Bunt Martineza (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez,
Barry Pain
Tytuł Bunt Martineza
Pochodzenie Magazyn Bibljoteki Groszowej nHP
Redaktor H. Zajączkowski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. ok. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
𝓷𝓗𝓟

  MAGAZYN  
Bibljoteki Groszowej

BLASCO IBANEZ
BARRY PAIN
HUMOR AMERYKAŃSKI

nHP
NOWELE — HUMORYSTYKA — PODRÓŻE





REDAKTOR H. ZAJĄCZKOWSKI
WYDAWCA „BIBLJOTEKA GROSZOWA“
Sp. z o. o.
Warszawa, ul. Moniuszki. Tel. 190-93.



Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Warszawa, Moniuszki 11, telefon 190-93.



VINCENTE BLASCO IBANEZ
BUNT MARTINEZA
OPOWIADANIE MEKSYKAŃSKIE

Po zwycięstwie rewolucji, gdy jej wodzowie militarni ostatecznie usadowili się w Meksyku i podzielili między siebie główne urzędy — od prezydenta republiki do rektora uniwersytetu — mężny Doroteo Martinez zaczął się nudzić, sam nie wiedząc, dlaczego!
Co prawda, nie mógł się skarżyć na swój los. Przed sześciu laty był mizernym capataz (ekonomem) w dobrach wielkiego pana, który przebywał przeważnie w Paryżu.
Pewnego dnia siadł na koń i przyłączył się do mścicieli Madero, by obalić Huertę, jego zabójcę. Dlaczegóżby nie miał zostać rewolucjonistą za przykładem innych Meksykanów, równie skromnego pochodzenia, którzy stali się prezydentami i ministrami? Guadalupa, żona jego, osoba despotyczna, będąca względem niego w stałej opozycji, tym razem przyjęła z entuzjazmem jego wojownicze zamiary.
— Zobaczymy, może zostaniesz jenerałem, — powiedziała, — nie mogę już patrzeć na jenerałowe, które dawniej były pokojówkami.
Wspinał się więc na szczyt sławy. Podniecała go żona, a także pragnienie, by imię jego drukowano i opiewano wierszem przy akompanjamencie gitary. W wieku lat trzydziestu bez wielkich przeszkód został jenerałem brygady. Dzięki chłopskiej przebiegłości przechodził w porę z partji do partji podczas wojen domowych, które wybuchły przy końcu rewolucji. Potrafił zawsze odgadnąć, kto zwycięży, a kogo pochłonie klęska i zapomnienie.
Pierwszym jego szefem i mistrzem był Vancho Villa. Pod jego rozkazami przebył znaczną część wojny. Ale patrząc na jego walkę z Carranzą, przeczuł, że ten obszarnik, ten ranchero o postawie uroczystej i mieszczańskiej, zwany „starym brodaczem“ odpowiedniejszy jest na prezydenta od byłego bandyty i poszedł za nim.
Poraz drugi Guadalupa uznała, że małżonek jej zdolny jest powziąć trafną decyzję.
Za prezydentury Carranzy partyzant jego poznał całą słodycz władzy. Ze stolicy Meksyku nadchodziły wielkie koperty z pieczęcią rządową i napisem: „Do obywatela jenerała Doroteo Martineza, dowódzcy rezerw...
Władza nominalna jego obejmowała terytorjum większe, niż kilka państw europejskich, ale faktycznie działała tylko w prowincji, gdzie był jego sztab jeneralny i w osadach miejskich, zajętych przez wojsko.
Znaczenie tych wojsk było również raczej złudzeniem, niż rzeczywistością. Gdy się na nie patrzyło z biur ministerjalnych Meksyku, składały się z dwunastu tysięcy ludzi i prawie takiej samej liczby koni. Na gruncie operacyjnym pułki topniały i zamieniały się w drobne oddziałki. Tysiące wojowników malały do paru setek ludzi, a konie które, sądząc z rachunków opłacanych przez ministerstwo wojny, powinnyby pękać z przejedzenia, gdyż na papierze pochłaniały góry furażu, były to chude szkapy, pasące się na łąkach prywatnych i żywiące się przygodnie tem, co znalazły pod nogami.
Jenerał, wierny zacnej tradycji, spokojnie kładł do kieszeni żołd nieistniejących żołnierzy i opłatę za słomę i owies, których nigdy nie powąchały ich konie. Czyż ojczyzna nie powinna była zapłacić swym bohaterom za przeszłe i przyszłe zasługi?
Wojna w kraju nie ustawała. Napróżno rząd stolicy ogłaszał w prasie, że nie złożyli broni tylko niektórzy bandyci, bandyci, których miano wytępić lada chwila. Ale poglądy na bandytyzm rządu i jego wrogów, były w danym razie rozbieżne. Pewnem było tylko, że ci, którzy przebiegali góry i doliny, wysadzając pociągi dynamitem, paląc wsie, rozstrzeliwując więźniów, porywając kobiety, do niedawna byli towarzyszami broni tych, co ich teraz ścigali.
Zdawało się, że ścigani i ścigający unikali ciosów stanowczych. Przeciwnicy Martineza szerzyli w stolicy pogłoski, że zależało mu bardziej od buntowników na tem, by wojna nie wygasła. Pokój dla niego, jak i dla innych dowódców działań wojennych oznaczał stratę iluzorycznych pułków i niemniej ułudnych racji furażu.
Ale waleczny Doroteo gardził tymi wymysłami nieżyczliwych. Któryż wielki człowiek nie budzi zawiści!
Stracił już swą skromność z pierwszego okresu rewolucji, gdy kręcił się dokoła caudillos’ów, jako oficer lojalny, jak pies, zawsze gotowy do niebezpiecznych wypadów. Zaczął wierzyć, że ma „misję historyczną“ do spełnienia, jak twierdzili pochlebcy. Zaczynając wojnę, umiał zaledwie położyć swój podpis w kształcie hieroglifu, a i tego nauczył się w więzieniu, gdzie spędził kilka miesięcy za pewne pchnięcia sztyletem, zadane konkurentowi tej, która została jego żoną. Podczas wojny zaznajomił się z frazeologją odezw i artykułów rewolucyjnych, doszedł nawet do perfekcji w ich odczytywaniu, o ile druk nie był zbyt drobny.
Teraz miał za sekretarza młodego dziennikarza ze stolicy, młodego poetę, który redagował dekrety wodza, zwrócone do mieszkańców jego okręgu.
Martinez w chwilach wolnych od działań wojennych czuł potrzebę przekuć w prawa wszystkie idee proste, a tak nowe dla niego, które kipiały mu w mózgu.
— Sandoral, ułożymy z pół tuzina dekretów, — mówił do sekretarza po obiedzie, jakby to pomagało trawieniu.
I za jednym zamachem klecił ustawy o czystości ulic, o wolnej miłości, o godzinie rozpoczynania seansów w kinach, o nowym podziale własności ziemskiej. Każdy dekret kończył się groźbą kary śmierci dla opornych. Ludzie zbyt otrzaskani z niebezpieczeństwem i śmiercią, mało sobie z tego robili. Dekretów było dużo, ale analfabetów było jeszcze więcej!
Dekrety te, rzadko wykonywane, przydawały się bardzo jenerałowi, gdy chciał kogoś usunąć. Zawsze się okazywało, że jednostka niepożądana przekroczyła jedną z tych ustaw tak różnorodnych i drobiazgowych. Wtedy rada wojenna, zgromadzona w foyer teatru, bez długiej procedury posyłała oskarżonego na cmentarz, gdzie odbywały się egzekucje. W ten sposób unikało się kłopotu przewożenia trupów.
Okrucieństwa te w niczem nie nadwyrężały popularności Martineza. Któryż jenerał postępował inaczej! Wśród ludności pół-indyjskiej żył jeszcze duch jej przodków, którzy tem goręcej czcili bóstwa, im bardziej były krwiożercze i im więcej ofiar ginęło z wyszarpanem sercem na ich ołtarzach!
Prócz tego, Martineza otaczał nimb sławy narodowej. Sekretarz rzadko nazywał go po imieniu. Był „bohaterem z pod Cerro Pardo“, miejsca, gdzie pobił „bojowników Tyranji“. Innych jenerałów czczono jak pół-bogów za utratę nogi lub ręki. Martinez zaś stracił przy Cerro Pardo ucho i na ceremonjach urzędowych z dumą ukazywał skroń skaleczoną.
Niektóre komunikaty, posłane przez Sandorala rządowi meksykańskiemu, zostały zwrócone z adnotacją, wymagającą jaśniejszego stylu, gdyż treść była niezrozumiała. Bohater wpadał w oburzenie.
I po to robiliśmy rewolucję? W ministerstwie wojny są sami zacofańcy, reakcjoniści, niezdolni pojąć, co to symbolizm.
Jak wszyscy ludzie prości, którzy otrzymali wykształcenie niedostateczne i spóźnione, Martinez entuzjazmował się stylem zawiłym i nowotworami językowemi, wymagającemi długich wyjaśnień.
Najciekawszą książką epoki miała zostać „Historja jenerała Doroteo Martineza“, obszerne dzieło, które pisał jego sekretarz. Autor i jenerał najwięcej cenili w tej pracy rozdział osiemdziesiąty drugi pod tytułem „Jak jenerał, chociaż z zasady antymilitarysta i t. d. był zmuszony rozstrzelać dwustu towarzyszy broni, zbuntowanych przeciw rządowi“.
Pozatem w życiu prywatnem był to człowiek dobry, mówiący głosem niepewnym, jąkający się, jak dziecko. Jeżeli rozmówca wpatrywał się w niego, odwracał nieśmiało oczy. Aż do Europy docierały gadki o jego dobroduszności. Ponieważ w kraju rodzinnym sprawował godność prokonsula, pierwszem z jego zarządzeń było skonfiskowanie majątku, w którym pracował w skromnej roli ekonoma.
Właściciel, rezydujący w Paryżu, otrzymał od niego list grzeczny i pełen szacunku: „Proszę przyjechać, zobaczę pana z prawdziwą przyjemnością. Wywdzięczę się panu za dobroć w stosunku do byłego sługi“.
Ale właściciel, z pochodzenia Meksykanin, znający dobrze swój świat, ani przez chwilę nie myślał o powrocie do kraju, gdzie ekonomowie zamieniają się w jenerałów. Czuł się lepiej koło Pól Elizejskich, chociaż musiał się uciekać do pożyczek i podejrzanych spekulacji, aby zastąpić nimi rentę, już nie nadchodzącą z tamtej strony oceanu. Wolał raczej patrzeć się na głodno na Łuk Tryumfalny, niż na uśmiech miodowy i okrutnie słodkie oczy bohatera z pod Cerro Pardo.
Kupcy z miasta, cudzoziemcy, w których spekulacjach Martinez uczestniczył i którzy bez tego uczestnictwa nie odważali się przedsięwziąć żadnej rzeczy, darowali mu „szablę artystyczną“ i uniform jeneralski.
Mundur ten, na poły japoński leżał na krześle, a bohater spozierał na niego w zamyśleniu. Czapka z olśniewającymi galonami i olbrzymi orzeł złoty, hafty na rękawach i epoletach zdawały się ranić oczy.
— Jestem zwykłym obywatelem, — rzekł do swego sekretarza, — nie zapomnij pan, Sandoral, powtórzyć to w książce. Jestem zwykłym obywatelem i właśnie takie uniformy zgubiły wielu moich towarzyszy, którzy zostali rozstrzelani, jako zdrajcy stanu.
I ponieważ wolał być zwykłym obywatelem, nosił dalej swe ubrania cywilne, ubranie, o którem marzył zapewne w czasach ubóstwa, jako o rzeczy chimerycznej i wspaniałej: z sukna błękitnego, jak niebo lub zielonego, jak szmaragd, krawat i chustki, koloru wszystkich barw tęczy. Tylko po blaszce emaljowanej z orzełkiem, przymocowanej do klapy surduta, można było poznać jenerała.
Ale pewnego dnia w salonach byłego pałacu biskupiego, zamienionego na siedzibę korpusu armji, Martinez ukazał się w olśniewającym mundurze.
— Jesteśmy słabi, Sandoralu, — rzekł z melancholją, — ubrałem się w to, żeby zrobić przyjemność jenerałowej. Stary sklepikarz hiszpański, inicjator daru, wpadł w entuzjazm na jego widok:
— Jesteś piękniejszy od słońca. Podobny jesteś do Hindenburga! Powinieneś codzień się tak ubierać, drogi Doroteo!
I głaskał pieszczotliwie dłonią jego brzuch. Był to jedyny człowiek, któremu wolno było go tykać, a był to przywilej i pamiątka z okresu, gdy przyszły jenerał — wonczas prosty robotnik — uczęszczał do sklepu gdzie brał żywność i trunki na kredyt. Prócz tego, osobistość ta szanowna i zasobna figurowała, jako jedyny dostawca dla armji.
Ażeby sprawić przyjemność jemu i swej Guadalupie, jenerał poświęcił się nakoniec i nosił swój uniform galowy zawsze, ilekroć był w mieście. Kiedy udawał się na miejsce działań wojennych, wkładał olbrzymie sombrero meksykańskie, wielkie prawie, jak parasol.
Sława jego i potęga nie napotykały żadnych przeszkód w tym zakątku, poddanym jego władzy. Młodzi urzędnicy ministerstwa w stolicy zbierali się, aby naśmiać się wspólnie, głośno odczytując komunikaty bohatera z pod Cerro Pardo.
Wielkie dzienniki komentowały wzniosłe labirynty jego stylu z ironją pomieszaną z obawą. Ale prezydent i ministrowie podtrzymywali powagę wielkiego człowieka:
— Martinez? Trochę próżny i głupi, ale człowiek lojalny, wierny żołnierz — a prócz tego — bohater!
W historji kraju zdrada jenerałów, buntowanie się przeciw rządowi na czele wojsk tego samego rządu były rzeczą tak powszednią, że Doroteo stawał się osobistością wyjątkową.
Rząd musiał tolerować wszystkie jego postępki. Stanowisko jego było mocne, nie potrzebował obawiać się ani Boga, ani ludzi.
Czuł strach tylko przed jedną osobą: przed żoną!

II

Kiedy ekonom Doroteo przestał pracować i przyłączył się do rewolucji, Guadalupa poszła za nim bez chwili wahania.
Meksykanin wszędzie zabiera ze sobą żonę, nawet na wojnę. Zarówno obrońcy rządu, jak rewolucjoniści mieli przy sobie żony, zwane „soldaderas“; zastępowały one intendenturę, każda z nich żywiła swego „człowieka“.
Szły zwykle w awangardzie, otoczone rojami dzieciaków, niosąc pakę z ubraniem rodziny na głowie. Rabowały wszystko, pustoszyły pola, jak chmara szarańczy, a kiedy żołnierze zatrzymywali się na odpoczynek, znajdywali ogień zapalony i gotowy posiłek. Pierwszy kontakt armji nieprzyjacielskich odbywał się przez awangardy „soldaderas“. Zapominając o antagonizmach, sprzedawały sobie nadmiar produktów. Obrońca rządu nieraz przez swą połowicę dostarczał produktów żywności buntownikowi. Czasem rzecz odbywała się odwrotnie.
W ten sposób żyła Guadalupa. Odbyła nieskończoną ilość marszów pieszych lub z mężem na jednym koniu. Ale ponieważ Doroteo szybko awansował, wyniosła się ona ponad zgraję suchotniczych „soldaderas“ o cerze żółtawej, tłustych włosach i płomiennych oczach.
Stała się „kapitanową Martinez“, a wkrótce „komendantką“ i teraz jeździła truchtem obok kawalerzystów, dźwigając na głowie materacyk i inne manatki, składające podróżną garderobę małżonków. Doroteo, oddany małżonek, zabił oficera z partji rządu, aby podarować małżonce konia.
Kiedy został pułkownikiem, jego hojność małżeńska jeszcze bardziej wzrosła.
— Gdybym mógł ukraść auto dla „starej“!
„Stara“ była to Guadalupa, mająca wówczas lat dwadzieścia sześć. Nie trudno było posiąść samochód. Było ich dosyć w sąsiednim kraju, w Stanach Zjednoczonych, granica zaś była wolna. Miał samochód każdy z rewolucjonistów o jakiej takiej randze. Miarą znaczenia dowódcy były parki samochodowe, toczące się za nim.
Pułkownikowa odbyła wojnę w samochodzie amerykańskim. Martinez nabył go kosztem dwóch słów i jednego gestu — gestu oparcia rewolweru o pierś właściciela.
Szofer był bosonogim metysem w olbrzymim kapeluszu, z fuzją między rękami, opartemi na kierownicy. Wewnątrz znajdywała się Guadalupa z całem gospodarstwem: zwojem materaców, dwoma workami brudnej bielizny, małą służącą metyską, która siedziała u jej nóg, trzema kotami, psem na ławeczce obok pani i papugą, przechadzającą się po zwiniętej budzie, która obejmowała z tyłu ten wóz tryumfalny.
Rewolucjoniści maszerowali, przystosowując się do konieczności topograficznych; czasami linją wydłużającą się na kilometry całe; czasami zwartą masą przez równiny, wiodąc dokoła siebie drugą armję kobiet i dzieciarni. Podobnie w wiekach ubiegłych posuwały się wielkie hordy najeźdźców. Były to jakby starożytne ludy w pochodzie, wlokące za sobą sprzęty i żywe istoty.
Czasami było ich po dwadzieścia tysięcy, wszyscy konno, bez lekarstw, bez żywności. Oddawali swe jutro na los przypadkowi. Każdy zalecał towarzyszowi to samo: — Jeżeli otrzymam ranę w pierś lub w brzuch, palnij mi w łeb, wolę to, niż zostać żywy na drodze.
Jedyny oddział pieszy był sformowany z yaqui, górali indyjskich, którzy nie nauczyli się konnej jazdy od hiszpańskich zdobywców i dotąd jeszcze czuli wstręt do koni. Yaqui byli wrogami wszystkich rządów od epoki Porfinisa Draz, który świętokradzko przerznął ich ziemie telegrafem i kolejami. Dawali się z łatwością pociągnąć przez rewolucjonistów w nadziei, że ci uwolnią ich od tych haniebnych nowatorstw. W bitwach oni tylko walczyli od frontu.
Konny tłum, ruszając w pochód co rano widział yaqui, spokojnie siedzących w swym obozie, jak gdyby zatrzymali się tu na dłuższy pobyt. A kiedy na schyłku dnia, po całodziennej jeździe zatrzymywali się na odpoczynek, znajdowali ich już na miejscu z góry oznaczonem, jak gdyby przenieśli się tam na skrzydłach. I nie znać było na nich zmęczenia. Przykucnąwszy, słuchali z nabożeństwem bicia w bębenki, zawieszone na ręku ich wodzów i służące zarówno do obchodów religijnych, jak i do wydawania rozkazów.
W pamięci Martineza obrazy wojny kojarzyły się z jego małżonką. Z początku żona jego bała się, denerwowało ją gwizdanie kul. Pewnego dnia musiała się rzucić w zgiełk bitwy, aby podnieść swego rannego męża i odtąd wtrącanie się do bitew wydało się jej rzeczą całkiem naturalną.
„Soldaderas“ mówiły o niej, jako o chlubie ich płci i stawiały ją na równi z najznakomitszymi wodzami rewolucji. Cała armja powtarzała tę samą zwrotkę o małżonkach Martinez: „On, dobry żołnierz, waleczny, jak wielu. Ale ona jeszcze więcej warta! Co za kobieta!“
Podziwiano również jej wierność małżeńską. Jednego z wielkich wodzów kilku uderzeniami szpicruty przywołała do porządku, gdy pozwolił sobie za wiele względem amazonki. Osobnik ten, osmagany, poczuł skruchę i pod wpływem uwielbienia stał się protektorem Martineza i jego żony.
Kiedy Martinez został jenerałem, zawistni przypisali jego powodzenie wpływom żony. „Nie jest ani mniej, ani więcej waleczny od innych, — mówili, — ale zwierzchnicy dzięki żonie zwracają uwagę na jego czyny. Gdyby to samo zrobili inni, niktby o tem nie wiedział“.
Po skończeniu wojny, kiedy Martinez został obrońcą świeżo ukonstytuowanego rządu, Guadalupa zaniechała dalszych czynów orężnych. Śmiesznem byłoby, gdyby żona naczelnego wodza wyruszała w pościg za buntownikami, — wielu przed kilku miesiącami należało do grona jej najlepszych przyjaciół.
Wyrzekła się gwałtownych obyczajów, brudnego samochodu, i nawet klątw i wymysłów, których nauczyła się podczas tych lat życia męskiego. Stała się odtąd „panią jenerałową“ i chciała rywalizować z Martinezem co do wspaniałości i przepychu.
Mieszkańcy miasta byli oślepieni blaskiem klejnotów, które w pewne dni pokrywały ją całkowicie od gardła do brzucha. Doroteo napracował się dobrze, jak zresztą wszyscy ojcowie rodzin, zamieszani do rewolucji. Nie miał dzieci, jak inni, ale miał Guadalupę, podczas wypraw, ilekroć ujrzał rzecz kosztowną i rzadką, wyciągał z olster rewolwer, mówiąc: „To dla mojej starej! I to też!“
Na codzień Guadalupa unikała ostentacji i poprzestawała na pół tuzinie pierścionków brylantowych, dwóch zegarkach, bransoletkach platynowych na każdej ręce.
Tak ukazywała się popołudniu na widok publiczny w jednym z ośmiu samochodów, które zostały bohaterowi na pamiątkę kampanji. Ulubionem miejscem jej przejażdżki była główna ulica miasta, obrzeżona staremi drzewami, na których nieraz kołysali się wisielcy. Byli to metysi, niepoprawni złodzieje, którzy ściągali kury, jarzyny i inne rzeczy równie kosztowne wbrew dekretom jenerała. I Martinez, nieubłagany wróg kradzieży, skazywał ich bez litości na karę śmierci, zadekretowaną przez dyktaturę rewolucyjną.
Guadalupa była otoczona prawie dworem. Damy starego ustroju, arystokracja krajowa składały jej wizyty i schlebiały jej, aby obronić w ten sposób spokój i mienie. Podwładni jej męża woleli zawsze prośby swe przedkładać jenerałowej, jakby bardziej ufając w jej autorytet. Tykała ich z dobrocią pełną wyższości. Stawała się wtedy nanowo towarzyszką broni, która nieraz w obozie gotowała jedzenie dla męża i zarazem dla jego sztabu.
Z tęsknotą wspominała lata wojny, ale teraźniejszość lepiej jej smakowała. O, niechby z woli nieba bunty nie kończyły się nigdy, a mąż jej był zawsze naczelnym wodzem.
Martinez w głębi duszy mniej od niej był zadowolony. Despotyzm połowicy zaczynał mu ciężyć. I po co miał zostawać bohaterem narodowym, jeżeli pomimo to nie można było zaspokoić swych pragnień!
Pod naporem tych myśli przyglądał się nieraz swej żonie długo, z uwagą. Znajdował, że jeszcze teraz, w wieku lat trzydziestu kilku, jest piękna, jak w chwili ich ślubu. Była wytworem kilkakrotnych krzyżowań Hiszpanów z Indjanami, prócz tego miała w sobie zapewne trochę krwi afrykańskiej. Duże, wilgotne, trochę skośne oczy, uzębienie silne i lśniące między grubemi wargami ciemno różowemi. Skóra blada, wspaniała, obfity włos czarny, zwijający się w kędziory.
Taką widział ją Doroteo od lat dziesięciu.
Ale pewnego dnia uświadomił sobie, że harmonja czynników tworzących jej urodę zaczyna się psuć, jakby trzy gatunki krwi, zmieszane, zbite w jedno zmęczyły się nagle tem połączeniem i każdy z nich oddzielał się w osobny osad na skórze. Na białej cerze ukazały się, jakieś czarne punkciki wielkości ziaren prochu. Na jednym policzku i na innych mniej widocznych częściach ciała zaznaczały się lub znikały w pewne dni plamy fjoletowe. Była to przedwczesna przejrzałość kreolki, łączącej w sobie kilka ras. Proszę dodać do tego mowę brutalną i gwałtowną i chęć trzymania męża w strachu oraz traktowanie go z pogardą wobec ludzi! Martinez ujrzał to nagle, a ujrzał dlatego, że spotkał wzór do porównań w innej kobiecie.

III

Kiedy Guadalupa chciała ośmieszyć jenerała w towarzystwie, wyrażała się w taki sposób:
— Ten oto stary kiep lata, jak zwarjowany za Gringitą.[1]
Kierowała na niego palec wskazujący i dodawała groźnie:
— Niech-no ja cię przyłapię! Będziesz się miał spyszna!
Ale wnet, uważając, że przeholowała w żarcie, mówiła z powagą:
— Gringita jest młodą osobą godną szacunku. Zarabia na życie i utrzymuje swych braci. A potem — co za wykształcenie! Słuchając jej, wpadam w osłupienie. Wydaje się niemożliwem, że kobieta może nauczyć się tego wszystkiego. Napróżno tracisz czas, mój stary. Ona nic sobie z ciebie nie robi.
Była to córka nauczyciela, który umarł przed rokiem. Studjowała w Stanach Zjednoczonych, ale śmierć ojca zmusiła ją do powrotu i przerwania studjów. Chciała zastąpić matkę młodszym braciom, którzy od śmierci ojca byli zupełnie sami w domu. Sześć lat pobytu w Nowym Jorku przekształciło kompletnie młodą Meksykankę. Przywykła do innych obyczajów, a nawet jej wygląd fizyczny uległ zupełnej zmianie.
Dygnitarze Meksyku protegowali ją, oczarowani przez jej maniery pełne dystynkcji i łatwość, z jaką mówiła o naukach, znanych im zaledwie ze słyszenia. Umieścili ją na stanowisku nauczycielki w głównych szkołach i obiecywali jej pomóc we wszystkich projektowanych przez nią inowacjach.
I Martinez figurował w liczbie protektorów nauczycielki.
— Jestem człowiekiem postępowym, wiecie, panowie? — oznajmiał, gdy była mowa o niej. — Dlatego interesują mnie projekty tej małej, która uczyła się u gringów. Biedny jej ojciec miał doskonały pomysł, posyłając ją do New Yorku. Szanuję ją bardzo, zwłaszcza za powagę jej charakteru. Co do jej piękności, o której paplają złośliwi, cóż tam...
I jenerał urywał z gestem powątpiewania, pogardy prawie. Miał słuszność: Dora nie była cudem piękności. Nauczycielka miała tylko urok młodości ruchliwej i zdrowej, zachowanej dzięki sportom i hygjenie.
Ale Doroteo nie odważał się wyznać, że przekładał ją nad wszystkie piękności kraju tylko dlatego, że była taka inna. Miała włosy popielate i zielone oczy, jako pamiątkę po matce — cudzoziemce, która wyszła zamąż w Meksyku za nauczyciela.
Dora nosiła suknie skromne, proste i szykowne, takie jenerał nieraz podziwiał w żurnalach mód. Grała na fortepjanie, śpiewała po angielsku, miała wdzięk i wygląd młodej sportsmanki.
Generałowa skrzyła się od klejnotów i chodziła w swych jedwabiach i haftach, jak figura świętej, patronki miasta. Nosiła grzebienie wysokie, jak wieże, na włosach mocno zwiniętych, unikała siadania w fotelach i krzesłach z poręczami, gdyż mogłyby się w nich nie zmieścić jej kształty obfite.
Kiedy młoda nauczycielka stawała w świetle, na białej jej skórze rysował się jasny, lekki puszek, jak na dojrzałym owocu. Dawniej była taką i Guadalupa, ale teraz wąsik coraz bardziej niedyskretny ocieniał jej wargę.
Bohater często odwiedzał szkołę Dory. Wygłaszał do dzieci mowy, w których powtarzał, że rewolucja miała na celu przedewszystkiem rozwój oświaty. Wchodził też do salonu za każdym razem, gdy dowiadywał się, że nauczycielka przyszła z wizytą do donny Guadalupy. Wobec osób obecnych w salonie, wykrztuszał pytania o postępie u gringów i otwierał szeroko ze zdumienia oczy, gdy młoda dziewczyna mówiła mu o wielkości swego drogiego Columbia University, gdzie spędziła najlepsze swe lata.
— Pani będzie kierowniczką takiegoż uniwersytetu u nas. Obiecuję to pani. Rząd da na to miljony. A jeżeli nie da, jestem zdolny je... Bo czegóż nie zrobiłbym dla oświaty? Czego nie zrobiłbym dla...
Chciał dodać „dla pani“, ale zatrzymywał się, spozierając na wspaniałą jenerałową. Budziła się w nim nieprzeparta potrzeba porównań. Uwielbiał skrycie swoistą piękność tej młodej dziewczyny, podobnej do chłopca przebranego za kobietę i czuł na podniebieniu ostry, kwaśny aromat niedojrzałego owocu.
Musiał powstrzymać się od tańczenia z nauczycielką na balach oficerskich.
— Biedny stary, — mówiła Guadalupa, — czyż nie widzisz, że nudzisz tę małą! A potem — ludzie z ciebie kpią!
Kpić z bohatera z pod Cerro Pardo! Niech-no spróbują zrobić to otwarcie, a przespacerują się po foyer teatru, gdzie zasiadał sąd wojenny, ilekroć wymagało tego dobro ojczyzny.
Pewnego dnia jenerał z oczami, podkrążanemi od bezsenności, wręczył swemu sekretarzowi papier.
— Sandoral, powiedz mi pan swe zdanie. Kiedy byłem wyrostkiem i nie umiałem jeszcze czytać, układałem dużo takich wierszy przy dźwiękach gitary. Popraw je pan, bo ja nie znam się na ortografji. Co pan na to?
Był to wiersz miłosny do kobiety, której imię nie było wymienione, ale sekretarz odgadł je z pierwszej strofki.
— Proszę go wydrukować jutro w moim dzienniku urzędowym na najlepszem miejscu. Podpis: Rycerz o gorącem wejrzeniu. Znalazłem takie określenie w jednej powieści i tak mi się spodobało, że je sobie przywłaszczyłem.
Sandoral chciał wyjść z wierszami, ale jenerał dał mu drugi rozkaz:
— Jutro proszę napisać na maszynie bilet anonimowy do wiadomej osoby i powiedzieć w nim, że Rycerz o gorącem wejrzeniu a jenerał Martinez — to jedno.
Widząc pogodną obojętność nauczycielki, uznał, że ta niedyskrecja nie wystarcza i po kilku dniach odwiedził Dorę w szkole i wyjawił jej gwałtowne pragnienia, nadzieje.
— O, jenerale, jak mógł pan zauważyć biedną młodą dziewczynę!
Zdawało się, że zemdleje ze zdumienia, jakgdyby nigdy nie podejrzewała tej namiętności i dziwiła się z całą naiwnością, do której zdolna jest w udawaniu natura kobieca. Naprawdę zaś już od miesięcy zdawała sobie sprawę z uczuć bohatera i uśmiechała się wewnętrznie z jego nieśmiałych napomknień.
Napróżno Martinez mówił jej o swej miłości. Młoda nauczycielka potrząsała odmownie głową. Poważne obowiązki nie pozwalały jej brać lekko życia. Była uboga, musiała żywić i uczyć braci.
— Ożenię się z panią, — rzekł Martinez tonem dramatycznym, jakby stał wobec największego niebezpieczeństwa. — Pani zrozumie, że myślałem o tem, zanim zaczęłem z panią mówić. Pani jest panienką, osobą wykształcona, a ja bardzo cenię ludzi uczonych...
I dodał tryumfująco:
— Nie napróżno walczyliśmy podczas rewolucji. Nie napróżno wprowadziliśmy rozwody.
Dora nie podzielała jego entuzjazmu. Przestraszyła się bardzo i zaczęła drżeć na myśl o małżeństwie.
— Co za okropność! Pan chce rozwieść się z jenerałową! Mieć za wroga Guadalupę!
Już samo przypuszczenie, że jenerałowa mogłaby ją ścigać swą zemstą, rzucało popłoch na nauczycielkę. Niepokój ten udzielił się jenerałowi. Jego Guadalupa była w rzeczy samej okropna, ale to nie przeszkadzało mu jej nienawidzić. Jak długo jeszcze ma znosić jej despotyzm?
W ciągu następnych miesięcy bohater czuł się zdemoralizowany. Dora unikała spotkania z nim, używając nieprzewidzianych wybiegów.
Ale on pożądał jej coraz bardziej. Czasami w wodzu naczelnym budził się wojownik.
Czyż nie mógł z łatwością porwać tej kobiety? Miał wśród swego otoczenia wielu ludzi zaufanych. Ale natychmiast myśl jego zwracała się ku wrogom, ku prasie stołecznej. Dora była osobą wykształconą, sprawa ta miałaby rozgłos. Zwolennik postępu i oświaty, porywający młodą nauczycielkę! Przypomniał też sobie donnę Guadalupę, powtarzającą tonem coraz to mniej przyjaznym swą żartobliwą pogróżkę i z najeżonym wąsikiem celującą w niego palcem wskazującym, jak rewolwerem: „Niech-no ja cię przyłapię, dopiero będziesz miał się spyszna!“
Z drugiej strony ludzie zaczynali szeptać, że Gringita ma narzeczonego. Był to młody człowiek z tej samej okolicy, który współzawodniczył z Sandoralem w układaniu wierszy „modernistycznych“ i wygłaszał mowy antyrządowe. Był równie ubogi, jak Gringita, ale to nie stało na przeszkodzie ich małżeństwu, które miało wkrótce dojść do skutku. I w tym czasie on, bohater narodowy, wszechwładny wielkorządca miał trwać bezczynnie przy boku dony Guadalupy! Na Boga! Czyż po to robił rewolucję?
Wypadki polityczne przesłoniły mu troski miłosne. „Stary brodacz“ został zrzucony na łeb, na szyję z prezydentury przez kilku jenerałów przyjaciół jego i Martineza. Pomimo, że pochłaniała go miłość, Martinez instynktownie przechylił się na stronę przyszłych tryumfatorów.
Kiedy zamordowali Carranzę, bohaterski Doroteo pozostał w doskonałych stosunkach ze zwycięzcami i zachował stanowisko naczelnego wodza. Ale niestety! to stanowisko stawało się powoli zbyteczne.
Rozmaite partje, zalewające kraj zbrojnymi buntownikami, zawarły zawieszenie broni na trupie Carranzy. Wszyscy w milczeniu poddali się rządowi, aby pokazać światu, że w Meksyku pokój jest możliwy choćby tylko na przeciąg jednego sezonu.
Buntownicy i rokoszanie stawili się nagle przed Martinezem i innymi jenerałami. Aż do Pancho Villa włącznie, który poddał się nowym ludziom, rządzącym w stolicy. Przyznano mu za to miljon pesos, zapłacono zalegający żołd jego ludzi i prócz tego, pozwolono mu osiedlić się w pewnej prowincji wraz z najwierniejszym jego stronnikami. Ważnem było pokazać zagranicy, że niema już ani jednego buntownika.
Martineza rozgniewało obdarowanie dawnego zwierzchnika, jakby on sam stał się ofiarą niesprawiedliwości.
— I bądź tu lojalnym, — mówił z goryczą — ulegaj tu dyscyplinie, a potem nie dostaniesz nic! I pomyśleć, że nie zbuntowałem się ani razu i byłem zawsze po stronie legalnej!
Donę Guadalupę jeszcze bardziej od męża zajmowała kwestja nowego rządu. Trzeba było szukać stanowiska pokojowego i dobrze płatnego, aż do czasu, gdy będą nowi buntownicy i nowe operacje wojenne. Bo przecież prawdziwa historja Meksyku na tem się nie urwie.
Pomyślała, że wartoby Martinezowi przejechać się do stolicy, aby nawiązać stare węzły przyjaźni. Ale zapytywała siebie, czy zdolny jest do spełnienia tego zadania. Ona jest do tego odpowiedniejsza. I właśnie jej protektor z epoki rewolucji, człowiek, przed którym się broniła szpicrutą, był jednym z członków rządu tymczasowego i aspirował do stanowiska prezydenta republiki.
Dzienniki stołeczne ogłosiły wiadomość o przybyciu jenerałowej Martinez, „dostojnej towarzyszki bohatera z pod Cerro Pardo“. A w kilka dni potem zaszedł fakt niepojęty, niesłychany, który wywołał w kraju więcej zdumienia i wzruszenia, niż większość dawniejszych buntów i rewolucji.
Pewnego rana mieszkańcy miasta, rządzonego przez Martineza, ujrzeli na promenadzie głównej ulicy kilka setek gromadzących się jeźdźców w dużych kapeluszach z karabinem na udzie. Przywódzcy krzyczeli w najwyższem oburzeniu.
— Hańba! Zgwałcono konstytucję!
Przechodnie porozbiegali się do domów. Biedna konstytucja przyzwyczajona była oddawna do tych doświadczeń i mogła się uważać za osobę najczęściej gwałconą w Meksyku. Ale ludzie, którzy wyobrażali sobie, że przez pewien czas będą żyli bez powstań wojskowych, uciekali przestraszeni, widząc, że rozpoczynały się w najlepsze nanowo.
Martinez w wysokich butach, z dwoma rewolwerami za pasem, w wielkim kapeluszu polowym, ozdobionym orzełkiem jeneralskim, słuchał raportu swego szefa sztabu jeneralnego.
— Wszystko gotowe. Nasi ludzie zgadzają się. Ten długi pokój już znudził wszystkich. Jakie hasło rzucamy?
— Hańba! Zgwałcono konstytucję! Precz z rządem, — rzekł szef poważnie.
— Już to krzyczeliśmy, jenerale. Brakuje wiwatu. Pod czyim adresem wiwatować?
Martinez podrapał się w głowę pod kapeluszem.
— Nie wiem. Poczekajmy. Trzeba pomyśleć. Zobaczę, co za osobnik zechce stanąć na czele naszego powstania. Znajdzie się tam jakiś. Musimy zbawić Ojczyznę.
Tymczasem powstańcy mogli krzyczeć tylko: — Hańba! Zgwałcono konstytucję! — Ale i powstańcy ze swej strony chcieli coś zgwałcić. I jak w każdem porządnem i szanującem się powstaniu meksykańskiem, zaczęli napadać z karabinem w ręku na sklepy cudzoziemców i wyłamywać drzwi zatarasowane, unosząc pieniądze i towary. Prócz tego, pobili i poranili kilku cudzoziemców, którzy zapomniawszy o lekcjach przeszłości, mieli zuchwałość protestować i mówić o swych konsulach, jakgdyby poprzednie rewolucje niczego ich nie nauczyły.
Żołnierze chcieli szybko załatwić się ze swą robotą. Znali dobrze program jenerała, rozpoczynającego powstanie w mieście. Pierwszym punktem jest wymarsz z miasta przed przybyciem sił lepiej zorganizowanych, które zajmują stolicę z całą artylerją.
Tak też zrobiono. Doroteo Martinez wyszedł z miasta ze swymi „wiernymi“, ale ponieważ potrzebował pociechy z powodu zgwałcenia konstytucji, porwał Dorę przemocą. Jej braciszkowie płakali, pokazując bezsilne piąstki samochodowi, w którym krzyczała i rzucała się młoda nauczycielka, nie mogąc się wydrzeć z rąk napastnika.
Reszta narodu osłupiała tak samo, jak mieszkańcy miasta. Powstanie nie było czemś nadzwyczajnem; od dziesięciu lat nie działo się nic innego. Ale że zbuntował się Martinez, który zawsze trzymał z tymi, co byli u steru?...
W pałacu rządowym prezydent tymczasowy, ministrowie i osobistości, związane z rządem spoglądały na siebie w osłupieniu, komentując czyn niezrozumiały.
— Ale co mu strzeliło do głowy, temu indywiduum? Czego szuka? Jakie ma powody?
W zdumieniu przypuszczali, że powstańcem kierują jakieś siły mistyczne i straszliwe. Niektórzy mówili o zaaresztowaniu natychmiastowem kilku osób w stolicy i oddaniu ich pod sąd wojenny.
Potężny wódz, który uchodził za protektora Martineza i jego żony oburzał się najwięcej, aby odwrócić od siebie podejrzenie o współudział.
W chwili, gdy mówił o rozstrzelaniu człowieka, który nie buntował się nigdy i uczynił to dopiero wtedy, gdy wszyscy byli powstańcy zgodzili się żyć w pokoju, zameldowano jenerałową Martinez.
Weszła dona Guadalupa. Paru młodym ludziom, miłośnikom literatury, wydawało się, że widzą uosobienie zemsty. Wydawała się bardziej wąsata, niż kiedykolwiek; oczy jej rzucały płomienie, wprost nie można było wytrzymać jej wzroku. Na jej piętrowej fryzurze drżał duży kapelusz aksamitny, który chwilowo zastąpił wielki grzebień, w którym paradowała w salonach.
— Pani aprobuje postępowanie tego durnia? — zawołał jej protektor, zanim się z nią przywitał. Czyż nie zasługuje na...
Ale jenerałowa wywarła na nim tak silne wrażenie, że się zatrzymał. Nigdy nie widział jej tak interesującą, nawet wtedy, gdy broniła się przed jego zalotami batem.
— Przychodzę zapytać rząd, — rzekła amazonka uroczyście, — czy nie odda mi dowództwa bataljonu. Podejmuję się pobić to bezwstydne indywiduum.
I dodała, że przyprowadzi go tu, na to miejsce, na swojej podwiązce.
Prezydent, ministrowie i inne osobistości zaczęli spoglądać na jenerałową z uśmiechem pełnym zainteresowania a tymczasem kolega ich odpowiedział:
— Spokoju, dona Guadalupo! Mówmy poważnie. Nie daje się bataljonu kobiecie.
— W takim razie proszę mi pozwolić iść z oddziałami, które będą go ścigały! Wiedzą panowie, że już wojowałam. Chcę się zaciągnąć, jako prosty żołnierz.
Protektor spróbował zmienić temat rozmowy, żeby nie powtarzać odmowy:
— Ależ dlaczego zbuntował się ten człowiek? Co złego zrobił mu rząd?
Jenerałowa nie odpowiedziała nic przez chwilę. Łzy wściekłości zaświeciły w jej oczach. Co tu ma rząd do rzeczy? Ścisnęła pięści.
— Ach, on was wszystkich uznaje! Mówiłam z ludźmi, którzy wracają stamtąd i wiem, co mówię! Nie, ten łotr nie powstał przeciw rządowi. Ruszył w pole, bo zbuntował się przeciw mnie... Przeciw mnie, która jestem jego prawowitą żoną.


BARRY PAIN
OKNO

Henryk Shapman Barker spieszył się. Przełknął śniadanie, nawymyślał żonie, wyrzucił za drzwi ogrodnika i zdążył jeszcze na pociąg 10 m. 30. Wykonawszy to wszystko z powodzeniem i zająwszy cały przedział pierwszej klasy, w którym nie było ani jednej żywej ludzkiej istoty, gotów był wpaść w dobry humor. Rozłożył gazetę poranną, wściekłem okiem rzucił na wiadomości zagraniczne i zaczął czytać artykuł wstępny. Wykrzykiwał przy tem: „Łobuzy, kajdaniarze!“. Miał zwyczaj zawsze głośno reagować w ten sposób na artykuły wstępne. Nie było to zbyt wytworne, ale Henryk Shapman Barker nie dbał o wytworność. Pociąg zatrzymał się w Chiddleford.
Jedyny tragarz małej stacyjki otworzył drzwi przedziału, — to była pierwsza klęska. Za nim zaś wkroczył August Sturt, gentleman nader majestatyczny — i to była druga klęska. Ale obie klęski były niczem w porównaniu z tem, co nastąpiło.
August Sturt spojrzał podejrzliwie na Henryka Shapmana Barkera, zagwizdał demonstracyjnie, podszedł do okna wagonu i opuścił je na dół. Nie przesadzam wcale nie przekręcam faktów — poprostu opuścił okno na dół.
— Nie ruszaj pan okna — rozkazał Barker.
— Trzymaj pan język za zębami, — odwarknął pogardliwie Sturt i usiadł naprzeciw Barkera. Wyciągnął nogi tak daleko, że zredukował niemal do zera sferę działania nóg Barkerowych, wyjął z kieszeni notes i zaczął go przeglądać, gwiżdżąc arję Gounod’a.
— Pan nie zna przepisów kolejowych, dotyczących okien w wagonach, dziko wrzasnął Barker, — nie żądam i nie spodziewam się od pana grzeczności, ale trzeba szanować przepisy!
— Idź pan do djabła, — rzekł z flegmą Sturt, poczem zajął się znów studjowaniem notatnika i gwizdaniem.
— Pierwsza osoba, która wchodzi do przedziału, ma prawo do okna, ja jestem pierwszy i chcę żeby było podniesione! — gorączkował się Barker.
Sturt schował notatnik do kieszeni z wyrazem nudy i rezygnacji.
— Ponieważ nie przestaje pan ględzić, powiem panu, jak się rzecz ma z temi przepisami. Uchroni to pana na przyszłość od występowania w roli śmiesznej i błazeńskiej. Otóż — jeżeli zajmuje pan siedzenie narożne w kierunku lokomotywy, decyduje pan o oknie, umieszczonem obok swego siedzenia, a tego okna ja nie ruszałem. Może je pan sobie podnieść albo opuścić. Może je pan wpakować nawet do kieszeni, albo zjeść na zimno. Jest to sprawa między panem a towarzystwem kolejowem i nie obchodzi mnie nawet tyle, co śnieg zeszłoroczny. Ale do tego okna tu, po drugiej stronie, ma pan akurat tyle praw, co mieszkaniec księżyca. Spuściłem okno i zostanie spuszczone, choćby pan pękł i dostał żółtaczki.
— A! — wykrzyknął Barker, — widzę, że z panem grzeczność to jak groch o ścianę. Nie będę się pana pytał, rozumie pan!
Wstał, podszedł do okna po drugiej stronie, podniósł je i wrócił na swoje miejsce.
— Załatwione — rzekł, — udław się pan teraz.
Teraz znów Sturt ze złością wstał, podszedł do okna, opuścił je i wrócił na swoje miejsce.
— Proszę przyjąć do wiadomości, — rzekł uroczyście, — że skoro pan podniesie raz jeszcze to okno, zrobię niezwłocznie tą oto nogą dziurę w niem, a za jednym zamachem we łbie pańskim. Dalej-że! Podnoś pan!
— Bardzo dobrze. Bardzo dobrze! Jest to groźba gwałtu i przemocy i ciekaw jestem, co powie na to konduktor. Na tej kolei krótko się załatwiają z chuliganami. Będzie pan wyrzucony! Rozumie pan? Precz! — ryczał Henryk Shapman Barker, blizki apopleksji.
— O, niechże pan się nie drze, jak niemowlę w pieluchach! — zauważył Sturt i wyjął ostentacyjnie swój notatnik. Pociąg zbliżał się do stacji.
Barker spuścił okno po swojej stronie i wychylił się, wołając: „Konduktor!“ Nikt nie zwrócił na to uwagi. „Gdzie jest ten przeklęty konduktor, u djabła!“ Jakaś staruszka zauważyła, że wstyd się tak wyrażać, ale Barker darł się dalej, a Sturt znowu zaczął gwizdać.
Konduktor nadbiegł pośpiesznie w chwili, gdy pociąg już ruszał.
— Wiem, o co chodzi, — rzekł zdyszany — i słusznie pan się skarży. — To przeklęte okno! Już od trzech dni niema w niem szyby. Wyleciała. Meldowałem władzy...
Konduktor wyskoczył, pociąg ruszył, a Sturt i Barker siedzieli ogłupiali, patrząc na siebie. Potem w tym samym czasie, temi samemi słowami wygłosili obaj tę samą myśl:
— A teraz widzi pan, co z pana za dureń!




HUMOR AMERYKAŃSKI


— Czy mąż pani znalazł wreszcie zajęcie, pani Smith?
— Stałej posady nie ma. Ale dostał robotę sezonową. Będzie sprzedawał zakopcone szkiełka podczas zaćmień słonecznych.


— Kto to jest prorok, tatusiu?
— Prorok, synu był to człowiek, który przepowiadał przyszłość i nie brał za to pieniędzy.


— Hotel, który teraz burzą na Broadwayu — opowiadał mi pewien staruszek — pamiętam z lat dawnych. Wisiały w nim wówczas dwa plakaty:
Nie wolno palić opjum w windzie!
i
Szanowni goście obowiązani są grzebać na własny koszt nieboszczyków, do których śmierci się przyczynili.


Nie umiemy już pisać listów od czasu, kiedy wynaleziono maszynę do pisania.
Nie umiemy prowadzić rozmowy od czasu kiedy istnieje telefon.
Kino oduczyło nas od czytania książek.
Przez pewien czas umieliśmy jeszcze słuchać... Ale wynaleziono radjo. Dziś człowiek nie może się porozumieć z samym sobą, bo nie słyszy nawet tego, co myśli... („Lite“)





  1. W Meksyku — gringo, gringita są to nazwy obywateli Stanów Zjednoczonych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Barry Pain, Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.