Brytan-Bryś/Akt I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Brytan-Bryś |
Rozdział | Akt I |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom X |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom X |
Indeks stron |
Co za szczęście! Aż się dziwię!
W pierwszéj przybycia godzinie
Błądząc po nieznanéj niwie,
Ciebie spotykam kuzynie.
O szanowny Mule!
Nachyl trochę pyska
Niech cię dwakroć czule
Twój kuzyn uściska.
Hola, hola! Nie tak z bliska...
Ja Waszmości nie znam wcale.
Ty? mnie nie znasz?... Co za baśnie!
Ty! co to ty!.... Znaj cymbale,
Że ja jestem Jaśnie! Jaśnie...
Widzisz?
Fontaź u ogona!
O ozdobo uwielbiona!
Któż nademnie więcej umie
Cenić te zaszczyty tylne
Zasług dowody niemylne!
Ach, któż lepiej je rozumie?
Alem myślał między nami
Tak bliskimi kuzynami....
Cicho! człowieku uparty!
Nie znam cię, nie znam i kwita.
A więc to są, widzę, żarty;
Bo kto jestem, kto mnie rodzi
Każdy z mej twarzy wyczyta....
Nawet ślepy się nie spyta;
Lecz że z żartu śmiać się godzi,
A nie śmiać się, znak urazy,
Więc uśmiechnę się dwa razy
Śmiać się będę.... (Ryczy)
Czyś szalony!
Cóż to, koncert na ubogich,
Żeś dobył ryków tak srogich?!
Uśmiech wszędzie dozwolony.
Uśmiech! uśmiech! Do stu ludzi!
Taki uśmiech zmarłych budzi.
Otóż znowu śmieszne słowo.
Ja się śmiać muszę na nowo. (Ryczy.)
Cicho ośle!
Znasz mnie przecie.
Wszystkim znane takie głosy.
Prawda, prawda, znane w świecie.
O jakież przeciwne losy
Przysyłają mi w tej porze,
Gdzie lada co szkodzić może,
Na mą zgubę i shańbienie,
To arcygłupie stworzenie!
Moja godność, moja sława,
Urodzenie i powaga,
Uszanowania wymaga,
Nikt ubliżyć nie ma prawa.
I te piętna różnej miary,
Wielkich zwierząt świetne dary,
Pierwszej, drugiej, trzeciej klasy,
Będą świadczyć w późne czasy,
Że kiedy niegdyś przed laty,
Straszny sąsiad lew kudłaty
Karku w dole nadwerężył,
Lwa strasznego muł zwyciężył....
Czegóż ryczysz ośli synu?
Uwielbienie godne czynu.
A wiesz ty panie włóczęgo,
Że ja gryzę biję, tęgo?
O my wszyscy w tém junaki,
Kubek w kubek i ja taki.
Słuchajno trutniu uparty,
Tu nie miejsce stroić żarty.
Jeśli chcesz pozostać w zgodzie
Nie szukaj pracą daremną,
Pokrewieństwa twego ze mną.
Bo wiadomość o mym rodzie
Jasno sięga w przeszłość ciemną:
Koń tylko, z Pegaza szczepu,
Teraźniejszy Rejent stepu,
Mym kuzynem zwać się może;
Czego bardzo łatwo dociec
I co chętnie ci powtórzę:
Ojca konia Ogier ociec
Był rodzonym klaczy bratem
Której córki jestem synem.
Cóż ztąd?
W trzecim stopniu zatem
Muł koniowi jest kuzynem.
Lecz że płyną w tobie z matki
Pegazowej krwi ostatki
Czy nie jesteś osłem z osła?
Malheureuse mesalliance!
Ale
Zkąd ta duma w tobie wzrosła,
Ja nie mogę pojąć wcale.
Spojrzej w przeszłość, wspomniej dzieje,
Tych dwóch rodów śledź koleje:
Jeszcze konie, dziś tak harde,
Że wędzidła żują twarde,
W barbarzyńskich stepach wolne,
Nosić nawet szli niezdolne
Ledwie znały władzę jaką,
Kiedy osły pod kulbaką
Już wiedziały co usługi,
Już wiedziały co kańczugi.
Nikt z najstarszych nie pamięta
Wolnem nasze wielkie plemie,
Jakby z osłem wraz i pęta
Spadły niegdyś na tę ziemię.
Któraż rodzina liczniejsza?
Któraż, powiedz, bezpieczniejsza?
Gdy walki zagrzmi potęga,
Niszczy słonie, lwów umniejsza,
Osłów tylko nie dosięga.
Grzbiet nasz zgięty, niełechliwy,
Ucho na dół, wzrok lękliwy,
Nie wzdychamy nawet skrycie
Ale za to stajem w szczycie.
Na co daremne gadanie,
Po coś przyszedł to pytanie?
Bo już z ludźmi trudne życie,
Ludzie teraz nic dobrego;
Jeden z drugim jak pies z kotem.
A tobie ćmo, co do tego?
Przykre stosunki. A potem,
Nieznośną mi była mowa
I ambicya ich bez sromu
Wszystko przywłaszczać gotowa.
Lada jaki, lada komu
Pali tytuł po tytule,
Mówi: Ośle! co dwa słowa....
Ośle! — a on — wierz mi Mule
Tak jest do mnie z ciała, włosa
Podobny jak pięść do nosa....
A uszęta! A uszęta!
Tfy! — jak dwie figi zeschnięte
Do dyni przypięte.
I im, im, zwać się osłami!
A tobie, tobie, bratać się z mulami!
Ale po coś przylazł, po co?
Abym widział co robicie,
Jakie teraz wasze życie,
Abym stał się wam pomocą,
Jeśli na to zasłużycie.
Ty pomocą! Daj go katu!
Chcę przystąpić do traktatu,
Który jak się dowiedziałem
Od przelatującej sroki,
Zwierzęta z godnym zapałem
Między sobą zawrzeć miały.
Traktat! fiu! pomysł głęboki!
Umiem go na pamięć cały:
Równość, wolność, wieczna zgoda,
Bezpieczeństwo osobiste,
Zaręczone solidarnie.
Wszystko pięknie, tylko szkoda,
Że to wszystko zginie marnie,
Bo są formy wiekuiste
Raz na zawsze ukształcone,
Co aczkolwiek gniotą duszą,
Te na wszystko kłaść się muszą,
Jak się niegdyś na me barki
Kładły kulbaczne poczwarki.
I któż, powiedz, kto bez osła
Mógł być mistrzem formy starej!
Kto się jął jego rzemiosła?
Kto tysiączne karku zgięcia
Mógł urządzić podług miary?
O, daremne przedsięwzięcia!...
Ale nie turbuj się bracie
Zadam, zadam pracę sobie,
I nasz traktat tak przerobię,
Że go sami nie poznacie.
A ja Waści radzę szczerze
Mój ty panie formalisto,
Niech cię i chętka nie bierze
Wznawiać metodę dwułbistą.
Bo byś gorzko płakał potem.
Musisz także wiedzieć o tém,
Że ze związku zwierzęcego
Dla wiecznej tegoż ochrony,
Osioł z tchórzem wykluczony.
Zatem z tego i owego
Jeśli chcesz być skóry pewny,
Zamilcz ściśle żeś mój krewny.
I nie mówiąc nic nikomu,
Nogi z pas — marsz do domu! (Odchodzi.)
Küss die Hand! (Po długiem milczeniu.)
Pan Muł szaleje!
Śmiać się będę. (Ryczy.) Ja się śmieję
Aż ze śmiechu boki bolą,
Aż mi oczy zaszły solą.
Gdzież to kiedy, w jakim świecie,
W jakim stepie, w jakim lesie.
W jakimże to gdzie kongresie,
Parlamencie, gabinecie,
Osioł z Tchórzem miejsca nie miał?
Bodajżeś Mule oniemiał
Za te głupie twoje żarty.
Tchórz nareszcie niechaj zmyka,
Bo Tchórz zmykać diable lubi,
Ale Osioł zwierz uparty
I że taki, tém się chlubi.
Osła, Panie klaczy synu
Nie tak łatwo zbić z terminu.
Zwal go drągiem, on się pyta:
Czego żądasz przyjacielu?
I on, że tam, ktoś gdzieś zgrzyta
Miałby zwrócić się od celu?
I świetne niszczyć nadzieje?
Śmiać się będę — Ja się śmieję (Ryczy.)
Cóż to za miła, droga niespodzianka,
Tu harmonii oglądać kochanka!
Bądź pozdrowiony przybyszu kochany,
Z ciebie dmą flety, w tobie grzmią organy,
Tu twoje miejsce, gdzie kwitnie zasługa.
Servus: Wszak Pan Lis?
Przyjaciel i sługa,
Wcale do rzeczy — to Lis, co się zowie!
Cóż tam słychać! — Jakże zdrowie?
Dobrze służy?
Wyśmienicie
Jestem zdrów jak koń.
I wierzę,
Kto tak skromne wiedzie życie!
Wyładniałeś.
Ho ho!
Szczerze.
Ja pochlebstwa nienawidzę.
Mówię co myślę, co widzę,
Wyładniałeś i to znacznie,
Trocheś utył.
Je się smacznie.
To grunt rzeczy.
Co wypadnie.
To mi śmiałość!
Spię paradnie.
Co za rozum!
Pół dnia ściśle.
Co za stałość!
Nic nie myślę.
Jesteś duszy nadzwierzęcej!
Filozofia, i nic więcej,
Filozofia to mój Panie.
Ach, nie każdy mieć ją w stanie!
Gdzież bywałeś? powiedz proszę.
Wojażowałem po troszę.
Otóż to jest. Zgadłem prawie
Po odmianie w twej postawie.
Masz coś w tonie, masz w układzie,
Niech nie wspomnę o rozumie,
Co to każdy za wzór kładzie
A wysłowić nikt nie umie.
A to co jest?
To tak sobie.
Ale cóż to znaczy przecie?
Nie wiem. — W zagranicznym świecie,
Tak widziałem, tak téż robię.
Bardzo pięknie. Ale przytem
Małoś mi zębów nie wybił kopytem.
O ja na to,
Jak na lato.
Jeno ujrzę, spotkam kogo,
Zaraz Panie pac go nogą!
Lecz ten dowcip czy nie ściąga.
Czegoś niby.... tak... od drąga?
Czasem Panie Lisie, czasem
Szturkną mnie tam jak nawiasem,
Lecz z radością zawsze skrytą
Biorą moje psoty małe,
Bo wolą ośle kopyto
Niż oślą pochwałę.
Ja jednak myślę inaczej,
I bądź łaskaw, chwal mnie raczej.
Ale cóż cię nakłoniło
Szukać wzorów za granicą?
I u nas kopią, aż miło,
I z kopnięcia tak się szczycą,
Jak gdyby ich umysł dzielny
Kładł prawdzie kamień węgielny.
Kopią prawda, ale przecie
Wszystko to jest plewa, śmiecie
Przytém, czem teraz uciesza,
Zagranicznych osłów rzesza.
Z ludźmi, jak widzę, zerwałeś przymierze.
Zerwałem, i to dla nędznej drobnostki.
Oho! zapewne, gdzieś, jakieś miłostki.
Zgadłeś. Więc tobie wszystko wyznam szczerze.
Była tam kobyłka biała....
Ale jaka!... pierwsza w stadzie!
Miła w ruchu i układzie,
Ta się we mnie zakochała;
Płonęła w miłosnej męce.....
Bo ja mam szczęście zwierzęce.
Lecz niestety! między nami
Stał w przeszkodzie płot z cierniami.
Biegałem w około
Śpiewałem wesoło.
W około biegałem,
I gorzko płakałem,
Wszystko nadaremnie.
Ale upór wielki we mnie,
A więc pod płotem stanąłem
Niby czuchrać się zacząłem,
I przez trzy dni i trzy nocy
Czuchrałem się i czuchrałem,
A płot przytem z całej mocy.
Jak pchałem tak pchałem.
Aż koniec końców, jednego poranka,
Płot trzask! — Ja przez płot — I moja kochanka...
Ale fałsz ludzi komuż jest nie znany!
Zbili mnie gałgany.
Zbili, tak żem potem
Dzień jeden i drugi,
Leżał pod płotem,
Leżał jak długi.
Źle się ze mną działo.
Już po mnie kruki Mospanie skakały,
Już kundle szczekały,
Już mnie zimno brało....
Szczęściem lunęło jak z cebra;
Jak mi się w uszy nalało,
Ocknąłem się z trwogi,
Policzyłem żebra
I jako tako zwiodłem się na nogi.
A niech was diabli wystraszą
Z taką polemiką waszą,
Pomyślałem sobie.
Wiem co zrobię....
Czekać nie będę....
I poszedłem wprost na grzędę
Gdzie było kwiatów aż ładnie,
Wytarzałem się paradnie;
Potem płoszę koni parę
Co ciągnęły gdzieś landarę...
Konie w nogi! Z drogi w rów....
Kiedy jedziesz bywaj zdrów!
Ja przez pola, góry, w las,
I tak jestem pośród was.
Co się stało?! Co się dzieje?!
Osioł! Osioł! Czy szaleje?!
Jeleń, Cap, Owca, Wilk, Brytan-Bryś i wiele innych
zwierząt.
Brzydkie oślisko. Chodź owco miłośna,
Tego pedanta fizys mi nieznośna.
Pedant, być może, ale to rzecz znana,
Że osioł mędrszy nawet od Barana.
Chodźmy. Ryk osła moje nerwy drażni,
Mało żem owcy nie chwycił z bojaźni.
Nerwy masz słabe, żołądek niemocny,
Jak widziałem raz przy sieci.
Bo przy sieci słońce świeci,
A ja rycerz, ale nocny.
Wszak powiedziałem, przylazło Oślisko.
Na profesora odwiecznych nałogów.
Nie warto nawet poglądać tak nisko.
O, Jeleń patrzy z góry swoich rogów,
Lubo ich wprawdzie nie przypiął sam sobie.
Wolę ja rogi jak pierścień u nosa.
Wiem, lecz na szczęście niedano ich tobie.
Ale mi dano ząb ostry z ukosa,
Co tnie lepiej niż smorgońskie batogi
Kiedy do tańca sypią żar pod nogi.
A przytem jeszcze na pysku kaganiec!
To mi to Panie, opętany taniec!
Lepiej tańcować jak leżeć w kałuży.
Leżę dla siebie, tańcujesz dla drugich.
Mądry w połowie, kto mądremu służy.
Nie! Nie! Nie służyć!...
System uszów długich!
Cicho zwierzęta: Na co to szczekanie?
W akademii wziąłem wychowanie,
Zwiedzałem dwory...
Z małpeczką na grzbiecie.
Umiem udawać ludzkie obyczaje.
Fiu! Wielka sztuka!
Nie potrafisz przecie.
Człowiek mnie udaje,
Ja nigdy człowieka.
Czém byłeś...
Zginę.
Piękna przyszłość czeka!
Ale że w tańcu na dwóch nogach staję,
Że umiem pokłon i muzyki nieco,
Czyliż ja przez to dam się jąć za uszy?
Czyliż wróg nie zna jak me zęby świecą?
Czyliż nie doznał jak ta łapa kruszy?
I któż się kiedy szczycił mym upadkiem?
Oto Brytan-Bryś, niech on będzie świadkiem
Bośmy ze sobą chodzili w zapasy,
Zapasy, jakich teraźniejsze czasy
Nie tylko widzieć, lecz pojąć nie warte.
Zapasy, wielkie, szlachetne, zażarte.
A i on wtenczas po bojowym trudzie
Szedł do łańcucha, w ludzkiej legał budzie.
Powiedz, ach powiedz: W tej pamiętnej chwili.
Gdy łowcy na mnie w Beskidu skaliska
Hordę kundysów z nienacka puścili,
Powiedz, czym zadrżał śród psiego mrowiska?
Nigdy grzmot chmury kiedy piorun ciska
Z takim łoskotem na góry nie spada,
Jak na mnie spadła napastna gromada.
Ile wrogów było tam
Nie umiem powiedzieć wam,
Spodlonych obróżą
Ale dużo,
Ja wolny, ale sam.
Sam jeden stałem, nie cofnąłem kroku
Szarpią mnie... gryzą, z przodu, z tyłu, z boku...
Jak ryknę — trwoga. A jak machnę — trupy
Trupy wyciągam z kurzącej się kupy;
Biję i walę a gdzie cisnę niemi,
Horda rozdziera nim dopadną ziemi,
A gdy pierzchnęła przed walką daremną,
Ty Brytan-Brysiu stanąłeś przedemną.
Spięci pazurami
Zostaliśmy sami.
Ząb w ząb, oko w oko,
Bylibyśmy opoką;
Ale już dla nas mało ziemi było...
Runęliśmy w dół, ale taką siłą,
Że razem z nami pociągnięta jodła,
Dopiero na dnie walczących rozwiodła.
Prawda, byłeś potężny kiedy pośród borów
Ufałeś sobie, obcych nie szukałeś wzorów.
Obu nas potém jeden łańcuch wodził,
Ale tyś go polubił, jam się w nim urodził;
I kiedy zdarte więzy padły pod twe nogi,
Zniknęły ich odciski, zostały nałogi.
Świat, który się przed tobą w nowych kształtach kreśli;
Nie chcesz objąć, pochwycić, całą władzę myśli;
Ciskasz tylko twą pamięć w przeszłości przestworze,
Lecz i ta, jej jutrzenki już sięgnąć nie może,
Niedołężnie wyparta ustaje śród mety,
I tylko wiecznej hańby przebudza szkielety.
Męztwo, siłę, przezorność, skarby mieścisz w sobie,
Czemuż je w tak niegodnym roztrwaniasz sposobie?
Na cóż nam twe ukłony, kuglarskie obroty,
Dworujące zalety a drzymiące cnoty?
Czy nas na krok posuną do naszego celu?
Rzuć okiem wkoło siebie: Oto stoi wielu;
Patrz jak straszne zasoby do powszechnej zguby:
Tu dzika wola w żadne nieujęta kluby,
Tu szlachetna wspaniałość, ale zawsze w skoku,
Tu wzniosłość zatopiona w swym własnym widoku,
Tu chęć zemsty za swoją ułomność natury,
Czy pryska wiecznym jadem z wiecznie ciemnej nóry;
Tu roztropność bez serca, tam życie bez godła,
Tu nikczemne zbójectwo, tam intryga podła,
A na domiar, co? głupstwo. O biada nam, biada!
Namiętność wre i kipi, rozum w dół opada.
Tymczasem byk potężny ryczy, rogiem grzebie,
Waha się i namyśla komu oddać siebie;
A wróg, wróg nasz odwieczny, z mieczem i maczugą,
Liczy już nasze tętna jak mają bić długo.
„Tu dzika wola w żadne nieujęta kluby.“
Do mnie mówiłeś? Dobrze — ja ztąd szukam chluby.
Póki świat będzie światem, póty siła siłą
I tobie karcićby nas, nie tak łatwo było;
Nie tak łatwo i słabym użyczać opieki,
Gdybyś obok wymowy nie miał zbrojnej szczeki.
Kto się czuje w sobie a jej nie używa,
Temu lub na rozumie, lub na sercu zbywa.
Ja, z wami jak i bez was jestem wrogiem ludzi,
Kiedy jem — wara! A jak śpię — biada kto mnie zbudzi.
Idę zawsze i wszędzie jak mi kark wyrasta,
A kto mi w drodze stanie, płatnę go i basta.
Na co ta sprzeczka kochani Panowie?
Stara to piosnka w spruchniałej budowie.
Nie na to dawne stargaliśmy pęta,
Aby mieć znowu prawa i Rejenta.
Wolność bez granic, to jedyne prawo;
Rząd tam zbyteczny, gdzie miłość podstawą.
Precz zatem z drogi wszystkie stare graty!
Naprzód i naprzód, to hasło oświaty.
Naprzód powoli!
Tak, naprzód a żwawo!
Wstecz nie poglądać.
Brawo Bracia, brawo!
Ładnyś mój Capku. Kędzierzawa grzywa
Z uroczym wdziękiem na barki ci spływa;
Możesz być wzorem wzrastającej brody,
Ale mój Capku jeszcześ trochę młody
Abyś przed nami rozprawiał zuchwale
O rzeczach, których nie rozumiesz wcale.
Są tu i starsi i mędrsi od ciebie,
Co umią radzić i działać w potrzebie,
Co doświadczenia skazówką zbyt drogą,
Krwią okupioną siłą bronić mogą.
Właśnie kto młody, lepiej pojąć w stanie
Potrzeby świata i czasu żądanie;
Świata, co ducha potęgą wyniosłą,
Zrzuciwszy łuskę z przesądów wyrosłą.
Dziś się objawia wewnętrznemu oku
W całym najczystszym młodości uroku.
Starsi jesteście? Zaleta, powaga,
Które mimo was, każda chwila wzmaga.
Lecz pamiętajcie, że spada liść stary,
By młodym majem ożyły konary.
Ufacie sile? Każda jak lód pryśnie
Kiedy ją wola powszechna naciśnie;
A doświadczenie, jest tylko potęga
Co w wieczne koło zawsze was zaprzęga.
Geniusz jest młody, bez rodziców dziecię,
Własnym swym kształtem pojawia się w świecie.
A tym geniuszem czy ty Capku młody?
Jestem, nie jestem, w przyszłości dowody.
Przyszłość dopiero cechuje geniusze,
Czy i to starszym, młodzik mówić muszę?
Lecz na cóż próżne języków zapasy,
Do czynów, czynów, wzywają nas czasy;
Naprzód iść będziem, tworzyć nowe ślady,
I zwalim wszystkie, jakiebądź zawady.
Czémto, mój Capku, pytam się w pokorze?
Czy twém kopytkiem, czy ogonkiem może?
Wolą, jednością...
I wilczą paszczęką,
Z taką pomocą nie zajdziesz daleko;
Gdzie wolność nie zna hamulca i prawa,
Tam dla słabego djable śliska sprawa;
Bo jak się staną wolne wszystkie gusta,
Będziesz wilkowi, co tobie kapusta.
Groźby, strachacze, przepowiednie zgrozy,
Lecz im nie wierzą już i stare kozy.
Wierzgnę i kwita!
Zużyte wędzidło.
Wilk z nami, gardzi potwarzą obrzydłą.
Aż ckliwo słuchać jedno całe życie.
A wy bracia, wy mnie rozumiecie.
Lecz dajmy na to iż tak jest w istocie,
Że w przeszłych wieków ohydnej ciemnocie,
Kiedy braterstwa związek był nieznany,
Wilk dusił czasem napastne barany...
Ach tak niestety! Ale zważcie przecie,
Co się podówczas działo w całym świecie.
Jakie bezprawia, jaki stan socjalny...
Byłto praw ludzkich skutek naturalny.
Ach oczywiście!
Ale czyż koniecznie
Co było, musi trwać wiecznie?
Tak jest mój Capku, w tym razie trwać musi,
Wilk dusił jawnie, dziś tajemnie dusi,
I dusić będzie...
Ach Brysiu! To boli...
Jeśli potrafi działać podług woli;
Zwłaszcza jeżeli półgłówki szalone,
Zniszczą warownie dane im w obronę.
A ty mój Capku geniuszu poprawy,
Nim dla poprawnych utworzysz ustawy,
Staraj się pierwej złych zrobić dobrymi
A skład społeczny będzie szedł za niemi.
Bo jest zbyt jasna rozsądku nauka,
Że ziarno kształtu, nie kształt ziarna szuka.
Pracuj mój Capku w tej ciężkiej potrzebie,
Lecz wierz mi, zacznij najpierwej od siebie,
Bo nic głupszego w całym świecie niema,
Jak głupi Capek, co się mądrym mniema.
Będziesz ty cicho?!
A! bonjour mon ami.
Wiesz ty, że tobie nie wolno być z nami?
Zamknij więc pyszczysko bure,
Albo odwiodę za dziesiątą górę. (Odchodzi.)
Brytan-Bryś widzę, jak swojego czubi.
Bryś z dawien dawna śpiewania nie lubi.
Kiedy nie lubi niech sobie nie słucha,
Ale naciągać szlachetnego ucha!
Prawda, naciągnął.
I chce ciągnąć w drogę.
Oho!
To brzydko.
Ja gniewać się mogę.
A Brytan-Brysiu! tego już za wiele!
Cóż to Mospanie czy mnie masz za ciele?
A do trzykroć sto!..
Pst!
Co?
Kląć nie w modzie,
Oczy w dół — mowa cicha — uśmiech w twarzy
A jak sposobność dobra się wydarzy
Pac!
Pac!.. Lisie jesteś wielki,
Lisie, Lisie jesteś wielki
Nad rozmiar wszelki.
Do pozłoty twoja głowa,
Jak pasternak słodkie słowa;
Radź mi proszę w każdej dobie,
A ja potém jak chcę zrobię.
Jużto wszystko jakoś będzie,
Osioł z Lisem jak do pary,
Byleś tylko w każdym względzie
Mnie powierzał swe zamiary.
Teraz myślę o urzędzie,
Chciałbym zostać umieszczony,
Mieć obroczek wyznaczony
Bo na błoniu za mozolny.
Co ty mówisz? umieszczony?
Ty do rządów jesteś zdolny.
Taka strawność!.. upór taki!
Prawda, prawda, jestem zdolny.
Patrząc nawet w różne strony
Na różnych rządów zygzaki,
W ich dążności, w ich pobudki,
Powiem szczerze, bez ogródki,
Żem na Rządcę jest stworzony.
Ale kto chce iść zasługą
Czeka często bardzo długo.
Kto się zawsze traktu trzyma,
Ten na końcu ścieżki niema.
Trzeba zatem stroną kroczyć,
Tu się wsunąć, tam przeskoczyć,
A ku temu dobrą drogę
Ja ci tylko wskazać mogę;
Ale hardość rzuć za siebie
A najwięcej weź pokory;
Pierwszą odszukasz w potrzebie,
Drugą zrzucisz każdej pory.
I ukłonów weź tysiące
I umizgów jakie krocie,
I obietnic dwa miliony
A twe słowa błagające
Jak na wartkim kołowrocie
W kłąb się zwiną upragniony.
Ja dla siebie wiele zrobię,
Bylem wiedział o sposobie.
Trzeba zwiedzać cudze progi,
Duszę, ciało słać pod nogi,
O zaletne prosić słowo.
Zniżać karku, kiwać głową,
Aż się w dwoje gną kolana,
W tem ja mistrzem, to rzecz znana;
Ale przed kim, to zagadka?
Bądź u Capa, Łania gładka
Ma dla niego względów wiele,
A dla Łani Jeleń stary
W uległości nie zna miary;
On ci znowu wstęp uściele
Do Rejenta, to jest Konia,
Z którym zna się jeszcze z błonia.
Wszystko pięknie jak po nici,
Tylko, że to Cap persona;
Jak mi swem okiem zaświeci,
Każde słowo w ustach skona
I stać będę jakby kłoda —
Cap kaducznie jest rozumny.
Jego rozum, duża broda,
Utnij brodę, głupiec czysty.
To być może ale dumny.
Jest więc dowód oczywisty.
Zresztą, może droga kręta
Spowoduje jaką myłkę,
Może prostsza ci się zdarzy,
Aby trafić do Rejenta.
Co? naprzykład przez kobyłkę?
A to koncept z kalendarza!
Co pomoże taka szkapa?!
Jeszcze świadom mych obrotów
Rejent by mnie skopać gotów.
Nie, nie, wolę pójść do Capa.
Ale cię ostrzedz wypada,
Że Cap chętnie opowiada,
Zatem słuchanym być lubi;
Nadewszystko, gdy się chlubi
Pewnym czynem, który z chwałą
Wykonać mu się udało:
Jak w ogrodzie pewnej włości,
Mandaryna pierwszej klasy
W szambelańskie rznął kutasy,
Aż mu trzasły wszystkie kości,
Aż mu język wylazł z gęby,
Aż się zwinął we trzy kłęby.
Cap tak kocha swe wyrazy,
Że nikogo nie pozdrowi,
Póki czynu nie rozpowie
Choćby na dzień i trzy razy.
Chcesz więc Capa ująć sobie,
Słuchaj kornie w każdej dobie,
Chwal go zawsze, wiele wlezie,
To mu skóry nie przegryzie.
Wniosek zaś o naszym planie
Mojem zadaniem zostanie.
Będę twoim radcą, posłem.
O Lisie! Tyś wart być osłem!
Ale nie dość jeszcze na tem,
Koń acz koń nie trzęsie światem;
Są i inne jeszcze władze,
Te mieć trzeba na uwadze —
Ty znasz Pudla?
Jak się zowie?
Pudel.
Pudel — coś po głowie
Niby mi się trochę kręci,
Ale jak cię kocham szczerze
Nie mogę dobyć z pamięci.
Wierzę, wierzę, bardzo wierzę,
Jednak dla mnie to zagadka
Abyście się wy nie znali,
Wy, coście z garnka jadali
Dworacy z dziadka, pradziadka.
Pudel, Pudel więc się zowie?
Jakiegoż herbu Pudlowie?
Herbu błazen.
Ba! Parada!
Tam herbowych całe stada!
Lecz mnie to oraz ostrzega,
Że go nie znam: Nie wiem tylko,
Kundel kusy mój kolega,
Co w szlufierskim wózku chodził,
Czy z Pudlanki się nie rodził.
Być może. Przed laty kilko
Ta familia przyszła z Wiednia,
Lubo kusa, niepoślednia,
Bo używa predykatu
Von i zu Pudl.
Daj go katu!
A prezentujże bez zwłoki,
Niech mu nizko kiwnę głową.
Ach, jakaż to dla mnie strata!
Jakiż czuję żal głęboki,
Żem kuzyna bez ogona,
Raz nastąpił przypadkowo...
Na mój honor przypadkowo,
Mógłby teraz u patrona,
Wielmożnego Predykata
Szczeknąć za mną parę razy.
Wszak ja jestem na rozkazy.
Trafim do Pudlowskiej Mości.
Ale Pudel jest to zwierze,
Które łatwo górę bierze,
Z którym nawet i w grzeczności
Trzeba wejść w pewne koleje,
Bo on większy, im ty mniejszy,
Im ty cichszy, on głośniejszy,
I tak nareszcie zbutnieje,
Że ci po łbie zechce chodzić;
I dopóty skakać będzie
Póki go się nie ugodzi,
Że aż na zadzie usiędzie.
Przeto pozwól, bym ja mówił,
Ty się kłaniaj, a nie nizko;
Nie ubliżę, nie przeskrobię,
Czem zechcemy, tém go zrobię;
A kto Pudla sobie złowił,
Ten Niedźwiedzia staje blizko.
A w jakimże to sposobie?
Znasz Małpę?
Raz mnie drapnęła.
Ta małpa niegdyś młoda, zręczna, miła,
Na guwernantkę z Paryża przybyła,
I młode kozy w edukacyą wzięła.
Lecz wkrótce spełzły szlachetne zamiary;
Bo kiedy ona edukuje kozy,
Ją edukować zaczął kozioł stary.
Ztąd się wywinął cały poczet zgrozy,
Kozioł z rozpaczy poszedł na wędrówkę,
Małpa ze wstydu skrobała się w główkę,
Ale nie długo, bo przed końcem roku,
Była już pierwsza w gimnastycznym skoku.
Jednej przedstawy na dochód ochrony;
Między widzami stał Niedźwiedź zdziwiony.
Skoki urocze, koziołków tysiące,
Parły, wzmagały jego tchy gorące;
Bił łapą w łapę, aż wypróżniał salę,
A kiedy przyszło na saltum-mortale,
Co Prima-Donna ucięła z tapczana,
Niedźwiedź podbity upadł na kolana;
A nim następny zaświtał poranek,
U chodził z Małpą szczęśliwy kochanek.
Uchodził, pędził, wędrował po świecie
Na czterech łapach, ona mu na grzbiecie.
I dotąd jeszcze nie tracąc nałogu,
Drepcze po Misiu, jakby po barłogu;
I choć on mruczy, gniewa się i chmurzy,
Ona go trzepie aż się futro kurzy.
Niech trzepie zdrowa, bo różne są gusta,
Ale o Pudlu zamilkły twe usta.
Jakże Predykat ma być dobrodziejem?
Pudel mój Panie, Małpy Cziczizbejem.
Czem? Cziz... cziz...
Bejem. Tak jest, nie inaczéj.
Nie przeczę, ale nie wiem, co to znaczy.
Jest to kochanek, gdzie miłości niema,
Ni Pan ni sługa, niby środek trzyma.
Pudel dowcipny, nieprzebrany w żarcie;
Pudel przy Małpie zawsze jak na warcie,
Wiedzie na spacer, skrobie czasem w czoło,
Znosi jej plotki, obszczekuje wkoło;
I Majordomo i Vortänzer biegły,
Na nim gry, figle i tańce poległy;
Tak, że i Niedźwiedź, co nie lubi smutku,
Nie śledząc przyczyn, cieszy się ze skutku;
A że zyskuje na Małpy humorze,
Już więc bez Pudla obejść się nie może.
Ha! Taką rzeczą Pudla nam potrzeba,
Lecz nie wypadaż dać mu nieco chleba?
Bo ja słyszałem od dawnego Pana,
Że z Predykatem trudno bez kubana.
Prawda, lecz wolisz sypnąć obietnicą,
Te mniej kosztują a lepiej się świécą.
Proś zrazu mało, a bierz potem wiele,
Jak ci się droga najdalsza uściele.
Na zdrowie! Ale kichasz djable głośno.
Forkam ze strachu... Patrz... tą drogą skośną...
Co to idzie za szkarada?
Aj!.. patrz!.. Wszak się ku nam skrada.
Jest to Borsuk, mędrzec boru,
Borsuk, jamnik zézo-oki,
Publicysta nasz głęboki:
Do rozbioru i do sporu
Ząb najpierwszy w naszym lesie;
Tnie bez względu, co mu blizko,
Szkoda tylko, że za nizko,
Bo nad poziom się nie wzniesie,
Choć się nieraz kusił o to.
A że ciągle patrzy w błoto,
W tem źwierciedle wszystkich widzi,
Wszystkich przeto nienawidzi.
Ja się pewnie z nim nie zwaśnię.
Trzeba wziąć go do przymierza.
On się zbliża... ku mnie zmierza...
A niechże go piorun trzaśnie!
Na co też mądrość natury
Niby sama siebie gwałci,
Kiedy takie monstra kształci?
Na co w świecie osioł bury?
Brzydki z duszy i pozoru.
Czyliż nie dość głupców mamy!
Złegoś widzę dziś humoru.
Do samotnéj wracam jamy.
Cóż cię gniewa?
Wasze dzieła.
Odkąd zmiany chętka wzięła,
Owa zgoda, pokój wszędzie,
Wszystko idzie jak na drwiny.
Dobrzem pierwszéj rzekł godziny
Jak bywało, niechaj będzie...
Hej, hej! bodaj dawne czasy,
Kiedy ciemne były lasy;
Strzegłem tylko własnej skóry,
A źle było?.. smyk do dziury.
Ale owe strzelby człeka,
Co sięgały nas zdaleka,
Owe charty, żelaziwa,
To nie była myśl szczęśliwa.
Co tam strzelby! Ot ja przecie
Dotąd chodzę po tym świecie.
A co jutro stać się może,
Gdy mam pokarm, dobre łoże,
Głupich troska, dla mnie fraszka...
Alboż i to nie igraszka,
Że u Capa przy Baranie
Wilk jadł rzodkiew na śniadanie?
Czy nie wolał zjeść sąsiada,
A rzodkiewkę mnie zostawić?
Tak, jedz Wilku, łatwa rada,
Lecz jak możni zaczną dławić,
Co dzień nowa będzie sztuka;
Wilk zje Owcę, Taks Borsuka.
Niech nikt tego nie dożyje.
Dożyć może.
Ja się skryję.
Taks zawzięty, Taks dobędzie.
Niechże pokój będzie wszędzie.
Mam ja skórą płacić za to,
Karm się Wilku i sałatą.
Mój Borsuku, przyjacielu,
Jesteś mądry, nikt nie przeczy,
Ale często mijasz celu,
Bo zbyt lubisz w każdej rzeczy
Coś na zęby chwycić sobie.
Chwalisz k’temu, co bywało,
Aby potem, co na dobie
Mogłeś wszystko ganić śmiało.
Wstecz za nami świat człowieczy,
Istne piekło bez krawędzi,
Dziś w obecnym składzie rzeczy
Wir nas jeszcze w odmęt pędzi;
Ale przyszłość, przyszłość nasza,
W niej nadziei zdrój głęboki.
Czemuż trudność nas zastrasza?
Czemu pęta pierwsze kroki?
Pakt zawarty w Zwierząt rzeszy
Niech nas szczyci, niech nas cieszy;
Jest on świetny, wielki, śmiały,
Ale nie jest doskonały,
I nie z jednej jeszcze strony
Musi zostać poprawiony,
Rewizyi, reformy czeka,
Radykalnej nawet zmiany...
Bo czy nie śmieszna opieka
Rozciągnięta na wsze stany?
Mająż z nami myszy, żaby,
Ten twór podły, ten twór słaby,
Zwłaszcza koguty przeklęte,
Te krzykliwe szkodne duchy,
Burzyciele nocnej skruchy
Naszym paktem być objęte?
Jakież może wywrzeć szkody
Na trwałość rządu i zgody,
Niech najmędrszy mi to powié —
Że się czasem myszkę złowi?
Więcej z figlów, niż dla zysku...
Ot, by coś tam było w pysku.
Ja sam czasem żabkę lubię.
Lubisz? O nie zważaj na to!
Dobro wszystkich przed prywatą.
Ja jeśli koguta skubię,
To jedynie myślę o tém...
Jak oskubać i zjeść potém.
Jużci sprzątnąć trzeba przecie.
Bracie Lisie, nie drwij sobie,
Takie słowa istne śmiecie.
Ja cię wietrzę skróś twej szuby,
Ty chcesz paktu w tym sposobie,
Abyś możnych ujął w kluby
A ze słabych zdjął opiekę;
Tak byś w środku stał bezpieczny
Z góry strzeżon, wolny z dołu;
Co zaś zrobisz dla ogółu,
To na palcu ja upiekę.
Aj! aj! Byłbyś zatem sprzeczny,
Gdyby przyszło na śniadanie
Czasem jaką kurkę skruszyć?
Połam kurkom pierwej skrzydła,
Potém pytaj o me zdanie.
I na skrzydła znajdę sidła,
Byle tylko praw nie ruszyć.
Ja do drobiu majster Panie,
I to majster jakich rzadko,
Tak ci świsnę kurkę gładko,
Że i piórko nie zaszumi.
Każdy robi to, co umie,
Każdy swoje ma zadanie.
Ty kraść kury.
Ty zazdrościć.
Lecz nie kłóćmy się daremnie;
Chciej tylko mieć ufność we mnie
A nie będziesz nigdy pościć,
Niechaj zginę, jeśli kłamię.
Wszak mieszkamy w jednej jamie.
O, że w jednej wiedzieć muszę,
Bo choć ci się w głąb umykam,
Kiedy skubiesz, ja się krztuszę,
A jak chrupniesz, ślinkę łykam.
Bodajżem w stępicy siedział,
Jeślim myślał, jeślim wiedział,
Że na piersi puch ci szkodzi.
Ale czy też to się godzi
Ceremonje robić ze mną,
Nie przyjść czasem do sąsiada
Na kawałek jaki taki...
Ach gościnność tak przyjemną
Dziś zwłaszcza, kiedy wypada
Uszkodzone nieboraki
Miłością łączyć wzajemną.
Ach Borsuku przyjacielu!
Ty mnie nie znasz jak i wielu.
To mnie boli i głęboko...
To łzę ściąga w moje oko.
Zatem kurka czasem w jamie...
Niechaj zginę, jeśli kłamię,
Biała, tłusta...
Biała, tłusta.
Aż ci sokiem zajdą usta,
Aż ci po brodzie pocieknie.
Gdyby jednak dziś, dla wiary...
Tak, tak, dziś dla lepszej wiary
Lis dostarczy, co przyrzeknie.
Zgoda, pracujmy pospołu
Dla dobra, szczęścia ogółu.
Jakież są twoje zamiary?
Póki Koń będzie przy sterze,
Nie zyskamy nic w tej mierze,
Bo Koń szlachetność wysławia,
Bo Koń nigdy na bezprawia
Patrzeć nie będzie przez szpary.
Chcesz-że z obcych władców kogo
Wynieść na godność Rejenta?
Lwa naprzykład?
Łapą srogą
Niwelowałby zwierzęta,
Gniótłby nas prawem tem więcej
Imby go mniej sam szanował.
Nie, naszej rzeszy zwierzęcej
Lwa nie będę proponował.
Niedźwiedzia? Co?
Małpy sługa,
Ta zaś łaską jakby mruga;
Dwakroć zmienną w jednej dobie
Chcieć uczynić dla nas stałą,
I jej zwierzyć przyszłość całą,
Byłoby grób kopać sobie.
Może Muła?
Hardo głupi.
Czy nie Wilka?
Ten nas złupi.
Kogóż żądasz?
Kogo?.. kogo?..
Osła.
Tego?!
Nie inaczej.
Jak takie myśli przyjść mogą!
To stworzenie długouszne. (Śmieje się.)
Długouszne, co to znaczy,
Lecz nie srogie, lecz posłuszne,
Tak go dziś ująłem sobie,
Że już co zechcę z nim zrobię.
Zatem Osioł dla parady,
Lis i Borsuk dla porady.
Wielu myśli jak ja myślę,
Tylko łapa w łapę ściśle.
Dla każdego przyjaźń czuła
Niechaj serca nasze skłania,
I każdego bądźmy zdania,
Lwa, Tygrysa, czy też Muła,
Czy Niedźwiedzia, czy tam Słonia,
Byle tylko zwalić Konia.
A jak zbity Koń raz padnie,
Wtedy możnych skłócić snadnie;
I gdy w swoje piękne skóry
Topić będą kły, pazury,
My u szczytu manowcami
chając osła staniem sami.
Patrz! Brytan-Bryś ku nam zmierza.
Pies przeklęty!.. Bądźmy grzeczni.
Lepiej zemknąć.
Pozór damy,
Że go się niby lękamy.
Jest porywczy, będzie zrzędził...
We dwóch jesteśmy bezpieczni.
Ej! głupi kto mu dowierza.
Raz mi tak piotra napędził,
Żem ledwie trafił do jamy.
Kto tam, co było, pamięta,
Dziś jedność łączy zwierzęta.
Brytan-Brysiu, psie bez skazy
Równie wierny, jak waleczny,
Wita ciebie po dwa razy
Lis, twój przyjaciel serdeczny.
Lis? przyjaciel?
Z duszą, ciałem.
Tam do kata! Nie wiedziałem.
Nie widzieliśmy się z sobą
Wieków wieki.
Tak, przed dobą.
Nie pamiętam.
Przy kurniku.
To ty na mnie z góry wpadłeś?
Nie kto inny.
A psotniku!
Chciałem z figlów straszyć kury.
Jam ci z figlów skubnął skóry.
Zawsześ wesół.
Jak się uda.
Ale przez to kurę zjadłeś.
Piękna kura, jak kij chuda!
Hańba swojego plemienia!
Gdzież są owe przyrzeczenia
Bezpieczeństwa, spokojności?
Czyż się jeszcze nie dość pości?
Właśniem przybył skarżyć Wilka.
Pisał traktat godzin kilka
A drugiego zaraz ranka
Zjadł dwie kozy i baranka.
Któż bez ale mój Mosanie?
Miałżebyś to pobłażanie,
Gdybyś ty był biedną kozą?
O tacy to jak ty bratku
Są zarazą, hańbą, zgrozą,
Są szkorbutem w naszym statku.
Te dowcipne półrozumy,
Kłęby fałszu, gniazda dumy;
Źli, by w dobrem zostać mieli,
Słabi, by wbrew działać śmieli,
Budzą tylko możnych chęci,
Są kleszczami w ich pamięci;
Trwożą, nęcą, chwalą, szydzą,
A nad wszystko siebie widzą.
Wielka z Waszmości gorączka,
Ale mówiąc między nami,
Nie bez tego, by czasami,
Nie chrupnąłeś gdzie zajączka.
Podłych kotów podły szczepie
Brytan-Bryś niezmienny w słowie
I ażebyś miał to w głowie
Dziś futerka ci przetrzepię.
Hola! Hej! Stryjaszku! Hola!
Bawisz się z Lisem w kuśnierza —
Lecz dla obrońcy przymierza
Nie przystojna ta swawola.
Prawda, gniewem się uniosłem;
Lecz jak nie czuć ztąd sromoty,
Gdy pod świetnem godłem cnoty
Hultajstwo u nas rzemiosłem.
Lis hultajem! Być nie może,
Luby, składny, szczery w mowie...
Nie, ja ogon w ogień włożę,
Lis hultajem być nie może;
Bo Lis zawsze wyżej stoi,
Z Lisa zawsze na żądanie
Trzech hultai się wykroi,
A Lis Lisem pozostanie.
Nie przyjmując więc wyroku
Prosim o łaskawe zdanie.
A ty widzę, ten sam zawsze,
Nie zrobiłeś naprzód kroku.
Świat się trzęsie, świat się chwieje,
Pudel hula i szaleje.
Niepomny na wstyd lub szkodę
Za zabawą tylko pyta:
Jest pod wodą — nuż pod wodę!
Jest wśród błota — w błocie chwyta;
Potem mokry, splugawiony
Brud swój strząsa na wsze strony.
Wróg rozwagi nie wie o tém,
Że trzpiot młody zwie się trzpiotem,
Lecz trzpiot stary w prostej mowie
Już się głupią bestją zowie.
A ty mędrku z ciemnej dziury,
Masz ząb ostry, masz pazury,
Lecz ząb, pazur nie mądrością,
Tak jak zawiść nie jest cnotą.
Całe życie ryjąc błoto,
Błoto nazywasz równością;
Tam świat ściągnąć myśl twa główna,
Bo na wyższe stanowiska,
Gdzie duch wznosi, gdzie duch równa,
Tam dla ciebie droga śliska.
Próżno bierzesz różne miana
Progresisty, Komunisty,
Żaden postęp, żadna zmiana
Ciebie z ciebie nie wykupi,
Byłeś, jesteś zły i głupi,
I dopóki świata stanie
Na urzędzie, czy na grzędzie,
Borsuk Borsukiem zostanie
I Borsukiem śmierdzieć będzie.
Ej, co tam zważać na zrzędę!
Niechaj płacze kto wygnaniec.
Ja się przez to bawić będę,
Hejże, Lisie! dalej w taniec!
Dajże pokój mój kochany...
Co za upór opętany!..
I nie szczekaj... te psie głosy
Jak wiesz dobrze z dawien dawna,
Rzecz to dla mnie niezabawna...
Dajże pokój!.. Mniesz mi włosy...
Ja tych żartów wcale nie chcę...
To mnie drażni... to mnie łechce.
A do czarta! do stu czartów!
Zaledwie uszedłem cięcia.
Co za złość tego zwierzęcia!
Ty nie lubisz widzę żartów?
Owszem lubię, lecz zdaleka.
Dziś pozwolić psu niech szczeka,
On ci jutro nosa utrze,
A za łeb weźmie pojutrze;
I od łyczka do rzemyczka
Z owych figlarnych obrotów
Koniec końców zjeść cię gotów.
To mi łakoć! Daj go katu!
Uśmierz bratku próżną trwogę,
Zostawię cię na cześć światu
I mych żartów nie powtórzę.
Ale smucić się nie mogę
Więc wam powiem o wieczorze,
Co nam wczoraj Małpa dała.
Tam kompanja dosyć miała
Czem się bawić i drwić z czego,
Bo tam było do wyboru
I szczytnego i śmiesznego
Jakby u jakiego dworu.
Najprzód obcy Łabędź biały
Powszechne robił furore.
Wszystkie gąski młodopióre,
Tak gęgały, tak gęgały,
Że hałasu co niemiara;
Ale nie dziw, bo to gąski,
Szyje długie, rozum wązki;
Lepsza była szkapa stara,
Co sarniuka zwabić chciała:
To się niby fasowała,
To cofała, to wierzgała,
To znów skokiem od niechcenia
Kładła wdzięki do przejrzenia.
Lecz jej boki zapadnięte,
I kolanka naprzód zgięte,
I grzywa na pół wytarta
Djable z chęcią były w sporze!
Wybryk, pobryk nie pomoże
Kiedy szkapa nic nie warta.
Pod krzakiem stary Kopera,
Z Tchórzem metodę rozbiera
Kontramarszów w rejteradzie,
Lecz Tchórz radzi ich unikać,
Za principium bowiem kładzie,
Że najlepiej prosto zmykać.
Dalej Jałówka się żali
Na spazmatyczne katary.
Bóbr Prisznica sposób chwali,
Ale Wilk somnambuł stary
Chce kuracyą wziąć na siebie
Uspić Jałówkę w potrzebie.
Jeleń kontent, że ma rogi
Z uśmiechem wewnętrznej dumy,
Spoglądał na liczne tłumy
Co przy Łani lekkonogiej
Wyprawiały koperczaki.
Tam zaś pod dębem na stronie
W pokornych słuchaczów gronie
Odyniec dmucha i szumi,
Że duch czasu, czas kaleczy;
Na to wzdycha jaki taki
I powiada w samej rzeczy,
Lecz nic w rzeczy nie rozumie.
Niedźwiedź z Capem grali w pliszki,
Chart umizgał się do Liszki,
Szczur wiewiórce prawił plotki,
A słuchały go czeczotki.
Kot zaś czarny jak cień wszędzie
Cichą łapą się przesuwa.
Niespokojny, co to będzie,
W każdym zwierzu co godzina
Innego władcę przeczuwa
I przed każdym grzbiet wypina.
Mile mruczy, oczy mruży,
Wszystkich kocha, wszystkim służy,
Ale myśli w duszy na dnie:
Wszystkich zdradzę jak wypadnie.
Tak nam zbiegło pół wieczora,
Aż na koncert przyszła pora.
Cicho! Cicho! śpiewa Ciele
I fałszywie i nie wiele.
Po niem Łania wielkie solo,
Aż uszy bolą!
Potem duet Baran z Kozą,
O zgrozo!
Coraz większe śmiech, szemranie...
Małpa blednie... A w tem panie,
Jak nam wilki nie zawyją:
„Perchè mi guardi e piangi
Parte del sangue mio.“
Owce w bek! Koza zemdlała,
Świnia atak nerwów miała —
Jeleń dostał drgawki,
A Cap czkawki.
Fora! fora! Małpa woła,
Zając krzyczy bis!
Ktoś i gwizdnął z poza koła,
Mówią, że to Lis.
Ja nie byłem na wieczorze.
Ja też mówię: być nie może.
Wtenczas Niedźwiedź chcąc dać brawo
Lewą łapą chybił prawą,
I Warchlaka, co był zasnął,
Tak za ucho tęgo trzasnął,
Że wrzask straszny zatrząsł borem,
Ale zatrząsł i wieczorem.
Każdy emocyą strudzony
Robi czemprędzej ukłony.
Małpa dyga, łapy ściska,
Pardon, pardon, wkoło ciska,
A chcąc poniekąd naprawić
Fiasco koncertu połowy
I policzek przypadkowy,
Chce festival nam wyprawić,
Tylko basu jej nie staje.
Najtęższego ja naraję;
Osioł tu jest.
Ach, on ryczy.
A Wilk wyje. Co tu pytać
Co się trafi, trzeba chwytać,
Kiedy wybór miejsca niema.
Otóż go masz przed oczyma.
Niech mnie nazwą kozią skórą,
Niech mi utną pół ogona,
Jeżeli pod tą fryzurą
Nie Pan Kartusz in persona.
Jak się masz dobra Oślino.
O szczęsna, szczęsna godzino!
Milszy jesteś memu oku
Milszy niż torba obroku.
Ty bywałeś w każdej dobie,
Moją uciechą jedyną...
Pozwólże abym z radości,
Parę razy wierzgnął sobie.
Tam do licha! W tej radości
Nikt nie pewny swoich kości.
Nie skacz Ośle, powiedz raczej,
W jakiej skłamałeś potrzebie,
Że Pan Pudel ci nie znany,
A ty znasz go jak sam siebie.
Ja znam Pudla?
Nie inaczej.
Oto tego.
Cóż u kata!
Wszak to Kartusz mój kochany!
Ale Kartusz twój kochany
Po śmierci starszego brata,
Został Pudlem majoratem.
Majoratem! Predykatem!
Co ten wisus znowu śpiewa?!
Pies psem zawsze, reszta plewa,
Istna plewa, mój Mospanie.
Kartusz Kartuszem zostanie.
Chodź, chodź Karciu, bliżej jeszcze,
Niech cię kopytkiem popieszczę.
Później, później, nie mam czasu;
Zresztą ten zwyczaj człowieka
Nie jest w modzie pośród lasu.
Witać można, lecz zdaleka.
No, a teraz hejże hola!
Figle, sztuczki i swawola!
Pokaż Panom, co ty umiesz:
„Wie spricht, der Hund!“ żwawo, śmiało!
Ależ Ośle, czy rozumiesz,
Że, co dawniej mi przystało,
To i dziś jeszcze przystoi?
Honores mutant mores.
Sza! Patrzcie Panowie moi.
Allons Kartusz, such verloren!
Ależ Ośle, miej uwagę,
Na mój urząd, na powagę
Twoje słowa nieroztropne.
Laryfary, laryfary!
„Schön aufwarten.“ Bo cię kopnę,
Jak cię kopał Baron stary,
Kiedyś nie chciał słuchać czasem.
Ale dlaczego u czarta,
Prosisz mnie z takim hałasem?
A to bestya uparta!
Konsekwencya Panie bracie;
Błaznowałeś człowiekowi,
Błaznuj teraz i osłowi.
Wy jeszcze Osła nie znacie;
Muszę zrobić, co wymaga,
Bo inaczej się nie zbędę.
A to istna, istna plaga!
Na masz! (Służy.) Naciesz się nieuku.
Ho ho! Ho ho!.. śmiać się będę...
Ja się śmieję do rozpuku. (Ryczy.)
Brawo! brawo! Pudel grzeczny,
Osioł w swych gustach stateczny,
Brawo, mówię, i wybornie,
A teraz proszę pokornie
Chodźcie do mnie na śniadanie,
Przełożę wam moje zdanie
Aby radykalną zmianę
W nasze stosunki wprowadzić,
I dobro zwierząt zachwiane
Na stałym gruncie osadzić.