ja chętnie gęsi i trzody odstraszę,
A ty Niedźwiedzia.

Byk.

Niedźwiedź się nie pasie.

Wilk.

Hm... hm!.. kto to wie, co może być w czasie.
Niedźwiedź fałszywy, Brytan-Bryś fałszywy,
Ja tylko jeden, ja tobie życzliwy.
O Byku, Byku! nie znasz się na sobie,
Ja ciebie wielkim, ja wszechwładnym zrobię.
Będziesz panował nad stepem i borem,
Mnie zrobisz tylko owczarni rektorem.

Baran.

Ohoho!

Wilk.

Co?

Baran.

Nic.

Wilk.

Będę młodzież kształcił,
A biada temu, coby prawo gwałcił,
Coby śmiał twojej sprzeciwiać się woli.
O Byku, Byku! Tyś jeszcze w niewoli.
Idź śmiało naprzód. Silnych zmieszaj z błotem,
O resztę nie dbaj... Ja wystąpię potem,
A świat ci cały sławy pozazdrości,
Bo ja chcę tylko braterskiej miłości.
Patrz — łzą nadziei powieka zroszona...
Pozwól się liznąć w koniuszek ogona.

Byk.

O hola, hola! Wstrzymaj twe zaloty,
Z tyłu nie lubię Waścinej pieszczoty,
A chcesz koniecznie, liźnij moje rogi.

Wilk.

O Byku, Byku! Przyjacielu drogi,
Róg to rzecz ostra — trafia się czasami...

Brytan-Bryś.

Że róg zadzwoni wilczemi zębami.
Zachodź więc z tyłu, bo z przodu niesnadnie,
Bo z przodu każdy twoją myśl odgadnie;
Jakkolwiek jesteś bezwstydnego czoła,

Łgarz w tobie łotra zasłonić nie zdoła,
Rad nie rad musisz przed okiem bez skazy
Spuszczać powieki, plątać twe wyrazy.
Czołgaj się zatem, całuj i kopyta,
Podły twój umysł o środki nie pyta,
Byle u głupich wyłudzić coś wiary,
Byle zawichrzyć najczystsze zamiary.
Główny namowco gwałtu i rozboju,
A tchórzu pierwszy, gdy przyjdzie do boju,
Czekasz, co drudzy szponami rozerwą,
Bo twoim celem, twojem życiem ścierwo.

Wilk.

Brysiu, te słowa kiedyś ci nagrodzę;
Ja cię unikam, ty mi stajesz w drodze.

Brytan-Bryś.

To ty hultaju, siejąc wkoło trwogę
Cierniem najgładszą zaścielasz mi drogę,
Tak, że niejeden w dawnej brnie kolei,
By z tobą wspólnej nie mieć i nadziei...
Lecz mówić z Wilkiem szkoda tylko czasu,
Bo Wilka ciągnie natura do lasu:
Jego odpowiedź na wszelkie dowody:
„Baranie nie mąć wody.“
Ale ty Capie, co już przez twą brodę
Zwiastujesz światu postęp i swobodę,
I ty Baranie, głupoto bez zmazy,
Co nim raz stąpisz, cofasz się dwa razy,
Powiedzcie szczerze, co zyskać możecie,
Jak Wilk pożogę rozdmucha po świecie?
Jak kły zaświecą, zabłysną pazury?
Jak wełny trzeszczeć, pękać będą skóry?

Powiedzcie, czemu beczycie na chlubę
Temu, co wieczną poprzysiągł wam zgubę?
Czemu ściągacie jeszcze głupszych zgraje,
Że Wilk sam niegdyś, dziś już w kole staje,
Że już acz błaha, lecz przecie zasłona
Na jego nagie łotrostwo rzucona?
Jeżeli z trwogi żebrzecie przyjaźni,
Więcej podłości nie zmniejszy bojaźni;
Wszystko daremnie, poginiecie marnie,
Bo jak Wilk chrupnąć będzie mógł bezkarnie,
Chrupnie was pewnie, ani się zakrztusi.
Cóż was więc nęci, co w tę przepaść kusi?
Albo też może szczere macie chęci
Żyć razem z Wilkiem w niezgasłej pamięci?
O jeśli o to idzie wam w tej dobie,
To bardzo łatwo pozyskacie sobie;
Będą, ja ręczę, będą koło drogi,
Broda na płocie, a na wierzbie rogi
Mówić przechodniom od rana do rana:
Tu zjadł Wilk Capa, a tu zjadł Barana.

Cap.

Jak tu gorąco.

Baran.

Zimno w samej rzeczy.

Byk.

Co rzekł Brytan-Bryś mało kto zaprzeczy,
Ja to wiem dobrze z dziada i pradziada,
Że nigdy Wilka nie puszczać do stada,
Bo jak świat światem
Wilk bydlęciu nie będzie bratem.

Wilk.

O Brytan-Brysiu! przyjdzie chwila jeszcze,
Gdzie ja na górze, w dole cię umieszczę.

Brytan-Bryś.

Cóż ztąd? Ja w mojej pozostanę skórze,
A ty, łotr w dole, będziesz łotrem w górze.

(Odchodzą z Bykiem.)
Wilk.

Chodź, chodź mój Capie, ty studnio rozumu,
Sam na sam zemną, daleko od tłumu,
W ciemnej ustroni przy mruczącej wodzie,
Powiesz twe sławne zwycięztwo w ogrodzie.

Cap.

Chętniebym poszedł... ale patrz na nogę,
Takie nagniotki, że stąpić nie mogę,
Patrz drogi Wilku, nagniotki jak gałki. (Odchodzi.)

Wilk.

No to ty Baziu, chodźmy na fijołki.

Baran.

Ohoho! Chciałbym...

Wilk.

Chodź luby Baranie.

Baran.

Lecz mój żołądek w opłakanym stanie
Kroku nie mogę postąpić uczciwie...
Do nóg upadam... żałuję prawdziwie. (Odchodzi.)

Wilk (sam.)

Znowu sam jestem... sam zostanę pewnie...
Darmo się łaszę, darmo płaczę rzewnie...
I choć motłochu nazbieram z mozołem,

Niknie jak rosa nim działać zacząłem,
Bo żadne zwierze nie jest dosyć głupie,
Aby czekało, póki go nie złupię...
A prawdę mówiąc po wykrętach wielu
Muszę finalnie przy tym stanąć celu.
Precz zatem pęta, w których nie wyrosłem!
Nieład żywiołem, zdrada mem rzemiosłem.
Niech wojna w ludzkiej i zwierzęcej rzeszy
Pokarm dostarcza i serce mi cieszy.
Nie będę dłużej walczyć z przeznaczeniem —
Wolę żyć Wilkiem, jak ginąć Jeleniem. (Odchodzi.)





SCENA V.
Zwierzęta (wpadając hurmą.)

Na wybory! Na wybory!
Precz z drogi, kto nie skory!
Hajże hejże! Na wybory!

Lis (zastępując im drogę.)

Słówko, panowie zwierzęta!
Lis pokornie was uprasza,
Niech oświeci rada wasza,
Kogo wybrać na Rejenta.
Lis słaby, biedny, maleńki
Zgodnie z wami działać musi,
Lecz przecie chciałby poręki,
Że wybrany go nie zdusi,
Bo Lis słaby, Lis maleńki...
Za kim więc jesteś Baranie?

Baran.

Tak dalece... uważając...
Dobrze wiedzieć... cudze zdanie.

Osioł.

Kogóż ty chcesz Mości Zając?

Zając.

Hm! szanowny panie Lisie,
Wyznam szczerze — pytaj mi się,
Kogo chcę mieć za sąsiada,
To ci Zając wnet odpowie;
Lecz kto w górze gdzieś tam włada,
Co tam z tego Zającowi!

Lis.

A ty Kundlu?

Kundel.

Chcę człowieka.

Zwierzęta.

Czy oszalał! Co on szczeka!

Kundel.

Człowiek gałgan — wy gałgany
Wszystko jedno — wolę przecie
Cierń kolący ale znany
Jak nieznane wasze śmiecie.

Osioł.

A Wieprz za kim?

Wieprz.

To pytanie!
Mam wybierać, toć Mocanie,

Wolę siebie jak innego,
Prima charitas ab ego.

Lis.

Cóż Cap na to?

Cap (po długiem milczeniu.)

W każdem dziele
Przy rozwadze i przy zgodzie,
Sprężystości trzeba wiele;
Jak mój przykład uczy właśnie:
Raz, będąc w pewnym ogrodzie...

Zwierzęta.

Cicho Capie! Stare baśnie!

Borsuk.

Pozwólcieże mi Panowie,
Niech wasz sługa słówko powie:
Lis słaby, biedny, maleńki,
Wszak i my jak tu stoimy
Ani wielcy, ani możni;
Jak Lis tak i my pragniemy
Jakiej takiej zkąd poręki,
Że ten, co na szczycie siędzie,
Dusić nas słabych nie będzie.
Cóż więc Lisa od nas różni?
Nic — ale Lis acz maleńki,
Wielki rozum w jego głowie.

Lis (spuszczając skromnie oczy.)

O! O!

Borsuk.

Wielki — każdy to wie,
Prawda?

Zwierzęta.

Tak, tak, każdy to wie.

Borsuk.

Niechże zatem Lis nam powie,
Jakie jego jest w tem zdanie.

Lis.

Cóż ja biedny mogę wiedzieć.

Borsuk.

Myśl przecie możesz powiedzieć.

Lis.

Nie śmiem.

Zwierzęta.

Gadaj, gadaj Lisie!

Lis.

Ha! Każecie — niech się stanie —
A więc powiem: Zdaje mi się
Że nam słabym, trzeba w zgodzie
Wziąć takiego kandydata,
Którego róg nie przebodzie,
Którego kieł nie rozpłata...

Borsuk.

Słuchajcie! Słuchajcie!

Zwierzęta.

Bravo!

Borsuk.

Bravo! Wybrać mamy prawo
I nie pojmie chyba głupi,
Mądry zaś przyjmie bez sporu
Za zasadę do wyboru,

Że nam potrzeba Rejenta,
Bez kłów, rogów i pazurów —
Pamiętajcie to zwierzęta.

Zwierzęta (odbiegając.)

Do wyborów! Do wyborów!
Hajże hejże! Do wyborów!





SCENA VI.
Borsuk, Orzeł.
(Zwierzęta rozbiegły się, Borsuk drwiąco za niemi spogląda. Nagle Orzeł przed nim siada.)
Borsuk.

Ha! Orzeł.

Orzeł.

Tak jest, Orzeł.

Borsuk.

Słyszałeś?

Orzeł.

Słyszałem.

Borsuk.

I cóż?

Orzeł.

Nic — nie dziwię się. Ja naprzód wiedziałem,
Że gdzie tylko podziemna występuje rzesza
Tam ona pewnie wszystko podryje, zamiesza.

Borsuk.

Masz być lepsza do dzieła rzesza latająca,
Którą każdy wiatr ciągnie, każdy wiatr potrąca,

Która dumna, że lata gdzieś tam aż do nieba,
Wraca jednak na ziemię, bo tu żyć potrzeba.

Orzeł.

Bywało dla mnie wracać i odpocząć miło
Dopóki stał dąb jeszcze, gdzie me gniazdo było,
Tam zaledwie pisklęciem przejrzałem noc ciemną,
Widziałem wieńce w koło, a błękit nademną.
Wiatr kołysał, szum śpiewał, słońcem piersi grzałem,
I wprzód niebom polubił, nim ziemię poznałem.
Później kiedy mnie skrzydła w górę już wznosiły,
Lot z rodzinnych konarów podwajał me siły,
A gdy mogłem nareszcie zawinąć wysoko,
Zawsze na moim dębie wstrzymywałem oko.
Między gniazdem a niebem w wolnym żyłem locie,
Reszta dla mnie poziomu leżała w ciemnocie.
Ale lata mijały — nie jedno szło z niemi,
Coraz częściej musiałem dotykać się ziemi,
Coraz zimniej mi było przez nocy ponure,
Ale coraz i silniej ciągnęło mnie w górę...
Zaledwie zaświtało, już skrzydłam rozpierał
I o promyk jutrzenki brud ziemim ocierał,
I grzałem serce moje zatrętwiałe chłodem
I pierś zimnem ściśniętą przed płonącym wschodem.

Borsuk.

Że się grzałeś, to dobrze, bo nie masz na grzbiecie
Takiego jak ja futra najlepszego w świecie.
Jesteś upośledzony, żal mi Orle ciebie...
Musisz skrzydłem pracować w najlichszej potrzebie,
Bo masz zamiast nóg czterech, tych badylków parę,
Na których nie pobiegniesz, chodzisz jak za karę,
Jakby źrzebiec spętany skaczesz krok po kroku,

Co ja zbiegnę w dniu jednym ty ledwie w pół roku.
Rozumiem więc że latasz od góry do góry,
Z drzewa na drzewo, dobrze, ale po co w chmury?
Na co owe w obłokach obroty, zygzaki?
Z góry w dół, z dołu w górę dziwaczne majaki?
Na co krążysz jak gdyby chwycony zawrotem,
Co chcesz, powiedz, osiągnąć twym szalonym lotem?

Orzeł.

Co ty biedny jamniku ryjąc w swojem błocie
Możesz wiedzieć i sądzić o orlim polocie?
Pozwól niech cię ostrożnie wezmę w moje szpony...

Borsuk.

Dziękuję.

Orzeł.

W górne, piękne uniosę cię strony,
Tam poznasz świat inny, poznasz inne cele,
Jak te które przypadek pod nogi ci ściele.

Borsuk.

Dziękuję, jakbym latał...

Orzeł.

Więc i cudzej sile
Nie dasz się podnieść w górę choć na jedną chwilę?

Borsuk.

Nie. Bom stworzon do ziemi i nie znam powodu,
Czemu lot ma być lepszym od mojego chodu.
Ja zawsze gruntu tykam, a ty... powiedz czego?
Zawsze mam punkt oparcia — ty nie masz żadnego.
A mam ci szczerze wyznać, Orle przyjacielu,
Głupim ten był i będzie, kto lata bez celu.

Orzeł.

Bez celu? A mógłżebym żyć jeszcze w tej dobie,
Gdybym w górze powietrza nie zaczerpał sobie?
Tam na błękicie krążę, pod wieczorną gwiazdą,
Tam już ojczyzna moja, tam będzie me gniazdo,
Tam jak znajdę gałązkę jak na niej usiędę,
Wtenczas nad lasy, góry już latać nie będę,
Wtenczas do was na ziemię nigdy nie powrócę
I czołganiem się waszem serca nie zasmucę.

(Odlatuje.)
Borsuk (sam p. k. m.)

Leć, leć latawcze! szukaj w lotnym pędzie
Gałązki, której nie zna nikt i znać nie będzie.
Lepsza jama wśród ziemi jak to twoje gniazdo
Na wietrze gdzieś oparte a okryte gwiazdą...

(Po krótk. milcz.)

Ha!.. zresztą... prawdę mówiąc... ty w pierzu, ja w futrze...
Ja żyję w dniu dzisiejszym, a ty żyjesz w jutrze...
Ale czy się tam lata, czy się w błocie brodzi,
Wszystko to ponoś w końcu na jedno wychodzi.

KONIEC AKTU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.