Dzieła Aleksandra Fredry tom X/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzieła Aleksandra Fredry | |
Podtytuł | Tom dziesiąty | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Aleksander Hr. Fredro.
DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.
TOM DZIESIĄTY.
Zawiera:
WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kraków. Z drukarni Wł. Anczyca i Spółki.
REWOLWER.
KOMEDYA
W PIĘCIU AKTACH, WIERSZEM.
OSOBY: Baron MORTARA, bankier, lat 50.PAMELA, wdowa...... lat 40. PAROLI, notaryusz. BARBI, agent handlowy.*) CEZAR NEGRI, literat. MARIO, sekretarz bankiera. MONTI, kapitan pensyonowany. OTYLDA, jego córka. KLARA SALVANDOR, żona malarza. PAOLO, niemy komisioner. JAKIŚ JEGOMOŚĆ. OFICER. DWÓCH ULICZNIKÓW. — DAMA. — ŻANDARM. — SŁUŻĄCY BARONA. — POSPÓLSTWO. Rzecz dzieje się w Parmie.
*) Nota: Barbi blady, nos czerwony, oczy podbite, włosy w nieładzie — ile razy kto co powie, co mu się zdaje być kompromitującém, odwraca się cały do ściany — zawsze jakgdyby cicho rozmawiał ze sobą i nerwowém poruszeniem palców zawsze coś koło siebie poprawia.
REWOLWER.
AKT I.
(Salon. — Drzwi w głębi i na prawo od aktorów. — Okno na lewo. — Po prawéj stronie, duże biuro z półkami, okryte papierami, bokiem do widzów nieco od ściany odsunięte. — Ku środkowi, trochę w głębi, stół, na którym przygotowanie do śniadania.)
SCENA I.
Baron, Mario.
(Baron głowa w górę, czarne faworyty. — Chustka, kamizelka, pantalony białe, szlafrok letni w jaskrawe kwiaty, czapeczka haftowana. Siedzi w fotelu przy biurze i pisze. Mario wchodzi z papierami z drzwi na prawo.)
Baron.
Dzień dobry panie Mario. Cóż tam masz nowego? Mario.
Nowego, bardzo mało, lecz dosyć dawnego, Baron (podpisując).
Ha, mój drogi, opatrzność rozdziela ciężary, Mario (ze wstrętem).
Za ten brud jeszcze mało. Baron (podpisując zawsze).
Powiększymy cenę. (Mario wzrusza ramionami.)
Mario.
Z kawalerem Maltańskim dziwną miałem scenę. Baron (śmiejąc się ironicznie).
Ha! Don Pedro los Kontos Pontos Tera Fera!.. Mario.
Uraził się właśnie Baron.
Niechże płaci. Mario.
Zapłaci, jak swoje dochody Baron.
Fiu!.. Mario.
Póki nie dostanie, Baron.
Co? Jak? — Wyrzucić!.. wygnać tego merynosa! Mario.
Można, lecz będzie hałas. Choć jednego włosa Baron (po krótkiem milcz.)
Dać mu pokój... bo biedny... i stary... i chory... (Do siebie półgłosem)
A czy przecie marcowéj nie przeżyje pory. Mario.
Hrabia Viani może cofnąć słowo, Baron.
Da go nam na nowo. Mario.
Może kupić kto inny, willa bardzo tania. Baron.
Plenipotent Hrabiego dobrze nas zasłania. Mario.
Dyrekcya kolei... Baron.
Musi nabyć willę; Mario.
Lecz gdy zysk grosz na groszu, dlaczegoż odwlekać? Baron.
Może co wytargujem... trzeba jeszcze czekać. (wstając i ciszéj)
Pan Hrabia dużo wydał na tajemne cele Mario.
Willa w pół darmo, Hrabia dał słowo ostatnie. Baron.
Takich ostatnich, dziesięć przy każdéj sprzedaży. (Po krótkiem milczeniu)
Nareszcie — Idź, skończ, zapłać... jeśli ci się zdarzy Mario.
Ależ mnie wstyd targ wznawiać, gdzie zawarta zgoda. Baron (zadziwiony).
Wstyd? Mario jesteś młody, zda ci się nauka: (Siada, zakłada nogi i bawi się złotą tabakierką).
Cóż z poczty? Mario.
Nic ważnego. Neapol spokojny, Baron.
O! bardzo, bardzo proszę... nie słucham, nie słyszę. Mario (po krótk. milcz.)
Rzymskim dziennikom przeczy list z późniejszej daty, Baron (zażywając tabakę).
Zawiesi, o! zawiesi — od świata początku, (Śmiejąc się).
Na honor wielka prawda, pomarliby z głodu. (Wstając).
Wszystko? Mario.
Jeszcze z Modeny list od kapitana Baron.
Prosi pieniędzy? (Mario potakuje głową.) Mario.
Nie ma za co wyjechać. Baron.
Chwała, chwała Bogu! Mario.
Jako szkolny kolega, prosić się ośmiela... Baron.
Ośmiela, i aż nadto. Mario.
Wzywa przyjaciela, Baron.
Ach, wdzięczność u czarta! (Pani Klara Salvandor wchodzi prędko. Mario wychodzi).
SCENA II.
Baron, Klara.
Baron.
Pani Salvandor, witam. Klara.
Ach Panie Baronie!.. Baron (przysuwając krzesełko.)
Co każesz? Proszę siadać. (zbliżając krzesełko.) Niechże Pani siada. Klara (płacząc)
Mój mąż aresztowany... (Baron odsuwa i odwraca krzesło. Krótkie milczenie. Klara płacze.) Baron.
Moja Pani... rada rzecz to śliska... Klara.
Wszak Pan znasz mego męża. Baron.
Zaprzeczać nie myślę. Klara.
I tak dawno. Baron.
No, daty nie oznaczę ściśle. Klara.
Wiesz, czy może być winnym. Baron.
Chętnie pani wierzę Klara.
Wszystko złość. Baron.
Pozwól Pani innego być zdania, Klara.
Jest w błędzie... Baron.
Przebacz Pani, że wątpić w tym względzie Klara.
Cóż?.. Znaleziono broń... Baron (odsuwając się.)
Broń!... Klara.
Ależ o mój Boże, Baron.
Racz zważać, że modele drewniane być mogą. Klara.
Ach Baronie, nie marnuj w słowach chwilę drogą... Baron.
Ja?... ja? mam ręczyć, ręczyć? (na stronie) Dalibóg waryatka. Klara.
Że mój mąż to poczciwość, dobroduszność rzadka. Baron.
Łatwo pojąć. Klara.
Z wszystkiego pojęłam jedynie, Baron.
Bądź Pani wstrzemięźliwszą w mowie, Klara (coraz mocniej płacze i szlocha w końcu).
Że pardonu niema, Baron (przestraszony.)
Za... strze..... (na stronie) Tam do licha! więc przytomność żony (Głośno.)
Ja Pani, nie odmawiam pomocy nikomu, Klara.
Jakto? Baron.
Za pozwoleniem... (prostując się) Ja na widni stoję, Klara.
I czemże to Pan skazisz te swoje klejnoty? Baron.
He, he, he! Pan Podesta mógłby rzec przysłowiem: Klara.
Zatem Pan nie chcesz pomódz? Baron.
Ten stan wyjątkowy... Klara.
Stanowczo — nie? Baron (po krótkiem milcz.)
Nie. Klara.
Żegnam zatem dwoma słowy: Baron.
Jakto?.. co pamiętać sobie? (Klara zatrzaska drzwi przed nosem Barona).
(wracając) Co pamiętać sobie? SCENA III.
Baron, Barbi (w podróżnym stroju.).
Baron.
Coż? Szmid? Barbi.
Umarł. Baron.
Testament? Barbi.
Zapieczętowany. Baron.
Pah!.. masz odpis? Barbi.
Jużcić mam, lecz z wielkim kłopotem. Baron.
Sto skudów!.. Jak to teraz wszystko podrożało?! Barbi.
Nie. Baron.
Nie? (chwytając za rękę) Nie? Barbi.
Nie — stokrotnie. Baron.
Barbi! — Być nie może. Barbi.
A tak jest w istocie. Baron.
Ależ to kradzież!.. rozbój!.. Ten głupiec, ten sknera, Barbi.
O!.. Baron (urażony.)
O!.. cóż O? Barbi.
Śmiało. Baron.
Ależ ja w ręku miałem Szmida kapitały, Jak w kasie oszczędności. I nie mniej, nie więcej, Barbi.
Szmid trzy kroć pozostawił. Baron.
Trzy, nie byłbym liczył, Barbi.
Siostrzeniec jego, przezeń wyklęty, wygnany, Baron.
Co! Monti?.. ten... ten!.. (łagodnie) Monti kochany... Barbi.
Nie. Baron.
O mnie nic? Barbi.
Nic. Baron.
Hultaj!.. Monti więc bogaty... Barbi.
Nie miałem instrukcyi. Nie byłoby przecie Baron.
A bodaj tego Szmida wszyscy djabli wzięli! (Chodzi czas długi.)
Monti... trzy... trzy kroć. (nagle stając) Barbi!.. Barbi!.. mam... Barbi.
Co? Baron.
Drogę, Barbi.
Myśl Pan... Baron.
Czasu niemam. Barbi.
Córka Montego młoda. Baron.
Tem lepiej. Barbi.
I ładna. Baron.
Tem lepiej. Barbi.
Niebezpieczna. Baron.
Ech! bezpieczna żadna. Barbi.
Lecz cóż Pamela powie? pańska narzeczona, Baron.
Będzie nagrodzona. Barbi.
Ależ ona nie zechce... tu świat będzie chodzić! Baron.
Więcej od testamentu nie może zaszkodzić. Barbi (siadając przy biurze, do siebie.)
Groźne zawikłanie. Baron (dyktując.)
„Do Kapitana Monti, Baron Mortara w Modenie. Barbi.
Dwa słowa niepotrzebne, to telegram Panie. Baron.
Trzeba wyraźnie... Ale jakie twoje zdanie, Barbi.
Ojciec bez wątpienia, Baron.
Damy temu radę. (Dyktuje.)
„Najukochańszy przyjacielu! Najskuteczniej przyjdę Ci w pomoc, jeżeli ofiarować ci będę mój dom i to raz na zawsze. Pod warunkiem wszakże że piękna Otylda zaszczyci mnie swoją ręką. Odpisz w ten moment, tak albo nie. Czekaj na mnie w Modenie. — Mortara.“ Barbi.
Notaryusz Paroli. Baron.
Ten krętasz? Barbi (oglądając się.)
Krętasz, prawda, lecz w górze ma łaski. Baron.
Podrożał więc. Ha darmo, gdzie rąbią tam trzaski. (z przyciskiem)
Bo odpis dokumentu jest złożony u mnie Barbi.
Jakiż dać powód? Prawdy nie powiem. Baron.
Broń Boże! SCENA IV.
Baron (sam — zadzwoniwszy na lokaja)
Herbaty. (Zacierając ręce.) To myśl!.. to zwrot!.. śmiały marsz flankowy, (Zobaczywszy Pamelę, krzywi się, potem z uśmiechem wita, podając rękę.)
Pamela!.. tu tak wcześnie! Gość niespodziewany. SCENA V.
Baron, Pamela.
Pamela.
A ja dodaję jeszcze, gość niepożądany. Baron.
Tego pewnie nie myślisz. Pamela.
Jestem przekonaną. Baron.
Ach, nie serca to wina, ale raczej głowy. Pamela.
Dobrze, bo przy stole Baron (siadając.)
Gospodaruj proszę. Pamela.
Kto z kim chleb łamie, chce zgody jak wnoszę. Baron.
Zawsze piękna i świeża... Pamela.
Pogoda jesieni. Baron.
Twoje dotknięcie, w nektar ten napój przemieni. Pamela.
Słuchaj Panie Baronie, na co to te słowa, Baron.
A zawsze sardoniczna. (Zbliżając swoją filiżankę.) Troszeczkę śmietanki. Pamela (po krótk. milcz.)
Marku! Baron (podając.)
Może grzanki? Pamela.
Marku! musisz mnie słuchać — daremne wykręty, Baron.
Dziwna zgodność uczucia. I ja po twe zdanie Pamela (nie słuchając.)
Co dawno przeczuwałam, dziś się prawdą staje. Baron (nie słuchając.)
Dwóch moich przyjaciół na mój sąd się zdaje... Pamela (jak wyżej).
Moja reputacya czysta... Baron (jak wyżej.)
Że zaś to jest sprawa Pamela.
Trzeba cierpliwości... Baron (zawsze nie słuchając jéj.)
Jak się zwą przyjaciele, obchodzić nie może, Pamela.
Żem jest arcycierpliwa, nikt mi nie zaprzeczy, Baron.
Za pozwoleniem. A zatem do rzeczy. Pamela.
Ja oprócz Panny, innej nie widzę ofiary, Baron.
Niech skończę. Jest okoliczność, co istotnie zmienia (Pamela odtrąca podany talerzyk z biszkoktami, tak że wypada z rąk Barona i tłucze się na ziemi.)
Pamela.
Cóż to? czym jest szalona abym wierzyć miała Baron.
Jesteś dziś za nerwowa... jeżelim jest winny... Pamela.
Przyznajesz wiarołomny! hipokryto podły! Do najgminniejsych środków twe dowcipkowania, Baron.
Miło mi zawsze słyszeć każde twoje słowo. Pamela.
Już lat trzy... Baron.
Więc ab ovo. Pamela.
Co to jest: ab ovo? Baron.
Rzymianie zaczynali.... Pamela.
Pewnie od początku, Baron.
Czcigodna osoba. Pamela.
Mnie do siebie wezwała Baron.
Drogie aniołki!.. Pamela.
Wtenczas przyrzekłam jej święcie Baron.
Szczęśliwie, nader trafnie wybrana opieka. Pamela.
Później, kiedy musiałeś zawiesić wypłaty, (Baron się krzywi.)
I uchodzić z pośpiechem gdzieś w zamorskie światy.. Baron (poprawiając.)
Usunąć się. Pamela.
Powierzyć zarząd twego domu, Baron.
Wiecznie pamięć tej chwili będzie mi przyjemną. Pamela.
Błagałeś w imię sierot i tej co tam w niebie... Baron.
Piękny mężczyzna. Pamela (płacząc.)
Piękny i kochał mnie szczerze... Baron.
Nie, nie zabił się, ale roztył się ogromnie. Pamela.
Stało się co się stało, i w skutku namowy, Na twe własne żądanie, zapis na rzecz moję, (Ironiczny uśmiech Barona.)
Lecz podług was bankierów, wielki stwórca świata, Baron.
Na honor! dowcip tobie jak pachołek służy. Pamela.
Po roku niebytności, wróciłeś z podróży. Baron.
Swiat pyszny! dziewiczy! Pamela.
Nie o tém tu mowa — Baron.
Ach, ty nie wiesz Pamelo, co to huragany, Pamela.
I cóż to ma do rzeczy? Baron.
Spienione bałwany... Pamela.
Lecz cóż to ma do rzeczy? Baron.
Argument nie przeczny, Pamela.
Spoczywałeś rok. Baron.
Z tobą dnie biegły jak chwile. Pamela.
A potem? Baron.
W całym kraju zaburzenia tyle, Pamela.
Minęły. Baron.
Za co Bogu dziękuję codziennie. Pamela.
A potem, potem, potem? — Pókiż tego będzie? (zbliżając się.)
Że ja cię kocham zdrajco, może jesteś w błędzie? Baron (cofając się.)
Byłby to rzeczywiście błąd luby, uroczy. Pamela.
Marku! Baron.
Pamelo! Pamela.
Ja... ja... wydrapię ci oczy Baron.
O Pamelo luba, Pamela.
Więc po trzechletniej służbie odprawisz jak bonę? Baron.
Całuję rączki. Pamela.
Tak chce moja dobra sława. Baron.
Abym złamał?.. Pamela.
A niech ci zawsze w myśli stawa, Baron.
Abenserażów. Pamela.
Może. Baron.
Nie wątpię. Pamela.
Nie ginie (Odchodząc, spotyka przy drzwiach Barbiego, którego mocno z drogi potrąca.)
SCENA VI.
Baron, Barbi.
Barbi.
Sekatura! (do Baron ) Cóż? grzmiało? Baron.
Grzmiało Panie, grzmiało, Barbi.
Jednak jest to czcigodna, szanowna matrona. Baron.
Tak, zapewne, szanowna lecz djable nerwowa. Barbi.
Jak Pani Barbi, moja żona. Baron.
Fraszka słowa, Barbi.
Jak Pani Barbi. Baron.
Jeśli talerzem dziś ciska, Barbi.
Jak Pani Barbi. Baron.
Słusznie przysłowie powiada: Barbi.
Trudna rada. Baron.
Naco mi tej wojny?.. Barbi.
A!.. Baron.
Wiesz? Barbi.
Niestety! Baron.
Cóż? Barbi.
Źle. Baron.
Kara? Barbi.
Oznaczona. Baron.
Dlaczegóż u kaduka nie oddawać broni? Barbi.
Oddałby każdy, gdyby potem wrócił do niej. Baron (po krótk. milczeniu.)
Ja nie lubię broni. Barbi.
I ja nie. Zresztą każdy jak może się chroni Baron.
Źle więc czy się kto w prawo czy się w lewo ruszy, Barbi.
Cyt! Baron.
Co? Barbi.
Mury mają uszy. (Tajemniczo.)
Margrabinie Belcampo jechać rozkazali. Baron.
Jechać rozkazali? gdzie? na wieś? Barbi.
Trochę dalej. (Ciszej.)
W miejsce obwarowane. Baron (przestraszony.)
Do for... for... tecy? (Cicho.)
I za cóż? (Barbi pokazuje na język, głośno.) Słusznie. — Zawód kobiecy (Ciszej.)
A narzeczony, Hrabia Viani? Barbi (kiwnąwszy ręką, prawie do ucha.)
Ponoś zmyka. (Po krótk. milczeniu.)
Kupiłeś Pan willę? Baron.
Nie jeszcze. Barbi.
Winszuj sobie, (Na przodzie sceny Barbi mówi do ucha Baronowi, ten słucha z wytrzeszczonemi w słup oczyma.)
Mario (wszedłszy niewidziany.)
Przyszedł list... (Baron i Barbi odskakują od siebie przestraszeni.)
Baron (przyszedłszy do siebie, wskazując na Barbiego.)
Przestraszył się... widziałeś? Mario (śmiejąc się.)
Widziałem. (Baron śmieje się głośno z przymusu. Mario szczerze, nareszcie i Barbi nie zmieniając płaczliwej twarzy roześmiał się raz głośno i znowu krzywi się żałośnie.)
Baron.
To się przestraszył!.. (Śmieje się. Po krótkiém milczeniu.) Mario.
Właśnie odebrałem Baron.
Spal Pan!.. spal czemprędzej! (Baron odchodzi i Mario wzruszywszy ramionami. Barbi zostaje na środku sceny w zamyśleniu.)
KONIEC AKTU PIERWSZEGO. AKT II.
Salon pierwszego aktu. Paroli twarz rumiana, wesoła, często się śmieje z cicha.
SCENA I.
Baron, Paroli.
(Siedzą przy sobie na przodzie sceny.)
Baron.
Dziękuję ci raz jeszcze mój kochany Panie Paroli.
Proszę Pana Barona... bardzo mi przyjemnie... Baron.
Powiedz Pan przyjaciela a przyjmę z wdzięcznością; Paroli (zawsze przerywając mowę cichym śmiechem.)
Bardzo dla mnie pochlebnie... jak mogę tak żyję... Baron.
Długie przemowy nie są w moim charakterze, Paroli (po długiém milczeniu.)
Umarł? (Wznosząc oczy z westchnieniem) Szkoda. Baron.
Szkoda. Paroli.
Wielka szkoda. Baron.
Wielka. Paroli.
On nie próżnował jak to teraz moda. Baron (zaczynając się niecierpliwić.)
Tak, przez uczciwą pracę. Paroli.
Requiescat in pace. Baron.
Requiescat... ale pozwól przystąpić do rzeczy. Paroli.
Hodie mihi, cras tibi. Baron.
Nikt temu nie przeczy, Paroli.
Testament... Baron.
Nie inaczej... Paroli.
Masz go Pan? Baron.
Mniemałem Paroli (ironicznie.)
Bagatela! Baron.
Kopia... Paroli.
Nie jest testamentem. Baron.
Wiem, lecz przypuśćmy że jest zgodną z dokumentem... Paroli.
I gdzież ten jest? — U kogo złożony? Baron.
Niewiem — lecz dziś jutro będzie ci wręczony. Paroli.
Mnie? Baron.
Jesteś wykonawcą tej ostatniej woli. Paroli.
Ja? — Poczciwiec! — I umarł. — O jak serce boli (Ociera oczy.)
A podług tej kopii, któż majątek bierze? Baron.
Monti. Paroli.
Monti?! Rzecz dziwna! Baron.
I ja ledwie wierzę, Paroli.
A jakież legata? Baron.
Żadne. Paroli.
Żadne? Baron.
Nic zgoła. Paroli (na stronie.)
Głupiec! pół waryata! Baron.
A teraz mój interes. Że przez zapis Szmida Paroli.
Lichwiarze więc zabiorą. Baron.
Na to nie zezwolę, Paroli.
Cóż mogę? Baron.
Bardzo, bardzo wiele. Paroli.
Ale jakże to zrobić. Baron (uderzając go po ramieniu.)
Nie trzeba ci rady. Paroli (sentencyonalnie.)
Ażeby znaleźć ziarnko, na to kurka grzebie, Baron (wstrzymując niecierpliwość.)
Ha! kiedy niema rady, darmo mówić o tém. Paroli.
Byłaby tylko jedna, bym wyjechał z domu. Baron.
Wybornie! Paroli.
Gdzie i po co nie mówiąc nikomu. Baron.
Nikomu — sam Salomon nie zrobiłby lepiej, Paroli.
Tak, ale wykonania sposobu nie widzę, Baron (z naciskiem.)
Mizernych sto dukatów. Paroli.
Któż się z domu ruszy Baron.
I wyjedziesz jeżeli zniknie ta przeszkoda? Paroli.
Dziś, dziś, wieczorkiem, chłódkiem. — Wprawdzie to nie ładnie, Baron (z przyciskiem.)
Dam, lecz sto dukatów, nie mizerną kwotą, Paroli (sam.)
Coś tu innego się święci, A chcesz zaś przyjaciela oskubać w ostatku, SCENA II.
Paroli, Barbi (Paroli wesoło, Barbi ponuro.)
Paroli (przerywając śmiechem.)
Co słychać Panie Barbi? Barbi.
Ja nowin nie noszę. Paroli.
A propos nowin. — Z jakiej daty proszę Barbi.
Z Montim nie koresponduję. Paroli.
Ale Baron? Barbi.
Barona listów nie czytuję. Paroli.
Przepraszam. Barbi.
Niema za co. Paroli (częstując tabaką.)
Zażywasz? Barbi.
Dziękuję. SCENA III.
Ciż sami, Baron (dając rulon.)
Baron.
Proszę — ale sto dukatów, nie mizerną kwotą, Paroli.
Proszę być spokojnym o to. Baron (ironicznie.)
Temu bardzo wierzę. Paroli.
Teraz pożegnać muszę... (Z nienacka.) Monti był w Genewie. Baron (po krótk. milcz.)
Gdzie był, gdzie jest, nie wiem. Paroli (na stronie.)
Wie. Baron.
A Pan wiesz? Paroli.
Wiem. Baron (na stronie.)
Nie wie. Paroli.
Żegnam. Baron.
Zatem nasz układ? Paroli.
Wiąże obie strony. Baron (podając rekę)
Słowo? Paroli.
Słowo. Baron.
Bądź Pan zdrów. Paroli.
Sługa uniżony. (Odchodzi.) Baron (wracając od drzwi.)
Wyrwał jak ząb trzonowy, sto dukatów! zdzierca! SCENA IV.
Baron, Barbi.
Barbi (oddając.)
Telegram z Modeny. Baron (czyta.)
„Otylda będzie Twoją żoną, daję słowo, a słowa nigdy nie złamał Kapitan Monti.“ Barbi.
Szczęścia życzę, ale nie bez trwogi. Baron (do wchodzącego.)
Jak się masz Panie Negri. SCENA V.
Baron, Negri, Barbi.
Barbi (na stronie.)
Z brodą! sekatura! (Siada za biórem od ściany.)
Baron.
Avizo odebrałem — przyjemnie mi będzie Negri (siadając przy stole.)
Bardzo chętnie odpocznę bo jestem zmęczony. Baron.
No no no Panie Negri, nie tak głośno proszę. Negri.
Dlaczego? Baron.
Kto usłyszy. Negri.
Właśnie na to głoszę. Baron.
A zawsze opozycya. Negri (śmiejąc się.)
Ależ tu jej niema. Baron.
Jest, jest wielka, bezwzględna. Bo ten co się zżyma Wszystkiemu co porządek socyalny osłania, Negri.
Wolę w ogniu jak w błocie. Barbi (na stronie.)
Sekatura! Woli! Baron.
Jako przyjaciel ojca śmiało mówić mogę, Negri.
Lecz w czém? Baron.
Ot, i w tej brodzie — dziś, w niej tylko widno Negri.
Stworzył i biedną brodę. Prawda że dołożył Barbi (na stronie.)
Sekatura! Baron.
Mój Panie! nie jest moją wolą (Stawiając przed nim kałamarz.)
Podpisz Pan weksel — Panie Barbi idź do kasy. (Kiedy Negri podpisuje, przed nim stoi tyłem do widzów Barbi, Baron przerzuca papiery na pułkach — pyta się nie odwracając się.)
Dać złoto czy banknoty? Negri.
Złoto Panie, złoto. (Baron i Barbi jak na sprężynach obracają się i znajdują się twarz w twarz.)
Baron.
Protestuję solennie! — Kredyt silnie stoi. Negri.
Niech zdrów stoi. Baron.
Papierki! Któż się niepokoi? Negri.
Ach, bądź Pan bez troski. Baron.
Monti? Negri.
Przyjaźń wasza znana, Baron.
Nie dziwi zupełnie. Negri.
Ten, w żadnym sposobie. Baron.
Tak? Negri.
Jestem kochany. Baron.
Tak? Negri.
Ojciec kazał czekać lepszej losu zmiany. Baron.
Eola? Negri.
Skromny tytuł dziennika. Baron.
No, skromny być może, Negri.
Nierówne przestworze Baron (kończąc sens.)
I piasek. Negri.
Tak, lecz piasek... Baron (jak wyżej.)
Zasypie oczy. Negri.
Temu co pod wiatr patrzy. Lecz naprzód się toczy, Baron.
A jak przepaść przedemną? Negri.
Wpadniesz niezawodnie. Baron.
Padam do nóg! Negri.
Czytujesz Eola? Baron.
Nie Panie. Negri (dostając z kieszeni.)
Mam tu... Baron.
Dla mnie wystarcza kurjerek giełdowy Negri (ze wzgardą.)
Rozumu okowy! Baron.
Ach dajże mi Pan pokój z wszystkiemi wierszami, Ztąd téż ten zamęt, chaos w dzikim wściekłym szumie, Negri.
Lecz pozwól Pan... Baron.
Pozwól Pan że te spory skrócę Negri.
Żyjem chęcią wspólną. Baron.
Dawnoże ją widziałeś, jeśli spytać wolno? Negri.
Wieczność! Baron.
To bardzo dawno. Negri.
Więcej niż ćwierć roku... Baron.
To już mniej. Negri.
Oko moje nie drżało w jej oku, Baron.
Ach Panie!.. z Panem widzę krótko mówić muszę. Negri.
O Baronie srogi!.. (Barbi przynosi rulony i kładzie na stole.)
Baron.
Za człowieka co może zapewnić los błogi, (Posuwając rulony.)
Dwa, trzy, cztery, pięć, sześć — to pański rachunek. Negri.
Baronie! być nie może. Baron.
Ręczę mym honorem, Negri.
Pierwej słońce nas spali, ocean zaleje, SCENA VI.
Baron. Barbi (czas jakiś milczenie.)
Baron.
Jak powiedział? Barbi.
Po trupie dojdzie do ołtarza. Baron.
Zatém po jego trupie? Barbi.
A tak — sekatura! Baron.
De gustibus non disputandum. Barbi.
Po trupie, rzecz straszna! Baron.
Groźna niby chmura, Barbi.
O Panie Baronie! Baron.
Po wstępie o dobroci, obowiązkach, cnocie, Barbi.
O! o! Panie Baronie! Baron.
Powiesz że się żenię, Barbi.
Nie — z wszelką pewnością nie. Baron.
Co nie? Barbi.
Bez wahania. Baron.
Cóż? Barbi.
Nie pójdę. Baron.
Dlaczego? Barbi.
Roztropność mi wzbrania. Baron (dostając banknot z pularesu.)
Powiesz jej. Barbi.
Nic nie powiem. Baron (dając.)
Powiesz jej... Barbi (coraz ciszej, w końcu bierze banknot.)
Nie, nie... nie. Baron.
Powiesz że zapis zwrócę. Barbi.
Zwrócisz? Baron.
Bo jest u mnie... Barbi.
Po ślubie?! O mój Boże!.. Chcesz kroczyć po trupie. Baron.
Gdyby zaś chciała sporów, straci w każdym względzie, Barbi.
I ja mam to powiedzieć? Baron.
Tak jest, najwyraźniej. Barbi.
Miejże litość nademną. Baron.
Wstydź się tej bojaźni. Barbi.
Wstydu niema że łączę roztropność z odwagą. Baron (śmiejąc się.)
Masz słowo Barona. Barbi (wracając z rozczuleniem.)
Nad Panią Barbi także, bo mimo że ona Baron.
Dobrze, dobrze, idź teraz — każda chwila złota. Barbi (sam.)
Sekatura! Gdybym mógł, czyli też śmiał raczej, Panią Barbi do tego poselstwa nakłonić.... SCENA VII.
Barbi, Paroli.
Paroli.
Jest jeszcze Baron w domu? Barbi.
Oznajmić mu spieszę... Paroli (zatrzymując go.)
Nic tak niema pilnego. Ja zawsze się cieszę Barbi.
Dobrze, dziękuję Panu — uczyć się zaczyna. Paroli.
Kubek w kubek tatunio, przyjemny chłopczyna. Barbi.
A tak... (na str.) Sekatura! Paroli.
Nic mnie téż nie dziwi Barbi (nagle zwracając się ku niemu.)
Hę? Jak? Co? Paroli.
Czy się nie żeni? (hę, hę, hę!) Barbi.
Niewiem. Paroli.
Z Panią Pamelą przecieć zaręczeni. Barbi.
Z Pamelą? Tak, być może. Ale czas mój drogi, SCENA VIII.
Paroli (sam.)
Zląkł się, potem ochłonął, jest więc tajemnica, I sklecę, stworzę słonia, gdzie niema i muchy. SCENA IX.
Paroli, Baron.
Paroli.
Testament odebrałem — wszystko co do słowa Baron.
Z jakichże to powodów? Paroli.
W tej mierze, swe zdanie (Oglądnąwszy się i ciszej.)
Zdaje się więc... że Monti... (jeszcze ciszej) skompromitowany. Baron.
A!... Paroli.
I to nie potrosze. Zkądsiś znak był dany, Baron.
Konfiskata? Paroli.
Być może. Baron.
Będą sądzić przecie? Paroli.
No, pewnie, formalności dołożą tam potem. Baron.
Ale w najgorszym razie, smutnym rzeczy zwrotem, Paroli.
Nikt Montemu własności przeczyć nie ma prawa. Baron.
A więc? Paroli.
Ale odebrać może. Baron (z uniesieniem.)
Dziwna sprawa! Paroli.
Właśnie Excelencyi wspomniałem w tym względzie, Baron (z nieukontentowaniem.)
Na co to było mówić? Paroli.
Mówiłeś dopiero. Baron.
No, słowa się w baraszkach tak ściśle nie biorą. Paroli.
Nareszcie Excelencyi zrobiłem uwagę, Baron (jak wyżej.)
Na co to było mówić? Paroli.
Oparłem się na tem Baron.
No, tak... ale mam wadę mówiąc między nami, Nie chcę ja przez to przeczyć, broń mnie Panie Boże! Paroli.
Wypowiedziałem co wiem, a raczej co wnoszę, (Odchodzi.)
SCENA X.
Baron (sam.)
Byle tu nie przyjechał. (Pisze, potem dzwoni i do lokaja) Daj Sekretarzowi. (Sługa pocztowy przynosi pakiet opieczętowany, oddaje i odchodzi. Baron przy stole przecina ceratę, w środku jest pakiecik w papier obwinięty, czerwoną wstążeczką związany, na nim kartka którą Baron czyta.) „Baronowi Markowi Mortara najlepszemu i najdawniejszemu przyjacielowi jako upominek przesyła Kapitan Monti.“ (Otwiera pakiet na stole, potem odskakuje jak sparzony.)
Ha!.. rewolwer! (ciszej) rewolwer! (jeszcze ciszej) rewolwer! w mym domu! (Zbliża się do stolika i przypatruje się zdaleka.)
Rewolwer najprawdziwszy!.. Ale cóż się trwożę?! (Ceratę rzuca pod stół; zawiązuje pakiet jak był, wstążeczką, potem staje na przodzie sceny.)
Tak. Ale czy Montego nie pogorszę sprawy?.. (Wyrzuca przez okno.)
Stało się — dzień feralny, okoliczność rzadka. SCENA XI.
Baron, Paolo.
(Tę scenę musi się pozostawić grze aktorów. Baron stara się powstrzymać swoją złość. Paolo ciągle jedno powtarza na migi. Jak dostrzeże gniew Barona, cofa się zdziwiony, a wtenczas Baron przybiera twarz wesołą, i niemy śmieje się znowu i w rękę całuje. Baron powtarza jakby do siebie co Paolo mówi na migi, a często i zapomina że ma z niemym do czynienia.)
Baron.
Niemy Paolo! Czego chcesz? Paolo (całując go w rękę.)
Uniżony sługa — całuję rączki Pańskie — bardzo się cieszę że Pana widzę — Pan bardzo dobrze wyglądasz — rumiano — pięknie — całuję rączki Pańskie. Baron.
Dosyć tych komplementów, czego chcesz? Paolo.
Dziś rano łapałem ryby. Baron.
Łapał ryby. Paolo.
Ale nic, nic, nie złapałem. Baron.
Co mi do tego. Paolo.
Wracałem z prożnemi rękoma i płynąłem łódką
po pod pańskie okna. Baron.
Płynął po pod moje okna. I cóż ztąd? Czego chcesz?Paolo.
Kiedy byłem pod oknem, coś z góry na mnie spada. Baron.
Coś spadło na niego. Paolo.
Uderza mnie w ramię — stłukło ramię — och bardzo mnie boli — bardzo. Baron.
Cóż mi do tego, że ci ramię stłukło i że cię boli? (Baron mówi czasem do siebie, a czasem podług potrzeby na migi do niemego Paola.)
Paolo.
Ale ja mądry — ja mam rozum — byłoby w wodę upadło — ja łap — pomyślałem sobie że to Barona co mieszka na górze i oto przynoszę Panu. (Paolo oznacza Barona okazaniem jego faworytów, nadęciem policzków i zadarciem głowy. Paolo dostaje z kieszeni rewolwer tak obwinięty jak go był Baron wyrzucił i oddaje mu całując go w rękę.)
Baron.
Co to jest?.. Ja niewiem... czego kiwasz głową? Paolo (śmiejąc się i całując go w rękę.)
Żartujesz — ja rozumiem — żartujesz. Baron.
Jakto żartuję? Ja nie żartuję, rozumiesz? Paolo.
Ten pakiet jest twój — jak mnie uderzyło, zabolało mnie bardzo, o bardzo, bardzo zabolało. Spojrzałem w górę — zobaczyłem rękę.Baron.
Zobaczył moją rękę. Paolo.
W tym oto ubiorze — piękny... och, och, bardzo piękny, jeszcze tak pięknego nic nie widziałem. Baron.
Przeklęcie!.. Jak odbiorę będę miał spólnika... (Czas jakiś patrzą sobie w oczy nic nie mówiąc).
Paolo.
Stłukło mi ramię — bardzo boli — nie będę mógł zarobić — mam dzieci — pięcioro — daj mi Pan co — byłoby wpadło w wodę — ale ja mądry, ja mam rozum, złapałem ale mnie stłukło — mam pięcioro dzieci. Baron (odbiera rewolwer i daje pieniądze.)
Na, masz, idź precz. Paolo.
Daj mi więcej — proszę Pana — Pan taki wielki Pan — bogaty — ja mam dzieci — tyle — tycie — maluteczkie. Baron.
Co?! (pomiarkowawszy się.) Na, masz, ty stłuczony garnku. (Paolo odchodzi ku drzwiom, pomału, oglądając się i patrząc na pieniądze.)
Czy on wie co tu w środku, muszę jednak wiedzieć. (Na skinienie jego Paolo wraca.)
Lecz jak te słowa, „czy wiesz?“ na migi powiedzieć? (Robi różne migi, których Paolo nie rozumie.)
Ani rusz!.. Wiesz co w środku?.. tu?.. w tym papierze? Paolo.
Tak, tak, płynąłem łódką... z góry spada coś ciężkiego i byłoby w wodę wpadło... Baron (gniewnie.)
Nie powtarzajże łotrze, bo mnie chętka bierze... (Paolo cofnął się przestraszony a Baron powstrzymuje złość i mówi z uśmiechem.)
Ja ci się pytam co ten.... tu papier osłania... (Powtarza „czy wiesz“ coraz wyraźniej otwierając gębę coraz więcej nareszcie zrobił znak zapytania palcem w powietrzu.)
Paolo.
Tak, tak, wyrzuciłeś przez okno — ja zobaczyłem rękę w tej oto sukni, bardzo piękna — och, och, bardzo piękna. Baron (zamierzając się pięścią.)
Ech jak cię trzepnę. (Paolo odskakuje. Baron udaje śmiech, potem bierze za rękę Paola i przyciąga do siebie). (Daje pieniądze i głaszcze go.)
Patrz... to pakiet... o!.. o!.. o!.. wstążeczką związany... Paolo.
Mam dzieci sześcioro. Baron.
Już szóste urodził.Paolo.
Tyle, tycie — jedno przy piersi, a mnie ramię boli. Baron (wskazując mu drzwi.)
Dość tego, idź, idź... płacę a nic nie wyjaśnie (Odchodzącemu kłania się ręką i mówi z uprzejmym uśmiechem).
Bodaj cię djabli wzięli... niech cię piorun trzaśnie! (Paolo odchodzi. Baron kładzie rewolwer na stole, rzuca się na krzesło i obcierając czoło oboma rękami.)
Dzień feralny. (po krótk. milcz.) Rewolwer! Straszny choć zakryty (Po krótkiem milczeniu.)
Żebym wiedział przynajmniej czy on nie nabity. KONIEC AKTU DRUGIEGO. AKT III.
Salon w domu Pameli. Drzwi w głębi i na prawo — po prawej stronie od aktorów, kanapa, przed nią stoliczek, na którym butelka z wodą, szklanki i parę flaszeczek. Przy podniesieniu kortyny Pamela wpół leżąc na kanapie, zdaje się trzeźwić wąchając flaszeczkę, w środku sceny stoi Negri, oczy w górę wzniesione — po lewej stronie sceny, kosz z wiekiem, nazwany chiffonnière.
SCENA I.
Pamela, Negri.
Pamela.
Taką biorę nagrodę za najczystszą cnotą, Negri.
Co Pani? Pamela.
Proszę bądź tak grzeczny, Negri.
Pomysł średniowieczny. Pamela (płacząc i z czułością.)
Zadam straszną truciznę i jemu i sobie... (Zrywając się.)
Nie, nie! Nie chcę trucizny. Chcę się mścić żelazem. Negri.
Czekam Pani, byś mówić przestała. Pamela.
Czyż ja mówię?! Ja płaczę... ja cicho łzy leję. Negri.
Rozważywszy rozmowę tak moją jak Pani Pamela (przed siebie.)
O! o! pawian i stary!.. Negri.
Ma podłe zamiary Pamela.
Córkę Montego? Negri.
Tak jest. Lecz pierwej me łono Pamela.
Nie, nie, to być nie może. Baron mało ceni Negri.
Powody mi nieznane, lecz znane zamiary. Pamela.
A w stałość twej kochanki, maszże dosyć wiary? Negri.
Ach, gwiazdy nie są tak pewne że roziskrzą nieba, Pamela.
A ojca jestżeś pewny? Negri.
Monti człowiek prawy, Pamela.
O biedna ty Otyldo! Ty może w tej dobie Negri.
Co za myśl piorunowa! Pamela.
Widząc go w potrzebie, Negri.
Ach strasznie i boleśnie! Jej dusza wspaniała Pamela.
Istne szaleństwo! Nieba nie sięgajmy czołem, Negri.
To być nie może, ona na to nie zezwoli. Pamela.
Być musi, choćby nawet pomimo jej woli. Negri.
Ależ nie wiem gdzie Monti, ja go szukam właśnie. Pamela.
Nie, rzecz całą popsujesz. Gdzie Monti przebywa Margrabina Belcampo sprzyja mi łaskawie, Negri.
Smutne mam przeczucie, (Odchodzą w drzwi na prawo.)
SCENA II.
Barbi (sam — wsuwa się powoli.)
Dziś jakoś krótsze schody, jakoś wyższe progi... (Siada na przodzie sceny.)
Trzęsą się łydki moje — zginają kolana, (Po krótkiém milczeniu.)
Na co téż Baronowi te harce wyprawiać?! Pani Barbi mniej ładna... brzydka... ba szkaradna. SCENA III.
Baron, Barbi.
Baron (chwiejąc się, blady.)
Barbi! Barbi co się dzieje? Barbi.
Gdzie? Baron.
Nie uważałeś? Barbi.
Co? Baron.
Jakiś zły wiatr wieje. Barbi.
Sziroko. Baron.
Jakiś ruch... coś... czego człek się boi. Barbi.
Wszak tam zawsze stoi. Baron.
W bramie miejskiej żandarmy. Barbi.
Po trzech w każdej bramie. Baron.
Więcej dziesięciu. Jeden chwycił broń na ramię. Barbi.
Może przypadkiem. Baron.
Duszno! Daj mi proszę wody. Barbi.
Sekatura! Pan Baron jesteś troszkę chory... (Baron neguje.)
Lub żołądek popsuty... lub téż zaziębienie. Baron (przed siebie.)
Wplątał mnie hultaj. Barbi.
Kto? Jak? Baron.
Barbi, co się dzieje Barbi.
Źle pewnie. Baron.
Ależ mam nadzieję, Barbi.
Ja nie. Baron.
Być nie może Barbi.
Ależ Panie Baronie, to stan oblężenia. Baron.
Duszno!.. pójdę do siebie... (Tu spostrzegłszy kosz nie spuszcza z niego oka.)
Barbi.
Ach Panie Baronie, Baron.
Tak... tak... dobrze, uwiadom zawsze drogą, miłą, (Barbi odchodzi w drzwi prawe — Baron wracając, spieszy do kosza.) Tu wrzucę żar piekielny co mnie wskróś przepieka. (Kiedy jedną ręką dobywa obwinięty rewolwer a drugą podnosi wieko kosza, Paolo wchodzi niosąc wazon z kwiatem. Baron ujrzawszy go, chowa rewolwer do kieszeni, spuszcza wieko i odbiega w przeciwną stronę aż na przód sceny.)
Niemy! znowu ten niemy — czart w jego osobie. (Powtarzając gest.)
A mam, mam chęć.. O Boże! zbawże mnie od złego! (Wychodzi nacisnąwszy kapelusz, a spotkawszy pierwej Paola, który go chce w rękę pocałować, grozi mu pięścią pod nosem.)
Paolo (zadziwiony a potem na migi.)
A to co? to pięknie! mnie, mnie, pięścią grozić... SCENA IV.
Pamela, Barbi, Paolo.
Pamela (wybiegając.)
Ach Panie Ba!.. Co? gdzie? jak? Czy obelga nowa? (Porywając go za rękę.)
Ja Pana zabić mogę. Barbi.
Konieczności niema. Pamela.
Dlaczegóż ten przyjaciel przedemną ucieka? (Rzucając się na kanapę.)
Spytaj się Pan niemego czy go jeszcze zastał. Barbi.
O, co to, to nie — będzie rękami mi szastał, Pamela
(wzrusza ramionami i mówi z migami do niemego.) Czy widziałeś Barona? czy ci co powiedział? (Paolo pokazuje na migi, jak wszedł, jak i gdzie stał Baron, udaje jego poruszenia, nareszcie groźbę i odejście. Barbi odwrócony do ściany. Pamela pokazuje niememu że już wie dosyć i każe stawiać wazon między inne kwiaty. Do Barbiego).
Ile mogłam zrozumieć, wyszedł rozgniewany. Barbi.
Gniewu w nim nie dostrzegłem, lecz był pomieszany, Pamela.
Pił wodę, był blady... (Przywołuje Paola i mówi pokazując na migi.)
Idź, patrz, szukaj Barona — patrz czy nie zasłabnie. (Paolo pokazuje że rozumie i powtarza na migi rozkaz Pameli. Pamela dając mu pieniądze.)
Na, masz... spraw się zgrabnie. Paolo.
Rozumiem, rozumiem, o ja mam rozum i t. d. (Rozpowiada na migi całą historyę z Baronem, jak płynął, ile ma dzieci etc., dopiero na znak powtórny Pameli odchodzi, chcąc pierwej pocałować w rękę i Barbiego, który się cofa przestraszony. Paolo śmieje się pokazują jego przestrach.)
SCENA V.
Pamela, Barbi.
Pamela (siadając na kanapie)
A teraz, między nami... siadaj... przy mnie... blisko... Barbi (siadając na krzesełko.)
Całuję rączki.. tu mi dobrze... (na stronie) a tam ślizko. Pamela.
Umiesz być szczerym? Barbi.
Umiem jak mnie nikt nie straszy. Pamela.
Bo szczerościt nam trzeba do rozmowy naszej. Słuchałam go gdyś nadszedł i powtórzyć muszę, Barbi.
Sekatura! Pamela.
Lecz tego nie powiesz nikomu. Barbi.
Broń Boże! Pamela.
Gdyby tu szło o szkody jakowe, Barbi (zrywając się.)
A, na miłość boską, Pamela.
Ależ się takich rzeczy i bratu nie zwierza. (Chwytając za rękę tragicznie.)
Wiesz ty, że w spiskach każdy o północy w masce, Barbi.
Sekatura! Pamela.
Że z kościotrupem ręka w rękę, Barbi.
Zgroza! Pamela.
Wiesz! wiesz!.. nic nie wiesz — chyba żeś sam w spisku. Barbi.
Ja! ja! Pamela.
Nie, nie, nie jesteś bo tam niema zysku, Barbi.
Straszące. Pamela.
Bladość... Barbi.
Straszna. Pamela.
Niemego zeznanie... Barbi.
Nie do pojęcia. Pamela.
Ale cóż tu robił? Barbi.
Siedział. Pamela.
Potém? Barbi.
Pił wodę... i... Pamela.
Cóż? Barbi.
Do siebie powiedział: Pamela.
Widzisz! widzisz! sam wyznaje. Barbi.
Ależ... Pamela.
O Monti, Monti! Ciebie w tém poznaję! Barbi.
Monti! Co pani mówisz? Pamela.
Ten wplątał, ten zgubi, Barbi.
Nie zaprzeczę Pani, I żem już Baronowi mówił bez ogródki, Pamela.
Będziem więc działać wspólnie. Barbi.
Tak, wspólnie w tym względzie, Pamela (po krótk. milcz.)
Poznajże więc mej duszy i stronę tajemną. (z westchnieniem)
Pomimo że postąpił tak okrutnie ze mną, Barbi.
Sekatura! Pamela.
Pojmiesz więc, co za świat boleści, (Nagle.)
I kiedyż Pan Kapitan córeczkę przystawi? Barbi.
Monti tu nie przyjedzie i ślub się odprawi... Pamela (z uniesieniem.)
Ślub!.. ślub się nie odprawi... Barbi (cofając się.)
Nie odprawi, pewnie. Pamela.
Gdzież Monti? — tam pojadę... uprzedzę Barona, Barbi.
Więcej nic nie chcę wiedzieć — niech go Bóg prowadzi. Pamela.
Cóż chce mój narzeczony, wiedzieć mi przyjemnie. Barbi.
Idź do Pani Pameli — rzekł — oświadcz odemnie... Pamela.
Nie mógłże sam oświadczyć? Barbi.
Mógł... mógł bez wątpienia, Pamela.
Mów, słucham zlecenia Barbi (coraz nieśmielej.)
Oświadcza... najprzód... najprzód swe ukłony... Pamela.
Potem? Barbi.
Najniższe... Pamela.
Potem? Barbi.
Że jest przymuszony... Pamela.
Barbi!.. jesteście łotry — oczy ci wyłupię, Barbi.
Ależ łaskawa Pani, wszak Pani wiesz przecie Pamela.
A prawda!.. Zapomniałam o naszej przyjaźni. Barbi.
Sekatura! Pamela.
Wszystko to tak mi nerwy draźni, Barbi.
Merci! Pamela.
A Baronowi odpowiemy razem. Barbi (na stronie.)
O Boże! Pamela.
Jednym dam mu ją wyrazem. SCENA VI.
Pamela, Barbi, Negri.
Negri.
Margrabinym nie zastał. Barbi (na stronie odwracając się do ściany.)
Znowu ten brodaty! Pamela (do Negrego.)
Już wiemy gdzie jest Monti... jedź bez czasu straty... Barbi.
Powiedz Pani wprzódy, Pamela.
Powiem, powiem... lecz prędko, gdzie Monti? Barbi.
W Modenie. Negri.
Ale nas zgubić może moje oddalenie, Pamela.
Nie, nie... ręczę za niego. Negri.
Co rozkażesz zrobię, (do Barbiego.)
Ale jeżeli zdradzisz, pamiętajże sobie, Barbi.
To nie jedź! Sekatura! Co Pan masz za prawo Pamela.
Skończcieże śmieszną sprzeczkę, nie na czasie wcale. Negri.
Idę... idę (do Barbiego grożąc) ale!.. (Odchodzi.)
SCENA VII.
Pamela, Barbi.
Barbi.
Boa Konstryktor!... Wampir!... Wiem że to czcze słowa, I będę przez sen krzyczał, widząc węże wszędzie, Pamela.
Chodźmy. Ktoby tam zważał na poety słowa?! Barbi (odchodząc z Pamelą.)
Boa konstryktor!.. Wampir!.. gorączka gotowa. KONIEC AKTU TRZECIEGO. AKT IV.
Ogród publiczny. Po prawej i lewej stronie na samym przodzie sceny, dwie altany. W prawej siedzi jakiś Jegomość mocno zajęty czytaniem papierów, w lewej siedzi dama, przy niej oficer. Z początku aktu aż do wyjścia na scenę Barona kilka osób przechodzi w różnym kierunku. Najdalej w głębi, chłopcy grają w kule.
SCENA I.
Paroli, Negri.
(Spotykają się — za Negrim drągarz niesie kuferek.) Paroli.
Gdzież tak spieszysz? Negri.
Do dworca żelaznej kolei. Paroli.
I dokąd jedziesz? Negri.
Jadę za głosem nadziei. Paroli.
A ten głosek gdzież wabi ulubieńca Feba? Negri.
Do Modeny. W Modenie promieniste nieba. Paroli (na stronie.)
Baron mi się wyśliźnie jak Otylda bryknie. (Głośno.)
Ale nic z twej podróży ponoś nie wyniknie, Negri.
Jeżeli nie w Modenie, jeden człowiek zginie. (Odchodzi.) Paroli (sam.)
Pchnę Barona zazdrością, niech za Negrim goni, (Odchodzi w głąb sceny.)
SCENA II.
Baron, Mario.
(Baron wychodzi z po za altany prawej, idzie oglądając się na wszystkie strony zkosa w głąb sceny, potem zwraca się nagle i spotyka kogoś znajomego, po wzajemnych ukłonach zwraca się znowu a idącego naprzód sceny, Mario spotyka.)
Mario.
Zszedłem się z hrabią Viani — zasyła ukłony. Baron (roztargniony.)
Tak, tak, dobrze, dziękuję. Mario.
Jest uszczęśliwiony Baron.
Ja nie mniej. Mario.
Szkoda, Baron.
Winszuję. Mario.
Stanowczo więc zgoda?.. Baron.
Zerwana. Mario.
I kawaler Maltański był u mnie. Baron.
Dobrze, dobrze. Mario (śmiejąc się.)
Nareszcie przemówił rozumnie. Baron.
No, potem o tem, adieu! (Odchodzi trochę w głąb sceny.) Mario (wkrótce wracając.)
Może służyć mogę. (Podając dziennik)
Kuryerek dość ciekawy, wyraźnie powiada, Tak się dochód z rozchodem wkrótce zrównoważy. (Baron schowawszy dziennik, odchodzi w głąb, ogląda się, potem dostając zawinięty rewolwer, prędkim krokiem do altany na prawo wbiega.)
Jakiś Jegomość.
(zrywa się przestraszony i upuszcza papiery.). Co to jest? Baron (cofając się spiesznie.)
Nic. Przepraszam. Jakiś Jegomość.
Jak? Nic. Szpieg, bandyta! (zbierając papiery.)
Szpieg. Przed temi trutniami już schronienia niema... (Odchodzi na prawo nie widziany przez Barona. Baron oglądnąwszy się wkoło, podobnie jak do prawej, wbiega teraz do lewej altany, w chwili kiedy oficer całuje w rękę damę. Dama za ukazaniem się Barona, spuszcza welon, krzyknąwszy i odchodzi na lewo.)
Baron (cofając się.)
O! o! przepraszam. SCENA III.
Baron, Oficer.
Oficer.
Panie!.. czego Pan tu żądasz? Baron.
Niechcąc... Oficer.
Znasz Pan tę damę? Baron.
Damę? Oficer.
Powiedz szczerze. Baron.
Co? Oficer.
Znasz tę damę? Baron (wstrzymując niecierpliwość.)
Jaką, panie oficerze? Oficer.
Tę, co tam była ze mną. Baron.
Z Panem była dama? Oficer.
Ze mną albo nie ze mną. Baron (zniecierpliwiony.)
Sama czy nie sama, Oficer (dostając bilet wizytowy z pularesu.)
A!.. tym tonem przemawiasz? To mój adres.. proszę.. Baron.
Bardzo Panu dziękuję... lecz cóż ja z nim zrobię? Oficer.
Co Pan chcesz — a daj mi swój. Baron.
Nie mam dziś przy sobie. (Zdejmuje kapelusz i z ukłonem.)
Baron Mortara, bankier — firma wielce znana. Oficer.
Tak!... Mortara i bankier... (Odbiera bilet.) Bądź zdrów. Baron.
Sługa Pana, Oficer.
Ale radzę szczerze, (Odchodzi.)
SCENA IV.
Baron potem Chłopcy później Paolo.
Baron (po krótk. milcz.)
Ach jabym brał i mniejszy, bylem wylazł z biedy. (Po krótk. milczeniu.)
Jak się pozbyć tego psa, tego rewolwera?.. Niby ślepe na wszystko, niby grą zajęte... (Dobywa rewolwer z bocznej kieszeni i wraz z chustką, tę długo wypuszczając, kładzie w dolną kieszeń, potem biorąc laskę o złotej gałce pod ramie, rozwija dziennik, i przechadzając się ku chłopcom, czyta. Jeden chłopiec drepcze przy nim żebrząc, a drugi z dala postępuje za nim.)
Chłopiec.
Mój łaskawy dobry Panie, Baron.
Nic nie dostaniesz. Wstydź się żebrać — zarób sobie. Chłopiec.
Co dostanę to zarobię, Baron (chwytając za laskę.)
A nie pójdziesz mi zaraz!... ty... ty... napastniku! Chłopiec (ucieka, potem w oddaleniu podskakując.)
Kukuryku! kukuryku! (Kiedy Baron puścił się z laską za chłopcem, drugi wyciągnął mu chustkę.) Baron (na przodzie sceny macając kieszeń.)
Zjedz djabła! Chustkę ukradł, rewolwer zostawił. (Odpina surdut, siada na krzesełku, połę w której rewolwer, spuszcza po za krzesło, Dziennik w ręku, niby zasypia. Chłopiec żebrak ten sam ale na kulach, drugi za nim, zbliżają się powoli.)
Byle z mojej kieszeni przeszedł pies w ich ręce, Chłopiec (innym głosem.)
Paniczeńku, szczęść wam Boże! (Coraz ciszej i bliżej.)
Matkę głuchą, siostrę suchą, (Baron chrapnął, poprawił się i zasłonił ręką zegarek. Chłopiec w tył odskoczył.)
Chłopiec (znowu zbliżając się coraz ciszej.)
Obdarujcie też kaleczkę, (Drugi chłopiec wyciąga rewolwer i obadwa odbiegają.) Baron (po krótk. milcz.)
Ha! wyleciał — wygrałem!.. serce we mnie hasa! (Słychać hałas za sceną. Niemy Paolo niesie w lewej ręce zawinięty rewolwer i czerwoną wstążką obwiązany, a prawą ręką ciągnie za ucho płaczącego chłopca.)
Niemy! znowu ten niemy! (Chwytając Paola za piersi.) (Paolo chwycony za piersi puszcza chłopca, który porwawszy upuszczoną laskę przez Barona, odbiega. Na hałas zbiegają się ludzie i żandarm przychodzi. Baron opamiętawszy się, puszcza Paola, ogląda się wkoło i po krótkiem milczeniu, parska udanym śmiechem. Głaszcze Paola który także się śmieje.)
Baron (pokazując na migi.)
Spałem. Paolo.
Tak, tak... widziałem. Baron.
Coś mi się śniło. Paolo.
Wiem — wiem — ja patrzałem — ja, ja chłopca złapałem. (Rozpowiada jak zobaczył że Baron śpi, jak mu coś z kieszeni wyciągnięto, jak gonił chłopca aż go złapał, potem jak go Baron dusił, śmieje się i całuje w rękę.)
Baron (odbierając rewolwer.)
Dobrze, dobrze, masz talara. (Paolo zobaczywszy talara, unosi w górę kapelusz jakby krzyczał „Vivat.“ Uliczniki otaczają Barona, krzycząc: „i mnie, i mnie, i mnie.“ Baron zmięszany rzuca im drobne pieniądze w kapelusze i stara się odejść.
Żandarm.
Ustąpcie się hultaje! Baron (odchodząc spiesznie.)
A to boska kara! Uliczniki (biegną za nim wraz z niemym.)
Vivat! vivat! niech żyje nasz Baron Mortara! KONIEC AKTU CZWARTEGO. AKT V.
Salon pierwszego aktu — stołu na środku niema. Baron siedzi przy biurze na łokciach oparty. Po długiem milczeniu.
SCENA I.
Baron (sam.)
I cóż mi się stać może? (Wstaje.) Co mi się stać może... (Z rozczuleniem.)
Na co mnie, mnie broń przysłał, wszak mu jestem znany, A jak przymknę powieki, Monti w oczach staje, SCENA II.
Baron, Pamela (wchodząc spiesznie.)
Pamela.
Ach Marku, coś ty zrobił!... Baron.
Chciejże skargi, żale Pamela.
Niewdzięczny, już ja teraz nie mówię o sobie, Baron.
Mnie?.. Otóż się nie boję. (Śmieje się.) Straszysz mnie daremnie. (Śmieje się.) Pamela (biorąc go za rękę.)
Patrz mi w oczy. Gdyś wyszedł odemnie, Baron.
Jakaś bajka? Pamela.
Nie bajka. Wychodzę z kościoła, Pamelo! czy słyszałaś że się lud zgromadził Baron.
Adres! co za baśnie, Pamela.
Tak też rzekła właśnie Baron.
Zwaryowały baby! Pamela.
Nareszcie Cavaliere Pipistrella wpada: Baron.
Niechże go djabli porwą tego Pipistrellę!.. Pamela.
Widzisz!.. O biada nam, biada! Baron.
Chustkę mi kradną... niemy złodzieja dopada... Pamela.
Niemy krzyknął, niech żyje? Baron.
No!.. niby... gestami. Pamela.
Żandarm lud rozgonił?! Baron.
Ależ u kaduka!.. Pamela.
O milcz! twój gniew udany, już mnie nie oszuka... Baron (oglądając się.)
O dla Boga, ciszej!.. Pamela.
Jesteś na czele spisku. Baron (chwytając się za głowę.)
Gwałtu!.. Kto usłyszy!.. Pamela.
Marku! ja mam bolesny, gorżki żal do ciebie, (Klękając.)
Oto na klęczkach błagam. Baron (podnosząc ją.)
Chcesz abym oszalał?! Pamela.
Chcę niech ginie świat cały, byleś ty ocalał... Barbi (wbiegając zadychany.)
Widziałem!.. Baron.
Co? Barbi.
Go. Baron.
Go? Barbi.
Widziałem go. Baron.
Kogo? Barbi.
Montego. Baron.
Monti tu jest!.. głowa mi się pali! Pamela (do Barbiego.)
Z córką? Barbi.
Z córką. (Pamela spiesznie odchodzi.) SCENA III.
Baron, Barbi.
Baron.
Monti tu!.. świat się na mnie wali. Barbi.
Z wagonu już zawołał: Jak się masz kochany Baron.
Cóż jeszcze mówił? Barbi.
Mówił, że kwaterą stanie Baron.
Nic z tego mój Panie! Barbi.
Nawet nie wypada, Jakoś mocno zuchwała i kaducznie żwawa. Baron.
Negri? Barbi.
Wampir raczej! Baron.
Hę? Jak? co to znaczy? Barbi (kiwnąwszy ręką.)
Nic. Jak weszli do sali, patrzałem przez dziurkę. Baron (chwytając za rękę Barbiego.)
Brody! Coś ty rzekł!.. Monti zatem z brodą? Barbi.
Z brodą. Baron.
Ze sztyletem w ręku? Barbi.
Nie, z parasolem. Baron.
Boże! Idź, idź, spiesz Panie Barbi, wstrzymaj go w pochodzie... Barbi (odchodząc.)
Sekatura! Baron (sam.)
Przeklęcie! Ten przyjazd tu do mnie, SCENA IV.
Baron, Paroli.
Paroli.
Źle, źle Panie Baronie. Baron.
Dla Boga! zemdleję! Paroli.
Nasz układ trwa niezmienny, lecz się zamiar chwieje, Chcąc zbałamucić, rzekłem: Monti jest w Turynie. Baron.
Negrego oddalę, Paroli.
Monti przyjechał. Baron.
W tej chwili. Paroli.
A więc do nóg upadam, wszystkośmy stracili. Baron (zatrzymując go.)
Nie, nic nie stracone, byleś oświadczył potem, Paroli.
Ech mój Panie Baronie, nie trać słów daremnie, Baron.
Że go nie przyjmę, gdyby przyszedł tu przypadkiem, Paroli.
A z córką się żenię. Baron.
Cóż ztąd? Córkę za żonę można wziąć do siebie, Paroli.
Ale kto się łączy z winnym, ten się winnym staje, Baron.
Możesz wierzyć tym baśniom? Paroli.
Niczemu nie wierzę, SCENA V.
Baron, Paroli, Barbi później Otylda i Negri.
Barbi (wbiegając, włosy w nieładzie.)
Monti aresztowany. Paroli (na stronie.)
Teraz zostać mogę. Baron.
Nie w moim domu przecie. Paroli (na stronie.)
Nie wiem co to znaczy. Barbi.
W samej bramie. Baron.
Przeklęcie. Paroli (na stronie.)
Miało być inaczej. Otylda (wbiegając, za nią Negri.)
Gdzie jest Baron? Gdzie Baron? Mój ojciec niewinny, Baron.
Lecz cóż ja zrobić mogę... ja go nie obronię. Otylda.
Ależ bronić, nieszczęsny, miej przynajmniej wolę. Negri (który nie może przyjść do słowa.)
Pozwól Panno Otyldo... Otylda.
Nic, nic nie pozwolę, (do Barona)
Nie zabiją nas przecie za korne błaganie. Baron.
I to być nie może. Otylda.
Panie Barbi. Barbi.
Nie mogę. Otylda.
Ależ o mój Boże, Baron.
O wstrzemięźliwość w mowie, będę Panią prosił, Otylda.
Zwołaj twój lud pod sztandar czerwony... Barbi (na stronie, doszedłszy następnie aż do ściany.)
Miła Panienka!.. Baron (zataczając się i chwytając za ramię Parolego.)
Panie... Paroli... chciej proszę... Otylda (do Barona.)
Idziesz? Baron.
Nie, nie idę. Otylda.
Barbi! Barbi.
Nie. Baron.
Pani! Pani! ściągniesz wielką biedę Negri.
Baron tym razem jest szczery... Otylda.
Schowaj więc te papiery. Baron.
Co to jest? Otylda.
Papiery Baron (cofając się.)
Ani kroku dalej! Otylda.
Niechże schowa Pan Barbi. Barbi.
Dziękuję. (Na stronie.) Judyta! Negri.
Mnie, mnie powierz Otyldo, — stracę chyba z głową, Otylda.
Alboż bronię?! Negri.
Twój ojciec nie był uwięziony, Barbi (na stronie.)
Piękna uprzejmość!.. Otylda.
Nie, nie... on tam już zostanie, Baron.
Ja? ja go sprowadziłem? Otylda.
A możeś i zdradził, Baron.
Na dwóch! nigdy — na jednem siedziałem kamieniem Otylda.
Zaręcz więc, że twój dawny przyjaciel bez winy, A wtenczas dla mnie biednej już ratunku niema. (Baron się kłania.)
Spełnić muszę ofiarę i ojca rozkazy, Baron (ukłoniwszy się nisko.)
Całuję rączki. (Na stronie.) Córka jędza, ojciec w kozie, (Z głębokim ukłonem.)
Moja Panno Otyldo, chciałem cię zaślubić, Otylda.
Niechże ci Bóg nagrodzi. Negri.
O wielki Baronie! Baron.
A my Panie Paroli, z mych uczuć wyrazem, SCENA VI i ostatnia.
Baron, Barbi, Paroli, Otylda, Negri, Monti, Pamela.
(Monti wstrzymuje się we drzwiach.) Wszyscy.
Monti! Otylda.
Mój ojciec! Monti.
Krzyczcie stokrotne wiwaty, Paroli (na stronie.)
Excelencya mnie odrwił. (Wynosi się cichaczem.) Baron.
Widziałeś malarza? Monti.
Widziałem. Baron.
U Podesty? Monti.
Czy cię to zatrważa? Baron.
O! nie. Więc nie pod sądem? Monti.
Pewnie nie tym razem, Baron.
Margrabiny Belcampo? zatem uwolniona? Pamela.
Zkąd? Baron.
Z fortecy. Pamela.
Co! z fortecy, ona?! Baron.
I hrabia Viani miał być wzięty. Pamela.
Któż to nakłamał? Baron.
Barbi. Ten Barbi przeklęty. Barbi.
Sekatura! Baron.
Przez niego nie kupiłem Willi. Monti (śmiejąc się.)
Lecz zacóżeście pod sąd malarza wsadzili? Baron.
Nie my, lecz żona. Pamela.
Właśnie w Podesty salonie, Barbi.
Com słyszał powtórzyłem, że naraża życie, Monti (do Barona.)
A propos! kontent jesteś z mego rewolwera? Baron (przestraszony, oglądając się.)
Monti! Monti! człowieku!.. Monti.
Wielkiem on zjawiskiem. Baron.
Zatem ten przeklęty Monti (śmiejąc się.)
Rewolwer blaszany! Baron (czas jakiś milczy, na twarzy maluje się złość, wstyd i żal. Oddając Montemu.)
Nie chcę i blaszanego. Otylda.
Ojcze mój kochany, Baron
(rzucając się w objęcie Montego z udanem uczuciem.) Jeżeli mój stary, Monti.
Żądam jej i przyjmuję dla tej drogiej pary. (Do Negrego i córki.)
Ja prócz waszego szczęścia, nic nie żądam więcej, Negri (na stronie.)
Trzy kroć sto tysięcy, Baron
(tymczasem postępował ze spuszczoną głową a stając przed Barbim.) Cóż Barbi? (Od prawego 1szy Barbi, 2gi Baron, 3ci w głębi Paolo, 4ta, Pamela, 5ty Monti, 6ta Otylda, 7my Negri.)
Barbi.
Sekatura! Baron.
I strata niestety! (Odwracając się w lewo, postrzega Paola, który wszedłszy niewidziany, ofiaruje mu ogromny bukiet. Baron cofa się, potem na przodzie sceny mówi.)
Ha! Nieme fatum! Bukiet! fiat co los uchwalił. (Do Pameli oddając bukiet.)
Przyjm... z moją... ręką... Pamela (rzucając się w jego objęcie.)
Marku!.. Baron (do siebie na stronie, po krótk. milcz.)
Rewolwer wypalił! KONIEC. TERAZ.
SZKIC DRAMATYCZNY
W JEDNYM AKCIE.
OSOBY:
Rzecz dzieje się w mieście.
TERAZ.
Salon drzwi na prawo, lewo i w głębi — na przodzie sceny kanapa, stół dywanem zakryty, na nim, co trzeba do pisania i dzwonek, przy stronie szafka żelazna, po lewej stronie sceny stoliczek z kwiatami i duży fotel.
SCENA I.
Leon, potem Józef, później Podziemski.
(Leon stoi zamyślony, idzie ku drzwiom, staje, wraca, nareszcie kładzie kapelusz i dzwoni — Józef wchodzi.) Leon.
Damy już po śniadaniu? Józef.
Już, proszę Pana. Leon.
Ciotka już wstała? Józef.
Nie wiem, ale Kasia powiedziała, że Pani Baronowa dziś tęgo słaba na midrenę. Leon.
A kuzynki? Józef.
Panna Agata rozmawia w przedpokoju z Abrahamkiem faktorem, a panna Johanna wyjechała konno.Leon.
Dobrze, możesz odejść. (Józef odchodzi we drzwiach spotyka Podziemskiego.) Dzień dobry, panie Podziemski... Chciałem właśnie iść podobno do ciebie. Podziemski.
Masz jaki interes? Leon.
To jest właściwie mówiąc... zdaje mi się, że tak dalece nie... Ale chciałem pójść ot tak, na pogadankę. Podziemski.
Ja zaś mam ci list udzielić, który odebrałem od twojego wuja Mateusza. Tyczy się po części i ciebie, więc pozwolisz, że go w całości przeczytam. (Czyta.) „Kochany Sąsiedzie! Na twoją składkę nic nie dam.“ Egoista! „Za wiadomości o mojéj rodzinie dziękuję, ale córki moje są pełnoletnie i mają własny swój niepodległy majątek, mogą zatem robić, co im się podoba. Jak sobie pościelą, tak się wyśpią.“ Dobry tatuś! „Leon byłby wprawdzie stosowną partyą dla Agaty, ale nim się ten mazgaj... “ Leon.
O!.. O!.. mazgaj. Podziemski.
Przepraszam, ale czytać muszę, jak napisane czarno na białem. Leon.
Dobrze, dobrze, czytaj bez ceremonii i komentarza. Podziemski (czyta.)
Ale nim się ten mazgaj...“Leon.
Już słyszałem. Podziemski (czyta.)
„Nim się wyguzdrze i pannie włosy posiwieją.“ Leon.
I on to telegrafował? Podziemski.
Nie, ale napisał. Słuchaj dalej. (Czyta.) „Nareszcie pani Baronowa, moja kochana bratowa, miała już dwóch mężów, a zatem będzie mogła moim córkom w każdej okoliczności udzielić praktycznych i wiernokonstytucyjnych rad. Całuję wszystkich serdecznie, najserdeczniej i błogosławię stokrotnie, ale nikomu nic nie dam, zawczasu powiadam. Zostaję twoim etc. etc. Mateusz.“ Pięknie i wyraźnie... Cóż ty na to? Leon.
Ja na to, że mój szanowny Wujaszek raz za gorąco, a raz za zimno kąpany. Prawdziwie już na tym świecie niema teraz rozsądnych i rozważnych ludzi. I jakiejże to odmówił ci składki? Podziemski.
Składki na tajne cele. Spodziewam się, że i ty obfitej nie odmówisz pomocy. Leon.
Zobaczę, zobaczę... ale na cóż ta składka? Podziemski.
Powiedziałem, na tajne cele. Leon.
Tak... ale zdaje mi się przecie...Podziemski.
Jużci dla siebie nie schowam. Leon.
O tego jestem pewny — i z tego względu wszyscy... podobno... mogą być spokojni... Ale jednak należałoby się zastanowić pierwej... Tajne! tajne... to dobrze dla tych, co biorą, ale nie dla tych, co dają. Podziemski.
Teraz trzeba tylko dawać. Jak mi nie dasz, dzienniki ogłoszą żeś gałgan. Leon.
O! o! Wyrok bez sądu, ależ to okropny, obrzydliwy teroryzm. Podziemski.
Teraz taki zwyczaj i obyczaj. Dzienniki przeciwne zdanie mogą obrzucać błotem, ale teroryzmu niema — wszakże wolno dać, albo nie dać. Leon.
Prawda i to... wolno dać albo nie dać... a może tylko obiecać. Podziemski.
O! tego nie zrobisz. Leon.
Zapewne, że podobno nie zrobię, lubo to teraz zwyczaj i obyczaj. Podziemski.
Daj kwita. Leon.
Daj daj, łatwo mówić, ale jak dawać nie stanie.Podziemski.
Wtenczas brać będziesz. Leon.
Nie rozumiem... podobno. Podziemski.
I rozumieć nie potrzebujesz — dziś saltum mortale na dziennym porządku. Leon.
Tak!.. Do góry nogami... ale jak się na nogi nie wróci? Podziemski.
To się spadnie na głowę. Leon.
Piękne aspekta! Podziemski.
Piękne, nie piękne, tak będzie. Leon.
Co nagle to po djable. Ja zawsze powtarzam, zastanowić się pierwej trzeba. Podziemski.
Namyślać się bardzo dobrze, ale wszystko ma swoje granice. Już rok cały namyślasz się i bałamucisz pannę Agatę. Leon.
Jakto bałamucę? Bałamuciłbym, gdybym powiadał raz biało a raz czarno, ale nigdy nie powiadam, bo sam nie wiem.Podziemski.
Zdecydować się jednak trzeba. Pani Baronowa jest ci bardzo przychylną... nawet powiem bardzo cię kocha. Panna Agata nie byłaby także od tego, ale wierz mi mój Leonie, ja wiem z różnych stron, co się dzieje — staraj się zakończyć ten interes prędko. Leon.
Prędko!.. jakto prędko? co to prędko? Ja tego wyrazu nienawidzę. Nigdy nie jadę koleją żelazną, nigdy nie telegrafuję... wszystko to ruchy piekielne. Prędko! prędko! Łatwo głupstwo prędko zrobić, ale nie prędko można odrobić. Podziemski.
Cóż można zarzucić pannie Agacie? Leon.
Ach, nic zupełnie. Bardzo kocham moją kuzynkę Agatę... Nie wiem tylko... czy może... jak się zdaje, nie więcej kochałbym Johasię. Podziemski.
Oho! Panna Agata, panna Johanna — dwie razem — to już siadać na dwóch stołkach, ale między dwoma łatwo pieprza utłuc. Leon.
Między dwoma, między dwoma!.. ja i jednego jeszcze nie mam... Agata bardzo rozsądna... ale podobno... zdaje mi się... czy trochę... cokolwiek nie rezolutna. W każdej okoliczności puszcza się zaraz cwałem... i to z kopyta!.. fe!.. to nie ładne dla panny.Podziemski.
To weź Johannę. Leon.
Johasia trochę... podobno... trochę trzpiotowata... ale wesoła... a ja podobno lubię wesołość — lubię nawet śmiać się czasami serdecznie... Ha!.. ha!.. ha! (wstrzymując się nagle.) Ale powoli... powoli... nic krzykliwie. Podziemski.
Zatem wolisz Johannę. Leon.
Tego sobie jeszcze sam nie powiedziałem. Dwie kuzynki.. obie ładne... to kara boska! Agata brunetka, Johasia blondynka... Róbże teraz, co chcesz! Podziemski.
Przynajmniej możesz powiedzieć, co wolisz, włos czarny, czy jasny. Leon.
Ach, gdybym to wiedział... mógłbym się zdecydować. Prawdziwie ten stan niepewności staje się nieznośnym. SCENA II.
Leon, Podziemski, Agata.
Dobry dzień Leonie. Jak się masz panie Podziemski — żona, dzieci zdrowe? Podziemski.
Dziękuję Pani, wszyscyśmy zdrowi.Agata.
Cóż tam konspirujesz z moim kuzynkiem. Podziemski.
Prawda, prawda, konspirujemy i to nie żartem. Leon.
Tak jest... zdaje się... w samej rzeczy... że podobno nie żartem. I zdaje się, że będę ci mógł wyjawić rezultat naszej narady. Agata.
Coś zatem ważnego? Leon.
Bardzo ważnego... jak się zdaje. Agata.
A mnie się zdaje... podobno... że będę mogła was wysłuchać ale nie teraz — za pół godziny. Leon (z przestrachem.)
Za pół godziny? Agata (otwiera szafę.)
Tylko kupony obetnę. Leon.
Ale ja się nie spieszę — możemy pomówić dziś wieczór... albo jutro... albo pojutrze. Agata.
Kochany Leon nigdy z jutra nie wychodzi. Podziemski.
Kiedy Pani będziesz miała do czynienia z kuponami, prosiłbym o mały datek na moją składkę.Agata.
Ależ nie dawno panu dałam. Podziemski.
I bardzo jestem wdzięczny, ale to była składka na moją szkółkę astronomiczną, szkółkę czysto ludową. Agata.
A teraz Pan zbierasz? Podziemski.
Na sześć posągów wielkich ludzi tegoczesnych w Galicyi. Agata.
A tymi są? Podziemski.
Klub nasz jeszcze nie zawyrokował — zdania są podzielone. Agata.
Będę więc czekała, aż zgoda nastąpi. (Na stronie.) Mogę spać spokojnie. Podziemski.
Całuję rączki — mam obietnicę. A teraz nie będziemy przeszkadzać. Leon.
Możemy pójść do siebie i cygara zapalić. Agata.
Jakto? Bez najmniejszego zastanowienia się poprzedniego?Leon.
Żartuj sobie, ale rozważnym być nie przestanę. (Odchodzą we drzwi na lewo — na stronie.)
Za rezolutna... podobno... (Agata siada i obcina kupony.)
SCENA III.
Agata, Winer.
Winer.
W najprzyjemniejszem zastaję Panią zatrudnieniu. Czy mogę pomagać? Agata.
Nie, dziękuję — ale proszę siadać... Cieszę się, że przyszedłeś, Panie Winer, bo właśnie rady potrzebuję. Winer.
Co Pani każesz? Agata.
Pan jesteś bankierem? Winer.
Uczestnikiem w kilku bankach. Agata.
Więc możesz wiedzieć najlepiej — czy prawda, że Alföldery znacznie spadły? Winer.
Bynajmniej, utrzymują się w kursie. Agata.
Abrahamek zatem chciał mnie oszukać.Winer.
Dlaczegóż Państwo wdajecie się z tymi pokątnymi cyganami? Agata.
Ach, bo patentowi nadto kosztują. A teraz za moje kupony jakie papiery radzisz mi Pan kupić? Priorytety jakie? co? Winer.
Mało ruchu. To dobre tylko dla starych panien i starych kawalerów. Agata.
Losy tureckie? Winer.
Chyba tylko dlatego, aby zostać kiedyś świętym tureckim. Agata.
Może Czerniowieckie? Winer.
Za późno — za późno — obdarto już je z łyka z kretesem. (Patrząc na zegarek.) Ale co Pani mam powiedzieć, będzie w niejakim stosunku z jéj zapytaniem. Panno Agato, tak wysoko cenię jéj praktyczne usposobienie, że pozwolę sobie przemówić teraz bez wszelkiej ogródki: Panno Agato, ja się w Pani nie kocham. Agata (śmiejąc się.)
Wiem o tem.Winer.
Proszę mnie zrozumieć — powiedziałem nie kocham się, to jest nie ulegam temu sentymentalnemu, romantycznemu, rozpaczliwemu zawrotowi, który gorączką wzbudzony długo trwać nie może, ale kocham Panią, szanuję, poważam, a zwłaszcza uwielbiam jéj rozum praktyczny. Agata.
Dziękuję Panu za pochlebne zdanie; ale do czegóż Pan sięgasz tą przedmową? Winer.
Zaraz powiem. Mam lat trzydzieści sześć — mam udział w kilku bankach i spekulacyach. Acz pięć lat już bankierem nie zdarzyło mi się jeszcze nikogo obedrzeć. Moja reputacya czysta. Mam nadzieję korzystnego Vervaltungsratostwa, albo zaszczytnego baronostwa, albo i ministerstwa... Bo teraz u nas wszystko możliwe... nawet dobre finanse i dziennikarstwo uczciwe. Agata.
Tak w samej rzeczy. Jestem zupełnie niezawisłą. Winer.
Gdybyśmy zatem połączyli nasze losy? Agata.
Ależ to deklaracya formalna.Winer.
Najformalniejsza. Byłbym nader szczęśliwy, gdybym pomyślną otrzymał odpowiedź. Agata.
Hm! hm!.. Nie odmawiam, ale muszę pierwej zastanowić się nieco. Ta myśl jest dla mnie całkiem nową. Winer.
I właśnie dlatego dobrą, że jest nową. Tylko nowe akcye mogą korzyść obiecywać. Agata.
Być może, ale jednak to trochę za nagle. Winer (patrząc na zegarek.)
Czas płaci, czas traci. Pani masz w różnych pewnych papierach 50,000 złr. w srebrze. Agata.
Pan to wiesz? Winer.
Nie byłbym bankierem, gdybym nie wiedział, co kto ma w kieszeni, a prawdę mówiąc cudza kieszeń jest poniekąd i naszą. Mogę wykazać czystego dochodu do 3000 złr.; nasze majątki mniej więcej stosowne. Co zaś do osobistości racz Pani dać wyrok łaskawy. Agata.
Hm!.. hm!.. wyrok, wyrok — ale pierwej trzeba porozumieć się dobrze. Pan mi powiedziałeś, że się we mnie nie kochasz.Winer.
Nie kocham się romantycznie, sentymentalnie, rozpaczliwie, ale kocham Panią ze wszelkiem uwzględnieniem rozsądku. Agata.
Rozumiem, rozumiem, inaczej bym nawet nie wierzyła. Ale, co mi Pan powiedziałeś, ja toż samo powtórzyć muszę. Winer.
Ach Pani, jakżebym śmiał to pomyśleć. Agata.
Tak, tak, teraz — ale potem, kto wie. Gdybym poszła za mąż, chciałabym, aby w naszem małżeństwie wszystko zawsze było wet za wet. Winer.
Bardzo słusznie. Agata.
Romansów nienawidzę. Winer.
Czyste złoto!!! Agata.
Chcę pozostać Panią mojego majątku, to wyraźnie oświadczam. Winer.
Ja też zupełnie tak rzeczy pojmuję. Wiem z kim mówię; proponuję Pani to, co nazywają w salonowym świecie Un mariage de convenance, a my nazwiemy korzystny, wspólny Geschäft.Agata.
Chcę być Panią mojego majątku. Winer.
Wspólnie nim zawiadywać będziemy. Agata.
Wspólnie, ale gdzież gwarancya, że wspólnie? Winer.
To rzecz adwokata, określić dokładnie. Pan Leon Chwiejski, jak mnie wieści dochodzą, może większą na pozór dać Pani gwarancyą. Jest człowiek uczciwy i ma dobrą a raczej dużą wieś. Ależ o mój Boże! co to teraz wieś znaczy — kłopot nic więcej — nieustanny tyfus agronomiczny; pracujesz rok cały, a jak przyjdzie do zbioru: gorączka, a najczęściej konsumpcya. Agata.
To rzecz męża. Winer.
Rzecz przyjemnego, albo nieprzyjemnego pożycia. Na wsi teraz każdy jest bezwzględnym panem, a właściciel tylko sługą i niewolnikiem zobowiązań nigdy nie odwzajemnionych. Agata.
I wieś ma swoje zalety. Winer.
Żadnych, żadnych, ręczę Pani. Tam kradnie, kto może i to nie jutro ale dziś zaraz — wszędzie zawiść i nienawiść. A te ciągłe szykany niższych urzędników a te nienasycone żołądki powiatowe, a to nieustające jak woda płynące żebractwo, wszystko to teraz na wsi nie pomaga do strawności. Moja Panno Agato, wierz mi, kuponek, kuponek, to arkan swobody i nieomylnego dochodu. No, Panno Agato (patrząc na zegarek) daj mi rączkę i niech koniec będzie. Ze strony Pani Baronowej spodziewam się że żadnej nie będzie przeszkody. Agata.
Żadnej. Winer.
Rzecz skończona. (Całuje ją w rękę.) Prawda? Agata.
Ha!.. takto niby. Reszta przy transakcyi. Winer.
Do ojca zatelegrafuję. Agata.
Niema potrzeby — mego ojca telegrafy zawsze straszą, a na list będzie dość czasu i z pewnością można się spodziewać pomyślnej odpowiedzi. Winer.
Wierz mi Pani, że nie będziesz żałowała swojego przedsięwzięcia. Bo to teraz mąż rozsądny, rzadki feniks. Nie chcę obmawiać, ale prawdę powiem, że teraz na mężów spadła, jakby jaka zaraza. Iść za mąż teraz równa się cholerze. Raz, dwa, trzy i fiu! do góry nogami. A kto winien zawsze Jegomość. No idź Pani teraz do Baronowej — trzeba zawsze wszystkie formalności wypełniać sumiennie. (Wracając się.) Ale... ale... widziałem wchodzącego tu Podziemskiego. Strzeżcie się, bo to niebezpieczny obywatel. Wszędzie jest, wszystko chce wiedzieć. Agitator niezmęczony, ale tylko w granicach słowa, bo jak przyjdzie do czynu, niknie jak kamfora. Lubi sztuczne ognie ludowych demonstracyi — za popularnością duszęby sprzedał! Dobrze się przytem nazywa Podziemski, bo pod ziemią tylko nurtuje; śliski i giętki jak glista, jak cień się przesuwa. Agata.
Znamy my go dobrze i nie wiele cenimy. Winer.
Zgoda? Agata.
Zgoda. (Winer odchodzi, Agata sama)
Prawdziwie zdaje mi się, że dobry zrobiłam interes — nie było czego czekać, moje wszystkie rówiennice już mają po kilkoro dzieci. Nareszcie teraz jak się oglądam na młodzież, rozpacz bierze; albo kwindeczowi rycerze, którym przygrywają lichwiarskie fujarki albo sami tacy wielcy ludzie, którym teraz Kluby posągi stawiają. Wiatr, wiatr, nic prócz wiatru! SCENA IV.
Agata, Leon, Podziemski.
Agata.
No, panowie, nim wypaliliście wasze cygara, ja skończyłam wielki interes, który będzie miał wpływ na całe moje życie.Leon.
Tak prędko? Podziemski.
Możnaż się zapytać jaki ten interes tak wielkiej wagi. Agata.
Leopold Winer prosił mnie o rękę, a ja ją przyrzekłam. Leon.
O!.. o! co ja słyszę! Podziemski.
Pan Leon miał ten sam zamiar. Agata.
Doprawdy? Leon.
Świadczę się Podziemskim i o tém właśnie chciałem z tobą dziś jutro pomówić. Agata.
Ależ kochany Leonie, zdaje się, że miałeś ku temu dostatecznie czasu. Leon.
No, prawda nie łatwo się decyduję, ale jak raz wezmę przedsięwzięcie... Agata (śmiejąc się.)
Tak, jak wezmę. Leon.
To ręczę za stałość niezłomną.Agata.
Byłabym twoją rękę przyjęła bez wątpienia, ale lepiej, że się tak nie stało. Będę zawsze kochać cię jak brata, ale bylibyśmy ze sobą pewnie nieszczęśliwi. Ty musiałbyś mnie zawsze hamować, a ja ciebie podganiać. Podziemski.
Ale moja panno Agato, pozwól sobie zrobić uwagę, że to z bankierem śliska sprawa. Wyłącznie przeciwko Winerowi nic nie mam, ale teraz bankierów jak grzybów po słocie — same bankiery — miasto przeistoczone. Dawniej nie było żyda bez brody, teraz niema brody bez żyda. A wszyscy pokazują gruszki na wierzbie; biada, kto uwierzy! Agata.
Wiemy, wiemy to wszystko. Podziemski.
Nie chcę rzucać kamienia na nikogo, ale tylu finansistów po giełdach włóczy się wolno i swobodnie, że dla równouprawnienia zapewne i w kryminałach zdjęto teraz łotrom kajdany. Agata.
Być może, być może — ale nie o tem mowa. Nareszcie wszelka rozprawa zbyteczna, bo rzecz skończona. Leon.
Tak prędko, tak nagle! — galopem! — cwałem — to nie do pojęcia!Podziemski.
Ha! Taką rzeczą trzeba tylko teraz życzyć wszelkiej nadal pomyślności. Ale chciej Pani przynajmniej opisać się dokładnie. Może mógłbym parę słów napisać... Agata.
Dziękuję Panu — mamy swojego adwokata. SCENA V.
Ciż sami, Winer, później Johanna i Wirski.
Winer.
Pani Baronowa nie skończyła jeszcze toalety. Podziemski.
Winszuję ci panie Leopoldzie, winszuję serdecznie. Winer.
I masz czego, to mogę śmiało powiedzieć. Leon.
Ja ci teraz podobno zazdrościć muszę. (Słychać śmiechy za sceną, Johanna wbiega w amazonce, za nią Wirski. Rzuca się i rozciąga na fotelu po lewej stronie sceny — bawi się batożkiem ścinając czasem kwiaty — śmieje się często i głośno.)
Wirski (do Podziemskiego.)
A!.. nasz uczony publicysta! Podziemski.
A nasz słynny finansista! Agata.
Nie zaczynajcieże tak wcześnie waszej zwyczajnej wojny.Wirski.
Niema żadnej nigdy wojny, bo ja nigdy się nie bronię. Podziemski prześladuje mnie zawsze, że mam trochę długów. Podziemski.
Trochę!.. Wirski.
Że mam dużo długów. A wiesz dlaczego? Bo zawsze dawałem, a nigdy nie brałem. Winer.
To bardzo nierozsądnie. Wirski.
Rozsądnymi wszyscy być nie mogą. Nareszcie moje długi nikomu nie szkodzą. Podziemski.
O! bardzo przepraszam — bo jak dłużnik ma gorączkę, wierzyciela febra trzęsie. Wirski.
Taką rzeczą będziesz zawsze zdrów jak słoń, bo ci nic winien nie jestem. Podziemski.
Bogu dzięki. Wirski.
A także Bogu dzięki, że są tacy, (spoglądając na Johannę) którzy na to nie uważają. (Johanna się śmieje.) Podziemski.
Może komu jaki tytulik zapachnął.Wirski.
Słuchajno panie Podziemski — masz wielki rozum i czynność nieustającą, ale masz jedną wielką wadę. Podziemski.
Dobrze, że tylko jedną. A jakaż to wada? Wirski.
Zawiść przeszłości. Podziemski.
Nie rozumiem. Wirski.
Masz znaczny majątek i znaczną wziętość, ale gdybyś wszystkiego miał i w dwójnasób nie uśmierzyłoby to twojéj złości „żeś nie wyrósł tak wysoko, jak sięgało twoje oko.“ Gdybyś mógł, chciałbyś wytruć jak szczury całe pokolenie tych, których ojcowie pamiętają, że im twój ojciec niegdyś co tydzień brodę golił. To twój nagniotek mój panie Podziemski — ale bez słusznego powodu. Raz niema nic krzywdzącego (zwłaszcza, jeżeli dobrze golił), a powtóre, że ani ty, ani twój syn nie będziecie już nigdy w podobném położeniu. Tem pewniej, że teraz moda, całe brody zapuszczać. Podziemski (ściskając mu rękę.)
Erneście, tych słów nigdy nie zapomnę. Wirski.
Nie wątpię, nie wątpię. (Podziemski odchodzi. Johanna śmieje się do rozpuku.)
SCENA VI.
Ciż sami, bez Podziemskiego.
Winer.
Dobrze mu powiedziałeś, ale zrobiłeś sobie nieprzebłaganego wroga. Wirski.
Wiem o tem. Ale gdyby wszyscy nie zawsze omijali, ale czasem i deptali mniej byłoby w świecie takich podziemnych zawiścią i jadem pryskających szkorpionow. Z tem wszystkiem powiem szczerze, że długi już mi się przykrzyć zaczęły. Winer.
Nie jeden to powiada. Wirski.
Nie chcę stawać w rzędzie tych tegoczesnych reformatorów, którym nie tyle idzie o wzbogacenie się własne, jak o zubożenie tych, co więcéj od nich mają. Chcę po trosze moje długi amortyzować. Winer.
Bardzo rozsądnie. Wirski.
Pochwalasz? Winer.
Zupełnie. Wirski.
A więc proszę cię na moją pierwszą finansową operacyę o 15000 na 10%.Winer.
Kochany Erneście kocham cię jak brata rodzonego, ale ci nie dam ani grosza. Byłoby to wtrącać cię jeszcze w głębszą przepaść. Wirski.
Nie chcesz mi pożyczyć na 10%. Winer.
Nie. Leon.
Prędko się zdecydował. Winer.
Sumienie mi nie pozwala. Wirski.
Sumienia zanadto, do stu djabłów! Johanna.
A gdybym ja dała potrzebne zaręczenie? (Śmieje się.)
Wszyscy.
A!.. a!.. a!.. Winer.
Na Pani zaręczenie każdego czasu służyć będę. Agata.
Ależ moja Johasiu — czy się zastanowiłaś, że cię to skompromituje moralnie i materyalnie. Leon.
Niezawodnie i bardzo.Wirski.
Tak jest, niezawodnie. Ale panna Johanna nie jest z tych panien, które, jak im kto powie: Kocham Panią odpowiadają: Co Pan masz? Winer.
Bardzo rozsądnie. Wirski.
Wyspowiadałem się szczerze i dokładnie z wszystkich moich grzechów i otrzymałem rękę Panny Johanny. (Johanna się śmieje.) Leon.
Ależ zastanowić się trzeba. Wirski.
Zastanowiliśmy się i rzecz skończona. Winer (patrząc na zegarek.)
Ha! kiedy tak... winszuję. Teraz panie szwagrze... Wirski.
Szwagrze? Winer.
Panna Agata raczyła mnie uszczęśliwić ręką swoją. Johanna.
Agato!.. Co ja słyszę?.. Co za szczęście niespodziewane; dwa wesela w jednym dniu. Winer.
Idźmy zatem pro forma do Pani Baronowéj, należy podziękować za pieczołowitą opiekę naszych panien. Wirski.
Prawda, należy pójść do Pani Baronowéj. (Całuje w rękę Johannę i odchodzi z Winerem.)
SCENA VII.
Agata, Johanna, Leon.
Agata.
Moja Johasiu wszystko to dobrze, ale zdaje mi się, żeś się teraz trochę pospieszyła. Leon.
I bardzo, i bardzo! Johanna.
Bynajmniej. Agata.
Tak nagle. Johanna.
I ty moja Agatko, nie namyślałaś się zbyt długo. Agata.
Tak, ale Winer... Johanna.
Ma pieniądze. Agata.
I to coś znaczy. Leon.
Za prędko, za prędko... nic do pojęcia! Agata.
Ernest wprawdzie bardzo miły, przyjemny. Leon.
Nie uważałem. Agata.
Ale Ernest trochę lekkomyślny.Leon.
Trochę za wiele. Johanna.
Wszyscy chwalą jego dowcip. Agata.
Dowcip moja Johasiu, nie rentuje się zawsze. Johanna.
Tańcuje jak anioł, mówi po francusku jak francuz. Leon.
I zadłużony teraz jak francuz. Johanna.
Zadłużony!.. zadłużony!.. Co to znaczy... przez to można żyć przyjemnie. Oto państwo Starogrodzcy całe życie gospodarują, zbierają, oszczędzają i wiecznie się kwaszą. A państwo Niezapłatyńscy, o których już w dzieciństwie słyszałam, że bankruci, żyją sobie wesoło, dają bale i obiady i wszyscy ich kochają. Nareszcie Vogue la galère. Nikt jutra nie zgadnie... a na troskę zawsze będzie dość czasu. Ernest przy tem dał mi solenne słowo honoru, że teraz już długów będzie się starał nie robić. Leon.
Ależ moja Johasiu, ja byłbym się może podobno zdecydował ożenić się z tobą. Johanna (śmiejąc się.)
Ty!.. ze mną? Dlaczegóż tego pierwej nie powiedziałeś — miałeś zdaje się dość czasu do namysłu. A teraz, jak przysłowie powiada „Kto pierwszy do młyna, ten pierwej miele.“Leon (na stronie.)
A pytlu nie brak jak uważam. Johanna.
Kocham cię jak brata. Leon.
Zawsze jedna piosnka. Johanna.
Ale twoją żoną nie mogłabym być nigdy. Leon.
Dlaczego? Johanna.
Bo zanudziłbyś mnie na śmierć. Ty zawsze powoli, powoli, a ja zawsze źle czy dobrze, ale prędko. Leon.
Te kobiety szaleją z tem prędko — ależ kiedy nie zawsze można prędko. SCENA VIII.
Ciż sami, Winer, Wirski, Baronowa.
Winer.
Otóż nasza szanowna, kochana Baronowa przychodzi udzielić błogosławieństwa siostrzenicom swoim. Baronowa.
Dobrze, dobrze moje dzieci. Nie wiem tylko, czy moje słabe nerwy wystarczą na te emocye. (do Johanny.) Winszuję ci kochana Johasiu twojego wyboru tak świetnego, tak eleganckiego. (Ściskają się.) Agato! Niech cię pobłogosławię.Agata.
Zaraz kochana Ciociu, tylko kasę zamknę. (Baronowa siada na kanapie i słabym głosem.)
Baronowa.
Wypełniłam sumiennie powierzoną mi opiekę — chciałabym obszernie do was przemówić, ale nie wiem, czy mi na to sił wystarczy. Ale pozwolicie mi, że się cofnę w trochę dalsze czasy. Kiedy boginie Olimpu stanęły przed sądem Parysa, on oddał jabłko Wenerze, udowodnił tym czynem, że miłość jest wyższą nad wszystkie potęgi. I w saméj rzeczy... (Podziemski wchodzi.)
Winer (patrząc na zegarek.)
Doskonale, wybornie — każde słowo warte dukata na wielki kamień, ale godzina zmusza mnie iść do banku. Wirski.
I ja muszę udać się do jubilera. Panna Johanna zgadnie pewnie po co. Leon.
A wszystko galopem, galopem! Johanna.
Agato, możemy odprowadzić tych panów przez ogród do bramy. Winer (do Agaty.)
Służę Pani. Wirski.
Jestem i będę zawsze na rozkazy. SCENA IX i ostatnia.
Baronowa, Leon, Podziemski.
Podziemski.
Wszystko słyszałem — zdaje się, że nie zupełnie stało się podług woli pani Baronowej. Baronowa.
Cóż miałam robić? Moje biedne nerwy! Jestem tak cierpiącą! Podziemski.
Ale ty panie Leonie nie dobrze wyprowadziłeś ten interes. A mówiłem, radziłem, ostrzegałem; ale teraz młodzi panowie idą krok naprzód, krok w tył, a potem się dziwią, krzyczą w niebogłosy, że ich omijają i wymijają. Ależ duch czasu pędzi, trzeba iść z czasem, nie pomoże, kto staje, ten się cofa. Leon.
Niech się zdrów cofa, jeżeli może. Podziemski.
A tak, jeżeli może! Ruch wsteczny zawsze niebezpieczny. Leon.
Szalony jeszcze niebezpieczniejszy. Ale rozumiem, rozumiem, co teraz nazywają iść z czasem, to dawniej oznaczano przypowiastką: „Kiedy wleziesz między wrony, trzeba krakać jak i ony.“ Ale taką rzeczą liczba tylko znaczy. Człowiek sam przez się póty jest nulą, póki jakiej kreski przed sobą nie dostanie i nie zmieni w kwotę.Podziemski.
Staraj się więc o taką kreskę. Leon.
Starałem się i o dwie, obie spadły jak kamień w wodę, teraz będę musiał decydować się da capo. Podziemski.
Nie, nie, musisz raz wyjść z tego przykrego położenia. Leonie i ty, szanowna pani Baronowo, wiecie co wam poradzę? pobierzcie się z sobą. (Na stronie.) Niech się dudki mnożą. Baronowa.
O dla Boga! Co ty mówisz Podziemski... jestem tak nerwową... Leon.
Ale... ale... Baronowa.
Jestem gotowa przynieść wszelkie możliwe ofiary. Leon.
Ale... ale... Baronowa.
Ale Leonie ty jesteś trochę młodszy. Leon.
To fraszka, że ja młodszy, gorzéj, że Ciocia o wiele starsza. Podziemski.
Co to wszystko znaczy — to rzecz losu — starzy częstokroć żyją kiedy umierają młodzi. No Leonie, spodziewam się przecie, że nie powiesz wyraźnie nie.Leon.
Zapewne... ale... Podziemski.
A więc kto nie powiada „nie,“ ten powiada „tak.“ Pani Baronowa proszę o rączką — zbliż się tu Leonie. Tak ręka w rękę. Niech was Pan Bóg błogosławi. Teraz zaraz rozeszlę dziesięć telegrafów na wszystkie strony. Leon.
A to na co? Podziemski.
Abyś nie mógł już cofnąć swojego szczęścia. A w dzienniku palnę taki artykuł, że długo o nim mówić będą. A propos dziennika mam obietnicę łaskawej Pani przyczynić się do wydawnictwa mego nowego dziennika „Emancypacya kobiet.“ Leon (na stronie.)
O dla Boga! Kometa i Emancypacya kobiet!.
zginęliśmy jak rude myszy! Baronowa (do Podziemskiego.)
Nie zapomniałam obietnicy i proszę do siebie. Leonie! Leonie!.. kocham się!.. więcej nic nie powiem. (Odchodzi z Podziemskim.)
Leon (sam, po długiem milczeniu.)
A teraz... a teraz... „zamienił byka za indyka.“ Ale... telegram nie ślub — zobaczymy! KONIEC. ŚWIECZKA ZGASŁA.
JEDNA SCENA.
OSOBY: PAN.PANI.
Rzecz dzieje się w leśnej chacie.
ŚWIECZKA ZGASŁA.
Scena przedstawia małą nędzną izdebkę — drzwi w głębi, przy drzwiach siennik na tapczanie kocem przykryty; na lewo okienko, na prawo kominek wysoki, na którego gzymsie miska i parę garnków: na przodzie sceny w środku stół wązki a długi, za nim ława. Przy kominku siedzi Pani w salopie w zakwefionym głębokim kapeluszu i parasolką stara się wzniecić tlejący ogień. Później wchodzi Pan w paltocie z kołnierzem wyżej uszów podniesionym, w czapce nasuniętej na oczy i z latarnią pojazdową w ręku. W pierwszej połowie sceny mówią zawsze odwróceni od siebie.
Pan i Pani.
Pan (wchodząc.)
Niech jasny piorun trzaśnie wszystkie poczty razem! pocztylion pijany, szkapy narowiste, karetka jak z ciasta, życia nie jest się pewnym. Pani (wstając.)
Czy możemy już jechać? Pan (nie słuchając.)
Poduszki twarde, jak gdyby kasztanami wypchane. I zaledwie człowiek nareszcie zasnąć potrafi. Brum bum, bum! Budzi się w kałuży, to ani przyjemnie, ani wesoło. Pani.
Czy możemy już jechać dalej? Pan.
Szczęście, że uratowałem przecie latarnię z urzędową łojówką! Pani.
Czy Pan nie słyszysz, o co się pytam? Można być grzeczniejszym i odpowiadać przynajmniej; pytam się, czy już możemy jechać dalej? Pan (zniecierpliwiony.)
Gdzie, jak, co, czém mamy jechać? Pani.
Jakto, czém? Końmi, karetą, jakeśmy tu przyjechali — prawdziwie Pan jesteś niegrzeczny. Pan.
Kareta do góry brzuchem tylko jednem kołem fika. Pani.
Można dźwignąć, nie takie ciężary dźwigają. Trzeba tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności. A nie można dźwignąć, to innym sposobem trzeba się ratować — każ Pan konie założyć do jakiej bryki. Pan.
A gdzież jest jaka bryka? Pani.
Do wozu nareszcie. Pan.
A gdzież wóz? Pani.
We wsi przecie woza znajdzie, tylko trzeba trochę dobrej woli, trochę grzeczności.Pan.
Ale, żeby wóz był we wsi, to na to trzeba wsi, a na milę wkoło wsi niema. Pani.
A to pięknie. Pan.
Piękności nie widzę. (Pani wraca na zydelek, on mówi do siebie.) Im starsza, tém dla mnie niebezpieczniejsza; nie bylibyśmy się tak ogromnie wywrócili, ale takie to już moje przeznaczenie, fatum! Pani (wstając.)
I cóż teraz będziemy robić. Pan.
Czekać cierpliwie, póki pocztylion z innym nie wróci pojazdem. Pani.
Długo to trwać będzie? Pan.
Parę godzin. Pani.
To bardzo nieprzyjemnie. Pan.
W samej rzeczy nieprzyjemnie, ale nieprzyjemność przewidziałem, jak tylko postrzegłem na stacyi, że jakaś pani wybiera się ze mną w podróż. Pani.
Bardzo grzecznie, niema co mówić.Pan.
Ale grzeczniej byłoby, gdyby ta Pani nie straciła była niepotrzebnie pół godziny czasu; ale jak się zaczęła rozbierać, przebierać, ubierać, nie było końca. Gdybyśmy byli wczas wyjechali, bylibyśmy nim księżyc zaszedł, przebyli zły kawał drogi i nie byłoby katastrofy — ale takie to już moje szczęście. Pani.
Nie byłoby katastrofy, gdybyś Pan był nie spał. Pan.
To mój sen strącił z mostku? Pani.
A tak jest poniekąd, bo gdybyś był trochę grzeczniejszym i nie był spał, byłbyś mógł doglądać i budzić pocztyliona, byłby się pojazd nie wywrócił i nie byłbyś Pan na mnie upadł tak okropnie, bez najmniejszego względu, który się przecie każdéj damie należy. Pan.
I cóż się złego stało? Pani.
Dobre pytanie! Zgniotłeś niegodziwie, ledwie mnie Pan nie zadusiłeś. Pan.
Ale nie zadusiłem. (Na stronie.) Niestety! Pani.
Szkaradnie! Człowiek dobrze wychowany nie upada na damę jak kłoda. To się nie godzi!Pan.
Ależ moja Pani, to rzecz przeznaczenia; gdyby się było wywróciło na moją stronę, byłbym Panią chętnie i uprzejmie przyjął w objęcie, ale się wywróciło na prawo, musiałem upaść na prawo i troszkę ucisnąć... z wszelką wszakże przyzwoitością, to Pani sama przyznać musisz. Pani.
I mój biedny kapelusz! Pan.
Tak biedny! Pani się skarżysz, a ja pewnie do żalenia się więcej mam powodów. Jakaś szpilka... gdzietam szpilka! jakiś rożenek, bekasaby na nim upiekł, z biednego kapelusza wlazł mi w szyję — gdyby nie mój kołnierz podniesiony, byłby mnie przebił na wylot — karkiem ruszyć nie mogę. Pani.
Już Panu i szpilki szkodzą. Pan.
Zapewnie, że szkodzą, kiedy kolą. Cieszcie się Panie swojemi włosami, czarne czy białe, rude czy żółte, ale nie przypinajcie waszych perukarskich pakietów ostremi szpilkami, które zagrażają życiu podróżującego obywatela. Pani.
Ja żadnych perukarskich pakietów nie mam. Pan.
Winszuję Pani. (Długie milczenie.) Pani.
Ależ ja zamoczyłam nogi.Pan.
Pani zamoczyłaś nogi, kiedy ja ją na ręku wynosiłem, jakież więc moje być muszą? Nie do tańca pewnie. Pani.
Ach, wyniosłeś mnie Pan na ręku i dziękowałam, trzy razy dziękowałam i dziękuję jeszcze — ale mnie koniecznie oporządzić się trzeba. Pan.
Zapewne, oporządź się Pani. Pani.
Pan będziesz przecie tak grzecznym dla damy ustąpisz się z pokoju. Pan.
Gdzież się mam ustąpić? Pani.
No, gdzie Pan chcesz, byleś tu nie był. Pan.
Deszcz leje jak z cebra. Pani.
Kto grzeczny znajdzie radę na wszystko, byle tylko trochę dobrej woli, trochę grzeczności — wszakże Pan masz parasol. Pan.
I pod parasolem mam stać jak bocian na jednej nodze, póki się Pani nie przebierzesz... to jest niby do wschodu słońca. O proszę Pani, to przechodzi granicę grzeczności... ale czyliż razem zostać nie możemy? W potrzebie mogę zamknąć oczy... nie jestem ciekawy... bynajmniej ciekawy. Pani.
To być nie może. Jakaż ja biedna! Zawołaj że mi Pan przynajmniej tej kobiety, która nas tu przyjęła. Pan.
Tej kobiety niema — wołałem, krzyczałem, wyjechała pewnie baba na miotle... Pani.
Kominem, prawda, stary koncept a nie bardzo grzeczny. Gdybyś Pan chciał znalazłbyś ją pewnie, przepędzilibyśmy przynajmniej noc we troje, ale pan dla damy nie masz żadnych względów. To się prawdziwie nie godzi. Pan.
Ależ proszę Pani, gdzież ja mam szukać téj baby, tu niema kurytarzów, ani rozległych apartamentów, ani suterenów, niema nawet sionki przed tą nędzną chatką, gdzie tylko cztery kąty a piec piąty i gdzieżby się miała schować? gdzież ja ją mam szukać? do lasu nie pójdę. Pani.
Nareszcie gdybyś tylko chciał, mógłbyś Pan i w karetce nocować... gdzie już raz spałeś tak smacznie. Pan.
A dajże mi Pani pokój! W karetce tylko kaczka teraz nocować może. Pani.
Człowiek grzeczny znalazłby tam trochę miejsca.Pan.
W wodzie? O! takiej grzeczności ani zazdrościć ani naśladować mogę. Pani.
Cóż ja mam robić? Boże mój! Boże mój! Pan.
Oto w kącie skromne łóżeczko, połóż się Pani i śpij — prześpisz zmartwienie. Pani.
Na tem łóżeczku? okropieństwo! Pan.
Okropieństwo. Jak się podoba, nie śpij Pani. (Zbliża się do łóżka i paltot zaczyna odpinać.)
Pani (przestraszona.)
Co Pan chcesz robić? Pan.
Chcę robić, czego Pani nie chciałaś, chcę się spać położyć. Pani.
Ależ to być nie może. Pan.
Chciej Pani być spokojna, ja zdejmę tylko paltot. Pani.
Ależ to niegrzecznie, to nieprzyzwoicie, tego nikt jeszcze nie widział — dama ma siedzieć na zydelku, a Jegomość na łóżku rozciągnięty ma chrapać jak basetla.Pan.
Basetla. (Na stronie.) Babka muzykalna. (Głośno.) Niechże i tak będzie, przepędzimy noc bezsenną na pogadance. Pani (po krótk. milcz.)
Proszę Pana przynieść mi z łaski swojej, jeżeli go to wielce nie utrudzi, trochę wody — mam nieznośne pragnienie. (Pan ogląda się na wszystkie strony, potem przynosi konewkę i podaje.)
Pani.
Cóż to jest? Pan.
Woda. Pani.
Ale szklanki niema. Pan.
Prawda niema, możesz Pani łatwo widzieć, że kryształów niema w biufecie. Pani.
Jeszcze sobie żartuje. Ależ ja z konewki pić nie umiem. Pan.
W potrzebie można się nauczyć, podniosę trochę konewkę i w górze trzymać będę... niema niebezpieczeństwa... nie zaleję.... ręczę honorem. Nie? Pani.
Nie, nie chcę.Pan.
Jak się podoba. (Odnosi konewkę i siada na ławie.) Pani (na stronie.)
O mój Boże, jakaż ja biedna, żem wpadła pod tak tyrańską opiekę. Pan (zasłyszawszy.)
Ja żadnej opieki nad Panią nie przyjąłem i nad żadną damą nigdy przyjmować nie będę. Mądra, która mnie złapie... ona jednemi drzwiami, ja drugiemi... w potrzebie skoczę z dachu albo wpław Pełtew przepłynę. Pani (po krótk. milcz.)
Jeżeliby to nie przechodziło zakresu Pańskiej grzeczności, prosiłabym go ogień poprawić. Pan (zbliżając się do kominka.)
Czém poprawić? Widzę tylko jednę trzaskę i jeden patyczek jak ołówek. Pani.
A we wszystkiem trudności! tylko trochę dobrej woli — mnie zimno. Pan.
Ognia już niema. Pani.
Ach gdzieżtam, podmuchaj Pan trochę, proszę Pana, podmuchaj. Pan (dmuchając.)
Fu! fu! fu! Dalibóg niema. Pani.
Jeszcze trochę, proszę Pana.Pan.
Fu! fu! fu! ani jednej iskry. Pani.
Jakaż ja biedna! Pan.
Ale w popiele są kartofle... spotkam się z nimi niepotrosze, bom djable głodny po kąpieli. (Czas jakiś milczenie. Pan przynosi kartofle na misce, dostaje dwie gazety z zapieczętowanego pakietu i zaściela niemi stół, dobywa nóż z kieszeni i siada na ławce. Pani zydelek, na którym siedziała, przynosi naprzód sceny i siada odwrócona nieco od stołu.)
Pani (na stronie.)
Teraz będzie jadł — umie tylko spać i jeść — pewnie stary kawaler. Pan.
Ile razy chciałem służyć jakiej Pani, zawsze mnie jakieś nieszczęście spotkało i dla tego nie żeniłem się. Pani.
Zgadłam. Dobrześ Pan zrobił. Pan.
Nie mam szczęścia do płci pięknej a nie młodej, to rzecz pewna. Gdziem się pomknął, katastrofa. Mógłbym tomy o tém napisać... uf gorące. Naprzykład raz na balu siedziałem sobie spokojnie przy stronie... wtem jakaś rozhulana tanecznica zaczepia mi nogę krenelinową obręczą... padamy oboje, jak orzeł dwułbisty, ja na prawo, ona na lewo — powiadają, że było co widzieć, ale ja wiem tylko, że potem kulałem tydzień cały. (Jé — milczenie.) Drugi raz znowu wychodzę z teatru kończąc sobie spokojnie dwugodzinne ziewanie, w tem na kurytarzu lampa naftowa pęka — jakaś Pani staje w płomieniu. Rzucam się oczywiście, gaszę ogromną peryferię wszelkiemi w tym razie dozwolonemi sposobami, gaszę i ugaszam nareszcie, ale poparzywszy sobie ręce i kolana. (Po krótk. milcz.) Chorowałem dwa tygodnie — fatum! (Po dł. milcz.) Jednego dnia przyszło na myśl damom urządzić spacer dużem czółnem — dobrze — płyniemy po czystych wód krysztale... księżyc srebrnem światłem świeci... kwiaty pachną... słowik śpiewa — bardzo pięknie. Ale w czółnie coś zaczyna być za mokro... wody coraz więcéj, woda sączy się szparami, jakby szpary na to były. Damy krzyczą: do brzegu! do brzegu! Przybijamy więc do tego brzegu, wyskakujemy na piasek... ale biada! zdrada! z pod piasku woda tryska, zapadamy się po kolana... trzeba damy wynosić, niema co myśleć. Dostała mi się najdłuższa — wyniosłem wprawdzie i wyratowałem, ale potem krzyżów rozprostować nie mogłem. (Po k. m.) Chodziłem potem przez trzy tygodnie jak haczyk — fatum! fatum! (Pani wstrzymuje się i śmieje się skrycie; po długiém milczeniu.) Nareszcie razu jednego wracam zmęczony z polowania — patrzę jakaś kolasa pędzi, furmanowi lejce z ręki wypadły — szkapy wierzgają... pani krzyczy: ratujcie! ratujcie! Jakże nie ratować, proszę Pani. Biegnę, chwytam lejce prr! prr! haho, haho!.. kolasa stanęła, zbliżam się do stopnia i trzystofuntowa obywatelka pada mi w objęcie. Ugiąłem się wprawdzie... zatoczyłem się... i nogę pod koło włożyłem. (Po krót. milcz.) Leżałem potem w łóżku trzy tygodnie. Fatum! (Odsuwa miskę, czas jakiś milczenie.)Pani (na stronie.)
Jakże te kartofle pachną. (Wstaje i przechadzając się w głębi głośno.) Co mnie mogą interesować smutne wypadki pańskiego życia. Pan.
Ja też nie opowiadam Pani — ja mówię do siebie — monolog. Niema tragedyi bez monologu, zacząwszy od sławnego monologu Hamleta: „być albo nie być.“ Pani.
Aż do kartofli. Pan.
Może Pani kiedy o tem słyszała? Pani.
O kartoflach? Pan.
Nie o Hamlecie. Pani (ironicznie.)
Jak o żelaznym wilku. (Na stronie.) Jak te kartofle pachną. (Odchodzi w głąb.) Pan.
A co w mojem przeznaczeniu... ja mówię to do siebie... monologuję... Co w mojem przeznaczeniu najprzykrzejszego, najokropniejszego, najboleśniejszego, że wszystkie moje damy wyratowane przezemnie tak wielkiem poświęceniem, nie wyszczególniały się ani młodością, ani powabami duszy ni ciała. Fatum! (Chce się położyć na ławie i znowu siada — opierając głowę na łokciach na stronie.)
Zapaliłbym cygaro, ale stara dewotka będzie wrzeszczeć. Stara pewnie, bo nie bylibyśmy się wywrócili tak szkaradnie. Młoda nie schowałaby się w zakwefiony kapelusz jak w kaptur kapucyński. Kapucyny przynajmniej nie kolą. Pani (stając przy stole, po krótk. milcz.)
Już Pan nie jesz? Pan (zawsze nie patrząc na nią.)
Nie. Pani.
Dobre kartofle? Pan.
Dobre. Pani.
Można wziąć jeden. Pan.
Jeden, dwa, trzy i cztery, ile Pani chcesz. (Podsuwa jej miskę i nóż.) Nie zapraszałem Pani na skromną wleczerzę, bo się bałem prawdę mówiąc. Pani.
Czegóż się Pan bałeś? Pan.
Bałem się, aby nie było z kartoflami jak z łóżkiem. Sama nie chciałaś i mnie spać nie pozwoliłaś — a w tym razie nie mógłbym być posłusznym, bo byłem bardzo głodny. Pani.
Nie trzeba w niczem przesadzać, ale przesady w grzeczności z Pańskiej strony obawiać się nie można. (Zdejmuje kapelusz i kładzie na zydelku. Pan założywszy ręce na stole, spiera głowę jakby do spania — milczenie.) Pani.
Niema grabek? Pan.
Niema. Pani (zdejmuje rękawiczki i jeść zaczyna.)
W saméj rzeczy bardzo smaczne. (Milczenie.)
Pani.
Śpisz Pan? Pan.
Nie. Pani.
Nie masz Pan soli. Pan.
Nie mam. Pani.
Proszę Pana... Pan.
Szukałem i niema. (Długie milczenie. Pani zjadłszy siada, bierze kapelusz na kolana i grzebykiem układa loki zawsze trochę tyłem do śpiącego obrócona) Pani.
Kiedyś przecie ta noc się skończyć musi. (Po krót. milcz.) Póki życia podróżować nocą nie będę, pocztowym pojazdem a zwłaszcza ze starym kawalerem. Ci ludzie nie mają najmniejszego wyobrażenia o grzeczności, o uprzejmości dla dam. (Po krótk. milcz.) Kazał pić mi z konewki! Teraz tylko co nie chrapnie — szkaradnie. (Milczenie.)Pani.
Śpisz Pan? Pan.
Nie. Pani (zawsze odwrócona.)
Proszę Pana, która godzina? Pan
(z głośnem westchnieniem odpina paltot i dostaje zegarek.) Pół do drugiej. (Spojrzawszy na Panią.) A! a! (Zdejmuje czapeczkę i mówi do siebie półgłosem.) I ja spałem głupi! Pani (układając loki.)
Która? proszę Pana. Pan.
Pół do drugiej. (Zdejmuje paltot i na stronie.) Ależ bo to coś bardzo ładnego... Dalibóg bardzo ładnego... i ja głupiec, osioł, cymbał, ja spałem. Pani (po krótk. milcz.)
Dalekoż jeszcze do dnia? Pan.
Zdaje mi się, że będzie parę godzin. (Na stronie) Ależ bo to ładna! Bodajem nigdy nie zasnął. Pani.
O dla Boga! jeszcze parę godzin. Pan.
Ale kapelusz jak widzę zawadza Pani. Pani.
Bynajmniej.Pan (zbiera gazety i niemi całą siłą stół szuruje, potém się zbliżając.)
Pozwolisz Pani wziąć kapelusz i na stole położyć, stół zupełnie czysty. Pani.
Dziękuję. (Oddaje kapelusz i parska śmiechem.) Pan (spojrzawszy po sobie.)
Cóż Panią śmieszy? Pani.
Śmieję się, bo wystawiałam sobie Pana nieco podstarzałym. (Śmieje się.) Pan.
Dlaczegóż Pani myślałaś, żem podstarzały? Pani.
No bo młodzi są zwykle grzeczniejszymi. Pan.
Ależ łaskawa Pani czemże ja zgrzeszyłem? Wydobyłem Panią, nie chwaląc się, z zatopionej karety — przyniosłem latarnię, kochaną latarnię, która nam dozwoliła poznać się wzajemnie... bodaj się nigdy nie stłukła. Babę, nim jeszcze tu przyszedłem, wołałem, krzyczałem hop! hop! Ale przestraszona pewnie niespodziewaną naszą wizytą znikła jak kamfora — cóż miałem robić? Pod parasolem ani téż w zatopionej karetce nocować nie mogłem... racz to Pani uwzględnić. Ognia nie rozpaliłem, ale, Bóg widzi, dmuchałem co siły, najserdeczniej... ale teraz zapalę chatkę, jeżeli Pani każesz. Pani.
Co za myśl!Pan.
Podałem Pani konewkę... ale prawda, przypominam sobie, mam w torebce flaszeczkę z winem i kubek. Pani.
Dziękuję Panu, proszę tylko podać w kubku trochę wody. Pan.
Ale kto tam wie, jaka ta woda — wolisz się Pani napić kilka kropel wina — wino prędzej pragnienie ugasi. (Pani pije trochę.) Jakże się cieszę, że Pani usłużyć mogłem. Jeszcze troszkę — nie zaszkodzi, na honor nie zaszkodzi. Teraz muszę Pani powiedzieć otwarcie, że istotnym powodem katastrofy jest nie moja niegrzeczność, ale jéj kapelusz. Pani.
Pan masz do niego urazę, że ukłół. Pan.
Bynajmniej — owszem, będę miał pamiątkę — ale Pani skryłaś się w zakwefiony kapelusz, myślałem więc, że to nowy koncept mojego fatum. Powinienem był wprawdzie poznać młody dźwięk głosu... ależ łaskawa Pani oparzony na zimne dmucha. Gdybym był siadając do pojazdu zobaczył twarz Pani, nie byłbym spał pewnie, byłbym budził, szturkał, pilnował pocztyliona i nie byłoby nastąpiło nieprzyjemne wprawdzie zdarzenie, ale któremu ja teraz już złorzeczyć nie mogę. A teraz przy podanej sposobności trzeba, abyśmy się trochę lepiej poznali. (Ogląda się za stołkiem, nareszcie nie widząc znajduje jakąś małą paczkę i wysypuje trochę kartofli, które po całej izdebce się rozsypują z hałasem.) Pani.
Co to jest? Pan.
Grzmoty. (Siada przy Pani na paczce.) Ja piszę czasem komedye, mam więc zwyczaj zaczynać od wymieniania osób, że zaś niema parteru, do Pani zwracam mowę. Nazywam się Władysław Poraj. Mam w niewielkiej majętności nie wielki domek, z jednej strony duże lipy, z drugiej łączka, a za łączką rzeczka. Pani.
To tam bardzo ładnie być musi. Lipy, łączka, rzeczka... a kwiaty są? Pan.
Domek jak w jednym bukiecie. Pani.
Ślicznie! Jakże tam Panu dobrze być musi. Pan.
Nie skarżę się, ale jednak czegoś mi brakuje, jestem sam zawsze. Pani.
Nie masz Pan sąsiadów? Pan.
Mam, ale zawsze u mnie bawić nie mogą, a jak odjadą, pustka. Pani.
No kiedy samotność przykra, powiedziałabym zrób Pan tak jak wszyscy robią w tym razie: ożeń się. Ale słyszałam, że Pan kobiet nienawidzisz. Pan.
O! o! nienawidzę... bardzo proszę!.. nienawidzę!.. tego nigdy nie powiedziałem — powiedziałem tylko, że tych dam, co mnie piekły, co mnie topiły, co mnie kaleczyły, kochać nie mogę, ale ja na honor płeć piękną szanuję i uwielbiam, a zwłaszcza są powaby, które mnie za serce chwycą, nim się jeszcze postrzedz mogłem. Pani.
I wieleż to razy było, że się Pan jeszcze postrzedz nie mogłeś? Pan.
Raz tylko. Pani.
A! Pan.
Bo ja mam w ocenieniu piękności pewne zasady, od których zboczyć nie mogę, których trzymać się muszę. Naprzykład w zachwycenie wprowadza mnie włos jasny a oko czarne — usteczka, coby się chętnie śmiały, a zawsze śmiać się boją — nosek... o mój Boże!.. a uszko malutkie, maluteńkie... aż dreszcz przechodzi. Pani (wstając.)
Odwdzięczając się Panu, muszę i o sobie coś powiedzieć. Nazywam się Jadwiga... Pan.
Jadwiga! a ja Władysław, co za szczęście!Pani.
Nazywam się Jadwiga Moniecka, jestem córką pułkownika, o którym Pan zapewnie słyszałeś. Pan.
Tak dalece... ale pewnie będę słyszał. Pani.
Jadę teraz do Lwowa i moja przyjaciółka doniosła mi, że może mnie umieścić przy młodych Panienkach w bardzo szanownym domu i że... Pan.
Przepraszam, że przerywam. Ja powiedziałem w mojej biografii, że niemam żony. Pani rzekłaś: zgadłam — nie wiem dlaczego Pani zgadłaś, ale ja nie zgaduję i chciałbym wiedzieć, czy jesteś jeszcze wolną, czy nie masz mężulka albo jakiego niegodziwego narzeczonego. Pani.
Ani jednego ani drugiego. Pan.
To dobrze, jesteś jeszcze wolną, bardzo dobrze, ja wolność lubię. A teraz słucham dalej. Pani.
Powiadam więc, że mam nadzieję być umieszczoną jako guwernantka. Pan.
Ach, Panno Jadwigo, jakże wiele i mnie nauczyćby się trzeba. Ja uczyłbym się jeszcze chętnie — mam ochotę uczyć się ogromnie. Pani.
Kształcić się zawsze czas — nigdy zapóźno.Pan.
Wiele i w moim charakterze byłoby do sprostowania. O! bardzo wiele. Potrzebaby mi dobrej rady, rozumnej rady... ładnej rady. Pani.
Łatwo sprostować, znając swoje wady. Pan.
Poddałbym się chętnie pod dozorczą nauczycielską opiekę. Pani.
Jeżeli tak sobie Pan życzysz, mogłabym mu w tem być pomocną. Pan.
Bardzo, bardzo proszę, moja Panno Jadwigo. Pani.
Jest w domu mojej siostry staruszek bardzo światły i szanowny, l’Abbé Barot, ten dla pana Władysława byłby towarzystwem... Pan.
O dla Boga! Stary Abbé! mnie nie Abbégo potrzeba, ja potrzebowałbym młodej, przyjemnej, łagodnej opieki; ja byłbym tak wdzięcznym, tak potulnym... Pani.
Panie Władysławie, świeczka się dopala. Pan.
Prawda, dopala się. Ja byłbym tak potulny, tak posłuszny, takbym mocno kochał moją opiekę. Opieka miałaby domek w kwiatach a w domku serce kochające. (Bierze ją za rękę.) Pani.
Panie Władysławie, świeczka gaśnie. Pan.
Prawda, gaśnie. Panno Jadwigo, chcesz być guwernantką, bądźże moją. Pani (odsuwając się.)
Panie, jakże to mam rozumieć? Pan.
Ach! jakże to ładnie będzie, jak z ambony spadną Władysław i Jadwiga razem. (Całuje ją w rękę.) Prawda, żeby to ładnie było? Pani.
W samej rzeczy byłoby ładnie. Pan.
O moja najpowabniejsza panno Jadwigo! (Całuje ją w rękę.) Pani.
Panie Władysławie, świeczka zgasła. Pan.
Prawda, zgasła. (Słychać uderzenie w trąbkę pocztarską i turkot powozu, światło przez okienko coraz mocniejsze, oświeca nareszcie całą izdebkę.) A bodaj ci trąbiło. Pani.
Co to jest? Pan.
Nasza poczta.Pani.
Już?.. Wybiegnijmy prędko, aby nie widzieli... Pan (kończąc sens.)
Że świeczka zgasła. Inną zapalimy, co świecić będzie nad miłością naszą a ta... Pani (podając mu rękę.)
Nigdy nie zgaśnie. (Wybiegają.)
KONIEC. BRYTAN-BRYŚ.
DRAMATYCZNA BAJĘDA
W CZTERECH AKTACH.
Każdy dudek, ma swój czubek.
Cn. Ad.
BRYTAN-BRYŚ.
AKT I.
Łąka w lesie.
SCENA I.
Muł i Osioł.
Osioł.
Co za szczęście! Aż się dziwię! Muł.
Hola, hola! Nie tak z bliska... Osioł.
Ty? mnie nie znasz?... Co za baśnie! Muł.
Ty! co to ty!.... Znaj cymbale, (Obracając się tyłem)
Widzisz? Osioł.
Fontaź u ogona! Muł (oglądając się).
Cicho! człowieku uparty! Osioł.
A więc to są, widzę, żarty; Muł.
Czyś szalony! Osioł.
Uśmiech wszędzie dozwolony. Muł.
Uśmiech! uśmiech! Do stu ludzi! Osioł.
Otóż znowu śmieszne słowo. Muł.
Cicho ośle! Osioł.
Znasz mnie przecie. Muł.
Wszystkim znane takie głosy. Osioł.
Prawda, prawda, znane w świecie. Muł (na stronie.)
O jakież przeciwne losy (Głośno.)
Moja godność, moja sława, (Osioł ryczy.)
Czegóż ryczysz ośli synu? Osioł.
Uwielbienie godne czynu. Muł.
A wiesz ty panie włóczęgo, Osioł.
O my wszyscy w tém junaki, Muł.
Słuchajno trutniu uparty, Osioł.
Cóż ztąd? Muł.
W trzecim stopniu zatem Osioł.
Lecz że płyną w tobie z matki Muł (na stronie.)
Malheureuse mesalliance! Osioł.
Ale Nie wzdychamy nawet skrycie Muł.
Na co daremne gadanie, Osioł.
Bo już z ludźmi trudne życie, Muł.
A tobie ćmo, co do tego? Osioł.
Przykre stosunki. A potem, Muł.
A tobie, tobie, bratać się z mulami! Osioł.
Abym widział co robicie, Muł.
Ty pomocą! Daj go katu! Osioł.
Chcę przystąpić do traktatu, O, daremne przedsięwzięcia!... Muł.
A ja Waści radzę szczerze Osioł (Sam.)
Küss die Hand! (Po długiem milczeniu.) Bodajżeś Mule oniemiał SCENA II.
Osioł, Lis.
Lis.
Cóż to za miła, droga niespodzianka, Osioł.
Servus: Wszak Pan Lis? Lis.
Przyjaciel i sługa, Osioł (na stronie.)
Wcale do rzeczy — to Lis, co się zowie! Lis.
Cóż tam słychać! — Jakże zdrowie? Osioł.
Wyśmienicie Lis.
I wierzę, Osioł.
Ho ho! Lis.
Szczerze. Osioł.
Je się smacznie. Lis.
To grunt rzeczy. Osioł.
Co wypadnie. Lis.
To mi śmiałość! Osioł.
Spię paradnie. Lis.
Co za rozum! Osioł.
Pół dnia ściśle. Lis.
Co za stałość! Osioł.
Nic nie myślę. Lis.
Jesteś duszy nadzwierzęcej! Osioł.
Filozofia, i nic więcej, Lis.
Ach, nie każdy mieć ją w stanie! Osioł (z fanfaronadą wystawiając nogę.)
Wojażowałem po troszę. Lis.
Otóż to jest. Zgadłem prawie (Osioł podskakuje i wierzga. Lis cofa się strwożony.)
A to co jest? Osioł.
To tak sobie. Lis.
Ale cóż to znaczy przecie? Osioł.
Nie wiem. — W zagranicznym świecie, Lis.
Bardzo pięknie. Ale przytem Osioł.
O ja na to, Lis.
Lecz ten dowcip czy nie ściąga. Osioł.
Czasem Panie Lisie, czasem Lis.
Ja jednak myślę inaczej, Jak gdyby ich umysł dzielny Osioł.
Kopią prawda, ale przecie Lis.
Z ludźmi, jak widzę, zerwałeś przymierze. Osioł.
Zerwałem, i to dla nędznej drobnostki. Lis.
Oho! zapewne, gdzieś, jakieś miłostki. Osioł.
Zgadłeś. Więc tobie wszystko wyznam szczerze. Niby czuchrać się zacząłem, Konie w nogi! Z drogi w rów.... (Ryczy — zwierzęta zbiegają się z różnych stron.)
Zwierzęta.
Co się stało?! Co się dzieje?! SCENA III.
Osioł, Koń, Niedźwiedź, Borsuk, Lis, Kot, Odyniec,
Jeleń, Cap, Owca, Wilk, Brytan-Bryś i wiele innych zwierząt. Zając (do owcy.)
Brzydkie oślisko. Chodź owco miłośna, Owca.
Pedant, być może, ale to rzecz znana, Wilk (do Borsuka.)
Chodźmy. Ryk osła moje nerwy drażni, Borsuk.
Nerwy masz słabe, żołądek niemocny, Wilk.
Bo przy sieci słońce świeci, Koń.
Wszak powiedziałem, przylazło Oślisko. Brytan-Bryś.
Na profesora odwiecznych nałogów. Jeleń.
Nie warto nawet poglądać tak nisko. Niedźwiedź.
O, Jeleń patrzy z góry swoich rogów, Odyniec (z wejrzeniem na Niedźwiedzia.)
Wolę ja rogi jak pierścień u nosa. Niedźwiedź.
Wiem, lecz na szczęście niedano ich tobie. Odyniec.
Ale mi dano ząb ostry z ukosa, Niedźwiedź.
Lepiej tańcować jak leżeć w kałuży. Odyniec.
Leżę dla siebie, tańcujesz dla drugich. Niedźwiedź.
Mądry w połowie, kto mądremu służy. Zwierzęta (razem.)
Nie! Nie! Nie służyć!... Wilk.
System uszów długich! Niedźwiedź.
Cicho zwierzęta: Na co to szczekanie? W akademii wziąłem wychowanie, Borsuk (na stronie.)
Z małpeczką na grzbiecie. Niedźwiedź.
Umiem udawać ludzkie obyczaje. Odyniec.
Fiu! Wielka sztuka! Niedźwiedź.
Nie potrafisz przecie. Odyniec.
Człowiek mnie udaje, Niedźwiedź.
Czém byłeś... Odyniec. (kończąc.)
Zginę. Brytan-Bryś (ironicznie.)
Piękna przyszłość czeka! Niedźwiedź.
Ale że w tańcu na dwóch nogach staję, Nie tylko widzieć, lecz pojąć nie warte. Brytan-Bryś.
Prawda, byłeś potężny kiedy pośród borów (Pokazując następnie na Odyńca, Konia, Jelenia, Borsuka, Kota, Capa, Wilka, Lisa i Osła.)
Tu dzika wola w żadne nieujęta kluby, Tymczasem byk potężny ryczy, rogiem grzebie, Odyniec.
„Tu dzika wola w żadne nieujęta kluby.“ Capek.
Na co ta sprzeczka kochani Panowie? Cielak.
Naprzód powoli! Źrzebiec.
Tak, naprzód a żwawo! Szczeniuk.
Wstecz nie poglądać. Wilk.
Brawo Bracia, brawo! Brytan-Bryś.
Ładnyś mój Capku. Kędzierzawa grzywa Capek.
Właśnie kto młody, lepiej pojąć w stanie Brytan-Bryś.
A tym geniuszem czy ty Capku młody? Capek.
Jestem, nie jestem, w przyszłości dowody. Brytan-Bryś.
Czémto, mój Capku, pytam się w pokorze? Capek.
Wolą, jednością... Brytan-Bryś.
I wilczą paszczęką, Capek.
Groźby, strachacze, przepowiednie zgrozy, Cielak.
Wierzgnę i kwita! Źrzebiec.
Zużyte wędzidło. Szczeniuk.
Wilk z nami, gardzi potwarzą obrzydłą. Wilk.
Aż ckliwo słuchać jedno całe życie. Capek.
Lecz dajmy na to iż tak jest w istocie, Wilk.
Ach tak niestety! Ale zważcie przecie, Capek.
Byłto praw ludzkich skutek naturalny. Wilk.
Ach oczywiście! Capek.
Ale czyż koniecznie Brytan-Bryś.
Tak jest mój Capku, w tym razie trwać musi, Wilk (ocierając łzę ogonem.)
Ach Brysiu! To boli... Brytan-Bryś.
Jeśli potrafi działać podług woli; Zniszczą warownie dane im w obronę. (Osioł ryknął — Capek w jednę, Wilk w drugą stronę ucieka, Zwierzęta się rozchodzą.)
Brytan-Bryś (chwytając Osła za ucho.)
Będziesz ty cicho?! Osioł.
A! bonjour mon ami. Brytan-Bryś.
Wiesz ty, że tobie nie wolno być z nami? SCENA IV.
Osioł, Lis.
Lis.
Brytan-Bryś widzę, jak swojego czubi. Osioł.
Bryś z dawien dawna śpiewania nie lubi. Lis.
Kiedy nie lubi niech sobie nie słucha, Osioł.
Prawda, naciągnął. Lis.
I chce ciągnąć w drogę. Osioł.
Oho! Lis.
To brzydko. Osioł.
Ja gniewać się mogę. Lis.
Pst! Osioł (przestraszony.)
Co? Lis.
Kląć nie w modzie, (wskazując nogą.)
Pac! Osioł (wierzgając.)
Pac!.. Lisie jesteś wielki, Radź mi proszę w każdej dobie, Lis.
Jużto wszystko jakoś będzie, Osioł.
Teraz myślę o urzędzie, Lis.
Co ty mówisz? umieszczony? Osioł.
Prawda, prawda, jestem zdolny. Lis.
Ale kto chce iść zasługą A ku temu dobrą drogę Osioł.
Ja dla siebie wiele zrobię, Lis.
Trzeba zwiedzać cudze progi, Osioł.
Zniżać karku, kiwać głową, Lis.
Bądź u Capa, Łania gładka Do Rejenta, to jest Konia, Osioł.
Wszystko pięknie jak po nici, Lis.
Jego rozum, duża broda, Osioł.
To być może ale dumny. Lis.
Jest więc dowód oczywisty. Osioł.
A to koncept z kalendarza! Lis.
Ale cię ostrzedz wypada, Zatem słuchanym być lubi; Osioł.
O Lisie! Tyś wart być osłem! Lis.
Ale nie dość jeszcze na tem, Osioł.
Jak się zowie? Lis.
Pudel. Osioł.
Pudel — coś po głowie Lis.
Wierzę, wierzę, bardzo wierzę, Osioł.
Pudel, Pudel więc się zowie? Lis.
Herbu błazen. Osioł.
Ba! Parada! Lis.
Być może. Przed laty kilko Bo używa predykatu Osioł.
Daj go katu! Lis.
Wszak ja jestem na rozkazy. Czem zechcemy, tém go zrobię; Osioł.
A w jakimże to sposobie? Lis.
Znasz Małpę? Osioł.
Raz mnie drapnęła. Lis.
Ta małpa niegdyś młoda, zręczna, miła, Uchodził, pędził, wędrował po świecie Osioł.
Niech trzepie zdrowa, bo różne są gusta, Lis.
Pudel mój Panie, Małpy Cziczizbejem. Osioł.
Czem? Cziz... cziz... Lis (kończąc.)
Bejem. Tak jest, nie inaczéj. Osioł.
Nie przeczę, ale nie wiem, co to znaczy. Lis.
Jest to kochanek, gdzie miłości niema, A że zyskuje na Małpy humorze, Osioł.
Ha! Taką rzeczą Pudla nam potrzeba, Lis.
Prawda, lecz wolisz sypnąć obietnicą, (Osioł mocno forknął — Lis przestraszony odskoczył, potem po krótk. milcz. mówi.)
Na zdrowie! Ale kichasz djable głośno. Osioł.
Forkam ze strachu... Patrz... tą drogą skośną... Lis.
Jest to Borsuk, mędrzec boru, W tem źwierciedle wszystkich widzi, Osioł.
Ja się pewnie z nim nie zwaśnię. Lis.
Trzeba wziąć go do przymierza. Osioł.
On się zbliża... ku mnie zmierza... (Forkając ucieka.)
SCENA V.
Lis, Borsuk.
Borsuk.
Na co też mądrość natury Lis.
Złegoś widzę dziś humoru. Borsuk.
Do samotnéj wracam jamy. Lis.
Cóż cię gniewa? Borsuk.
Wasze dzieła. Owa zgoda, pokój wszędzie, Lis.
Ale owe strzelby człeka, Borsuk.
Co tam strzelby! Ot ja przecie Lis.
Tak, jedz Wilku, łatwa rada, Borsuk.
Niech nikt tego nie dożyje. Lis.
Dożyć może. Borsuk.
Ja się skryję. Lis.
Taks zawzięty, Taks dobędzie. Borsuk.
Niechże pokój będzie wszędzie. Lis.
Mój Borsuku, przyjacielu, Pakt zawarty w Zwierząt rzeszy Borsuk.
Ja sam czasem żabkę lubię. Lis.
Lubisz? O nie zważaj na to! Borsuk.
Jak oskubać i zjeść potém. Lis.
Jużci sprzątnąć trzeba przecie. Borsuk.
Bracie Lisie, nie drwij sobie, Lis.
Aj! aj! Byłbyś zatem sprzeczny, Borsuk.
Połam kurkom pierwej skrzydła, Lis.
I na skrzydła znajdę sidła, Borsuk.
Każdy robi to, co umie, Lis.
Ty zazdrościć. Borsuk.
O, że w jednej wiedzieć muszę, Lis.
Bodajżem w stępicy siedział, Borsuk.
Zatem kurka czasem w jamie... Lis.
Niechaj zginę, jeśli kłamię, Borsuk.
Biała, tłusta. Lis.
Aż ci sokiem zajdą usta, Borsuk.
Gdyby jednak dziś, dla wiary... Lis.
Tak, tak, dziś dla lepszej wiary Borsuk.
Zgoda, pracujmy pospołu Lis.
Póki Koń będzie przy sterze, Borsuk.
Chcesz-że z obcych władców kogo Lis.
Łapą srogą Gniótłby nas prawem tem więcej Borsuk.
Niedźwiedzia? Co? Lis.
Małpy sługa, Borsuk.
Może Muła? Lis.
Hardo głupi. Borsuk.
Czy nie Wilka? Lis.
Ten nas złupi. Borsuk.
Kogóż żądasz? Lis.
Kogo?.. kogo?.. Borsuk (ze wzgardą.)
Tego?! Lis.
Nie inaczej. Borsuk.
Jak takie myśli przyjść mogą! Lis.
Długouszne, co to znaczy, Borsuk.
Patrz! Brytan-Bryś ku nam zmierza. Lis.
Pies przeklęty!.. Bądźmy grzeczni. Borsuk.
Lepiej zemknąć. Lis.
Pozór damy, Borsuk.
Ej! głupi kto mu dowierza. Lis.
Kto tam, co było, pamięta, SCENA VI.
Lis, Borsuk, Brytan-Bryś.
(Brytan-Bryś ponuro spogląda na obu.)
Lis.
Brytan-Brysiu, psie bez skazy Brytan-Bryś (ironicznie.)
Lis? przyjaciel? Lis.
Z duszą, ciałem. Brytan-Bryś.
Tam do kata! Nie wiedziałem. Lis.
Nie widzieliśmy się z sobą Brytan-Bryś.
Tak, przed dobą. Lis.
Nie pamiętam. Brytan-Bryś.
Przy kurniku. Lis (z udaną wesołością).
To ty na mnie z góry wpadłeś? Brytan-Bryś.
Nie kto inny. Lis.
A psotniku! Brytan-Bryś.
Jam ci z figlów skubnął skóry. Lis.
Zawsześ wesół. Brytan-Bryś.
Jak się uda. Lis.
Piękna kura, jak kij chuda! Brytan-Bryś.
Gdzież są owe przyrzeczenia Lis.
Czyż się jeszcze nie dość pości? Brytan-Bryś.
Właśniem przybył skarżyć Wilka. Lis (z westchnieniem.)
Któż bez ale mój Mosanie? Brytan-Bryś.
Miałżebyś to pobłażanie, Lis.
Wielka z Waszmości gorączka, Brytan-Bryś.
Podłych kotów podły szczepie I ażebyś miał to w głowie (Posuwa się ku Lisowi, który cofa się za Borsuka.)
SCENA VII.
Lis, Borsuk, Brytan-Bryś, Pudel.
Pudel.
Hola! Hej! Stryjaszku! Hola! Brytan-Bryś.
Prawda, gniewem się uniosłem; Pudel.
Lis hultajem! Być nie może, Brytan-Bryś (do Pudla.)
A ty widzę, ten sam zawsze, Świat się trzęsie, świat się chwieje, (Do Borsuka.)
A ty mędrku z ciemnej dziury, Borsuk Borsukiem zostanie (Brytan-Bryś odchodzi — długie milczenie.)
SCENA VIII.
Lis, Borsuk, Pudel.
Pudel.
Ej, co tam zważać na zrzędę! (Naszczekuje na Lisa, który zmuszony uchodzi przed nim mówiąc.)
Lis.
Dajże pokój mój kochany... (Pudel przyskakuje do Borsuka, ale na tegoż zębów kłapnięcie odskakuje)
Pudel.
A do czarta! do stu czartów! Borsuk.
Owszem lubię, lecz zdaleka. On ci jutro nosa utrze, Pudel.
To mi łakoć! Daj go katu! Lecz jej boki zapadnięte, Szczur wiewiórce prawił plotki, Ktoś i gwizdnął z poza koła, Lis.
Ja nie byłem na wieczorze. Pudel.
Ja też mówię: być nie może. Lis.
Najtęższego ja naraję; Pudel.
Ach, on ryczy. Lis.
A Wilk wyje. Co tu pytać Kiedy wybór miejsca niema. SCENA XI.
Lis, Borsuk, Pudel, Osioł.
Osioł.
Niech mnie nazwą kozią skórą, Pudel.
Jak się masz dobra Oślino. Osioł.
O szczęsna, szczęsna godzino! (Wierzga na różne strony, wszyscy się rozskakują.)
Borsuk.
Tam do licha! W tej radości Lis.
Nie skacz Ośle, powiedz raczej, Osioł.
Ja znam Pudla? Lis.
Nie inaczej. Osioł.
Cóż u kata! Lis.
Ale Kartusz twój kochany Osioł.
Majoratem! Predykatem! Pudel (cofając się.)
Później, później, nie mam czasu; Osioł.
No, a teraz hejże hola! Pudel.
Ależ Ośle, czy rozumiesz, Borsuk.
Honores mutant mores. Osioł.
Sza! Patrzcie Panowie moi. Pudel.
Ależ Ośle, miej uwagę, Osioł.
Laryfary, laryfary! Pudel.
Ale dlaczego u czarta, (Do Borsuka.)
A to bestya uparta! Borsuk.
Konsekwencya Panie bracie; Pudel.
Wy jeszcze Osła nie znacie; Bo inaczej się nie zbędę. Osioł.
Ho ho! Ho ho!.. śmiać się będę... Lis.
Brawo! brawo! Pudel grzeczny, KONIEC AKTU PIERWSZEGO. AKT II.
Inna część lasu.
SCENA I.
Zając, Tchórz później Daniel stary.
Tchórz.
Tak, nie inaczej, rozpatrzywszy z blizka, Zając.
A ba! Tchórz.
Jakto: A ba! Zając.
Nie spodziewam się. Tchórz.
Gwarancya za słaba. Bo każdy przecie kocha swoje kości. Zając.
Dernij. Tchórz.
Łatwa rada! Zając.
Źle. Tchórz.
Źle, a widzisz, źle niezawodnie; Zając.
Obrona Tchórza niepodobna prawie. Tchórz.
To rzecz okropna! Wszystko znosić mogę: Zając.
Oho! Tchórz.
Ale jak!... Ażem struchlał cały. Zając.
Rozumiem. Czy nie masz tabaki? Tchórz.
I to jest życie? I to jest opieka? Zając.
Wprawdzie na strychu nie byłem jak żyję, Puka... do czego? Ot tam do zająca. Tchórz.
Czy wiem? Aj gwałtu! Jak razu jednego Zając.
Słuchajno, słuchaj, ja powiem nie tyle: Coś dudni głucho. W miejscu się poprawię — Tchórz.
Oczywiście, w nogi. Zając.
Wtedy dopiero grzmot, łoskot... pioruny! Potem ochłonę i z trudu i z trwogi, Daniel stary.
Jak każdy słaby musisz cierpieć wiele, Zając.
Cóż więc słabemu zostaje. Daniel stary.
Przymierze, Zając.
Cóż więc mam robić? Daniel stary.
Ufać tylko sobie. Tchórz.
A ja nieszczęsny, cóż ja teraz zrobię? Daniel stary.
Zmykaj. Tchórz.
Boję się. Daniel stary.
Zostań. Tchórz.
Niebezpiecznie. Daniel stary.
Nie, będziesz żył wiecznie. SCENA II.
Bóbr, Kot.
Bóbr.
Nie, nie, już dłużej wytrzymać nie mogę, Kot.
O hańbo, hańbo! O zgrozo bez miary! Bóbr.
Dawniej złe w świecie często górę brało, Tygrys, że ziemia zamrze i spruchnieje Kot.
Hojność wygasła, niknie wszelka cnota, Bóbr.
Taka to, taka, ta mądra potęga, Kot.
O Bobrze! Bobrze! Piękne twoje słowa, Bóbr.
A to konkluzya w dość dziwnym sposobie! Kot.
Kot nic nie stawia, wszystkiego używa. Bóbr.
Żniwo bez siejby to sztuka prawdziwa. Kot.
Wspierać go, wspierać wielkomowny Bobrze, Bóbr.
Działać? Działałem i nie będę więcej. Kot.
Ależ mój Bobrze to fatalizm czysty, Wesprzej mnie darem, bo ja działać mogę; Bóbr.
Gdzie niema czynu tam kłamstwem są słowa. Lecz gdzie interes koci a nie inny; Kot (sam.)
Bodajżeś popadł w apteczne otchłanie, SCENA III.
Kot, Świnia.
Świnia (podnosząc się z kałuży.)
Oui oui, oui! c’est bien. Oui, oui, oui oświata Kot.
Tak, to źle — ale łatwo może zbłądzić Świnia.
Jakto ze swego? a z czyjegoż może Tam jest oświata, gdzie kiełbas nie jedzą; (Odchodzi.)
Kot (sam, po krótk. milcz.)
Już więc i Świnia chce znosić kiełbasy; SCENA IV.
Byk, Wilk, Cap, Baran, Brytan-Bryś
(w głębi niewidziany.)
Byk.
Czemu ty Wilku łazisz za mną wszędzie? Wilk.
Bo ja cię kocham. Wszak prawda Baranie? Baran.
Oho! Wilk kocha. Wilk.
Wiecznie kochać będzie. Cap.
Takie moje zdanie. Byk.
Niech kocha sobie, ale niech nie nudzi. Wilk.
Mógłbyś być wzorem dla zwierząt i ludzi, Byk.
Dajże mi pokój. Wilk.
Chciej tylko być Panem, (Do Capa i Barana.)
Prawda? Cap.
A prawda. Baran.
Święte Wilka słowa. Byk (do Barana.)
Czegóż się trzęsiesz? Baran.
To drgawka nerwowa. Wilk (do Byka.)
Gdybyś chciał tylko, sam miałbyś tę paszę; Byk.
Niedźwiedź się nie pasie. Wilk.
Hm... hm!.. kto to wie, co może być w czasie. Baran.
Ohoho! Wilk.
Co? Baran.
Nic. Wilk.
Będę młodzież kształcił, Byk.
O hola, hola! Wstrzymaj twe zaloty, Wilk.
O Byku, Byku! Przyjacielu drogi, Brytan-Bryś.
Że róg zadzwoni wilczemi zębami. Łgarz w tobie łotra zasłonić nie zdoła, Wilk.
Brysiu, te słowa kiedyś ci nagrodzę; Brytan-Bryś.
To ty hultaju, siejąc wkoło trwogę Powiedzcie, czemu beczycie na chlubę Cap.
Jak tu gorąco. Baran.
Zimno w samej rzeczy. Byk.
Co rzekł Brytan-Bryś mało kto zaprzeczy, Wilk.
O Brytan-Brysiu! przyjdzie chwila jeszcze, Brytan-Bryś.
Cóż ztąd? Ja w mojej pozostanę skórze, (Odchodzą z Bykiem.)
Wilk.
Chodź, chodź mój Capie, ty studnio rozumu, Cap.
Chętniebym poszedł... ale patrz na nogę, Wilk.
No to ty Baziu, chodźmy na fijołki. Baran.
Ohoho! Chciałbym... Wilk.
Chodź luby Baranie. Baran.
Lecz mój żołądek w opłakanym stanie Wilk (sam.)
Znowu sam jestem... sam zostanę pewnie... Niknie jak rosa nim działać zacząłem, SCENA V.
Zwierzęta (wpadając hurmą.)
Na wybory! Na wybory! Lis (zastępując im drogę.)
Słówko, panowie zwierzęta! Baran.
Tak dalece... uważając... Osioł.
Kogóż ty chcesz Mości Zając? Zając.
Hm! szanowny panie Lisie, Lis.
A ty Kundlu? Kundel.
Chcę człowieka. Zwierzęta.
Czy oszalał! Co on szczeka! Kundel.
Człowiek gałgan — wy gałgany Osioł.
A Wieprz za kim? Wieprz.
To pytanie! Wolę siebie jak innego, Lis.
Cóż Cap na to? Cap (po długiem milczeniu.)
W każdem dziele Zwierzęta.
Cicho Capie! Stare baśnie! Borsuk.
Pozwólcieże mi Panowie, Lis (spuszczając skromnie oczy.)
O! O! Borsuk.
Wielki — każdy to wie, Zwierzęta.
Tak, tak, każdy to wie. Borsuk.
Niechże zatem Lis nam powie, Lis.
Cóż ja biedny mogę wiedzieć. Borsuk.
Myśl przecie możesz powiedzieć. Lis.
Nie śmiem. Zwierzęta.
Gadaj, gadaj Lisie! Lis.
Ha! Każecie — niech się stanie — Borsuk.
Słuchajcie! Słuchajcie! Zwierzęta.
Bravo! Borsuk.
Bravo! Wybrać mamy prawo Że nam potrzeba Rejenta, Zwierzęta (odbiegając.)
Do wyborów! Do wyborów! SCENA VI.
Borsuk, Orzeł.
(Zwierzęta rozbiegły się, Borsuk drwiąco za niemi spogląda. Nagle Orzeł przed nim siada.)
Borsuk.
Ha! Orzeł. Orzeł.
Tak jest, Orzeł. Borsuk.
Słyszałeś? Orzeł.
Słyszałem. Borsuk.
I cóż? Orzeł.
Nic — nie dziwię się. Ja naprzód wiedziałem, Borsuk.
Masz być lepsza do dzieła rzesza latająca, Która dumna, że lata gdzieś tam aż do nieba, Orzeł.
Bywało dla mnie wracać i odpocząć miło Borsuk.
Że się grzałeś, to dobrze, bo nie masz na grzbiecie Co ja zbiegnę w dniu jednym ty ledwie w pół roku. Orzeł.
Co ty biedny jamniku ryjąc w swojem błocie Borsuk.
Dziękuję. Orzeł.
W górne, piękne uniosę cię strony, Borsuk.
Dziękuję, jakbym latał... Orzeł.
Więc i cudzej sile Borsuk.
Nie. Bom stworzon do ziemi i nie znam powodu, Orzeł.
Bez celu? A mógłżebym żyć jeszcze w tej dobie, (Odlatuje.)
Borsuk (sam p. k. m.)
Leć, leć latawcze! szukaj w lotnym pędzie (Po krótk. milcz.)
Ha!.. zresztą... prawdę mówiąc... ty w pierzu, ja w futrze... KONIEC AKTU DRUGIEGO. AKT III.
SCENA I.
Koń, Brytan-Bryś.
Brytan-Bryś.
Wiesz ty gdzie pędzą te wszystkie zwierzęta? Koń.
Nie trudno zgadnąć. Nowego Rejenta Brytan-Bryś.
Polizać kopyta — Koń.
O trudno pojmie, kto nie był na szczycie, Co jeszcze wczoraj z supliką nikczemną Brytan-Bryś.
Nie, ten skład rzeczy tak zostać nie może. Koń.
A potem? Brytan-Bryś.
Potem? Koń.
Tak, co będzie potem? Brytan-Bryś.
Taką więc rzeczą niech się co chce dzieje, Koń.
Mądry, kto czeka, aby działać w porze; Brytan-Bryś.
Ja? Koń.
Tak jest. — Zamiast błędy i przymioty, Stronnictwo Lisa pchało naprzód Osła, Brytan-Bryś.
A więc, jak widzę, nic w świecie, nic zgoła Koń.
Być może. Brytan-Bryś.
Jakto? Te wyżyny, szczyty, Ryjąc za łupem, szerząc swoje nóry Koń.
Niestety. Brytan-Bryś.
Nigdyż w jednę dobrą stronę Koń.
Potęgi tylko ze sobą w potrzebie SCENA II.
Koń, Brytan-Bryś, Muł.
Muł.
Jak się masz Brysiu. (do Konia.) Kłaniam Panie Bracie. (do Konia)
Tem chętniej, że i między nami Jak czego chcecie, idźcie prosto do mnie Brytan-Bryś (do Konia.)
Nie, nie, mów co chcesz, sam zbytek zepsucia SCENA III.
Ciż i Pudel.
Pudel.
Cóż Ex-Rejencie, szanowny szłapaku, Brytan-Bryś (zastępując drogę Pudlowi.)
Słuchaj Pudliku, gdy w tej dziwnej dobie, Pudel.
Ach patrz! Wilk dusi... Jagnie bez obrony... Brytan-Bryś (obracając się.)
Gdzie? Pudel.
Tam za górą... (Uciekając.) Sługa uniżony. Brytan-Bryś.
Czekaj hultaju! Pudel.
Na honor nie mogę. Brytan-Bryś.
Uciekaj. Znajdę ja do ciebie drogę. (Odchodzi.) SCENA IV.
Inna część lasu.
Osioł, Lis, Borsuk, Kret, później Pudel.
Osioł.
Co? dwóch ministrów cała moja rada? Lis.
Gdzie Osioł rządzi, i jeden za wiele. Osioł.
To prawda, ale parada, parada! Lis.
Excelencyi mądre zdanie dzielę Osioł.
To bobo? Lis.
Excelencyo! Kret gwiazda geniuszów. On się podryje i to w takiej ciszy, Osioł.
Być może... ale parada, parada! Borsuk.
Zając, acz dzielny, zaśnie czasem twardo. Osioł.
Zaśnie, nie zaśnie — Zając w moim guście. Borsuk.
Ten wybór będzie przyjęty ze wzgardą. Osioł.
Co mi to szkodzi. Niechaj gardzą sobie, Lis.
Excelencya raczysz przystać na to, Osioł.
A to dla czego? Borsuk.
Wszędzie pierzem sieje, Osioł.
Ja się z tego śmieję. Borsuk.
Ale drugim szkodzi. Osioł.
Szkodzi? Borsuk.
Szkodzi. Osioł.
Cóż to mnie obchodzi. Borsuk.
Koguty pieją jak nocne upiory. Osioł.
Niech pieją zdrowe. Borsuk.
Nie szanują pory Osioł.
Bajka! Ja śpię doskonale. Borsuk.
Ale drudzy nie śpią wcale. Osioł.
To niech nie śpią do stu ludzi! Lis.
W samej rzeczy nic w tem złego, Osioł.
Na owsiku? Lis.
Tak jest Panie, Osioł.
Co! po moim, moim łanie, Kret.
Cóż robić? Osioł.
Dusić, mordować, Kret.
Ależ Panie, to są ptaki. Osioł.
Hm? Kret.
A ptaki mają skrzydła. Osioł.
To niech zaraz skrzydła złożą. Lis.
Tak się stanie. Osioł.
Powiedziałem, że was mało... Borsuk.
Co? co? Ministrem, ten błazen kudłaty? Osioł.
Błazen, to prawda, lecz dla tego właśnie, Lis.
Excelencya raczysz mieć na względzie, Osioł.
Szczeka doskonale. Lis.
Jakoś nie przystoi wcale, Osioł.
Straszyć? Czemu? Lis.
Jak zaszczeka Osioł.
A prawda, prawda, leżałem pod płotem. (Po krótk. milcz.)
Wszystko to są fraszki u mnie, Lis (przestraszony.)
Charta? Borsuk (podobnież.)
Charta? Lis.
Okropności! Borsuk.
Pędziwichra! Lis.
Drapichrusta! Osioł.
Zaraz, zaraz myśl przedłożę, Borsuk (na stronie.)
Piękne aspekta! Kret (na stronie.)
Przecieć nie wygrzebie. Borsuk (cicho do Lisa.)
A co Lisie? Lis (podobnież.)
Trochę ślisko, Borsuk.
Jamy blizko. Osioł.
No, a teraz mądry Krecie, Kret.
Miłość wielka, zapał rzadki, Osioł.
Czemuż vivat nikt nie krzyczy? Kret.
Już na wiwaty rozdałem zadatki. Osioł.
A Łania? Kret.
Łania? Osioł.
Co Łania powiada? Lis.
Excelencya raczy Osioł.
Chciałbym... Lis.
Rozumiem. Osioł.
Prędko... Lis.
Nie inaczej. Osioł.
Idź więc. Lis (do Borsuka.)
Ostygam powoli, Pudel (przebiegając.)
Bryś mnie goni! Bryś mnie goni! (Osioł ryknął ze strachu. Lis i Borsuk uszli w krzaki. Kret wrył się w ziemię.)
Osioł.
Do mnie! Do mnie ministrowie! Pudel (wracając.)
Już nie goni. Lis (wyłażąc z krzaków.)
Jam w zasadzce stał w ustroni. Borsuk (wyłażąc z rowu.)
Jam na przeskok czychał w rowie. Osioł.
A gdzież trzeci? Pudel.
Pewnie w ziemi. Osioł.
Jakże go znaleść w potrzebie? Lis.
Jak się wrył, tak się wyryje. Osioł.
Kopnę kopiec, złatwię drogę, (Kopnąwszy kretowinę.)
A co? Dobrze? Pudel.
Tam do diaska! Osioł.
Taki slaby? istne śmiecie! (Odchodzi z Pudlem.)
Lis.
Skonał. Borsuk.
Skonał. Lis.
Otóż niemy, Borsuk.
Szkoda tylko, że tak mały. Lis.
Ha! Cóż robić, co jest zjemy, (Zjadłszy odchodzą.)
SCENA V.
Inna część lasu.
Łania, Małpa, Krowa, Jałówki później inne Zwierzęta.
Krowa.
To moje pierwsze i ostatnie słowo, Łania.
Ależ moja Krowo, Krowa.
Złego nie robisz, chętnie temu wierzę; Owe gonitwy skoki i wybryki Łania.
O, na języki któż zważa na świecie? Krowa.
Ha, moja luba, trzeba zważać przecie. Łania.
Wszakże i dawniej różne były plotki, Krowa.
Oszczerstwo! Kłamstwo wyuzdanej trzody, Łania.
Nie bardzo prędko kiedy doszło do mnie. Krowa.
W gorzkie jak widzę przechodzisz wymówki, Małpa.
Na paszę, ja myślę; (Do Łani na stronie.)
Co się tam wdajesz z tą głupią sędziną. Żeś młoda, ładna, to jest twoją winą. Daniel.
Rejent pozdrawia naszą piękną Łanię. Krowa (na stronie do Jałówki.)
Moja Siwucho, trzymaj się też prościej, (Sarna, Klaczka, Sarniuk wpadają galopem.)
Klaczka.
A to prawdziwie nie do wytrzymania! Łania.
Któż tak niegrzeczny, powiedz Klaczko miła? Klaczka.
Któż? Ciocia Szkapa i mama Kobyła. Małpa.
Ha! Starszym muszą ustępować młodzi. Klaczka.
Ależ i młodym zabawić się godzi. Lis.
Rejent przeprasza, dziś służyć nie będzie, (Do Łani cicho.)
Nad strumykiem na cię czeka, Łania (głośno.)
A więc i ja temu rada, Krowa.
Niepotrzebne przeproszenie, (Łania z Lisem w jednę stronę, Krowa w drugą odchodzi z Jałówkami.)
Małpa.
Rodzina arcy-cnotliwa Lecz się na nas wszystkich gniewa, Sarna.
A my co będziem robiły? Klaczka.
Na gonitwach z przeszkodami Sarniuk.
Nie głupim. Małpa.
Niegłupiś — może Sarniuk.
Co tam grzeczność w naszym borze! Sarna (do Daniela.)
A ty bratku? Daniel.
Nie mam czasu. Sarna.
Cóż ty robisz? Daniel.
Konspiruję. (Odchodzą.) Małpa (sama.)
Jak w pałacach, tak wśród lasu, KONIEC AKTU TRZECIEGO. AKT IV.
SCENA I.
Kilka dni później.
Lis, Borsuk.
Borsuk.
Coś na kicie siedzisz Lisie, Lis.
O bynajmniej, moczę nogi; Borsuk (kończąc.)
„Tu niegdyś była zwierzyna.“ Lis.
Tu, tu z nad brzegu strumyka Borsuk.
Djable chudy... i na drzewie. Lis.
Ależ ja mówię o śpiewie. Borsuk.
A, tak — ptaszyna to luba. Lis.
Nie lepiej coś i Waćpanu. Borsuk.
Atrytyczne to me bole... Lis.
Ej! Co obwijać w bawełnę... Borsuk (z westchnieniem.)
I ząb wybił. Lis.
Tam do kata! Borsuk.
Nieinaczej. Lis.
Wielka strata! Borsuk.
Na zaczepkę, na obronę Lis.
On wszystko zeżre. Borsuk.
Ale się upasie. Lis.
Któż pieczęć bierze? Borsuk.
Téj niema w tym czasie. SCENA II.
Lis, Borsuk, Pudel.
Pudel.
Co? Lis i Borsuk, jak stare czeczotki Lis.
Wiwat! Niech żyje! Pudel.
Kto? Lis.
Ten, co na górze, Borsuk (do Pudla.)
Powiedz kto na dole, Pudel.
Słuchajcie! Kiedy zgromadzona Rada Lis.
Niewdzięczni!.. my... my... Pudel.
Promotory Osła... Borsuk.
Jeden? Zająca oskarżę o zdradę. Pudel.
Wieść ta wpływ inny wywarła na Radę. I ciągle dzwonił, sam na co nie wiedział, Nos utarł, krząknął i śmielej tym razem, Niby Mandaryn, strzelby i podatki, Ale Mandaryn nieugiętej duszy, Borsuk.
I my tu bawić już czego nie mamy, SCENA III i ostatnia.
Lis, Borsuk, Pudel, Byk, Brytan-Bryś, Zwierzęta.
Byk (do Lisa i Borsuka.)
Dokąd spieszycie? Lis.
Winszować ci Panie. Byk.
Pana tu niema — Byk Bykiem zostanie, Brytan-Bryś.
Jadł pies Zająca, Wilk wypleniał trzody, Lis.
Byłem bardzo młody. Brytan-Bryś.
Borsuk... Borsuk.
Jabłuszka, ja tylko jabłuszka. Brytan-Bryś.
O wy szlachetne, niewinne serduszka! KONIEC.
|