Co się stało na pensyi?/Część II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Co się stało na pensyi?
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
CZĘŚĆ II.



Tego samego zaraz popołudnia miała Sara sposobność dowiedzenia sobie samej, czy rzeczywiście jest księżniczką, czy nie. Straszne to było popołudnie! Przez kilka dni z rzędu padało bezustanku, ulice mokre były i ślizkie! wszędzie było błoto — lepkie londyńskie błoto — nad tem wszystkiem zaś wisiała gęsta zasłona mgły i dżdżu. Trzeba było właśnie zrobić kilka męczących kursów — jak zwykle w dnie takie — i Sarę posyłano to tu, to tam ciągle i ciągle, dopóki jej ubranie nie przemokło zupełnie. Śmieszne, stare pióra na jej biednej kapeluszynie, śmieszniej jeszcze wyglądały, niż zwykle, a zdreptane, podarte buciki tak były przemoczone, że już więcej wilgości brać w siebie nie mogły. Do tego dodać jeszcze trzeba, że pozbawiono ją obiadu, ponieważ Miss Minchin chciała ją ukarać. Sara była bardzo głodna. Tak była zziębła, głodna i zmęczona, twarzyczka jej miała skutkiem tego taki bolesny wyraz, że niejednokrotnie ktoś czulszego serca mijając ją w tłumie, rzucał jej spojrzenie pełne współczucia. Ona jednak nie czuła tego. Spieszyła dalej, usiłując się pokrzepić na duchu w ów zabawny i właściwy sobie sposób wyobrażania sobie tego lub owego »na niby« — tym jednak razem trudniej jej to przychodziło niż kiedykolwiek i kilka razy nawet uczuwała więcej zimna i głodu, zamiast mniej. Uparcie jednak obstawiała przy swojem: »Dajmy na to, że mam na sobie suche sukienki«, myślała, »I niby to mam całe buciki i długi, gruby paltocik i wełniane pończochy i cały parasol. I dajmy na to, zbliżając się do piekarza, który sprzedaje gorące bułeczki, znajduję sześć pensów — które nie mają właściciela, dajmy na to, żeby tak było, to poszłabym do sklepu i kupiła sześć najgorętszych bułeczek i zjadłabym wszystkie, nie odpoczywając wcale«.
Dziwne się rzeczy dzieją na świecie. Dziwne było to, co wydarzyło się Sarze.
Rozmawiając tak z sobą musiała przejść na drugą stronę ulicy — błoto było straszne — musiała wprost brodzić. Wybierała drogę, jak tylko mogła najstaranniej, lecz przed zabłoceniem nie mogła się ustrzec; wybierała miejsca tylko mniej zabłocone, musiała wciąż patrzeć w dół, na nogi swoje i na błoto i patrząc w dół, gdy już zbliżała się do chodnika — ujrzała w rynsztoku coś błyszczącego, srebrny pieniążek, podeptany przez wiele nóg, lecz jednak świecący trochę i błyszczący. Nie było to sześć pensów, tylko cztery! W jednej sekundzie znalazła się drobna moneta w drobnej, zimnej, zaczerwienionej i zsiniałej ręce,
— Ach! — jęknęła — a więc to prawda!
A potem, czy uwierzycie? — spojrzała przed siebie na sklep, jaki był wprost przed nią. I była to piekarnia, a dobroduszna jakaś tęga, poczciwa kobiecina, o rumianych policzkach i dobrotliwem spojrzeniu wystawiała właśnie do okna tacę z wybornemi gorącemi bułeczkami — dużemi, pulchnemi, rumianemi, bułeczkami. Sarze zrobiło się poprostu słabo — z wrażenia i widoku bułeczek i rozkosznego zapachu gorącego i świeżego pieczywa, wychodzącego z otwartych drzwi piekarni.
Sara wiedziała, że nie powinna się wahać, co do zużytkowania małej monety. Leżała widocznie czas jakiś w błocie. Właściciel jej zaś dawno zgubił się w fali licznych przechodniów, którzy tłumnie spieszyli potrącali się przez dzień cały.
— W każdym razie pójdę i zapytam piekarkę, czy nie ona zgubiła czasem ten pieniądz — rzekła do siebie.
Przeszła przez chodnik i przemoczoną stopę postawiła na stopniu piekarni; w tej chwili spostrzegła coś takiego, że zatrzymała się.
Była to drobna postać, jeszcze więcej opuszczona od niej — postać, która nie była niczem więcej, jak zawiniątkiem łachmanów, z którego wyglądały małe, bose, czerwone i zabłocone nożyny — ponieważ łachmany, którymi stworzenie to próbowało się okryć, nie dość były długie. Nad łachmanami ukazywała się straszna, rozczochrana głowina i zabrudzona twarz o wielkich, zapadniętych, głodnych oczach.
Że w tych oczach przebija głód, odgadła Sara, skoro tylko je ujrzała — i poczuła nagłą sympatyę.
— Ta mała — rzekła do siebie z cichem westchnieniem — to dziecko ulicy i ono jest jeszcze głodniejsze, niż ja.
Dziecko zaś, owo »dziecko ulicy« popatrzyło na Sarę i usunęło się nieco, aby jej zrobić miejsce, do przejścia. Przywykło ono do tego, by zawsze i wszędzie usuwać się z drogi każdemu. Wiedziało także, że gdyby ją ujrzał policyant, toby jej kazał zaraz »wynosić się«.
Sara ścisnęła w rączce 4-ro pensową monetę i zawahała się na sekundę. Potem odezwała się do małej:
— Czyś głodna? — spytała.
Dziecko odsunęło się jeszcze bardziej na bok.
— O mój Boże! — zawołało głosem ochrypłym — głodne i jak jeszcze!
— Czy nie jadłaś obiadu? — ciągnęła dalej Sara.
— Ani obiadu — mówiła mała usuwając się ciągle — ani śniadania, ani kolacyi, ani nic, nic!
— Odkąd? — spytała Sara.
— A bo ja wiem? Dziś mi nigdzie nic nie dali. Prosiłam i prosiłam.
Sam widok jej wywołał w Sarze większy głód i słabość. Umysł jej wciąż jednak pracował i wciąż w siebie wmawiała, choć słabo jej się robiło z głodu:
— Jeślim jest księżniczką! — mówiła — jeślim nią jest...! Kiedy tamte biedne były i pozbawione tronu, zawsze się z biedą dzieliły, tem co miały, zwłaszcza gdy spotkały kogoś kto głodniejszy i biedniejszy od nich! Tak jest dzieliły się. Bułki są po pensie sztuka. Gdybyż to było sześć pensów! Byłabym mogła zjeść sześć bułek. Nie będzie to dosyć dla żadnej z nas, ale będzie lepsze jak nic.
— Poczekaj chwilkę — rzekła do małej żebraczki. Weszła do sklepu. Ciepło tu było i rozkoszna woń świeżego pieczywa rozchodziła się dokoła. Piekarka była właśnie w trakcie dokładania świeżych bułeczek w oknie wystawowem.
— Przepraszam panią — odezwała się Sara. — Czy pani nie zgubiła przypadkiem czterech pensów, srebrnej czteropensowej monety? — I wyciągnęła ku niej rękę, pokazując drobny pieniążek.
Kobieta spojrzała na niego, potem na nią — na jej wymowną, zbiedzoną twarzyczkę, na spłowiałą, zniszczoną, wykwintną niegdyś sukienkę.
— Uchowaj Boże! nie — odparła — znalazłaś.
— Tak jest w rynsztoku — rzekła Sara.
— Zatrzymaj go sobie zatem — powiedziała piekarka. — Kto wie? może z tydzień leżał i Bóg raczy wiedzieć kto go zgubił. Nie dowiemy się tego nigdy, to pewna.
— Wiem o tem — mówiła dziewczynka — lecz w każdym razie wolałam panią spytać.
— Hm... nie każdy by to zrobił — odpowiedziała piekarka, która miała minę bardzo zdziwioną, zainteresowaną i dobroduszną równocześnie. — Czy chciałabyś co kupić? — dodała, widząc spojrzenie Sary w kierunku bułeczek.
— Proszę cztery bułeczki — odrzekła Sara — te po pensie sztuka.
Piekarka zbliżyła się do wystawy i włożyła kilka sztuk do papierowej torebki. Sara zauważyła, że włożyła ich sześć.
— Prosiłam tylko o cztery — tłomaczyła — mam tylko cztery pensy.
— Dołożyłam dwie, żeby była dobra waga — rzekła poczciwa kobiecina. — Możesz je sobie zjeść później. Czyś głodna?
Dziewczynka uczyniła zwrot głową.
— O tak — odparła — jestem bardzo głodna i bardzo pani jestem wdzięczna za jej dobroć i — chciała dodać — tam przed sklepem jest dziewczynka, która jest jeszcze głodniejsza. — Lecz właśnie w tej chwili weszło równocześnie kilka osób, a wszyscy zdawali się spieszyć, więc tylko zdążyła raz jeszcze podziękować i wyszła.
Dziecko wciąż siedziało skulone w rogu schodków. Wyglądało straszliwie w przemokłych i brudnych łachmanach. Patrzyło przed siebie obojętnym wzrokiem tych, którzy zawsze cierpią i Sara ujrzała, jak nagle przeciągnęła szorstką, ciemną rączyną po oczach, z których spływały gorące, ciężkie łzy. Mruczała coś do siebie.
Sara otworzyła torebkę i wyjęła z niej jedną z gorących jeszcze bułeczek, które już rozgrzały nieco zmarznięte jej ręce.
— Masz — mówiła kładąc jej bułkę na kolanach — widzisz, jaka ładna, ciepła bułka. Zjedz sobie, nie będziesz taka głodna.
Dziecko drgnęło i spojrzało na Sarę; potem zaś pochwyciło chciwie bułkę i poczęło pochłaniać wielkiemi kawałkami, jak wilk zgłodniały.
— O Jezu, o Jezu! — powtarzało ochryple, w dzikiej jakiejś rozkoszy.
— O Jezu!
Sara to słyszała; wyjęła z torebki jeszcze trzy bułki i położyła je dziecku.
— Ona głodniejsza odemnie — mówiła do siebie. — Ona głodem przymiera. — Ręka jej jednak trochę drżała, gdy kładła czwartą bułkę. — A ja przecież z głodu nie umieram. — powiedziała — i podała dziecku piątą.
Mała żebraczka londyńska chwytała je z chciwością i pochłaniała. Gdy Sara zawróciła do odejścia, dziecko zbyt było zgłodniałe i zajęte jedzeniem, aby pomyśleć o podziękowaniu, choćby ją nawet nauczono było grzeczności — ale wszakże nikt jej tego nie nauczył. Było to takie biedne tylko małe dzikie zwierzątko.
— Do widzenia! — zawołała Sara.
Znalazłszy się po drugiej stronie ulicy, obejrzała się. Dziecko w każdej ręce trzymało bułkę i przestało jeść, patrząc za nią. Sara skinęła jej głową, dziecko zaś, spojrzawszy raz jeszcze — zdziwionym, pożądliwym wzrokiem — kiwnęło w odpowiedzi rozczochraną głowiną i dopóki Sara nie zniknęła jej z oczu, nie wzięła kawałka świeżego do ust, ani nie dokończyła zaczętego kęsa.
W tej chwili piekarka wyjrzała ze sklepu.
— A co — zawołała. — Szyję daję, że ona bułki oddała tej małej żebraczce. I nie bez tego, żeby ich nie była potrzebowała — hm... hm... wyglądała na bardzo głodną. Wielebym dała zato, żeby się dowiedzieć, czemu ona to zrobiła. — Stała przy drzwiach przez chwilkę i rozmyślała. Potem zaś ciekawość przemogła. Zbliżyła się do biednego dziecka i zagadła:
— Kto ci dał te bułki? — spytała. Dziecko skinęło głową w kierunku niknącej postaci Sary.
— Co mówiła? — indagowała kobieta,
— Pytała mnie, czym głodna — odrzekł głos ochrypły.
— Coś powiedziała?
— Powiedziałam, żem głodna.
— Potem ona weszła do sklepu, kupiła bułki, wyszła i dała je tobie, prawda?
Dziecko potakująco skinęło głową.
— Ile ci dała?
— Pięć bułek.
Kobieta się zamyśliła. — Zostawiła sobie jedną tylko — rzekła do siebie cichym głosem. — A z oczu jej odgadłam, że byłaby zjadła wszystkie sześć.
Spojrzała w kierunku niknącej w dali drobnej, nędznie odzianej postaci i taka czuła się wzruszona, jaką już dawno nie była.
— Szkoda, że tak prędko mi uciekła — rzekła. — Jak mi Bóg miły, powinnam jej była dać conajmniej z tuzin.
Potem zwróciła się do dziecka.
— Czyś głodna jeszcze?
— Zawszem głodna — brzmiała odpowiedź — ale już teraz nie taka bardzo głodna, jak poprzednio.
— Chodź ze mną — rzekła piekarka i otworzyła drzwi do sklepu.
Dziewczynka wstała i wsunęła się za nią. Wydawało się czemś nieprawdopodobnem, aby jej wolno być miało wejść do ciepłego pokoju pełnego wybornego pieczywa. Nie wiedziała co będzie, nie dbała nawet o to.
— Ogrzej się — rzekła kobieta, wskazując na płonący na kominku ogień w małym przyległym pokoju. — I słuchaj: jak będziesz chciała zjeść chleba, to możesz zawsze przyjść do mnie i poprosić. Chybaby mnie Pan Bóg skarał, żebym ci nie miała dać go w imię tej małej.


∗             ∗

Sara znalazła dużą pociechę w pozostałej bułeczce. Była gorąca i wiele lepsza, jak nic. Odłamywała maleńkie kawałki i jadła je bardzo powoli, aby na dłużej starczyło.
— Przypuśćmy, że to jest bułeczka czarodziejska i że jeden kęs jest całym obiadem — mówiła do siebie. — Gdybym tak jadła prędko kawałek po kawałku, tobym się przejadła.
Ciemno już było, gdy doszła do placu, na którym znajdował się »pierwszorzędny« pensyonat Miss Minchin. Lampy były pozapalane i w większej części okien dawało się widzieć światło. Sarę bawiło zawsze widzieć wnętrze pokojów, przed zapuszczeniem storów. Lubiła wyobrażać sobie rozmaite rzeczy o osobach, które widziała siedzące przed kominkiem, lub jak pochylone nad książką czytały. Naprzykład vis-á-vis mieszkała Wielka Rodzina. Sara nazywała ich Wielką Rodziną — nie dla ich wzrostu, ponieważ większość członków tej rodziny była naprawdę mała, lecz dlatego, że było ich tak wiele. W Wielkiej Rodzinie było ośmioro dzieci, okazała, rumiana matka, okazały rumiany ojciec, okazała rumiana babunia i liczna rzesza służby. Dzieci albo wyprowadzano na spacer, albo wywożono w wózeczkach przez ładnie ubrane nianie; albo też wychodziły z mamusią, albo wybiegały wieczorem do drzwi, aby ucałować tatusia i tańczyć koło niego i wyciągać mu z kieszeni paczuszki; albo też siadali w oknie dziecinnego pokoju, aby patrzeć na ulicę, popychając się i śmiejąc — koniec końcem robili zawsze coś na pozór bardzo przyjemnego i coś, co odpowiadało gustom Wielkiej Rodziny. Sara była do nich poprostu przywiązana i dała im imiona z swych książek. Nazwała ich rodziną Montmorency, o ile nie nazywała ich poprostu Wielką rodziną. Mały tłuścioszek z jasną główką i koronkową czapeczką była Etelberta Montmorency; druga Viola Montmorency; mały chłopczyk, który zaczynał dopiero chodzić i miał także opasłe nożyny, był to Sidney Montmorency; a potem były jeszcze: Liliana, Klara, Marietta, Róża, Weronika i Hektor.
Oprócz Wielkiej Rodziny było mieszkanie »Pani Panny«, która miała towarzyszkę, duże papugi i charta; Sara niezbyt ją lubiła, ponieważ tylko rozmawiała z papugami lub jeździła na spacer z chartem. Najbardziej zajmująca osobistość zajmowała mieszkanie zaraz obok mieszkania Miss Minchin, Sara nazywała go Hinduskim magnatem. Był to starszy już człowiek, o którym mówiono, że mieszkał niegdyś w Wschodnich Indyach, że był ogromnie bogaty i chory przytem na wątrobę — chodziły nawet słuchy, że wcale nie miał wątroby i że mu to bardzo dokuczało. W każdym razie miał on bardzo żółtą cerę i nie wyglądał na człowieka szczęśliwego; kiedy wyjeżdżał na spacer, wtedy zupełnie szczelnie otulał się szalami i plaidami, jakby mu zawsze było zimno. Miał on służącego, rodowitego Hindusa, który wyglądał tak, jakby mu zawsze jeszcze zimniej było niż jego panu, posiadał jeszcze małpę, która taką miała minę, jakby jej jeszcze zimniej było, niż służącemu Hindusowi. Sara widywała małpkę siedzącą na stole w słońcu przy oknie w salonie z taką smutną miną, że dziewczynce szczerze jej zawsze było żal.
— Pewna jestem — czyniła sobie w duchu uwagę — że biedactwo wspomina sobie o drzewach kakaowych, jak się ogonem wieszała w słońcu na gałęzi. Może i ona miała rodzinę, za którą biedactwo tęskni.
Służący Hindus, którego Sara nazywała Lascar, miał też wygląd smutny, lecz widocznem było, że panu swemu jest bardzo wierny.
— Może on panu swemu ocalił życie w czasie powstania — myślała sobie. — Obaj tak wyglądają, jakby wiele przygód przeżyli. Chciałabym módz pogadać z Laskarem. Pamiętam trochę po hindusku.
I dnia jednego istotnie go zaczepiła, on zaś zdumiał się na dźwięk mowy ojczystej i twarz jego wyrażała i zdumienie i ogromną radość. Czekał na swego pana, aby mu pomódz wsiąść do powozu, Sara zaś, która jak zwykle chodziła po sprawunki, przystanęła i przemówiła doń słów parę. Miała ona ogromny dar do języków, hinduskiego zaś dość pamiętała, aby ją mógł zrozumieć. Gdy pan jego wyszedł, Laskar przemówił do niego kilka słów, zaś Hinduski magnat odwrócił się i spojrzał zaciekawiony. Laskar zaś później zawsze pozdrawiał ją najuniżeńszym pokłonem. Od czasu do czasu zamieniali słów kilka. Dowiedziała się, że istotnie pan jego jest bardzo bogaty, że jest chory i to, że niema żony, ani dzieci i że klimat Anglii nie służy małpie.
— On musi być równie sam na świecie, jak ja — pomyślała Sara. — Zdaje mi się, że majątek nie daje mu szczęścia.
Tego dnia, gdy wracała, Lascar zapuszczał firanki i Sara rzuciła wzrokiem do wnętrza pokoju. Na kominku palił się wesoły ogień, zaś Hinduski magnat siedział przed nim w zbytkownym fotelu. Pokój umeblowany był wspaniale i z komfortem, lecz Hinduski magnat siedział z głową wspartą na ręku i wyglądał smutny, jak zawsze.
— Biedak! — pomyślała sobie Sara — ciekawa jestem, czy on sobie w tej chwili wyobraża coś »na niby«?
Wszedłszy do domu napotkała w sieni Miss Minchin.
— Gdzieś tak długo marudziła? — spytała. — Wieki całe cię nie było!
— Tak wilgotno dziś i takie straszne błoto — odparła Sara. — Ogromnie mi trudno było iść, bo buciki moje takie zniszczone, że wciąż się potykałam.
— Nie wykręcaj się i nie zmyślaj — zawołała Miss Minchin.
Sara zeszła na dół, do kuchni.
— Ho, ho! A czemuś to na noc nie została? — odezwała się kucharka.
— Oto jest wszystko, co miałam kupić — rzekła Sara i położyła sprawunki na stole.
Kucharka obejrzała je, mruknęła coś pod nosem. Była w gorszym humorze, niż zwykłe.
— Czy mogę dostać cośkolwiek do zjedzenia? — nieśmiało zapytała Sara.
— Już po herbacie — brzmiała odpowiedź. — Może mam dla ciebie ekstra ogień palić? a jeszcze czego!
Sara chwilkę milczała.
— Ale wszakże i obiadu dziś nie dostałam — rzekła ledwie dosłyszalnie. Mówiła tak bardzo cicho umyślnie, bo lękała się, by jej głos nie zadrżał.
— Tam w kredensie jest kawałek chleba — rzekła kucharka. — To wszystko, co możesz dziś dostać.
Sara znalazła chleb. Był stary, twardy i suchy. Kucharka w zbyt złym była humorze, aby jej dać cośkolwiek do niego. Przed chwilką nawymyślała jej Miss Minchin i w takich razach lubiła złość wywrzeć na Sarze.
Ciężko było dziewczynce drapać się tak wysoko po stromych schodach do izdebki na strychu. Nieraz, gdy bywała zmęczona, schody owe wydawały jej się bez końca, dzisiaj jednak zdawało jej się, że nigdy już nie dojdzie, tak strasznie czuła się zmęczona. Kilka razy łkanie chwytało ją za gardło i musiała przystawać, by odpocząć.
— Dziś już nic sobie nie potrafię wyobrażać — mówiła sobie smutnie — wiem, że nie będę mogła. Zjem chleb, napiję się trochę wody, a potem pójdę spać, może przyjdzie sen dobry i ukaże mi się coś ładnego. Chciałabym wiedzieć, co to są sny?
Tak jest, gdy doszła do końca schodów, miała łzy w oczach, i już nie wyobrażała sobie, że jest księżniczką; czuła się zmęczonem, głodnem i ogromnie samotnem i opuszczonem dzieckiem.
— Gdyby tatuś mój żył — mówiła do siebie — toby mnie tak nie traktowali, jak traktują. Gdyby tatuś mój żył, to dbałby o mnie i nie dał tak krzywdzić okropnie.
Potem nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi izdebki.
Czy uwierzycie — czy możecie sobie wyobrazić coś podobnego? — Mnie samej wierzyć się niechce. Sarze zaś wydało się to niepodobieństwem; w pierwszej chwili myślała, że się coś dzieje z jej wzrokiem — albo z umysłem — że przyszło senne widziadło, zanim jeszcze w sen zapadła.
— Boże mój! — zawołała bez tchu. — Boże! To nieprawda! Wiem, wiem, że to nieprawda!
Wsunęła się prędko do izdebki i zamknęła za sobą drzwi na klucz i oparła się o nie plecami i stała tak nieporuszona, patrząc przed siebie.
Czyż można się dziwić? Oto na kominku, który pusty był zimny, z zardzewiałą kratą, gdy opuszczała izdebkę, teraz płonął na nim wesoły, trzaskający ogień, kratę zaś wyczyszczono i wypolerowano i nad ogniem na pałączku wisiał mały kociołek miedziany z gotującą i szumiącą wodą; na podłodze rozłożono miękki, gruby, puszysty dywan; przed kominkiem stało krzesło składane, rozłożone, wysłane poduszkami; obok krzesła stał mały, składany stolik, również rozłożony, nakryty białą serwetą i zastawiony małemi, nakrytemi naczyniami, filiżanka, cukierniczka i imbryczek do herbaty; na łóżku położono nową, ciepłą kołdrę, obok wisiał jedwabny, watowany szlafroczek, nie zapomniano i o książkach. Mała, zimna, nędzna izdebka na strychu zamieniła się w kraj zaczarowany. Ciepło tu było i jasno.
— To czary! — wyrzekła wreszcie Sara. — Albo ja jestem zaczarowana. Mnie się tylko zdaje, że to wszystko widzę; ale jeżeli tylko w tym stanie będę mogła trwać, to mnie zresztą wszystko jedno; abym tylko mogła trwać!
— Od ognia, który tylko zdawałoby mi się, że widzę, nie mogłabym czuć ciepła — mówiła do siebie. — Ten czuję, jak prawdziwy — zupełnie prawdziwy!
Zbliżyła się i uklękła przed kominkiem. Dotknęła krzesła, stołu; podniosła pokrywkę z jednego naczynia. Było w niem coś gorącego i soczystego — jednem słowem coś wybornego. W imbryku była esencya herbaty, woda do niej gotowa w kociołku; na jednym talerzyku leżały gorące grzanki, na innym kruche ciasteczka.
— To wszystko prawda! — wyrzekła Sara. — Ogień jest tak prawdziwy, że się przy nim mogę ogrzać. Mogę siedzieć na krześle; wszystko to jest tak prawdziwe, że mogę to zjeść.
Było to tak zupełnie, jak gdyby bajka zamieniła się w rzeczywistość — było to coś nieziemskiego! Zbliżyła się do łóżka, dotknęła pościeli i kołdry. I to było rzeczywiste. Otworzyła książkę; na tytułowej karcie obcem nieznanem pismem wypisane było: »Małej dziewczynce z izdebki na strychu«.
— Naraz — czyż można się dziwić? — Sara ukryła twarz w dłoniach i wybuchła płaczem.
— Niewiem kto to taki — szlochała — ale przecież ktoś choć trochę dba o mnie — ktoś jest moim przyjacielem.
Myśl ta rozgrzała ją silniej, niż ogień płonący na kominku. Nigdy już nie miała przyjaznej duszy od czasu onych dni promiennych, gdy miała wszystko, czego mogła zapragnąć; lecz dnie te wydawały się tak odległe — tak bardzo odległe, że wydawały się już tylko jak sen, wobec tych nieskończenie długich lat przeżytych pod dachem Miss Minchin.
Na myśl, że ma przyjaciela, choćby nieznanego, płakała mała Sara więcej, aniżeli kiedykolwiek dawniej w czasie najboleśniejszych przejść.
Łzy te jednak różne były od tamtych, gdy je bowiem otarła, nie paliły, nie bolały jej oczy, serce nie ściskało się bólem.
A też możecie sobie łatwo wystawić, jak minęło resztę wieczora. Co to była za rozkosz zdjąć z siebie przemokłe ubranie, a włożyć miękki, ciepły szlafroczek przed płonącym na kominku ogniem — włożyć zziębnięte stopy w miękkie, wełniane, puszyste pantofelki, które znalazła przy krześle. A przytem gorąca herbata i doskonale przysmaki i krzesło wygodne i książek tyle!
Skoro Sara upewniła się, że to wszystko jest rzeczywistością, że to wszystko jest prawdziwe, odetchnęła całą duszą wielkiej, niepohamowanej radości. Tak długo żyła samą tylko wyobraźnią, tak długo radość swą znajdowała w niemożliwościach, że duszyczka jej gotowa była na przyjęcie każdego choćby cudu, jaki się mógł wydarzyć. Kiedy się już dobrze rozgrzała i zjadła kolacyę i nacieszyła się wszystkiem przez jakąś godzinę, przestało ją dziwić, że to czarowne otoczenie ma być jej własnością. Co do odgadywania, kto to wszystko uczynił, wiedziała, że byłby to trud zbyteczny. Nie znała przecież ani żywego ducha, o kimby choć w przybliżeniu można było przypuścić, że to dla niej zrobił.
— Niema nikogo takiego — zadecydowała — nikogo. — Przedysputowała coprawda tę całą sprawę z Emilką, lecz więcej dla przyjemności, jaką sprawiała rozmowa na ten temat, aniżeli z istotnego zamiaru dowiedzenia się czegoś nowego.
— W każdym razie, Emilko, mamy przyjaciela. Niewątpliwie mamy przyjaciela.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.