Cymbelin (Shakespeare, tłum. Rossowski, 1897)/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Cymbelin
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom IX
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Stanisław Rossowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA
Brytania. Sala w pałacu Cymbelina.
Wchodzą: z jednej strony CYMBELIN, KRÓLOWA i KLOTEN z orszakiem, z drugiej KAJUSZ LUCYUSZ i jego towarzysze.

Cymbelin. Czegóż więc od was chce Augustus Cezar?
Lucyusz. Gdy Juliusz Cezar, który dotąd żyje
W pamięci ludzi i nigdy nie zejdzie
Z ich ust, ni uszu — bawił tu w Brytanii
Jako zwycięzca — przyrzekł Kasybelan,
(Zawdzięczający pochwałom Cezara
Chwałę swą, prawda, nie mniejszą od zasług),
W imieniu własnem i swojego rodu
Rzymowi płacić haracz: trzy tysiące
Funtów. — Ten haracz jednak od lat kilku
Zalega, panie.
Królowa. Co więcej: i nadal
Zalegać będzie.
Kloten. Dość jeszcze Cezarów
Minie się, zanim przyjdzie nowy Juliusz.
Toż nie myślimy bynajmniej opłacać
Prawa do naszych nosów.
Królowa. Inne czasy!
Los, co pozwolił Rzymowi nas podbić,
Dzisiaj nam sprzyja. Wspomnij, królu-panie,
Dzielnych swych przodków i to, jak natura
Obwarowała nam wyspę. Wśród morza,
Brytania istnym jest Neptuna fortem,
Skał otoczona dzikich palisadą,
Falami morza i ławami piasku,
Co raczej pożreć mogą niż dopuścić
Czyjkolwiek najazd. Ujarzmił nas Cezar,
Lecz grą słów znanych: veni, vidi, vici,
Nie tu się chełpił. Przeciwnie, dwa razy
Cofał od brzegów swą flotę — bezsilną
Igraszkę w ręku owych mórz straszliwych.

Jakby łupami jaj miotały flotą
Pale, bez trudu rozbijając statki
O nasze skały. Szczęśliwy z tryumfu,
Który mu niemal „pogromcy Cezara“
Sławę już dawał — o, zwodnicze szczęście! —
Radości ogniem oświecił gród Luda,
Co w Brytyjczyków serca wlał odwagę.

Kloten. Krótko a węzłowato: nikomu tu ani w głowie, płacić haracz. Państwo nasze, jak powiedziano, urosło w potęgę, a nowych Juliuszów Cezarów ani śladu. Dzisiejsi mogą mieć także krzywe nosy, nie mają jednak jego potężnych ramion.
Cymbelin. Synu, daj matce przyjść do słowa.
Kloten. Znajdziemy jeszcze wśród nas takich, którzy potrafią niegorzej od Kasybelana wziąć się do rzeczy. Nie powiadam tego bynajmniej o sobie, chociaż i ja mam pięści niczego. Skąd haracz? Za co haracz? Jeśliby Cezar potrafił słońce zakryć firanką, lub schować księżyc do kieszeni, no, to mógłby zażądać, byśmy płacili mu za światło, ale tak, panie, złamanego grosza na haracz nie damy i basta!

Cymbelin. Wspomnijcie jeno:
Zanim wymusił na nas Rzym daninę,
Byliśmy wolni. Ambicya Cezara
(Ambicya tak nadęta, iż o mało
Nie rozsadziła żeber tego świata),
Bez żadnych przyczyn zakuła nas w jarzmo;
Zrzucić je znowu, to-ć powinność ludu,
Co, jak my, chlubić się pragnie — i słusznie —
Dzielnością...
Kloten. O, tak!
Cymbelin. Rzeknij Cezarowi:
Nadał nam prawa nasz praszczur Mulmucyusz,
Ciężko je pokaleczył Cezar. Moc ich wznowić,
Odzyskać znowu władzę utraconą,
Choćby się nawet Rzym miał o to gniewać,
Jest obowiązkiem naszym. Prawa nasze
Nadał Mulmucyusz, pierwszy z Brytyjczyków,
Który koronę złotą wdział na skronie
I nazwał siebie królem.

Lucyusz. Cymbelinie!
Z ubolewaniem muszę w takim razie
Przyjaźń Cezara wypowiedzieć tobie;
Przyjaźń Cezara, który więcej królów
Ma na usługi, niżeli ty — dworzan.
Usłysz więc: oto wojnę i zniszczenie
Zwiastuję tobie w imieniu Cezara;
Niech na cię spadnie gniew jego straszliwy,
Któremu nic się nie oprze. — To rzekłszy,
Za mnie samego dank składam.
Cymbelin. Kajuszu!
Miłym mi gościem bądź; wszak na rycerza
Twój pan pasował mnie; pod nim spędziłem
Młodość, zaszczyty sobie zdobywając;
Teraz bój stoczyć mam na śmierć i życie.
Wiem: Pomorzanie wraz z Dalmatyńcami
Również się zbroją, — wzór, którym pomiatać,
Słabego serca byłoby dowodem.
Tego nie znajdzie w nas nikt.
Lucyusz. Bój pokaże!

Kloten. Jego królewska mość wita was uprzejmie. Zabaw tu z nami dzień, dwa dni, lub jeszcze dłużej. Później, gdy inaczej zechcesz złożyć wizytę, znajdziesz nas za pasem słonej wody, który ci chętnie odstąpimy, jeśli potrafisz go zabrać. Jeśli zaś polegniesz przy tej awanturze, krukom naszym ciało twe z pewnością wybornie smakować będzie. No, a potem, będzie po wszystkiemu.

Lucyusz. Tak, mości książę.
Cymbelin. Znam wolę twego pana, on zna moją,
A co do reszty — witaj!


SCENA DRUGA.
Tamże. Inna sala w pałacu.
Wchodzi PISANIO z listem w ręku.

Pisanio. Co? Wiarołomstwo? Czemuż mi nie wskażesz
Oszczercy? Jakież to zatrute tchnienie
Zdołało wcisnąć się w twe uszy, panie?

Co za fałszywy Włoch (o, umią oni
Zatruwać ręką i językiem) zdołał
Tak łatwo zaufanie twe ogłupić?
Niewierna? Stokroć nie! Za wierność chyba,
Bardziej podobna do wzniosłej bogini,
Niźli do zwykłej kobiety — dziś znosi
Burze, co żelazną cnotę pobić zdolne.
O, panie, stoisz dziś swym charakterem
Tak nisko wobec niej, jak przedtem stałeś
Swoją godnością. Co? Miałbym ją zgładzić?
W imię miłości i wierności, którą
Jako twój sługa ślubowałem? Zabić,
Przelać jej krew — gdy to zwiesz wierną służbą,
Bodajbym nigdy nie był wiernym sługą.
Jakże wyglądać muszę, skoro sądzą,
Ze zdolny jestem spełnić coś takiego.

(Czyta:)

„Zrób to. Sposobność poda ci jej rozkaz
Po moim liście“. Oh, przeklęte pismo,
Czarne, jak ten atrament; bez uczucia,
Współwinny sprzysiężenia, chociaż z wierzchu
Wyglądasz tak niewinnie. — Cyt! To ona!

(Wchodzi Imogena).

Niezdatny jestem do tego rzemiosła.
Imogena. I cóż nowego, Pisanio?
Pisanio. Oto jest list od mego pana, księżno.
Imogena. Od twego pana? Mój pan?... Leonatus?
Co za astronom byłby ten, kto znałby
Gwiazdy, jak ja znam owe pismo.
Przyszłość nie byłaby dlań tajemnicą.
Dajcie, bogowie, by ten list mi mówił
O szczęściu, zdrowiu, o miłości męża;
Nie o rozłące jednak, co go boli.
Lekiem ból bywa, i w tym jest też razie;
Bo wzmacnia miłość — niechże się pogodzi
Mój mąż ze wszystkiem, byle nie z tem jednenu
Nie bierz mi za złe, wosku, a wy bądźcie
Błogosławione, pszczoły, których dziełem
Ten zamek słodkich tajemnic. Kochanek,
A biedny dłużnik prośbę szlą odmienną

Lecz pod podobna pieczęcią spotyka
Bankrut aresztowania rozkaz, amor zasię
Zwierzenia kryje. — Bogi, dobrej wieści!

(Czyta:)

„Surowość sądu, jaka spotkałaby mnie ze strony twego ojca, gdyby mnie przychwycono na jego terytoryum, nie mogłaby jednak być tak okrutną, by twój widok, najdroższa, nie powołał mnie napowrót do życia. Wiedz, że znajduję się w Kambrei, w porcie Milfordskim. Pójdź za radą. jakiej ci udzieli miłość. Kończąc, życzę ci wszelkiej pomyślności, wierny swej przysiędze i we wzrastającej miłości wiernie tobie oddany Leonatus Postumus“.

Hej, skrzydlatego rumaka! — Pisanio,
Słyszysz? On w porcie Milford, czytaj! Powiedz,
Jakto daleko? Gdy ktoś dla drobnostki
Leci tam tydzień, czyżbym ja w dniu jednym
Dotrzeć nie mogła? Przeto, sługo wierny,
Spragniony pana widoku tak samo,
Jak ja — nie, przecie mniej — nie, jak ja, przecie,
Bo me pragnienie bez granic) — mów prędko,
{Powiernik uczuć, winien w okamgnieniu
Przebytki słuchu napełnić po brzegi),
Mów, jak daleko stąd szczęśliwy Milford,
I skąd to szczęście Walii kraj spotkało,
Iż taki port ma? Ale przedewszystkiem,
Jak się wymkniemy stąd, jak uzasadnić
Czas między pójściem, a powrotem naszym?
Nie; naprzód powiedz, jak się stąd wydostać?
Wprzód począć trzeba, zanim się porodzi,
Poród już przyjdzie Na to później pora...
Proszę cię, ile tuzinów mil zrobisz
W ciągu godziny.
Pisanio. W przeciągu dnia — tuzin.
Dość będzie dla was, księżno, ba, za wiele.
Imogena. Ależ, kto idzie na stracenie, jeszcze
Dążyłby spieszniej; słyszałam o koniach,
Co na wyścigach pędzą szybciej, niźli
Piasek w klepsydrze. Lecz to jest dzieciństwem.
Do mej służebnej pójdź, niech uda słabą

I żąda pójścia do dom; ty tymczasem
Spraw mi podróżną suknię, lecz niedrogą,
Ot, jak dla chłopki...
Pisanio. Zważ, mości księżniczko...
Imogena. Ja patrzę naprzód, ni w lewo, ni w prawo,
Ni poza siebie; tam bowiem mgły wszędzie
Grożą mi przysłonięciem oczu. Proszę ciebie,
Uczyń, co rzekłam. Nie chwiej się, jak trzcina::
Milford, to dzisiaj meta ma jedyna.

(Odchodzą).
SCENA TRZECIA.
Górska okolica w Walii. W głębi jaskini.
Wchodzą: BELARYUSZ, GWIDERYUSZ i ARWIRAGUS.

Belaryusz. Cudny dzień! Trudno usiedzieć w kryjówce
Tak niskiej. Chłopcy, trzeba ugiąć karku!
Ta brama niech was uczy, jak się modlić,
Jak modły ranne odprawiać do nieba.
Bramy monarchów tak wysokie zwykle,
Iż śmiało olbrzym nawet przejść je może,
Turbana bezbożnego nie zdejmując
Dla powitania ranku. Cześć ci, niebo!
My skał mieszkańcy szanujem cię szczerzej
Niźli panowie dumni,
Gwideryusz i Arwiragus. Cześć ci, niebo!
Belaryusz. Teraz na łowy! Wy pnijcie się w górę,
Bo macie młode nogi. Ja tu będę.
Gdy mnie ujrzycie nakształt ptaszka małym,
Zważcie, że przestrzeń tak zmienia rozmiary,
Większym lub mniejszym czyniąc — i wspomnijcie,.
Co wam o dworach, książętach, o zmiennem
Na wojnie szczęściu prawiłem. Tam służba
Służbą nie wedle tego, czy spełniona,
Lecz czy uznana. Takie roztrząsanie
Daje nam korzyść z wszystkiego, co widać;
I nieraz człek się przekonywa o tem,
Że bezpieczniejszy chrząszcz w swej twardej łusce,
Od niejednego orła. — O, zaiste,

Lepiej tak żyć, niż w służbie panów zbierać
Niewdzięczność; myśmy bogatsi, niż ludzie,
Którzy darmują i dają się kopać.
I mamy więcej powodu do dumy
Niż ci, co chełpią się jedwabiem cudzym;
Takiemu wprawdzie ukłoni się kupiec,
Ale to jeszcze rachunku nie maże.
Nie pomieniałbym, się doprawdy, z nikim!
Gwideryusz. Ty z doświadczenia mówisz. My jednakże
Biedne, bezpiórne pisklęta — my nigdy
Nie wylecieliśmy za obręb gniazda,
Nie wiemy przeto, jaki wiatr powiewa
W oddali. Życie to pewnie najlepsze,
Jeżeli spokój jest najlepszem życiem.
Tobie smakuje ono, bo-ś znał inne,
Ostrzejsze; ono zresztą zgodne z wiekiem
W pół niedołężnym; lecz dla nas to życie
Klatką nieświadomości jest, podróżą w łóżku,
Kaźnią za długi, z której wyjść nie wolno
Za pewien obręb.
Arwiragus. Gdy twych lat dożyjem,
O czem wspominać będziemy, gdy w grudniu
Jak zwykle zimny wiatr z deszczem, w jaskiń
Najdzie nas w kącie wciśniętych? Cóż bowiem
Znamy? Jesteśmy całkiem jak zwierzęta:
Chytrzy w szukaniu zdobyczy; zajadli,
Gdy o żer idzie. Animusz nasz cały
Polega na ściganiu tego, co ucieka;
Jak ptaszki w klatce uczymy się nucić
Pienia wolności.
Belaryusz. Co tu wiele gadać!
Gdybyście tylko lichwę miast poznali
Na własnych skórach i sztukę dworactwa
I jak u dworu trudno się uczepić,
Jak trudno potem zostać na nim, (bowiem
Szczyt łaski pewną jest wróżbą upadku,
A przytem śliski jest tak, że obawa
Już zgubie równa); i gdybyście znali
Wojenne plagi, żądze niebezpieczeństw,
Bo w nich cześć, sława, które wśród szukania

Giną najczęściej; gdybyście widzieli,
Jak często obelżywe epitety
Miast czci, nagrodą są szlachetnych czynów;
Jak często winą zowie się zasługa
I karku jeszcze zgina za tę łaskę!
Ja, dzieci, sam dowodem tego jestem.
Me ciało miecze posiekały rzymskie;
Wśród najgodniejszych mnie też wymieniano.
Cymbelin miłość mi swą ofiarował.
Pierwszym z rycerzy byłem ja w opinii;
Podobny drzewu, któremu owoce
W dół uginają gałąź; aż raz nagle
Burza, czy kradzież — zwijcie to, jak chcecie
Owoce, nawet liście mi zabrała
Co do jednego,
Gtwideryusz. Zbyt niepewna łaska!
Belaryusz. Mą całą winą było — jak już wiecie
Że dwaj łotrzyki przysięgli fałszywie,
Jakobym tajne miał stosunki z Rzymem,
Nad czcią mą tryumf odniosło zwycięstwo.
Poszedłem na wygnanie; lat dwadzieścia
Są owe lasy, skały, moim światem.
Dzięki szlachetnej tej swobodzie, więcej
Spłaciłem długów pobożnych niebiosom,
Niżeli w całem mem poprzedniem życiu.
Lecz nieprzystojna to dla łowcy mowa.
W góry! Kto pierwszy ubije mi zwierza,
Biesiady królem będzie, przez dwóch innych
Obsługiwanym. A trucizny bać się,
Zbyteczna, darzą nią tylko w pałacach.
Idźcie już! Potem zejdziem się w dolinie.

(Gwideryusz i Arwiragus odchodzą).

O, jakże trudno stłumić skry natury!
Chłopcy nie wiedzą, że są dziećmi króla
I nie przeczuwa Cymbelin, że żyją.
Za ojca mają mnie. A jednak, chociaż
W niskiej jaskini wychowani, myśl ich
Ku dachom pnie się królewskiego zamku.
Na tle szaroty tej i powszedniości
Królewskie piętno widoczniejsze na nich,

Niźli u ludzi, co kuszą się o to.
Naprzykład ten Polidor — spadkobierca
Tronu Brytanii i syn Cymbelina,
Zwany przez niego Gwideryuszem. — Bogi!
Gdy na trój nożnym stoiku siedzę, prawiąc
O moich czynach wojennych, z zapałem
Wciska uwagi swoje w mą opowieść.
„Tak zginął wróg mój, mówię, tak mu stopa
Ugniotłem karku!“ Jemu krew królewska
Tryska do twarzy — spocony, wytęża
Mięśnie, przybiera stosowną postawę
A Kadwal (Arwiragus), młodszy z braci,
Niemniej ognisty — ileż może wetchnąć
Życia w me słowa, bardziej rozpalony,
Niźli wsłuchany... Lecz cyt! Zwierz tu przemknął,
O, Cymbelinie! Bóg i me sumienie
Wiedzą, jak to wygnanie jest niesłuszne;
Dla tego synów twych, (jeden dwa lata,
Drugi, trzy liczył) skradłem, porywając
Tobie dziedziców, jak ty moje dobra.
Ty, Euryfilo karmiłaś ich; ciebie
Czczą, jak rodzoną matkę; co dzień grób twój
Stroją. A we mnie, Belaryuszu, (niegdyś
Zwałem się Morgan), rodzonego ojca
Uznają obaj... Lecz czas począć łowy!

(Wychodzi).
SCENA CZWARTA.
W pobliżu portu w Milfordzie.
IMOGENA i PISANIO wchodzą.

Imogena. Gdyśmy zsiadali z koni, powiedziałeś,
Że cel już blisko. Nigdy chyba matka
Tak nie tęskniła za mną, jak ja za nim.
Pisanio, człeku, mów gdzie jest Postumus?
Tak dziwnie patrzysz... co ty masz na sercu
Skąd to głębokie bierze się westchnienie?
Gdybyś był malowany, każdy w tobie
Uznałby milczkiem obraz pizerażenia;

Przybierz mniej straszną minę, jeśli nie chcesz,
Abym odeszła od zmysłów. Co tobie?
Dlaczego wpijasz oczy w owe pismo?
Uśmiechnij się, gdy wieść to godna wiosny;
Gdy zimą trąci, masz stosowną minę.
Ależ to pismo mego męża. Czyżby
Włoch go zatruło jadowite tchnienie?
W biedzie jest? Człeku, mów! Niechaj twój język
Wprzód zdejmie grozę, która przy czytaniu
Może mnie zabić.
Pisanio. Czytaj, pani, proszę!
Ujrzysz, jak strasznie nademną nieszczęsnym
Znęca się przeznaczenie.

Imogena (czyta:) „Twa pani, Pisanio, skalała me łoże. Krwawią mi serce dowody. Nie jestto ułomna podejrzliwość; co mówię, opiera się na świadectwie tak silnem, jak ból mój, tak pewnem, jak moja zemsta. Tę ostatnią musisz ty, Pisanio, spełnić w mem imieniu, jeśli jej wiarołomstwo nie splamiło także twej wierności. Własną ręką odbierz jej życie; daję ci sposobność uczynić to w pobliżu portu w Milford; w tym też celu otrzyma ona list odemnie. Jeśli zawahasz się, ciosem w nią ugodzić i mnie pewną przesłać wiadomość, że tak się stało — wówczas przekonasz mnie, iż byłeś rajfurem tej hańby i równie jak ona, niewiernym dla mnie“.

Pisanio. Mamże dobywać jeszcze miecza? Po co?
List ten już przeszył jej serce. Oszczerstwo
Od miecza silniej rani; głos oszczercy
Ma więcej jadu, niźli gady Nilu;
Burzą oszczerstwo pędzi w świat na kłamstwach;
Królów, królowe, dziewice i matki,
Ba, tajemnice nawet grobów ono
Oplwa i zbrudzi... Posłuchaj mnie, pani!
Imogena. Skalane jego łoże! Co to znaczy?
Skalałam, leżąc w niem z myślami o nim,
Pomiędzy biciem godzin płacząc rzewnie!
Ze snu, gdy wreszcie pokonał znużoną,
Zrywając się z okrzykiem przerażenia,

Który nazwiskiem jego mnie rozbudzał
To znaczy, kalać łoże? Kalać łoże?
Pisanio. O, dobra pani!
Imogena. Niewierna? Na twe sumienie, Jachimo!
Gdyś go oskarżał o rozpustę, łotrem
Wydałeś mi się — lecz teraz gotowa-m
Sądzić inaczej! Przemawia snać przezeń
Grzęznąca w szmince jakaś rzymska sroka;
Ja biedna ozdób nie mam, jestem szatą,
Co wyszła z mody — a za dobrą jeszcze,
Aby na śmiecie pójść; pociąć mnie trzeba
W drobne kawałki... O, przysięgi męskie,
Jesteście kobiet zdrajcami. Twe własne
Odstępstwo, mężu, uznaje najczystsze
Objawy za zbrodniczą maskę; ono
Nie jest wypływem natury, kobiecej
Przynęty dziełem.
Pisanio. Posłuchaj mnie, pani!
Imogena. W najzacniejszego zwierzeniach mężczyzny
Fałsz uznawano w czasach Eneasza;
Z niejednej szczerej łzy szydzono przecie,
Pomnąc o kłamnych łzach Sinona; równie
Ty, Postumusie, wszystkich zacnych mężów
Musisz zniesławić. Odkąd ty upadłeś,
Dobroć za fałsz, rycerskość za niewiarę
Uchodzić będą. Bądźże choć ty wiernym,
Wykonaj pański rozkaz. Gdy go ujrzysz,
Zechciej pochwalić trochę mą uległość.
Patrz: sama miecza dobywam... Nuż, przeszyj
To serce, czysty dom szczerej miłości;
Nie bój się — ono próżne, ból w niem tylko;
Ni śladu dawnych skarbów, twego pana.
Bądźże posłuszny! Mógłbyś wprawdzie męstwo
W lepszej okazać sprawie, lecz nie wolno
Być tobie tchórzem, Pisanio!
Pisanio. Precz z oczu,
Nędzne narzędzie! Nie przeniosę tego,
Byś mi splamiło dłoń!
Pisanio. Wszak umrzeć muszę,
A skoro z ręki twojej dziś nie padnę,

Nie jesteś wiernym sługą. Samobójstwa
Zabrania rozkaz Boży, powstrzymując
Słabą mą rękę; nastawiam ci serce...
Lecz cóż to przed niem? Nie, nie chcę puklerza!
Niech ostrze wejdzie bez trudu, jak w pochwę.
To prawowierne listy Leonata.
Wszystkie-ż kacerstwem one? Precz, precz z wami,
Sprawcy mej złudy! Ani chwili dłużej
Nie chcę was czuć na sercu! Tak zawierza
Niejedno dziecię fałszywym swym mistrzom,
I choć zwiedzeni czują żądło zdrady,
Zdrajca bezkarnie dalej zgubę szerzy.
A ty, coś skłonił był mnie do oporu
Wobec rodzica; dla którego książąt,
Proszących o mą rękę, odtrącałam —
Sam przyznasz jeszcze, iż podobne czyny
Nie codzień rodzą się, że nie są zwykłe.
Sama boleję, gdy pomyślę o tem,
Jak kiedyś, skoro już się przeje tobie
Kobieta, wspólnie z tobą dziś grzęznąca
W toni upojeń — torturować ciebie
Będzie wspomnienie moje... Prędko, prędko!
Rzezaka ma-ż zachęcać jeszcze jagnię?
Gdzie masz nóż? Jesteś ty nazbyt leniwy
W spełnianiu tego, co pan ci nakazał.
A teraz ja ci każę!
Pisanio. Zacna pani!
Odkąd dostałem ten rozkaz, na chwilę
Ócz nie zmrużyłem...
Imogena. Więc zgładź mnie i — spać idź!
Pisanio. Niech raczej wprzódy sam siebie oślepię!
Imogena. Dla czegóż jąłeś się więc takiej sprawy?
Nadarmo-ż gnałeś tyle mil? A pretekst,
Miejsce i trudy, umęczenie koni,
I wybór czasu, strach o mą ucieczkę
Z dworu, (na który nigdy już nie wrócę),
Wszystko to po co? Warto-ż było, przyznaj,
Aż tyle przebyć, by wreszcie na miejscu,
Gdy sarna sama nastawia swe łono,
Łuk cofnąć?

Pisanio. Chciałem ja zyskać na czasie,
By się uwolnić od haniebnej misyi.
Wśród tego wymyśliłem coś. Chciej, pani,
Wysłuchać mnie cierpliwie.
Imogena. Ach, mów sobie.
Aż język ci się wystrzępi. Słyszałam,
Że-m nierządnicą; głębszej chyba rany
Niebezpieczeństwo słuchowi mojemu
Nie może grozić. Nie ma nawet sondy
Dość długiej, aby tę ranę zmierzyła.
Więc mów, mów!
Pisanio. Byłem o tem przekonany,
Że pani już nie wrócisz.
Imogena. Bystry domysł!
Alboż nie na śmierć wiodłeś mnie?
Pisanio. Bynajmniej!
Gdybym miał w głowie tyle, co i w sercu,
Mój plan przyniósłby ubawienie... Ha, trudno!
Haniebnie pana mojego podeszli!
Łotr, który mistrzem jest snać w tym zawodzie
Na was obojgu dokazał swej sztuki.
Imogena. To kurtyzana rzymska.
Pisanio. Nie wierz, pani!
Ja zawiadomię go, że już nie żyjesz,
Na dowód zaś, posłuszny rozkazowi,
Poszlę mu krwawy szal... Brak twej osoby
Na dworze — będzie potwierdzeniem.
Imogena. Dobrze!
Lecz cóż ja pocznę? Gdzie skryć się, jak żyć mam?
Czem życie dla mnie, gdy przestanę istnieć
Dla męża?
Pisanio. Chcesz na dwór powrócić, pani?
Imogena. Nie, nie chcę dworu, nie chcę ojca; dłużej
Nie zdołam patrzeć na to szorstkie, dumne,
A tak potwornie głupie „nic“, jakiem jest Klotem
Wszystkie męczarnie oblężenia niczem
Wobec umizgów jego.
Pisanio. W takim razie,
Trudno pozostać w Brytanii.

Imogena. Gdzież pójdę?
Ach. czyż tylko tu słońce, dnie i noce?
Wobec ogromu świata czyż Brytania
Nie jest okruchem ledwie; czyli-ż nie jest
Jakby łabędziem gniazdem pośród stawu?
Wszak i gdzieindziej żyją ludzie.
Pisanio. Dobrze,
Iż pani onem „gdzieindziej“ nie gardzisz.
Lucyusz, wysłannik Rzymu, jutro pono
Zawita tutaj. Chciej się pani zniżyć,
Jak twoje szczęście poniżono; ukryj
To, co dobyte na jaw, co ci grozi
Niebezpieczeństwem; jedną tobie drogę
Roztropność każe obrać: tajemniczą;
Może też spotkasz na niej Postumusa,
Zbliż się do niego, byś, nie wiedząc wprawdzie,
Co czyni, mogła zawsze choć z oddali,
Wybadać prawdę.
Imogena. O, wskaż mi ten sposób!
Byle nie ranił śmiertelnie skromności,
Zaraz spróbuję go.
Pisanio. Posłuchaj, pani!
Zapomnij, że-ś kobietą; zamiast władać,
Spełniaj rozkazy: lękliwość, nieśmiałość,
(Niewiast ozdobę główną, ba istotę),
Zmień na zuchwalstwo; nie szczędź ciągłych drwinek,
Przekorna, szybka w słowach, a gderliwa,
Jak sroka; nawet najdroższy twój klejnot,
Usta — o, biada, ale tak być musi —
Trzeba powierzyć łakomstwu Tytana,
Całującego wszystko — trzeba wreszcie
Zbyć się pieszczonych tych splotów, co budzą
Zazdrość Junony.
Imogena. Na co tu słów tyle?
Zgaduję myśl twą; jestem już w połowie
Mężczyzną.
Pisanio. Braknie jednak cech zewnętrznych.
To-ż przewidując, przywiozłem w tobołku
Kurtę, kapelusz, spodnie, słowem wszystko.
Ubrana, jak przystoi młodzieńcowi

W twym wieku, poproś Lucjusza o miejsce
W rzędzie sług jego; powiedz, że wnet pozna.
Twoje zdolności, gdy ma zmysł muzyczny.
Ręczę, że chętnie przyjmie cię. To człowiek
Zacny — co więcej: to człowiek pobożny.
A co się tyczy wydatków na życie,
Czerp je z zasobów mych; wystarcza, sądzę,
Na długo.
Imogena. Jesteś jedyną pociechą,
Jaką bogowie mi dają, Pójdziemy,
Niejedno jeszcze wypada pokonać,
Lecz da Bóg, wszystko wreszcie pokonamy,
Co czas przyniesie. Myśl twą podejmuję;
Z odwagą, godną mojej krwi królewskiej,
W czyn ją wprowadzę. A teraz — do dzieła!
Pisanio. Pozwól, księżniczko, abym cię pożegnał
Bo gdy spostrzeże dwór mą nieobecność.
Mnie twą ucieczkę przypiszą. Księżniczko!
Oto flaszeczka, dar królowej dla mnie.
Zawiera ona arcy-cenny środek;
Parę kropelek siły ci przywróci,
Gdybyś zasłabła na morzu, lub lądzie.
W tej gąszczy możesz, księżniczko, swobodnie
Przedzierzgnąć się w mężczyznę. Niechaj bogi
Wszystko na dobre wnet obrócą.
Imogena. Amen!

(Wychodzą).
SCENA PIĄTA.
Sala w pałacu Cymbelina.
Wchodzą: CYMBELIN, KRÓLOWA, KLOTEN, LUCYUSZ i orszak.

Cymlbelin. Dość na tem. Bywaj zdrów!
Lucjusz. Dzięki ci, królu!
Cesarski list mnie znagla do powrotu.
Żałuję, że przedstawić mi wypada
Was, królu, jako wroga mego pana.
Cymbelin. Tak lud mój żąda, udręczony jarzmem,
Ja sam niegodny byłbym krwi królewskiej,
Gdybym w ustępstwach szedł dalej.

Lucyusz. Chciej, panie,
Przydać mi orszak, by mnie odprowadził
Do portu w Milford. Przyjmij, o, królowo,
Życzenia szczęścia — i w am go też życzę.
Cymbelin. Panowie, wras obrałem do tej służby.
Jak najsumienniej spełńcie obowiązek.
Żegnaj, Lucyuszu!
Lucyusz. Książę, wasza ręka!
Kloten. Po raz ostatni daję ją w przyjaźni.
W przyszłości będzie inaczej.
Lucyusz. Opatrzność
Czyni zwycięzców. Bądź zdrów, mości książę!
Cymbelin. Nie opuszczajcie panowie Lucyusza
Aż za Sewrernem. Szczęśliwej podróży!

(Lucyusz z orszakiem odchodzi).

Królowa. W gniewie odchodzi, ale to jest właśnie
Honorem dla nas.
Kloten. Tem lepiej; spełniono
Życzenia dzielnych naszych Brytańczyków.
Cymbelin. Lucyusz już listem cesarzowi doniósł,
Jak stoją rzeczy. Czas przeto najwyższy,
Sposobić nasze konie, nasze wozy;
Wojska cesarskie w Galii bardzo prędko
Zbiorą się; stamtąd najazd jego hufców
Uderzy na nas.
Królowa. Nie uchodzi zwlekać.
Szybko, z energią musimy się zbroić.
Cymbelin. W przewidywaniu tego, już zaczęto
Przygotowania. Lecz, droga królowo,
Gdzie nasza córka? Nie widział jej Lucyusz,
Ani nie przyszła mnie powitać rano;
Więcej snać złości, niźli posłuszeństwa
Tkwi w niej. Wezwijcie ją... Trudno nam dalej
Pobłażać.

(Jeden ze służących wychodzi).

Królowa. Wielki królu! Odkąd poszedł
Postumus na wygnanie, wiedzie ona
Samotny żywot; takich ran lekarzem
Jeden czas tylko. Nie zrażaj jej, panie,

Swą surowością; dla niej jest nagana
Ciosem, co zabić może.

(Służący wraca).

Cymbelin. Cóż, gdzie ona?
Czem się usprawiedliwia.
Służący. Królu-panie!
Komnata córki twej zamknięta, z wewnątrz
Nie odpowiedział nikt na me pukanie.
Królowa. Prosiła mnie o usprawiedliwienie
Jej samotności wobec ciebie, panie.
Smutek, prosiła, zmusza ją do tego,
By zaniedbywać nawet wobec ciebie
Codziennych obowiązków. I prosiła,
Bym ci to rzekła. Niestety, gwar dworski
Pamięć osłabił mi.
Cymbelin. Zamknięte, mówisz,
Drzwi — jej zaś nie ma. Bogi, kłam zadajcie
Moim przeczuciom!

(Wychodzi).

Królowa. Synu, pójdź za królem!

(Kloten — wychodzi).

Pisanio, powierniku Postumusa!
Dałam mu dekokt; miałżeby tu nie być
Skutkiem zażycia kropel? Mniema o nich,
Iż to cudowny lek. Ale — gdzie ona?
Może nakoniec rozpacz ją porwała?
M:oże, miłości szał kazał jej pomknąć
Do Postumusa? Dosyć, że jej nie ma;
Dość, że zhańbiona; to na młyn mój woda.
Czy się zabiła, czy żyje zhańbiona,
W mojem dziś ręku Brytanii korona.

(Wraca Kloten).

I cóż, mój synu?
Kloten. Naprawdę uciekła.
Pospiesz do króla; on wścieka się, nie chce
Nikogo widzieć.
Królowa. Krwią serce mu broczy;
Gdyby-ż do jutra zamknąć zechciał oczy!

(Królowa odchodzi).

Kloten. Kocham i nienawidzę! Ona piękna,
Ona królewna; ma u dworu więcej
Estymy, niźli którakolwiek dama,
Niż wszystkie damy; co dobrego która
Ma w sobie, ona wszystko łączy, przeto
Przewyższa wszystkie i przeto ją kocham,
Lecz to, że mnie odtrąca, że się rzuca
W ramiona chłopu, to tak jej uwłacza,
Iż pryska cały czar; to w niej uznaję
Za godne nienawiści, godne pomsty.
Bo jeśli głupcy mają —

(Wchodzi Pisanio).

Kto to? Co to?
Intrygi, łotrze? Do mnie, do mnie, bliżej!
Przekupny ty rajfurze, oczajduszo,
Gdzie księżna pani? Raz, dwa — lub cię poszlę
Do wszystkich dyabłów!
Pisanio. Miłościwy książę...
Kloten. Gdzie księżna? Prędko mów, bo, na Jowisza,
Nie spytam drugi raz! Ty, skryty szelmo;
Wyrzuć ze serca sekret, lub, dalibóg,
Wnet je rozpłatam i sekret wygrzebię.
U Postumusa ona? Mów, u Postumusa?
Co za wstyd; tyle cetnarów prostactwa!
Kto zeń wydusi choćby gram szlachectwa?
Pisanio. Jakżeby, książę, mogła być u niego?
Kiedy-ż zniknęła? On zaś bawi w Rzymie.
Kloten. Więc gdzie jest ona? Mów, a bez wykrętów
Dokładnie wiedzieć chcę, co z nią się stało.
Pisanio. Najmiłościwszy książę!
Kloten. Zacny łotrze!
Mów, gdzie twa pani? Zaraz mi to powiedz!
Bez „miłościwych książąt“ — wyduś z siebie
Słowo, na które czekam, bo milczenie
Zasądzi ciebie na śmierć.
Pisanio. Mości książę,
To pismo wszystkie poda ci szczegóły
O jej ucieczce.

(Podaje mu list).

Kloten. Ja pobiegnę za nią
Choćby przed tron Augusta.
Pisanio (do siebie). Trudna rada.
W przeciwnym razie przypłaciłbym głową;
Ona daleko! List ten co najwyżej
Da mu mitręgę, jej zaś nie zaszkodzi.
Kloten. Ha!
Pisanio (do siebie). Panu śmierć doniosę. Imogeno,
Gdybyżeś z kraju cało wyszła jeno!
Kloten. List autentyczny.
Pisanio. Ile mi wiadomo...

Kloten. To Postumusa ręka, znam ją przecie! Słuchaj-no. Chcesz ty, łotrzyku, zaprzestać łotrostw, wiernie mi służyć, załatwiać moje interesa, o ile ja do tego podam ci sposobność? Czy chcesz poświęcić mi się z całym zapałem, to znaczy: każde łotrostwo, jakie ci polecę, spełniać akuratnie, sumiennie? Jeśli tak, mieć cię będę za porządnego człowieka. Będziesz, mógł wtedy liczyć na moją wydatną pomoc, na to, że skoro tylko przyjdzie do mowy o twym awansie, głos mój padnie stanowczo na twą korzyść.
Pisanio. Dobrze, jaśnie panie!
Kloten. Chcesz-że mi służyć? Skoro tak cierpliwie, tak po męsku wytrzymałeś dotąd w służbie łysej fortuny tego żebraka, Postumusa, to chyba z wdzięcznością tem gorliwiej przystaniesz do mnie. Chcesz mi służyć.
Pisanio. Chcę, jaśnie panie!
Kloten. Podaj mi twą rękę — a tutaj moja kieska. Czy pozostały może pod twą opieką ubiory Postumusa?
Pisanio. Mam u siebie w mieszkaniu ten sam ubiór, w którym żegnał mą panią.
Kloten. Otóż i pierwsza usługa, której żądam od ciebie: przynieś mi to ubranie.
Pisanio. Natychmiast, mości książę.

(Odchodzi).

Kloten. O, gdybym cię — dopadł w porcie Milfordzkim — o jedno tylko zapomniałem go jeszcze zapytać, lecz pomyślimy zaraz o tem — owóż tam właśnie zgładzić chcę ciebie, nędzny Postumusie. Ale najpierw muszę mieć tu jego suknie. Ona raz powiedziała — dotąd mi gorycz słów tych odbija się w sercu — powiedziała, że więcej ceni choćby tyłku suknię Postumusa, niźli moją własną, szlachetną postać wraz z wszystkiemi ozdobami i zaletami mej osoby. W tym samym więc stroju gwałt jej zadam — wprzód jednak jego zgładziwszy i to przed jej oczyma; niechaj zobaczy moje męstwo, będzie to najsroższą karą dla jej pychy. Widzę już, jak to będzie: on powalony o ziem, nad jego martwemi zwłokami palę pełną szyderstwa mówkę — a potem, zadowoliwszy me żądze — co to wszystko chcę ja dla większego jej udręczenia, załatwić w jego sukniach! — zawrócę ją do dworu; kopiąc, popychać będę do powrotu. Pozwoliła ona sobie żartować ze mnie, musi być tedy i moja zemsta wyuzdanie wesołą.

(Pisanio w nosi odzież).

Więc to ów ubiór?
Pisanio. Tak, miłościwy panie!
Kloten. Jak dawno temu do Milfordu uszła?
Pisanio. Zaledwie mogła tam dotrzeć.
Kloten. Strój ten zanieś do mego pokoju, oto drugi mój rozkaz; trzeci będzie tej treści, byś z całego serca milczał o mych zamiarach Przykładaj się tylko gorliwie, a ręczę ci za wysoki awans. — Moja zemsta mieszka teraz w Milfordzie. O, gdybym miał skrzydła, by ją ścigać!

(Kloten odchodzi).

Pisanio. Ja, wiernym tobie być? O, wierny panie,
Wierność ma tylko przy tobie ostanie!
Niech do Milfordu idzie — na stracenie!
Oby sprzyjały nieba Imogenie.
Głupca zaś udawanie me omami:
Pójdzie, by tylko walczyć z przeszkodami!

(Odchodzi).

SCENA SZÓSTA.
W Walii Przed jaskinią Belaryusza.
Wchodzi IMOGENA. w stroju męskim.

Imogena. Rzecz to nie łatwa, widzę, być mężczyzną.
Jakże-m zmęczona! Ziemia przez dwie noce
Była mem łożem; zasłabłabym pewnie,
Gdyby nie silna wola. — Gdy Pisanio
Wskazał cię z góry, Milfordzie, tak blisko
Byłeś mym oczom. Na Jowisza! Chyba
W dal nawet domy uchodzą przed biednym.
Który wytchnienia szuka. Dwaj żebracy,
Rzekli, że zbłądzić nie mogę. Skłamali.
Więc nawet nędza kłamie, choć wie dobrze,
Jak ciężką karę wycierpieć potrzeba?
Ha, trudno, skoro możni stale stronią
Od prawdy; gorsza zaś wina, w dostatku
Grzeszyć, niż kłamać z biedy; fałsz podlejszy
W królu, niżeli w żebraku. — Mój mężu!
Ty-ś jednym z tych fałszywych... Przed chwileczką
Ginęłam z głodu, lecz dość wspomnieć ciebie,
By mi obmierzła nawet myśl o jadle.
O, dokąd, ścieżko? Tam schron dzikich ludzi?
Przejdę na palcach... Nie... To wygłodzenie,
Nim strawi siły, wprzód je rozzuchwala.
Przesyt i spokój — to rodzice tchórza;
Śmiałków wyradza troska. — Hejże, kto tam?
Jeśliś rozumną istotą, odpowiedz;
Gdyś dziki, daj lub weź!... Milczenie... Wejdźmy...
Lecz wprzód dobędę miecza; jeśli wróg mój
Tak miecza boi się, jak ja, wnet zamknie
Ze strachu oczy... Takiego chcę, bogi!

(Wchodzi do jaskini).
(Zjawiają się Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Belaryusz. Palma pierwszeństwa twoja, Polidorze.
Ty więc przy uczcie króluj... Ja i Kadwal
Kuchnią zajmiemy się, wedle umowy.
Zapał i sztuka musiałyby zmarnieć,
Gdyby im brakło nagrody... Pójdziemy...

Głód nam przyprawi ubogą biesiadę.
Po trudach chrapie się i na kamieniu,
Podczas gdy gnuśnym puch nawet za twardy,
Bądź pozdrowiony ubożuchny domku,
Co sam się strzeżesz.
Gwideryusz. Z nóg upadam prawie.
Arwiragus. I mnie brak sił już, głosu wszakże nie brak.
Gwideryusz. Trochę zimnego mięsiwa jest w grocie;
Dobre i to, nim pieczeń się uskwarzy.
Belaryusz (zaglądając do wnętrza jaskini). Stójcie! Myślałbym, że to elf się zjawił,
Jeśliby „ktos“ ten nie raczył się właśnie
Naszem mięsiwem.
Gwideryusz. Co powiadasz, ojcze?
Belaryusz. Na bogów, anioł! A jeśli nie anioł,
To chyba obraz cudowny! Popatrzcie:
Bóstwo w chłopięcych kształtach!

(Z jaskini wychodzi Imogena).

Imogena. Zacni panowie, nie krzywdźcie mnie, proszę.
Wchodząc, wołałem, z tym szczerym zamiarem,
By kupić lub wyżebrać to, co wziąłem.
Bóg świadkiem, jam nie złodziej; nic nie skradłbym,
Choćbyście złotem wysypali ziemię.
Oto pieniądze za strawę, na stole
Byłbym je złożył, głód mój nasyciwszy,
I byłbym jeszcze pomodlił się za was.
Gwideryusz. Pieniądze, chłopcze?
Arwiragus. Zanim je przyjmiemy,
Niechaj wprzód stanie się błotem i złoto
I srebro wszystkie; jak już jest niem zresztą,
Cenne jedynie dla tych, których Bogiem
Błoto.
Imogena. Ach, wy się gniewacie, jak widzę.
Gdy chęć wam przyjdzie zgładzić mnie za winę,
Wiedzcie, że zginę, choć jej nie spełniłem.
Belaryusz. Gdzie idziesz?
Imogena. Do Milfordu...
Gwideryusz. Twe nazwisko?

Imogena. Fidelio. Jeden z mych krewnych mnie wziąć ma
W Milford na okręt, by do Włoch popłynąć.
Do niego spieszę. Jeżeli zgrzeszyłem,
Wiedzcie, że-m ginął z głodu.
Belaryusz. Piękny chłopcze,
My-śmy nie dzicy; nie chciej o nas sądzić
Po tej jaskini. Bądź nam pozdrowiony!
Noc już się zbliża; lepszego posiłku
Potrzeba tobie, nim wyruszysz dalej.
Nam tem przyjemność tylko zrobisz; nuże,
Serdecznie gościa powitajcie, chłopcy!
Gwideryusz. Gdybyś dziewczyną był, szedłbym w zaloty,
Wiernie ci służąc. A wierz mym uczuciom,
Na wiatr nie mówię!
Arwiragus. Mnie to owszem cieszy,
Ze on mężczyzną; kochać go jak brata
Mogę i kocham, radując się w sercu,
Jakbym po długiej powrócił rozłące.
Masz tutaj samych przyjaciół.
Imogena. Przyjaciół?

(Do siebie).

Czemu nie braci? Jeśliby tak było,
Byliby ojca mojego synami;
A ja na równi z tobą, Postumusie,
Straciłabym na cenie.
Belaryusz. Jaki smutny!
Gwideryusz. Gdybyż-em mógł mu dopomódz!
Arwiragus. O, bogi!
Trudu, ni mienia, ani niebezpieczeństw
Nie żałowałbym dlań!
Belaryusz. Słuchajcie, chłopcy!

(Prawi im coś szeptem)

Imogena (do siebie). Wielcy mężowie,
Gdyby za dwór im służyła jaskinia,
Gdyby obsługiwali się sami i gdyby
Jedynie takim hołdowali cnotom,
Które sumienie im wskaże, nie bacząc
Na niezliczonych tłumów czcze uznanie —

Jeszcze nie staliby, jak ci dwaj, wyżej.
Chętnie zmieniłabym płeć, aby zostać
Ich towarzyszem, gdy mnie zwiódł Leonat.
Belaryusz. Tak! Czas dziczyznę sprawić. Pójdź, mój synu!
Głód w rozhowory nie lubi się bawić,
Toż po wieczerzy dopiero, gdy łaska,
Opowiesz nam z swych przygód, co sam uznasz,
Jako stosowne.
Gwideryusz. Wejdź z nami do groty.
Arwiragus. Milszy nam jesteś, niźli noc puhaczom,
A skowronkowi dzień.
Imogena. Stokrotne dzięki!
Arwiragus. Skończcie już. Chodźmy.

(Znikają w głębi jaskini).
SCENA SIÓDMA.
Rzym.
Wchodzą dwaj SENATOROWIE i TRYBUNOWIE.

Pierwszy senator. Oto jest cesarskiego treść dekretu:
Ponieważ właśnie lud stoi pod bronią,
Celem podbicia Panonii, Dalmacyi —
Legiony nasze zaś w galijskiej ziemi
Nazbyt są słabe, by wojnę rozpocząć
Ze zbuntowaną Brytanią — należy
Powołać szlachtę. Prokonsulem będzie
Lucyusz; wam zasię, trybunowie, cesarz
Daje zupełną swobodę w zbieraniu
Rycerskich hufców. Niechaj żyje cesarz!
Trybun. Czy wodzem będzie Lucyusz?
Drugi senator. Tak jest, Lucyusz.
Trybun. On teraz bawi w Galii.
Pierwszy senator. Z tym legionem,
Który, jak rzekłem, macie uzupełnić.
Czas rozpoczęcia walki, liczbę wojska,
Wszystko to wasza rzecz będzie, obmyślić.
Trybun. Spełnimy, co nam obowiązek każe.

(Odchodzą).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Stanisław Rossowski.