Córa nocy (London, 1930)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Córa nocy
Pochodzenie Córa nocy
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1930
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Mariusz Taylor
Tytuł orygin. The Night-born
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CÓRA NOCY


Było to w starym klubie Alta Inyo podczas upalnej nocy, zbyt upalnej nawet dla San Francisco, Przez wpół uchylone drzwi dolatywała daleka i przygłuszona wrzawa ulic wielkiego miasta. Prowadziliśmy rozmowę na temat sprawy Grafta i ostatnich wypadków, które zaszły w mieście. Poruszyliśmy też mimowoli drażliwe sprawy zgnilizny moralnej i nikczemności i nienawiści i całej szpetoty ludzkiego charakteru.
Ktoś wreszcie wymienił nazwisko O’Briena. Łączyło się z niem aktualne wspomnienie tragicznego wypadku. 0’Brien, młody zapaśnik, rokujący jaknajlepsze nadzieje, ubiegłej właśnie nocy postradał życie w zapasach.
Przygnębiające wrażenie poprzedniej naszej rozmowy pierzchło niezwłocznie. O’Brien był młodzieńcem o nieskazitelnych obyczajach, wierzącym w ideały. Nie oddawał się hulankom, mowa jego wolna była od przekleństw, nie używał tytoniu, a ciało jego miało piękne kształty młodego boga. Wzruszającem było, że nawet idąc na zapasy zabierał książkę do nabożeństwa. Znaleziono ją potem w kieszeni jego marynarki, pozostałej w rozbieralni.
Była to Młodość, czysta i zdrowa, nieskażona dotknięciem złego, stanowiąca przedmiot podziwu dla ludzi, którzy swoją utracili już dawno i teraz, siedząc w klubie, prowadzili o niej rozmowę.
Tak namiętnie rozstrząsaliśmy ten temat, aż wreszcie przyszła Bajka i zawiodła nas daleko poza mury ludnego miasta. Znikło, rozpłynęło się wraz z gwarem jego hałaśliwych rozkrzyczanych ulic.
Rozpoczął Bardwell, cytując Thoreau. Ale stary Trefethan, łysy i pomarszczony Trefethan podjął cytatę i w ciągu całej godziny następnej czarował nas swem opowiadaniem, stając się wcieleniem żywej Bajki. Z początku sądziliśmy, że Trefethan wypił zbyt wiele whisky po obiedzie. Wprędce jednak wszystko to uległo zapomnieniu.
— Było to w roku 1898, — zaczął. — Miałem wtedy trzydzieści pięć lat. Tak, tak, wiem, że myślicie o tem ile liczę dzisiaj. Macie rację. Dziś więc mam czterdzieści siedem. Jeszcze dziesięć lat i lekarze mówią, że... Ale wreszcie do djabła ze wszystkimi lekarzami.
Przytknął do ust, wysoką, wązką szklankę i sączył wolno napój. Pragnął zapewne stłumić swe rozgoryczenie.
— Ale ostatecznie miałem przecież chyba kiedyś młodość. Dwanaście lat temu byłem jeszcze młodym. Nie miałem wówczas łysiny, a w pasie byłem cienki jak szybkobiegacz. Najdłuższy dzień nie wydawał mi się zbyt męczącym. Byłem zdrów jak koń w roku 1898. Pamiętasz, Milner? Znaliśmy się już wtedy. Czy nie byłem wcieleniem zdrowie?
Milner kiwnął głową i przytaknął. Znali się oddawna. Obydwaj byli inżynierami-górnikami. Razem szukali bogactwa w Klondyke.
— Masz rację, stary, — rzekł. Istotnie byłeś takim. Nigdy nie zapomnę jakiego dałeś łupnia łazikom z M. i M. tej nocy kiedy mały dziennikarz rozpoczął swój objazd. Slavin znajdował się wówczas w kraju. Pamiętam jak przedsiębiorcy chcieli urządzić jego match z Trefethanem.
— Dobrze, dobrze. Spójrzno na mnie teraz, — mruknął gniewnie Trerethan. — Oto, co uczyniły ze mnie kopalnie złota. Nie wiem już ile zyskałem miljonów. Ale w duszy mej i w żyłach nie pozostało nic. Dobra czerwona krew znikła, wyschła doszczętnie. Jestem teraz mięczakiem, wielką masą trzęsącej się protoplazmy, czemś, czemś...
Głos odmówił mu posłuszeństwa i Trefethan pociągnął nowy łyk z wysokiej szklanki.
— Kobiety patrzyły na mnie... wówczas. Pochłaniały mnie wzrokiem. Obracały się, aby przyjrzeć mi się raz jeszcze. Dziwnem jest wprost, że nie ożeniłem się. Była jednak dziewczyna... O niej to właściwie mam zamiar wam opowiedzieć. W pustkowiu, o tysiąc mil od ludzkich osiedli spotkałem tę dziewczynę. Zacytowała mi wówczas ten sam ustęp Thoreau, który przed chwilą recytował Bardwell. Te same słowa. O bóstwach dnia i o bóstwach nocy.
Zdarzyło się to wtedy, kiedy usadowiłem się na Goldstead, nie wiedząc bynajmniej o tem, jaką skarbnicą jest ta okolica. Wędrowałem wówczas na wschód, przez góry Skaliste aż do Great Slave czyniąc po drodze dorywcze poszukiwania. Wyżej, na północ góry te są już czemś więcej niż łańcuchem. Stanowią niedostępny mur, krawędź jednolitą, niezdobytą warownią. Niema tam żadnych dróg ludzkich. Przekraczali je wprawdzie już w czasach najdawniejszych traperzy. Były to jednak wypadki odosobnione. Więcej ich ginęło zresztą niż wracało. To właśnie było powodem dlaczego tak bardzo pragnąłem tej podróży. Byłaby ona chlubą dla każdego. Pysznię się nią też teraz więcej niż czemkolwiek innem dokonanem w życiu.
Jest to kraj dziewiczy. Olbrzymie jego przestrzenie nigdy jeszcze dotąd nie zostały zbadane. Znajdują się tam rozległe doliny, w których nie postała noga białego przybysza. Koczują wśród nich plemiona indyjskie równie pierwotne jak przodkowie ich z przed dziesięciu tysięcy lat. Niezupełnie zresztą, gdyż ostatecznie mają one pewien kontakt z białymi. Niektóre z nich udają się czasem na han-del wymienny. To wszystko. Nawet Kompanja Zatoki Hudsona nic odkryła dotąd tych ziem i nie założyła tam swoich ferm.
A teraz o dziewczynie. Dążyłem wówczas doliną strumienia bez nazwy, nieopisanego na żadnej mapie, strumienia, który w Kalifornji łacno uznanyby został za rzekę. Była to wspaniała dolina. Niekiedy zagradzały mi drogę niebotyczne kanjony, to znów otwierał się widok na cudowne przestrzenie, szerokie i długie. Na nizinach ciągnęły się żyzne pastwiskach, na zboczach łąki, obficie upstrzone kwieciem, wyżej wreszcie całe gaje drzew, pięknych jodeł, dziewiczych i wyniosłych.
Moje psy tarzały się tu na grzbietach, lizały sobie poranione łapy i baraszkowały wesoło. Ja zaś rozglądałem się za jakimś wigwamem indyjskim. Pragnąłem zdobyć sanki oraz poganiaczy i ruszyć z pierwszym śniegiem. Pora była spóźniona i te łąki usiane kwiatami wprawiły mnie w zdumienie. Sądziłem, że znajduję się w podbiegunowej okolicy, a tymczasem w tej dolinie trwało lato. Kiedyś zapewne nadejdzie dzień, że biali osiedleńcy zawędrują aż tam 1 zasieją pszenicą całą dolinę.
Spostrzegłem wkrótce dymy, usłyszałem ujadanie indyjskich psów i niebawem znalazłem się w obozie. Było tam conajmniej pięciuset czystej krwi Indjan. Ich zadowolone twarze znamionowały, że ostatnie polowania wypadły pomyślnie. Tam właśnie spotkałem tę dziewczynę, Lucy. Takie imię nosiła. Porozumiałem się z Indjanami szybko, choć tylko na migi. Zaprowadzili mnie do okazałego namiotu. Cały sporządzony był z łosich skór, wiecie, tych lepszych, wędzonych w dymie, starannie wygładzonych ręcznie, o barwie żółtego bronzu. Namiot otwarty był od strony obozowego ogniska. Wewnątrz panowały ład i czystość, jakie rzadko tylko spotyka się w indyjskich wigwamach. Posłanie było sporządzone na świeżych gałęziach jodłowych. Składało się z przeróżnych skór, nagromadzonych jedna na drugą. Wszystko to pokrywał wspaniały płaszcz z białych łąbędzich skór. Nigdy nie widziałem równie pięknego. Na płaszczu zaś siedziała ze skrzyżowanemi nogami Lucy. Skóra jej była barwy orzechowej. Nazwałem ją dziewczyną. Nie była nią. Była kobietą, o bronzowej skórze, amazonką, kobietą wspaniale zbudowaną i królewsko dojrzałą. Oczy jej zaś były błękitne.
To właśnie uderzyło mnie. Jej błękitne oczy. Nie, nie były błękitne. Raczej szafirowe. Były jak morze i niebo stopione w jedną całość. Spojrzenie ich przytem było nader mądre. Powiem więcej. Spostrzegłem w tych oczach błyski gorące, słoneczne, bardzo ludzkie, a jeszcze więcej powiedziałbym kobiece. Tak było istotnie jak mówię. Oczy jej miały wyraz prawdziwej kobiecości. Wszak wiecie co to znaczy. Czyż mogę tu dodać coś jeszcze? Jednocześnie zaś bił z tych szafirowych oczu dziki niepokój, tęsknota niepohamowana i wreszcie chłód, chłód absolutny, coś jakby spokój wszechmądrości filozoficznej.
Tu Trefethan urwał nagle.
— Sądzicie moi drodzy, że uraczyłem się po nad miarę? Nie, bynajmniej. Ta szklanka jest piątą dopiero z kolei od obiadu. Jestem przeraźliwie trzeźwy. Mówię zupełnie poważne. Wywołałem tylko cienie mej świętej młodości. To nie stary Trefethan opowiada wam te dzieje. To moja młodość. Ona to właśnie twierdzi, że te oczy były najpiękniejszemi, jakie widziałem kiedykolwiek. Tak bardzo chłodne, a jednocześnie niespokojne. Pełne mądrości, a jednak ciekawe. Odwiecznie stare i młode zupełnie. Zadowolone, a równocześnie baczne na wszystko i bolesne. Chłopcy, nie potrafię wam opisać wyrazu tych oczu. Kiedy skończę już moją opowieść, wówczas sami będziecie mogli osądzić czy mam rację.
Nie poruszyła się z miejsca, gdy wszedłem do namiotu. Powitała mnie skinieniem dłoni.
— Cudzoziemcze — rzekła. — Przybycie twoje sprawia mi radość.
Miała chropowatą wymowę ludzi zachodniego pogranicza. Wyobraźcie sobie moje zdumienie. To była biała kobieta. Ale ta wymowa. Już to samo było zdumiewające, że biała kobieta mogła się znaleźć w tem pustkowiu, leżącem za ostatnią granicą cywilizowanego świata. Ale jej wymowa. Mówię wam. Raniła me uszy. Sprawiała mi ból. A jednak, pozwólcie mi to powiedzieć, że kobieta ta była prawdziwą poetką. Przekonacie się o tem zresztą sami.
Odprawiła Indjan. Usłuchali niezwłocznie. Wydała im pewne polecenia, które zostały wykonane w oka mgnieniu. Była przecież hi-gu-skookum, wodzem kobietą. Kazała dzikim przygotować dla mnie namiot i oporządzić moje psy. Uczynili to niezwłocznie. Wiedzieli również, że nie wolno jest im ukraść bodajby rzemyka od mych mokassynów. Była prawdziwą władczynią, której rozkazy musiały być spełnione. Zapewniani was, że to przeświadczenie ścinało krew w mych żyłach. Czułem jak mrówki biegały mi po grzbiecie. Spotkać białą kobietę, grającą rolę władczyni dzikiego plemienia? Tu, o tysiące mil od ludzkich osiedli, na drugiej krawędzi ziemi niczyjej?
— Cudzoziemcze — rzekła znów. — Sądzę, iż napewno jesteś pierwszym z białych, który postawił swą stopę w tej dolinie. Usiądź więc i opowiedz mi cośkolwiek o sobie, zanim podadzą nam strawę. Jaką drogą dostałeś się tutaj?
Znów ta wymowa. Ale teraz chcę byście zapomnieli o niej aż do końca mojej opowieści. Mówię wam, że i ja zapomniałem, siedząc tam na skraju płaszcza z łabędziach skór, słuchając cały czas i patrząc na najpiękniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek zstąpiła z kart Thereau czy też innego poety.
Przez cały tydzień pozostałem w obozie. Uczyniłem to na specjalne jej zaproszenie. Obiecała dostarczyć mi sań, psów oraz Indjan, którzy mieli towarzyszyć mi na odległość pięciuset mil i przeprowadzić najdogodniejszemi przełęczami przez Góry Skaliste. Namiot jej stał nieco opodal od innych, na wysokim brzegu rzeki. Kilka indyjskich dziewcząt gotowało dla niej strawę i wykonywało wszelkie prace obozowe. Rozmawialiśmy długo i wiele, aż wreszcie spadły pierwsze śniegi, umożliwiające przejazd moim saniom. A oto historja życia tej dziewczyny.
Urodziła się na pograniczu. Była dzieckiem biednych osadników. Wiecie, co to znaczy. Praca dziś i jutro i pojutrze. Zawsze praca i praca bez końca.
— Nie zaznałam nigdy rozkoszy życia, — mówiła mi. — Nie miałam na to czasu. Wiedziałam wprawdzie, że dość jest po nie sięgnąć ręką. Ale byłam zanadto zapracowana. Musiałam karczować pole i siać ziarno i żąć zboże, albo też wykonywać różne roboty domowe. Wskutek tej pracy ponad siły głowa częstokroć ciążyła mi jak ołów. Byłam przemęczona. Chciałam rzucić to wszystko i uciec. Najczęściej pragnienie to przychodziło na wiosnę. Wówczas śpiew ptasząt upajał i oszałamiał mnie doszczętnie. Pragnęłam biec przez zielone łąki, brocząc po kostki stóp w chłodnej rosie. Marzyłam o tem aby wspiąć się na zbocza gór, pozostawić za sobą osiedla ludzkie i biec, biec dalej hen, aby ogarnąć spojrzeniem cały świat. Oh, miałam wszelkie rodzaje pożądań. Chciałam prześlizgnąć się przez paszcze kanjonów i błądzić od jeziora do jeziora, zawierając przyjaźń z wydrami i chybkiemi pstrągami. Chciałam zaglądać do dziupli drzewnych i nor, aby podpatrywać wiewiórki i króliki i różne inne małe dzikie zwierzątka. Pragnęłam wiedzieć co robią one na wolności. Chciałam poznać ich wszelkie tajemnice. Zdawało mi się, że mając dość wolnego czasu, mogłabym wpełznąć między kwiaty i tam, szanując ciszę i spokój, podsłuchać ich rozmowy. A sądziłam, że mówią one między sobą o różnych mądrych rzeczach, których nie rozumie żaden człowiek na ziemi.
Trefethan urwał nagle i zażądał nowej szklanki whisky.
— Chciałam biec nocami jak dziki stwór leśny, — opowiadała mi innym razem. — Pragnęłam tego tylko dla samej przyjemności biegu w świetle miesiąca i gwiazd. Biała i naga biegłabym wśród mroków nocy, które, wiedziałam to dobrze, muszą być miękkie i rozkoszne jak atlas. Pewnego wieczoru znów głowa zaciążyła mi jak ołów. Był to niezmiernie upalny dzień. Ciasto na chleb nie chciało się podnosić, a robienie masła szło opieszale. Byłam zdenerwowana i roztargniona więcej niż zwykle. Tego wieczoru powiedziałam ojcu o mych pragnieniach. Spojrzał na mnie trochę zdziwiony, trochę przestraszony. Po namyśle dał mi wtedy jakieś dwie pigułki. Kazał mi pójść spać i powiedział, że nazajutrz będę zupełnie zdrowa. Wobec tego nie mówiłam już o mych marzeniach ani z ojcem ani z nikim.
Rodzina jej wkrótce opuściła fermę. Myślę, że zmusił ją do tego nieurodzaj. Przeniosła się do Seattle. Tam pracowała początkowo na fabryce. Długie, długie godziny, wiecie. Zabójcza praca. W następnym roku była kelnerką w taniej restauracji, garkuchni, jak ją nazywała.
Powiedziała mi pewnego razu.
— Sądzę, że to czego pragnęłam było Bajką. Ale takich marzeń nie tolerują ani w fabrykach ani w garkuchniach.
Wydano ją wreszcie zamąż. Miała wtedy osiemnaście lat. Mąż jej postanowił udać się do Juneau, aby założyć tam restaurację. Miał trochę zaoszczędzonych dolarów i wyglądał na człowieku poważnego. Nie kochała go. Pod względem miłości miała swoje przekonania. Odczuwała jednak zmęczenie i chciała pozbyć się już raz tej ciągłej pracy. Pozatem Juneau znajdowało się na Alasce. Jej zaś tęsknoty stały się wówczas pragnieniem oglądania tego kraju cudów, file niewiele co udało się jej zobaczyć. Mąż założył małą, taniutką restauracyjkę. Zauważyła wprędce, że ożenił się z nią jedynie po to, aby zaoszczędzić sobie kosztów utrzymywania kelnerki. Musiała więc znów pracować, robić wszystko, od podawania gościom jadła aż do zmywania naczyń. W wolnym czasie gotowała. I takie życie ciągnęło się przez całe cztery lata.
Czy możecie sobie wyobrazić to dzikie stworzenie leśne, pełne pierwotnych instynktów i pożądań, pracujące ciężko w małej garkuchni w ciągu czterech śmiertelnie długich łat?
— To wszystko nie miało sensu, — powiedziała mi raz. — Cóż za otoczenie miałam? Po co się wogóle urodziłam? Czy to właśnie miało być wyłącznym celem mego życia? Harować ciągle i być zmęczoną? Znużona śmiertelnie kładłam się spać i budziłam się bez uczucia wypoczynku. Każdy dzień był podobny do poprzedniego z tą różnicą, że niekiedy trafiały się dni cięższe.
Słyszała, jak mówiono czasem o życiu przyszłem, o nieśmiertelności. Nie sądziła jednak, aby to, co robiła dotąd było nałeżytem przygotowaniem do przyszłej nieśmiertelności.
Marzyła jednak wciąż, choć już rzadziej znacznie. Czasem czytała książki. Brała je z miejscowej czytelni. Możecie sobie łatwo wyobrazić jakie to były książki. Jednakże i te liche powieścidła podsycały jej fantastyczne pragnienia.
Czasami — mówiła, — kiedy nawpół traciłam przytomność wskutek upału panującego w kuchni i czułam że zemdleję, jeśli nie odetchnę świeżem powietrzem, wysuwałam głowę przez okno. Zamykałam oczy i widziałam wtedy cudowne rzeczy. Zdawało mi się, że szłam jakąś nieznaną drogą. Dokoła panowała rozkoszna cisza. Nie było kurzu ani brudów. Srebrzyste strumienie szumiały, płynąc wśród czarujących łąk, na których igrały białe owieczki. Orzeźwiający wietrzyk niósł upojną woń kwiatów, a promienie słońca zsyłały łagodne ciepło. W cichych stawach brodziły krowy. W szumiących strumykach pluskały się piękne dziewczęta, białe i smukłe, naturalne w swej nagości. Wiedziałam wówczas, że jest to Arkadja. W jakiejś książce czytałam raz o tym kraju. Rycerze w błyszczących zbrojach jechali drogą. Czasami przemknęła jakaś wielka dama, jadąca na mleczno białym wierzchowcu. W oddali dostrzegałam zębate wieże potężnych zamków. Wiedziałam, że w następnej chwili wkroczę do wnętrza legendarnego pałacu, zbudowanego z białego marmuru, nierealnego pałacu z Bajki. W jego dziedzińcach tryskają fontanny, w klombach kwitną wielobarwne kwiaty, a po zielonych trawnikach przechadzają się dumne pawie. Ale wtedy otwierałam nagle oczy. Bilo znów na mnie gorące i stęchle powietrze kuchni. Słyszałam głos męża.
— Dlaczego, — pytał Jake, — nie podałaś gościom fasoli? Pomyśl tylko, że ja sam muszę harować i usługiwać przez cały dzień!
Bajka! Sądzę, że najbliższą jej byłam w owej chwili, kiedy jakiś Ormianin w pijackim szale usiłował nożem od kartofli poderżnąć mi gardło. Obroniłam się rondlem, w którym gotowałam potrawę. Poparzyłam sobie straszliwie rękę.
— Pragnęłam innego życia i pięknych rzeczy i Bajki. Tej nadewszystko. Sądziłam jednak, że nie mam do niczego szczęścia. Wydawało mi się, że urodziłam się tylko po to aby gotować i zmywać naczynia. Juneau już w tym czasie było przeludnione. Widziałam różne kobiety, ale nie pociągał mnie ich tryb życia. Sądzę, że chciałam pozostać czystą. Sama nie wiem czemu. Myślę jednak, że tak było. Sądziłam zresztą, że mogę równie dobrze umrzeć zmywając naczynia.
Trefethan przerwał na chwilę opowiadanie. Wydawało się, że przypomina sobie dalsze szczegóły.
— Taką więc — ciągnął dalej — była spotkana przezemnie na dalekiej północy kobieta, rządząca plemieniem dzikich Indjan, władająca obszarem myśliwskim o kilku tysiącach kwadratowych mil. Przyszło jej to tak dość zwyczajnie, choć wszelkie szanse były za tem aby żyła nadal i umarła z czasem między swemi rondlami i patelniami. Ale nagle „rozległo się zaklęcie i marzenie stało się rzeczywistością“. To było wszystko czego potrzebowała. Osiągnęła to nareszcie.
— Zbudziwszy się pewnego poranku — tak mi opowiadała — spostrzegłam porzucony strzępek gazety. Przeczytałam. Do dziś pamiętam i mogę powtórzyć każde słowo.
I powiedziawszy to zacytowała ustęp z „Krzyku ludzkości“ Thoreau.
„Pokrzepiające“ są dla mnie zjawiskiem młode sosny wyrastające z roku na rok wśród uprawnych pól. Mówimy o potrzebie cywilizowania Indjan. Ale czy w ten sposób osiągnie to plemię doskonałość? Przecież niezależność i mglistość wpółnieświadomego leśnego bytu daje Indjaninowi możność obcowaniu z jego narodowemi bóstwami. Od czasu do czasu wskutek tego dostępuje on rzadkiego i osobliwego daru — całkowitego zespolenia się z przyrodą. W umyśle jego migoczą błyski gwiezdnej mądrości która nie gości w progach naszych salonów. Jasność jego umysłu, mglista dlatego tylko jedynie że daleka, jest jak słabe, a jednak czyste promieniowanie gwiazd w porównaniu z niepięknem i złudnem, a krótkotrwałem jarzeniem świec. Krajowcy z Wysp Towarzyskich czczą bóstwa, zrodzone z światłości słonecznej, na jedną chwilę jednak nie przypuszczają, aby te dzieci dnia mogły mieć dawność równie starożytną jak bóstwa zrodzone w mrokach nocy.
Słowo za słowem powtarzała ten ustęp Thoreau. Zapomniałem o jej wymowie. Słowa te były uroczyste. Brzmiały jak wyznanie religji, pogańskiej jeśli chcecie, ale wcielonej w jej żywą postać.
— Więcej nie było — dodała z wielkim żalem w głosie. — Był to jedynie strzępek gazety. Thorereau jednak wydał mi się mądrym człowiekiem. Chciałabym dowiedzieć się czegoś o nim.
Umilkła na chwilę. I przysięgam wam, że twarz jej przybrała wyraz prawdziwej świętości w następnej chwili, kiedy powiedziała:
— Byłabym dlań dobrą żoną.
Mówiła potem dalej.
— Po przeczytaniu tego urywka zrozumiałam, co się działo ze mną. Byłam zrodzoną w mrokach nocy. Ja, która żyła dotąd z dziećmi dnia byłam córą nocy. Oto dlaczego nie wystarczało mi gotowanie i zmywanie naczyń. Ztąd właśnie wypływała moja tęsknota do nagości i szalonego biegu w promieniach księżycowej poświaty. Zrozumiałam wówczas, że mała garkuchnia z Juneau nie była odpowiedniem dla mnie siedliskiem. Postanowiłam ją porzucić. Spakowałam pewnego dnia nieliczne manatki i wyszłam. Jake zauważył to i próbował mnie zatrzymać
— Co chcesz zrobić? — spytał.
— Daję ci rozwód i sama go biorę, — odparłam. — Tęsknię za puszczą leśną, do której należę.
— Nie, nie zrobisz tego — odpowiedział, chwytając mnie za rękę. — To gotowanie uderzyło ci do głowy. Pomów ze mną jeszcze zanim pójdziesz i zrobisz głupstwo. Usłuchaj mnie. Pomów ze mną.
Wówczas wyjęłam broń, mały polerowany rewolwer Colta.
— Chyba przez tę tubę, — rzekłam i porzuciłam go.
Trefethan wychylił szklankę i zażądał nowej.
— Słuchajcie teraz co zrobiła ta dziewczyna. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Upłynęły wśród rondli i patelni. O świecie wiedziała tyleż ile ja o czwartym czy piątym wymiarze. Wszystkie drogi jednakowo prowadziły ją do celu. Nie myślała o dancingach i domach zabawy. Chciała podróżować. Po Alasce lepiej jest podróżować łodzią. Udała się więc na pobrzeże. W tym czasie właśnie jakaś łódź indyjska odpływała do Dyea. Zwyczajne czołno, wiecie jakie, wyżłobione z jednego pnia, wąskie i głębokie o długości przeszło sześćdziesięciu stóp. Dała Indjanom kilka dolarów. Zabrali ją z sobą.
Bajka, — mówiła mi — zaczynała się właśnie dla mnie. W łodzi znajdowały się trzy rodziny Indyjskie. Była przepełniona po brzegi. Psy i dzieci indyjskie pełzały po dnie. Każdy zaś z wioślarzy popychał czółno ile tylko miał sił. Dookoła piętrzyły się majestatyczne góry, nad któremi przepływały ciężkie zwały chmur. Świeciło słońce. Była cisza. Błoga, wielka cisza. Raz tylko dostrzegłam w oddali dym obozowiska myśliwych, wlokący się cieniutką strugę pomiędzy drzewami. Była to jakby majówka, wielka wspaniała majówka. Widziałam jak ziszczały się moje marzenia. Czułam, że lada chwila zdarzy się coś niezwykłego. Przewidywania moje były słuszne.
— Pierwszy postój wypadł na małej wyspie. Rozbiliśmy namioty. Chłopcy łowili w zatoce ryby za pomocą oszczepów. Jeden z myśliwych zastrzelił dużego jelenia. Wszędzie rosły wonne kwiaty. Zdala od wybrzeża znajdowały się łąki, pokryte trawą, sięgającą do ramion, bujną. Poszłam wraź z dziewczętami. Wspięłyśmy się na zbocza gór. Zbierałyśmy jagody i korzonki, które miały smak cierpki ale były dobre do jedzenia. Zdybałyśmy tam niedźwiedzia. Żerował na jagodach. Zobaczywszy nas mruknął „uf“ i umknął nie mniej od nas przerażony. A potem pamiętam obóz i dym ogniska i nęcący zapach świeżo upieczonej zwierzyny. Wszystko to było cudowne. Nareszcie przyłączyłam się do dzieci nocy. Wiedziałam, że należę do nich. Po raz pierwszy w życiu udałam się na spoczynek z poczuciem błogiej szczęśliwości. Zasypiając patrzyłam przez otwór namiotu na gwiazdy, promieniejące nad wysoką górską krawędzią, słuchałam czarownych głosów nocy. Wiedziałam, że to samo będzie jutro i następnego dnia i już zawsze, zawsze, gdyż postanowiłam nie powrócić do miasta. Nie powróciłam też nigdy.
Bajka? Miałam ją nazajutrz. Musieliśmy przepłynąć wielką zatokę morską, o szerokości dwunastu czy piętnastu mil. W połowie podróży zaskoczyła nas burza. Tej samej nocy jednak wraz z psem-wilkiem wydostałam się na pobrzeże. Zostałam sama jedna przy życiu.
— Wyobraźcie sobie teraz tę przygodę — mówił Trefethan. — Wąskie czołno zatonęło. Wszyscy Indjanie zginęli. Ona jedna ocalała. Dobiła do brzegu, trzymając się Ogona płynącego psa, omijając niebezpieczne skały. Wygramoliła się takim sposobem na małe piaszczyste wybrzeże.
— Na szczęście był to ląd stały — opowiadała. — Skierowałam się wówczas wprost przed siebie. Szłam, dokąd prowadziły mnie oczy, przez lasy i góry. Szukałam i wiedziałam że znajdę. Nie odczuwałam żadnego lęku. Byłam córą nocy i puszcza nie mogła mnie zabić. Nazajutrz znalazłam to coś. Napotkałam wśród lasu małą polanę, na której wznosiła się nawpół rozwalona chata. Musiała być opuszczoną już od wielu lat. Dach zapadł się. Na tapczanach leżały przegniłe kołdry, a w kuchni stały zardzewiałe rondle i patelnie. Nie to jednak było najdziwniejszem. Wie pan, co znalazłam na skraju lasu, za chatą? Leżały tam szkielety ośmiu koni, z których każdy przywiązany był do drzewa. Sądzę, że zginęły z głodu i pragnienia. Każdy koń zapewne miał przytroczony do grzbietu ładunek. Znalazłam je. Leżały między kośćmi szkieletów. Były to worki z kolorowego płótna. Jak pan sądzi? Co zawierały te worki?
Tu przerwała opowiadanie. Sięgnęła ręką w głąb posłania i wyjęła skórzany worek. Rozwinęła węzeł i na moje dłonie poczęło się sypać złoto. Cały potok złota. Były tam duże bryłki i drobniejsze, trochę grubszego piasku, przeważały jednak bryłki, wielkości orzecha, świeże i surowe zupełnie, nie wykazujące żadnych śladów przepłukiwania.
— Mówisz pan, że jesteś inżynierem górnikiem — rzekła — i że znasz dobrze ten kraj. Proszę mi zatem powiedzieć skąd pochodzi złoto tej barwy.
Nie, nie mogłam tego określić. W każdym bądź razie bryłki nie wykazywały domieszki srebra. Było to czyste, rodzime złoto. Tak też powiedziałem.
— Wiem o tem — rzekła. — Za uncję dawano mi dwadzieścia dolarów. Tymczasem za złoto z Minook nie osięga się nawet osiemnastu, zaś złoto z Eldorado kosztuje tylko siedemnaście. Oto co znalazłam w workach, między kośćmi końskich szkieletów. Sto pięćdziesiąt funtów rodzimego złota.
— Ależ to jest ćwierć miljona dolarów, — wykrzyknąłem.
— Tak też obliczałam mniej więcej — odparła. — Mówmy więc o Bajce. Taki oto skarb znalazłam w ciągu trzech dni mej włóczęgi ja, która przez wszystkie lata mego życia byłam tylko niewolnicą. Ale cóż się stało z ludźmi, co wydarli to złoto z głębi ziemi? Często, ach często myślałam o nich. Zostawili swoje konie, okulbaczone i związane, poczem znikli nagle z powierzchni ziemi, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. O losie ich nie dowiedziałam się nigdy. Nikt nie mógł mi nic powiedzieć o tych ludziach. Ja jednak uważałam, że będąc córą nocy jestem ich prawowitą dziedziczką.
Trefethan przerwał znów opowiadanie aby zapalić cygaro.
— Czy wiecie co zrobiła ta dziewczyna? Oto ukryła znalezione złoto, wyjąwszy trzydziestu funtów, które zabrała z sobą na wybrzeże. Zatrzymała przepływającą łódź i udała się do Dyea. Tam oporządziła się, odpoczęła, poczem wyruszyła na przełęcz Chilcoot. Było to w roku 1888, na osiem lat przed odkryciem Klondyke. Cały Yukon był wówczas dziką puszczą. Bała się bandytów, wzięła więc dwie kobiety indyjskie i wraz z niemi przebyła jeziora, a potem udała się w dół rzeki na łąki i pastwiska niższego Yukonu. Przez kilka lat błądziła tak po kraju i wtedy właśnie spotkałem ją podczas mej włóczęgi. Lubiła te dzikie okolice. Lubiła, jak mówiła patrzeć na wielkie byki-karibu brnące po kolana wśród purpurowych irysów doliny. Przystała wreszcie do Indjan. Leczyła ich, zdobywała sobie ich zaufanie, aż wreszcie stopniowo roztoczyła nad nimi nieograniczoną władzę. Raz tylko jeden porzuciła ten kraj. Z nielicznym orszakiem Indjan przebyła przełęcz Chilcoot, wykopała swój skarb i przywiozła go do obozu.
— I oto jestem tu, cudzoziemcze — zakończyła swą opowieść, — a tutaj znajduje się mój skarb najdroższy.
Przy tych słowach zdjęła z szyi mały woreczek z jeleniej skóry, wyglądający jak amulet. Rozwinęła go. Tkwił tam, zawinięty w zatłuszczony skrawek jedwabiu, pożółkły od starości i zniszczony strzępek gazety z urywkiem utworu Thoreau.
— Ale czy czuje się pani szczęśliwą teraz? — spytałem. — Wszak posiadając ćwierć miljona dolarów majątku nie potrzebowałaby pani pracować nawet w Stanach. Czy życie to daje pani zadowolenie?
— Nie, nie zupełnie — odparła po chwili namysłu. Nie chciałabym wprawdzie zamienić swego losu z żadną kobietę Stanów. Tutaj znajduje się moja prawdziwa ojczyzna której jestem dzieckiem. Bywa jednak czasem — tu wydało mi się, że w oczach jej błysnął głód tęsknoty — bywa niekiedy, że życzę temu Thoreau wszystkiego najgorszego.
— I czemuż to? — spytałem.
— Bo chciałabym go poślubić. Czuję się tak bardzo samotną. Jestem przecież tylko kobietą, prawdziwą kobietą. Słyszałam wprawdzie o kobietach, które podobnie jak ja udały się na włóczęgę, dokonywały śmiałych czynów, służyły w wojsku i marynarce. Ale to były inne kobiety. Miały w sobie więcej męskości niż kobiecości. Wyglądały raczej na mężczyzn i nie miały wcale zwykłych kobiecych potrzeb. Nie potrzebowały miłości. Nie wzruszała ich myśl o dzieciach, zasypiających w ich ramionach, czy igrających przy ich kolanach. Nie jestem taką. Sąd o tem zresztą pozostawiam tobie, cudzoziemcze. Czy wyglądam na mężczyznę?
Nie, nie wyglądała zupełnie. Była kobietą. Piękną, ciemnoskórą kobietą o jędrnych, zaokrąglonych kształtach. Jej szafirowe oczy były cudownie kobiece.
— Czyż nie jestem kobietą? — pytała. — Jestem nią. Jestem kobietą w każdym calu. Sama się dziwię doprawdy, że choć we wszystkiem innem jestem córą nocy, w pożądaniach mych jestem zwykłą kobietą. Sądzę jednak, że odpowiada mi najlepiej mężczyzna o tych samych upodobaniach. Oto jak było przez te wszystkie lata.
— Pani chce powiedzieć... — rzekłem.
— Nigdy, — przerwała i oczy jej spojrzały w moje z całą prostotą prawdy. — Miałam tylko jednego męża. Przypuszczam, że dotychczas prowadzi swą garkuchnię w Juneau. Nazywałam go „wołem“. Jeśli kiedykolwiek znajdzie się pan w Juneau, wówczas proszę mu się przyjrzeć i osądzić, czy nazwa ta jest właściwą.
Uczyniłem to w dwa lata potem, za bytnością w Juneau. Widziałem jej męża. Był to rzeczywiście prawdziwy wół. Obserwowałem z pod oka tego krzepkiego mężczyznę, jak krzątał się po garkuchni, obsługując gości.
— Powinnaby panu pomóc żona — zauważyłem.
— Miałem już kiedyś żonę — odparł.
— Jest pan wdowcem?
— Tak. Ale żona moja zwarjowała. Zawsze utrzymywała, te gorąca atmosfera kuchni pozbawi ją kiedykolwiek zmysłów. Tak też się stało. Pewnego dnia wycelowała we mnie rewolwer i uciekła w łodzi wraz z Siwaszami. Czółno wywróciło się na zatoce i wszyscy zginęli.
Trefethan zamilkł i na chwilę całą uwagę poświęcił swej szklance.
— No, dobrze — wtrącił Milner — a cóż się stało z dziewczyną? Przerwałeś opowiadanie właśnie w tem miejscu, w którem poczynało się stawać interesującem. Czyż nie mam racji?
— Rzeczywiście — potwierdził Trefethan. — A więc, jak mówiła sama, była dziką we wszystkiem, wyjąwszy pociągu naturalnego. Pragnęła jednak męża tych samych upodobań. Była bardzo miła w swej prostocie. Wyraziła życzenie abym stał się jej mężem.
— Cudzoziemcze — rzekła pewnego razu. — Podobasz mi się. Lubisz dziki tryb życia, inaczej nie zabrnąłbyś aż tutaj, próbując przebyć Góry Skaliste o tej porze roku. Kraj ten jest dobrym. Mało znajdziesz równych mu na świecie. Dlaczegożbyś nie miał się tu osiedlić? Będę ci dobrą żoną.
To mnie zaskoczyło. Widziałem, że czekała na odpowiedź. Nie potrzebuję was zapewniać, że propozycja jej kusiła mnie. Byłem nawpół zakochany w tej kobiecie. Wiecie zaś, że nigdy nie miałem żony. I teraz nawet, spoglądając wstecz na moje życie, nie potrzebuję dodawać, że była ona jedyną, do której zapałałem prawdziwem uczuciem. Ale wszystko to razem wydało m! się nagle zbyt niedorzecznem. Zachowałem się więc jak gentleman i skłamałem. Powiedziałem, że jestem żonaty.
Przyjęła to spokojnie.
— Żona czeka pańskiego powrotu? — spytała.
Przytaknęłam.
— Kocha pana?
Potwierdziłem.
To było wszystko. Nigdy już więcej nie poruszyła tej sprawy ze mną, wyjąwszy jednego razu, ale wtedy była to pogróżka.
— Gdybym wyrzekła jedno słowo — powiedziała — wówczas nigdy nie opuściłbyś tego kraju. Jeśli wypowiem to słowo — zostaniesz. A jednak milczę. Nie chciałabym pożądać cię wbrew twej woli, szczególniej zaś gdybyś mnie wogóle nie chciał.
Poleciła przygotować wszystko potrzebne dla mej podróży. Wyruszyła wraz ze mną, aby mnie odprowadzić.
— Wstydzę się to mówić, cudzoziemcze — rzekła na pożegnanie. — Ale podobasz mi się. Lubię cię. Jeśli kiedykolwiek zmienisz swe poglądy, wtedy wróć do mnie.
Miałem jeszcze jedno życzenie. Pragnąłem pocałować ją przed rozstaniem. Wahałem się jednak. Nie wiedziałem jak to przyjmie. Powtarzam. Byłem nawpół zakochany. Ona jednak nieoczekiwanie zupełnie sama rozstrzygnęła tę sprawę.
— Pocałuj mnie — rzekła. — Chcę cię wspominać.
Pocałowaliśmy się więc, stojąc wśród śniegu, w tej dzikiej dolinie Skalistych Gór. Udałem się potem wślad za memi psami, ale widziałem ją jak stała długo jeszcze. Całe sześć tygodni przedzierałem się przez przełęcz, aż wreszcie dobrnąłem do pierwszych stacyj Wielkiego Niewolniczego Jeziora.
Daleki hałas ulicy nagle wdarł się w nasze uszy jak przykry zamęt. Kelner, sunący bezszelestnie po gładkiej posadzce, wniósł świeże syfony wody sodowej. I nagłe znów odezwał się głos Trefethana. Zabrzmiał jak dzwon cmentarny.
— Powinienbym był raczej zostać. Spójrzcie jak wyglądam.
Ujrzeliśmy siwe wąsy i błyszczącą łysinę, worki pod oczami i zapadłe policzki, ciężki podbródek, ogólne zmęczenie i otyłość, cały upadek i ruinę człowieka, który niegdyś był silny, ale żył zbyt lekko i zbyt dobrze.
— Ależ, słuchaj stary — ozwał się prawie szeptem Bardwell. — Przecież na to nie jest jeszcze za późno.
— Przebóg! Chciałbym mieć nieco odwagi — zabrzmiał w odpowiedzi głos Trefethana. — Mógłbym przecież wrócić do niej. Lucy i teraz jeszcze żyje w tamtym kraju. Może odzyskałbym dawne siły i żyłbym z nią razem jeszcze wiele lat. Pozostawanie tutaj równa się samobójstwu. Ale jestem już zbyt stary. Czterdzieści siedem lat. Spójrzcie na mnie. Cała rzecz jednak polega na tem — tu podniósł szklankę i spojrzał pod światło — polega na tem, że samobójstwo tego rodzaju przychodzi z łatwością. Jestem zniedołężniały. Myśl o długotrwałej podróży z psami przyprawia mnie o strach. Samo wspomnienie o przejmującym mrozie poranków i o zlodowaciałych płozach sań przerażała mnie.
Automatycznym prawie ruchem odjął szklankę od warg. Przez chwilę zdawało się, że chce cisnąć ją na podłogę. W następstwie jednak zreflektował się. Szklanka znów dotknęła jego ust i zatrzymała się. Roześmiał się gorzko. Ale słowa, które wymówił były uroczyste.
— Dobrze więc. Oto piję za Córę Nocy, która była jedyną Bajką mego życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Jerzy Mariusz Taylor.