Colas Breugnon (Rolland, 1923)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Colas Breugnon |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Druk. i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Colas Breugnon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chwała bądź wielka Świętemu Marcinowi... zupełny zastój w interesach! Niema zresztą za czem karku kręcić, dosyć się napracowałem w życiu, odpocząć pora. Siedzę sobie tedy spokojnie przy stole... kubek wina po prawej, kałamarz po lewej ręce, przede mną zaś, rozwarłszy ramiona, jakby do uścisku, spoczywa nowiutki, czyściutki zeszycik. Zdrowie twoje, synku... teraz pogadajmy! Z dołu dochodzi rumor jakowyś,... to baba moja hałasuje, jak zwykle. Wichr skowycze za oknami, znowu coś się chmurzy horyzont polityczny... mniejsza z tem! O, co za radość, co za wielka radość znaleźć się tak sam na sam z sobą. Do ciebie się zwracam, uważasz, gębo pijacka, okraszona pięknym karmazynem, gębo ciekawa, roześmiana, przystrojona trąbiastym, burgundzie im w każdym calu nosem, siedzącym na bakier między oczami, coś niby kapelusz z fantazją na ucho zadziany.
Do licha, sam nie wiem, czemu lubuję się w sobie, czemu mnie ciągnie do wpatrywania się w twarz własną, liczenia z wesołym uśmiechem zmarszczek, do grzebania w głębi serca, niby w piwniczym lochu za flaszczyną starych, mocnych, odleżałych wspomnień.
Mniejsza zresztą, gdy idzie o marzenie, ale rozkoszą jest pisać co się marzy? Zresztą... czyż to marzenia? Oczy, szeroko otwarte, widzą jasno... snuje się coprawda sieć zmarszczek na skroniach, ale spojrzenie mam pogodne, przekorne. Ludzie twierdzą, że oczy me są zapadłe, ale co mi tam ludzie? Tedy nie marzę, ni spisuję marzeń. Opowiadam poprostu £om widział, mówił, czynił. A może to głupstwa... bo dla kogóż u licha piszę?
Dla sławy... o o o... nie! Nie jestem naiwny, znam swą wartość, Bogu dzięka! Dla wnuków? Phii! I cóż zostanie z papierzysków mych za jakieś lat dziesięć? Moja baba jest zazdrosna, jak sam djabeł, i rzuca do pieca, co jej tylko pisanego wpadnie w szpony. Dla kogóż tedy piszę?
Dla... siebie!.. — Dla własnej uciechy pisze... dlatego, że gdybym nie pisał... szlagby mnie poprostu trafił! Ho! ho! Trzeba wiedzieć, że to żyłka dziedziczna. Ś. p. dziad mój nie byłby za nic w świecie zasnął, nie zanotowawszy bodaj, leżąc w łóżku, liczby wypitych i... oddanych z powrotem kubków wina... Musiał zapisać wszystko w porządku i basta.
Otóż sprawa tak stoi. Muszę się wygadać, a w mojem Clamecy, trudno mi wyzwać kogoś na języki, skoro jestem sam! Muszę się odszpuntować, inaczej na nic wszystko. Przytem, język mam nieco za długi... gdyby mnie tak przypadkiem ktoś usłyszał... dostałbym po czerepie! Trudno, już jestem taki! Zresztą gdyby człowiek czegoś nie zaryzykował, zdechłby chyba z nudów.
Lubię, jak nasze wielkie cisawe woły, przeżuwać wieczór strawę połkniętą zrana. O jakże miło oglądać, przewracać, mieszać to wszystko co się myślało, obserwowało, zbierało, jakże przyjemnie rozdziobywać, kosztować, smakować, pozwalać, by się rozpływało na języku i pomału... pomału połykać. Tych rozkoszy doznaje człowiek, opowiadając sobie od początku wszystko, co się pospiesznie chwyciło w przelocie, nie mając czasu na należytą, spokojną ocenę.
Jakże miło przechadzać się po... swoim własnym wszechświecie, powtarzając sobie po sto razy: to moje, to wszystko moje, jestem tu panem i władcą. Ni grad i ni mróz, ni susza nie mają nad tem żadnej mocy. Ni papież sam, ni król... ba, nawet moja sekutnica... nie dadzą temu rady!
Muszę was, drodzy państwo, oprowadzić po moim skarbcu!
∗
∗ ∗ |
Przedewszystkiem zwróćcie uwagę na klejnot najdrogocenniejszy. Mam tutaj oto — siebie, Colasa Breugnon! Chłop to, że przyłóż do rany, Burgund rzetelny, okrągławy nieco, ale mu się oczy świecą, już nie pierwszej młodości, bo choć są w kupie kości, zęby zdrowe, gęsta mina, toć przyprószona czupryna... ha, trudno... pięćdziesiątka z okładem!
No, nie będę przeczył, że wolałbym, by klejnot mój był... blondynem. Tak samo, zgodziłbym się ostatecznie zrzucić z ramion jakieś dwadzieścia, czy trzydzieści lat... interes taki mogę zrobić każdej chwili. Zważcież, moi państwo, że pięćdziesiątka, to wcale ładny wiek. Śmiejecie się, młodziki? Ha? Sądzicie, że to nic, tłuc się po tym świecie, a choćby po całej Francji... i to w czasach, jak nasze, przez lat pięćdziesiąt? Mój Boże! Ileż to deszczu spadło człowiekowi na plecy, ile się nasmażył skóry na słońcu! Można powiedzieć, że człowieka przez ten czas gotowano niby mięso, przygrzewano, przysmażano, a potem dla odmiany moczono w wodzie. Twardy jestem skoro się nie rozlazłem do tej pory... co? Jako wór jestem zblakły po wierzchu, ale ileż w tym worku zbytków, facecyj, doświadczeń, szaleństw, ileż słomy i siana, fig i winogron, niedojrzałych i słodkich owoców, ileż głogu i róż, ile rzeczy widzianych, czytanych, wyuczonych, posiadanych i przeżytych! Wszystko to pomieszane, jak groch z kapustą. Co za radość, dobrać się do tego śmietnika i grzebać... grzebać...
Dość, mój Colasie! Jutro rozpoczniemy grzebaninę. Gdybym się wziął do niej dzisiaj... nie skończyłbym nawet pobieżnego inwentarza towarów, jakie mam na składzie.
A więc: posiadam dom, żonę, czterech synów, córkę wydaną za mąż, (dzięki Bogu!) zięcia, (ha... trudno, bez tego się nie obejdzie) ośmnaścioro wnucząt, szarego osła, psa, sześć kur i prosię. Jakżem bogaty!
Poprawiwszy okulary, przystępuję do bardziej szczegółowej analizy skarbów.
O tych ostatnich, prawdę powiedziawszy, wspominam jeno... dla pamięci. Bo oto przeszła po was wszystkich wojna... żołnierze, wrogowie,... a także przyjaciele... Oczywiście prosię nasolone i zjedzone, osieł ochwacony, piwniczka do dna wypita, kury dawno oskubane...
Co do żony... to... do stutysięcy starych djabłów... posiadam ją dotąd... Oo, słyszycie, jak wrzeszczy? Nie sposób zapomnieć o tem szczęściu... Poczciwa ptaszynka... mam ją, mam, jestem jej niezaprzeczalnym właścicielem! Ha, Breugnon, nielada z ciebie ziółko... wszyscy ci zazdroszczą. Panowie... proszę uprzejmie...
nie jestem samolubem — porozumiejmy się! Kto ma ochotę wziąć sobie moją turkaweczkę? Posiada mnóstwo zalet, jest oszczędna, czynna, trzeźwa do szaleństwa, uczciwa do niemożliwości... itd. itd Coprawda, nie utyła z tych cnót. Jako grzesznik zatwardziały, wyznaję, że wolę jeden tłusty grzeszek od siedmiu cnót chudych... (ale dość tego, trzeba uszanować cnotę, skoro inaczej być już... z woli bożej, nie może!).
Hej, hej, jak się ta czarownica rozbija po całej chałupie! Pełno jej wszędzie, choć taka szczypa. Przewraca graty do góry nogami, burczy, beszta, klnie, drepci ciągle ze strychu do piwnicy i z powrotem, tępiąc kurz i ciszę z zaciekłością niepojętą.
Już trzydzieści lat minęło od ślubu naszego. Djabli wiedzą, (oraz Opatrzność) poco ją brałem? Kochałem się w innej, ale drwiła ze mnie, a ta znowu uparła się wyjść za mnie, chociaż jej nie chciałem. Wówczas była bladolicą brunetką i wierciła we mnie błyszczącemi ślepiami. Byłaby mnie chciała pożreć, przegryźć, jak woda stal przeżera. Kochała mnie do szaleństwa... na śmierć! Prześladowała mnie, ścigała, tropiła (o, jakże głupi są mężczyźni), a więc potrochu z litości, a także skutkiem tego, że pochlebiła mej próżności, wreszcie ze znużenia (ładny sposób odpoczynku), nakoniec, w chęci pozbycia się napaści — zostałem (Jan de Vrie zanurza się do wody, aby nie przemoknąć na deszczu)... zostałem jej mężem! Od tego czasu posiadłem skarb cnoty wcielonej, a ona, poczciwa gołąbeczka... mści się... mści, od lat trzydziestu. Jakiż powód zemsty? Oto mści się za to, że mie kochała. Doprowadza mnie do wściekłości, a raczej pragnie to uczynić, ale... niedoczekanie! Ho, ho, zanadto miłuję spokój i nie głupim wpadać w melancholję z powodu jakichśtam głupich kilku słów. Deszcz dudni po szybach? Niechże sobie pada do woli... Gdy ona grzmi... mnie się ani śni... gdy ona gniewa się... to mnie się śpiewać chce! I czemuż u djaska mam jej bronić wrzeszczeć skądże prawo? Wszakże tak być musi... nie życzę jej przecież nagłej, a niespodziewanej śmierci! Baba w progi... cisza w nogi! Stara bajka! Każdy sobie nuci własną piosenkę. Niech tylko nie ośmiela się zamykać mi gęby, (o... wie dobrze, coby ją to kosztowało), a chętnie godzę się, by rozdziawiała swoją od ucha do ucha... Każdy pon ma swój ton!
Zresztą, mimo, że instrumenty nasze niebardzo są dostrojone do siebie, odegraliśmy wcale, wcale ładne kawałki: córkę i czterech synów. Wszystkie sztuki zrobione na urząd, wykończone, jak się należy. Nie szczędziłem materjału, ani pracy. Najlepiej mi się udała dziewczyna i w tym plonie odnajduję własne nasienie... Bestyjka bo ta Martynka, kochana odrobinka! Miałem krzyż pański, zanim dożeglowałem z nią do małżeńskiego portu. No! Nareszcie stoi na kotwicy, nie nadwerężona po drodze! Ha... i tak przecie, trudno dowierzać kobiecie... ale to już nie moja sprawa! Dosyć miałem czuwania, dreptania... teraz kolej na drogiego zięciaszka mego... Florymonda... Dostał ciasto, jak się patrzy... niechże baczy, by się nie przypaliło w piecu.
Dysputujemy z Martynka za każdem widzeniem i rozumiemy się doskonale. Dzielna dziewczyna, wie co robi, nawet robiąc głupstwa i uczciwa... z warunkiem, by uczciwość miała uśmiech na twarzy. Wadą najwyższą jest dla niej nuda. Nic lęka się trosk. Troska to walka, a walka, to przyjemność! Kocha życie i wie co dobre, zupełnie jak ja. To moja krew! Tylko... pracując nad nią... byłem może trochę przesadnie wspaniałomyślny... tak mi się coś zdaje.
Gorzej wypadli chłopcy. Matka wtrąciła swoje trzy grosze i ciasto dostało zakalca. Dwu z nich, to bigo ty zatracone, a w dodatku każdy siedzi w innej kruchcie. Jeden nie wyłazi z pod księżej kapoty i obraca się wśród dewotek i innych obłudników, drugi jest hugenotem. Wysiedziałem kukułcze jaja! Trzeci jest żołnierzem, wojuje, włóczy się i nie wiem doprawdy, gdzie się obraca. Czwarty nakoniec jest poprostu niczem... jakimś przekupniem znikomym, cichym, rozlazłym. Ziewam ile razy o nim wspomnę! Rasa wyłazi z wszystkich dopiero, gdy siedzimy pospołu przy stole nad pełną misą. Żadne z sześciorga nie śpi wówczas i wszyscy żywią jedne przekonania. Cudne to widowisko. Sześć par szczęk pracuje dzielnie, gęby pochłaniają kromy chleba, a wino spuszcza każdy do piwnicy brzucha bez pomocy bloku i sznura.
Ruchomości spisane, teraz kolej na dom. Podobny jest do córki mojej. Budowałem go zwolna, rozważnie, gruntownie, wprost rozrzutnie szafując materjałem, a w dodatku budowałem nie raz, ale kilka razy. Stoi na brzegu Beuwionu, nieforemny, przysadkowaty, tonąc w zieloności, otoczony gnojówkami, u krańców przedmieścia, po drugiej stronie niskiego, zapadłego napoły mostu, moczącego nogi w wodzie.
Wprost domu wznosi się dumna, strzelista wieża Św. Marcina, o haftowanym rzeźbą cokole i rozkwieconym sztukaterją portalu, do którego niby do raju wiodą czarne, starorzymskie, strome schody. Moje penaty i lary znajdują się już za murami miasta. To też ile razy dostrzeże warta nieprzyjaciela z wieży, zamyka bramy, a nieprzyjaciel zachodzi prosto do mnie w gościnę. Lubię wprawdzie pogadankę, ale obszedłbym się zupełnie bez takich wizyt. Zazwyczaj odchodzę, zostawiając klucz w drzwiach. Za powrotem nie zastaję ani klucza, ani drzwi, tylko gole ściany bez dachu. Zaczynam wówczas budować na nowo. Mówią mi ludzie:
— Ośle, pracujesz dla wroga! Porzuć to kretowisko i przeprowadź się do miasta, będziesz bezpieczny!
Odpowiadam:
— Mój drogi Landeri! W kretowisku dobrze mi. Wiem naturalnie, że co mur, to mur. Ale cóżbym widział ukryty za wysokim murem? Szlagby mnie trafił z nudów. Tymczasem nad brzegiem mego Beuwronu widzę mnóstwo rzeczy i mam gdzie się rozeprzeć swobodnie. W wolnych od pracy chwilach widzę wprost z ogródka refleksy na wolno płynącej wodzie, koła zataczane za każdem pluśnięciem ryby, nawet włochate porosty na dnie. Mogę tam zarzucać wędkę, moczyć nogi, wylewać nocnik... słowem, czynić, czego dusza zapragnie. A zresztą, widzisz, bracie, siedzę tam od lat i już nie pora mi przenosić się na inne miejsce. Chyba nie spotka mnie nic gorszego, niż dotąd. Powiadasz, że raz jeszcze dom zostanie zniszczony? Być może... Przecież nie mam pretensji, by przetrwał wieki. Ale niełatwo przyjdzie wydrzeć mnie z miejsca, gdzie się zakorzeniłem... niełatwo, do stu djabłów... powiadam! Odbudowywałem już dwa, czy trzy, odbuduję jeszcze dziesięć razy! Coprawda nie zaliczam tego do przyjemności, ale przenosiny sprawiłyby mi wielką przykrość. Czułbym, się, jakby odarty ze skóry. Proponujesz mi inny, nowszy, piękniejszy, bielszy? Nie... nie, spaczyłby mi się nad głową dach, musiałbym uciekać... nie nie... wolę swoją chałupę!
A więc streśćmy się. Opisałem żonę, dzieci, dom... czyż to już wszystko, co posiadam?
Nie, zachowałem na koniec najlepszą rzecz... mianowicie moje rzemiosło. Jestem członkiem cechu stolarzy pod wezwaniem Św. Anny. Noszę podczas pochodów i procesyj godło nasze, wyobrażające lirę z cyrklem u góry. Na lirze tej uczy grać Bóg Ojciec córkę swą, maleńką, niewiększą od pantofla, N. P. Marję. Uzbrojony heblem, dłutem i piłą króluję w warsztacie, władając żylastym dębem, czy połyskliwym orzechem. Co z nich wytworzę, to rzecz mojej fantazji i pieniędzy klienta. Ileż form drzemie przedziwnych, zakopanych w każdym z onych kloców. Wystarczy jedynie wnijść... do pałacu zaczarowanego, by zbudzić śpiącą królewnę. Ale piękna dama, którą chcę przywrócić do życia, to nic jakiś frymuśny koczkodonik. Nie lubię także owej damy chudej, bez piersi ni... pośladków. Miast włoskich form wolę kształty nasze, burgundzkie, połyskujące patyną bronzu, pełne siły, dostatnie, obciążone owocami niby winnica... Cieszę się, robiąc brzuchaty kufer, czy sepet, lub szafę rzeźbioną podług zdrowych, mocnych wzorów takiego n. p. mistrza, jak nasz Hugues Sambin. Przystrajam ściany domów boazerją, roztaczam spiralne skręty schodów.
Za mojem czarodziejskiem dotknięciem, niby jabłka wśród szpaleru jabłoni wybłyskują z murów meble szerokie, wygodne, silne, dostosowane do miejsca i użytku.
Ale największa to dla mnie uciecha, kiedy mogę zanotować na papierze to, co tętni w mej fantazji,... ruch, gest... jakiś pochylony grzbiet, gardło rozdęte, rozkwieconą wolutę, girlandę, karykaturę, a wkońcu gębę przypadkowo zaobserwowanego przechodnia. Wszystko to potem przygważdżam do deski i jestem szczęśliwy.
Wszakżem to rzeźbił sam, (same arcydzieła, oczywiście) dla własnej przyjemności i uciechy proboszcza. W stallach kościoła w Montreal widnieją moje rzeczy. Są tam mieszczuchy, opowiadający sobie facecje i popijający zdrowo z ogromnego dzbana, a także dwa lwy bijące się o kość.
Popić przed pracą, popić po pracy... hej, to radość nielada! Warto żyć. Widzę wokoło siebie ludzi gniewnych i słyszę wyrzekania. Wypominają mi, żem się nie w porę wybrał z śpiewaniem w tak smutny czas... Nieprawda! Niema smutnych czasów, są tylko smutni ludzie.
Nie zaliczam się do tej bandy... Bogu dzięki!
Urywają sobie wzajem głowy... biją się? Oczywiście, tak było zawsze i zawsze będzie! Dam sobie uciąć tekę, jeśli się mylę, ale twierdzę, że za jakieś czterysta lat, wnuki i prawnuki nasze z takiem samem upodobaniem co dziś będą sobie zdzierać skórę z grzbietu, wyrywać włosy, wykluwać oczy i obcinać nosy. Myślę nawet, że dojdą do większej doskonałości i wynajdą co najmniej czterdzieści nowych, genialnych wprost sposobów przenoszenia się wzajem na tamten świat.
Ale wiem i twierdze stanowczo, że nikt nie wynajdzie nowej, lepszej metody picia i nie wierzę, by ci następcy nasi umieli to uczynić lepiej ode mnie.
Licho wie zresztą, do czego doprowadzą idjoci za lat czterysta! Może, dzięki cudotwórczemu zielu proboszcza z Meudon, zwanemu Pantagruelionem, będą mogli podróżować na księżyc, może udadzą się jeszcze dalej, do owej fabryki, skąd lecą pioruny i deszcz, może zamieszkają w niebie i nawiążą stosunki handlowe z bogami...
A niech tam! Ale tu, gdzie siedzę, tu dużo bezpieczniej. Przytem, któż mi zaręczy, że za lat czterysta wino będzie jeszcze tak dobre, jak dzisiaj?
Moja sekutnica zarzuca mi, że nadmiernie lubuję się w pohulankach. Nie pogardzam niczem. Lubię wszystko, co dobre, więc dobre mięso, wino, pełne ciałko i skórkę mięciuteńką, puszystą, o czem śni się tak słodko, dalej boskie próżniactwo, kiedy to robi się tyle różnych rzeczy (leżąc na brzuchu, wiadomo, jest się panem świata, młodym, pięknym, zdobywczym, przewraca się świat do góry nogami, słyszy się, jak trawa rośnie, gada się z drzewami, zwierzętami i bogami).
I ciebie kocham, stary towarzyszu, wierny, pewny, skarbie mój, praco moja! O jakże przyjemnie wziąć w rękę narzędzie i stanąć przy warsztacie. Robisz, co chcesz z onym opornym mat er jąłem, który wreszcie poddaje się, drży pod ręką i oto, jakby czarem wywołane wybłyskują cudne zjawy form. Co za radość, gdy z grubych palców wychodzą te misterne dzieła sztuki. Czuje się monarchą królestwa złud. Pole moje daje mi ciało swe, winnica krew swoją. Moje ręce, to pracownicy posłuszni, któremi kieruje stary mózg mój. Mózgiem znowu władam ja sam, tak. że musi spełnić każdy kaprys, czy marzenie. Któż był kiedy lepiej obsłużony? Czyż nie jestem osobą dostojną? Któż mi śmie zabronić wypić za własne zdrowie — oraz, nie wolno być niewdzięcznym — za zdrowie mych poddanych?
Błogosławiony dzień mego przyjścia na świat! Mój Boże, jakżeż dobrą rzeczą jest życie! Choćbym się niewiedzieć jak napchał, głodny jestem, zawsze mi idzie ślinka, muszę być chyba chory, bo niema takiej chwili przez cały boży dzień, bym nie pragnął zasiąść do stołu zastawionego darami ziemi i słońca...
∗
∗ ∗ |
Ale, zdaje mi się, sąsiedzie, żem przeholował trochę z tem słońcem, niebardzo grzeje, a w wszechświecie moim panuje mróz. Ta szelma zima wcisnęła się do mego pokoju. Chwieje się pióro w skostniałych palcach.
Na miłość Boga — kryształ} — lodu w szklance z winem! I nos mi pobladł... Ohydna ta barwa, przypomina liberję cmentarza. Nienawidzę bladości.
Hej... trzeba przyjść do siebie! Dzwony św. Marcina biją i śpiewają. To dziś akuratnie M. Boskiej Gromnicznej. Dziś się zima traci, albo się bogaci...
Niechże djabli wezmą ten mróz, ściska coraz lepiej! Trudno, trzeba wyjść i stanąć z wrogiem twarzą w twarz. Może mu dam rady!
Siarczysty mrozik. Tysiące szpilek kłuje mnie po policzkach. Z za rogu ulicy wypada wiatr i porywa mnie za brodę. Uuu! Ale Bogu dzięki, wracają mi rumieńce na twarz. Lubię bardzo chrzęst śniegu pod nogami i tętnienie zmarzłej ziemi. Czuję się młodym... Ha... cóż za miny kwaśne i wstrętne mają ci wszyscy ludzie?
— No, cóż wam to, sąsiadeczko? Czemu nos na kwintę? Oho! Wiatr podwiewa spódniczkę... oo, jak wysoko? Ma rację, jest młody... szkoda, że ja nie taki... Wie dobrze szelma, gdzie dobre miejsce... to smakosz... zna się na tem! Nic nie szkodzi, sąsiadeczko... nic nie szkodzi i wiatr musi mieć swe przyjemności... A gdzież to tak spieszycie, matusiu? Djabeł wam wygląda z za kołnierza. Na mszę? Laus Deo! Odniesie on zawsze zwycięstwo nad złością. Będzie się śmiał ten, który płacze, a smażył się będzie ten, który kostnieje na tym świecie! Śmiejecie się... ano to dobrze! Tak... tak i ja spieszę także... idę jak wy na mszę, ale nie tę, którą odprawia proboszcz w kościele. Idę w pole... tam sam Bóg celebruje...
Wstępuję naprzód do córki, by zabrać swoją małą Glodzię. Codziennie odbywamy wspólne przechadzki. Toż moja najlepsza przyjaciółka ta żabusia, ten skrzacik maleńki. Minęło jej dopiero pięć lat, ale ma rozum... ho... ho! Sprytna, jak mały szczurek, a uprzykrzona, jak musztarda na języku. Biegnie, gdy mnie tylko zobaczy. Wie dobrze, że mam zawsze pełne kieszenie różnych historyjek, lubi je podobnie jak ja. Biorę ją za rączkę.
— Chodź, dziecino! Pójdziemy na spotkanie skowronka, może już przyleciał?
— Skowronka?
— Tak... dziś Gromnicznej. Czyż nie wiesz, że dziś właśnie wraca z nieba?
— A co on tam robił?
— Poleciał po ogień.
— Ogień?
— Tak... po ogień, który sprawia, że słońce grzeje i gotuje potrawy na ziemi.
— Więc go nie było?
— Naturalnie! Odleciał jeszcze na Wszystkich świętych. Co roku odlatuje w jesieni do nieba, by rozgrzewać gwiazdy.
— A czemu wróci?
— Trzy ptaszki poleciały powiedzieć mu, że już czas....
— Opowiadaj...
Drepci po drodze. Nie boi się zimna. Zresztą ciepło ubrana w biały trykot i błękitną kapuzę. Wygląda jak sikorka. Tłuste policzki przybrały barwę karmazynu, z małego, zadartego noska kapie obficie.
— Ano... raz... dwa... siąkaj! Mocno! Już dobrze... idziemy.
— Opowiadaj... opowiadaj, dziadziu... Trzy ptaszki...
Lubię, by mnie proszono.
Trzy ptaszki wybrały się w drogę, trzy śmiał ki co się zowie: mysikrólik, gil i skowronek. Mysikrólik żywy i ruchliwy, jak Tomcio Paluch, a dumny jak nie wiem co, pierwszy spostrzegł w powietrzu ogień, podobny do fruwającego, świecącego ziarnka pszenicy. Rzuca się tedy na owo ziarnko i krzyczy:
— Mam!... Chwyciłem ogień... Ja pierwszy!
— I ja... i ja... — wołają inne, ale mysikrólik już pochwycił ogniste ziarnko i leci w dół, ku ziemi.
— Ratunku... ratunku! Pali mnie! — Krzyczy biedak i przesuwa ogień w te i w tę stronę dzióbka. Ale nie może wytrzymać, bo piecze go w język, tedy wypluwa ziarnko i chowa je pod skrzydełko.
— Ojej! Ratunku! Skrzydło mi się pali! — woła, (widziałaś przecież plamy opalenizny pod skrzydełkami mysikrólika i skręcone od gorąca piórka).
Gil pospiesza mu z pomocą. Chwyta ziarnko i kładzie je na podgardlu, na kamizelce puchowej.
Naraz śliczna kamizelka zaczyna czerwienieć... coraz czerwieńsza.
— Mam dość tej zabawy! — krzyczy gil Spaliło mi się ubranie... cóż teraz pocznę?
Ale wtem poczciwy skowronek przyleciał i chwycił prędko w dzióbek ziarnko ognia, które, upuszczone przez gila; wracało już do nieba. Potem bez namysłu, z szybkością strzały spada prosto na ziemię i zakopuje ziarnko starannie w stężałym od mrozu zagonie, a zagon od gorąca rozmarza... pulchnieje...
Skończyłem swoją historyjkę. Teraz zaczyna Glodzia skrzeczyć, jak sroczka. Za miastem, chcąc dostać się na wzgórze, wziąłem ją na plecy. Niebo szare, śnieg chrzęści pod nogami, krzaki i wychudłe, jakby szkieletowate drzewa, pootulane białemi materacami. Dym wznosi się z kominów prosto w górę i ma szafirowy kolor. Nie słychać nic, prócz rechotania mojej małej żabki. Jesteśmy na szczycie.
U stóp mam miasto przepasane, niby dwiema wstęgami, leniwym nurtem Jonny i krętym Beuwronem. Wszystko ma czapki z śniegu. Mimo, że przemarzłe jest do szpiku kości, skulone i drżące, miasto rozgrzewa mi serce ile razy obejmę je spojrzeniem.
Miasto otaczają piękne wzgórza, wyglądają tak, jak brzeg gniazda słomianego, pośrodku którego spoczywają pisklęta ludzkie. Za wzgórzami garbią się góry, zataczają wielokrotne szeregi, falują wokół przebłękitnione oddalą, niby morze. Ale niema w nich nic z owego chytrego żywiołu, który zagrażał Ulisesowi i jego okrętom. Niema burz ni przepaści. Wszystko trwa w pokoju. Załedwo tu i owdzie łono wzgórza rozpiera coś jakby wnętrzna siła, pragnąca się wyładować. Drogi ścielą się prosto z jednego garbu fali na drugi garb, płyną zwolna, bez pospiechu, zostawiając pas biały, niby ślad łodzi na morzu.
W dali dominuje nad tą rozchwieją, niby maszt okrętu, katedra Św. Magdaleny w Vezelay, gdzie w r. 1147 św. Bernard głosił drugą wyprawę krzyżową.
A bliżej na skręcie Jonny szczerzą swe kły skaliste zbocza Bassewillu.
Pośrodku za toczą wzgórz, w niedbałej pozie, zwieszone nad wodą, przybrane w ogrody, kępy drzew, różne błyskotki i łachmanki spoczywa miasto, uwieńczone koronkową, cudną wieżą.
Podziwiam ślimaczą skorupę, w której sam siedzę. Dzwony biją uroczyście. Krystaliczny rozdźwięk wypełnia całą kotlinę, rozlewając się falą nieuchwytną dla zamrozu. Wsłuchuję się w tę muzykę, a wtem promień słońca, przebiwszy oponę chmur, rozbłyska na ziemi, oblewając nas światłem.
Moja mała Glodzia zaczyna klaskać w rączęta i woła:
— Dziadziu... dziadziu! Słyszę.. słyszę... to skowronek!
Roześmiałem się radośnie, zdejmuję moją drogą żabusię z pleców, całuję serdecznie i zapewniam:
— I ja go słyszę i ja... to skowronek, co głosi wiosnę...