<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernst Theodor Amadeus Hoffmann
Tytuł Człowiek z piasku
Pochodzenie Powieści fantastyczne
Wydawca Towarzystwo Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZŁOWIEK Z PIASKU
I.
NATHANAEL DO LOTARA.

Pewnoś niespokojny, że tak dawno nie pisałem. Matka gniewać się musi, a Klara myśli, że się tu bawię, zapominając o niej. A przecież, niema dnia, niema godziny, żebym nie myślał o was wszystkich, a piękna twarzyczka mojej Klary wydaje mi się zawsze jak słodkie, uśmiechnięte marzenie, choć wiem, że naprawdę istnieje, i, że mnie z utęsknieniem wygląda. Doprawdy, nie wiem nawet jak ci wypowiedzieć wrażenia, od których jeszcze w tej chwili zmysły mi się plączą. Coś straszliwie dziwnego zdaje się targać wątek mojego życia. Ponure przeczucia jakiejś przeszłości pełnej grozy, gromadzą się zewsząd koło mnie, podobne do nawału czarnych i nieprzenikliwych obłoków, nie dopuszczając ani płomyka jasności do skołatanej głowy. Jakiemiż słowy zdać ci sprawę z tego, co mi się w tych dniach zdarzyło? Umiem wiele wymóc na sobie, ale na samą myśl o tem, co ci mam opowiedzieć, słyszę we własnej duszy śmiech gorzki i szalony. O mój drogi Lotarze, jak ci tu dać pojąć całą okropność tego wydarzenia? Gdybyś przynajmniej sam na to patrzył, nie zadałbyś mi fałszu w oczy; ale zdaleka wziąć mnie możesz za jasnowidza i szaleńca. Jednem słowem, wypadek, z którego wpływem złowróżbnym dotąd się jeszcze daremnie mocuję, jest poprostu następujący:
Dni temu kilka (stało się to 30 października), około południa, wszedł do mnie pewien optyk wędrowny, częstując mnie przedmiotami swojej sztuki. Nie kupiłem nic, i zagroziłem mu nawet, że go wypchnę za drzwi. Na te słowa, wyniósł się z dobrej woli.
Zgadujesz, że tylko pewne okoliczności, ściśle związane z mojem życiem, mogą nadać niejakie znaczenie temu, tak z siebie powszedniemu wypadkowi, dowiesz się zaś niebawem, ile zgubnego wpływu wywiera na mnie osoba owego przeklętego włóczęgi. Potrzebuję niemało sił i władzy nad sobą, żebym ci mógł z jakim takim ładem opowiedzieć jeden ustęp z wspomnień mego dzieciństwa; wyjaśni ci to całą okropność obecnego mego z tym człowiekiem spotkania.
Wyobrażam sobie, jak się oboje z Klarą śmiejecie z tej przedmowy. Co za dzieciństwo, mówicie z politowaniem. Śmiejcie się, proszę was; żartujcie sobie, ile wam się podoba, owszem błagam was o to. Bo co do mnie, Boże wielki! śmierć gości w mojej duszy i jeśli wyśmianym być pragnę, to nieinaczej, jak Franciszek Moor, który się o to sam Daniela dopraszał. Przyśnił mu się straszliwy obraz sądu ostatecznego, i obudził się oszalały od trwogi. — Nieprawdaż, powiada on, że sny są wierutną niedorzecznością? Danielu, śmiej się ze mnie. Dlaczego się nie śmiejesz? — Panie, rzecze Daniel pełny trwogi, a Franciszek dodaje: — O, przez Boga, Danielu, powiedz mi, żem jest półgłówek. O mój dobry Danielu! zaklinam cię na wszystko, śmiej się ty ze mnie!
Ale przystąpmy do rzeczy.
W dzieciństwie naszem, nigdy prawie w ciągu dnia nie widzieliśmy ojca, niekiedy tylko jadał z nami obiad. Było rzeczą wiadomą, że obowiązki urzędowania zajmowały mu wszystkie chwile. Po wieczerzy, która stosownie do dawnego obyczaju bywała o siódmej, szliśmy z matką do pokoju ojca, i zasiadaliśmy przy okrągłym stole. Wtedy ojciec palił sobie fajkę i popijał piwo z dużej szklanki. Często opowiadał nam dziwne zdarzenia i to z takim zapałem, że raz wraz gasła mu fajka. Do mnie zaś należało zapalać ją bezustannie, co czyniłem z wielkim upodobaniem. Niekiedy znowu, dawał nam tylko do oglądania książki pełne obrazków, sam zaś siedział w krześle, milczący i bez ruchu, puszczając tak ogromne kłęby dymu, żeśmy się zdawali pływać w obłokach. Wtedy matka bywała smutna i zadumana, i skoro zegar wybił dziewiątą:
— Chodźcie już, chodźcie dzieci, — mówiła do nas, — czas spać iść, czas do łóżka. Człowiek z piasku idzie. Słyszycie?
W istocie, słychać było wtedy kogoś idącego po schodach krokiem powolnym i ciężkim. Był to zapewne człowiek z piasku.
Pewnego dnia, głuche to stąpanie przestraszyło mię więcej niż kiedy, rzekłem więc do matki, podczas kiedy mnie wyprowadzała:
— Mateczko, co za jeden ten brzydki człowiek z piasku, co nas zawsze wypędza od ojca? Jak on wygląda?
— Niema żadnego człowieka z piasku, — odpowiedziała mi matka. Kiedy wam powiadam: człowiek z piasku idzie, to znaczy poprostu: że wam się spać chce, i, że nie możecie więcej trzymać oczu otwartych, tak właśnie, jakby wam kto w nie piaskiem rzucał.
To objaśnienie nie zadowoliło mnie bynajmniej: wyobraziłem sobie tylko, że matka nie chce nas straszyć, ale że człowiek z piasku istnieje rzeczywiście, skoro go codzień słychać, jak idzie po schodach.
Dziwnie spragniony dowiedzieć się czegoś prawdziwego o nim i jego do nas stosunku, począłem raz wypytywać o to starą służącą naszego domu.
Człowiek z piasku? — rzekła, to ty nie wiesz jeszcze co to za jeden? To taki niegodziwiec, który przychodzi na zawołanie, kiedy dzieci spać iść nie chcą, i rzuca im garściami piasek w oczy, aż dopóki z głowy nie wyjdą; wtedy je pakuje do worka i niesie na księżyc dla swoich dzieci. Te zaś nie wyłażą nigdy z gniazda, i mają jak sowy, ogromne dzioby zakrzywione, którymi łapczywie zjadają owe oczy, powydzierane nieposłusznym dzieciom.
Ten obraz okrutnego stracha z piasku, niezmiernie utkwił mi w głowie. Wyobraźnia moja z dniem każdym dodawała do niego szczegóły, coraz więcej przerażające. Odtąd, na sam odgłos kroków po schodach, drżałem i nie dobrze mi się robiło. Żadne najczulsze słowa matki nie były w stanie uspokoić mojej obawy, i na wszystko odpowiadałem tylko ze łkaniem: człowiek z piasku! ja nie chcę człowieka z piasku. Poczem uciekałem coprędzej do łóżka, i nakrywszy głowę, przez całą noc umierałem ze strachu, dręczony prześladowaniem widziadła nawet we śnie.
Z czasem sam własną głową zastanawiać się począłem nad tem: że objaśnienia starej sługi nie wiele przedstawiały prawdopodobieństwa. Zawsze jednak człowiek z piasku przestraszał mię niemało. Czułem dreszcz po wszystkich członkach, nie już od stąpania po schodach, ale słysząc, jak się z trzaskiem otwierają drzwi pokoju mego ojca, i jak ktoś do niego wchodzi. Niekiedy ten ktoś czas jakiś nie przychodził wcale, niekiedy znów bardzo często.
Trwało tak lat kilka, i pomimo, że już podrastałem, ani podobna mi było oswoić się z tem wrażeniem. Obraz człowieka z piasku nie dawał się zatrzeć niczem w świecie. Stosunki jego z moim ojcem dręczyły mnie coraz mocniej, a jednak zanic pod słońcem nie byłbym się odważył stawiać mu w tym względzie pytania. Opanowała mnie żądza wyjaśnienia tej tajemnicy własnym pomysłem, i ujrzenia własnemi oczyma straszliwego widziadła; żądza ta wzmacniała się we mnie z laty. Przeczuwałem w tem cały świat tajemnic, dziwnych wpływów i zagadkowych cieni, który zgłębić wyrywała się moja dusza. Lubiłem wprawdzie i dawniej opowiadania o czarownikach, wilkołakach i upiorach, ale od czasu jak mnie opętał człowiek z piasku, nie było stołu, ściany, szafy, na którejbym go nie rysował bezwiednie kredą lub węglem, nadając mu rysy najosobliwsze, a zawsze bardzo straszne.
W dziesiątym roku życia, przeniesiono mię z izby dziecinnej. Matka przeznaczyła mi osobny pokoik niedaleko. Zawsze o dziewiątej, tak jak i wprzódy, ile razy dały się słyszeć kroki nieznajomego na schodach, trzeba się było wynosić co najprędzej. Z izdebki mojej słychać było, jak wchodził do pokoju ojca i wkrótce dolatywała mię woń jakichś gęstych wyziewów, którymi niebawem wypełniał się dom cały. Wtedy budziłem w sobie odwagę, którą i tak już coraz więcej podsycała żądza dowiedzenia się jakim bądź kosztem, kto to jest ten człowiek z piasku. Niekiedy po wyjściu z matką, zakradałem się w korytarzu; zawsze jednak bezskutecznie. Człowiek z piasku był już zawsze u mego ojca, zanim zdążyłem stanąć na miejscu. Wreszcie, nie mogąc sobie dać już rady, wymyśliłem skryć się w pokoju ojca.
Pewnego wieczora, milczenie ojca i smutek matki zapowiedziały mi znowu odwiedziny człowieka z piasku. Udawszy zmęczenie, wymknąłem się przed dziewiątą i zakradłem się w kącie tuż przy drzwiach. Jedną razą zaskrzypiały drzwi od ulicy, i ktoś zaczął powoli, ciężkim krokiem, iść po schodach. Podczas kiedy matka odchodziła z dziećmi młodszemi, ja ostrożnie drzwi otworzywszy, wśliznąłem się nazad do pokoju. Ojciec siedział jak wprzódy, tyłem ku drzwiom, milczący, nieruchomy, zadumany. Przekonawszy się, że nie wie o niczem, schowałem się pomiędzy firankę i szafę od sukien, kroki zbliżały się ciągle. Idący pokaszliwał, chrząkał, szedł bardzo powoli, zdawało się, że nigdy nie nadejdzie. Umierałem ze strachu i niecierpliwości.
Wreszcie usłyszałem kroki już w korytarzu. Po chwili, silnie uderzono w klamkę i drzwi się otworzyły z trzaskiem. Zebrałem całą przytomność, i wytknąłem głowę, jak mogłem najostrożniej. Otóż i człowiek z piasku stoi na środku pokoju, blask świec w twarz mu uderzył. Cóż widzę! człowiek z piasku, ów straszny człowiek z piasku, toż to nie kto inny, tylko stary adwokat Koppelius, często na objad do nas przychodzący.
A jednak, najbardziej przerażająca postać nietyle mnie trwożyła, co ten przeklęty Koppelius. Wystaw sobie niewielkiego człowieka z szerokiemi ramionami, ogromną głową, twarzą żółtą, jakby z piasku, krogulczym nosem, oraz gęstemi, szaremi brwiami, pod któremi błyszczały zielone, jakby kocie oczy. Wpadnięte jego usta otwierały się czasem do uśmiechu i wtedy szczękały w nich zęby, a na policzkach wykrawały mu się wypieczone, nie większe od złotówki rumieńce. Nosił on nieodmiennie suknię popielatą, staroświeckiego kroju, podobnież spodnie i kamizelkę, oraz czarne pończochy i trzewiki ze sprzączkami. Maleńka jego peruka, ujęta w worek mocno skrępowany, sterczała z przodu, jak dwa skrzydła, z tyłu zaś jak ogon podniesiony w górę. Wogóle był okropny i odrażający, ale osobliwszy wstręt w nas pobudzały porosłe włosem i guzowate palce tego człowieka; tak, że uważaliśmy za rzecz do wyrzucenia, czego się tylko raz dotknął. Spostrzegł to, i odtąd uwziął się obmacywać z jakiego bądź powodu ciasta lub owoce, które nam matka wydzielała przy obiedzie, lub chowała na podwieczorek. Pobudzało nas to do ostatniej rozpaczy. Robił podobnież z winem, któreśmy od ojca dostawali w dni świąteczne. Dotykał kieliszków, albo je brał i przytykał sobie do swojej szkaradnej, sinej paszczęki, śmiejąc się po szatańsku, kiedy widział, żeśmy się wzdrygali. Nie nazywał nas inaczej jak robakami. W jego obecności, nie śmieliśmy nieledwie oddychać, przeklinając w duszy obrzydliwca, śmiertelnego naszego wroga, który się uwziął zatruwać nam wszelkie przyjemności życia. Matka zdawała się równie go nienawidzieć. Ile razy się pojawił, traciła wesołość, stawała się zamyśloną, posępną. Co do ojca, to ten wyraźnie uważał w nim jakąś wyższą istotę; skwapliwie uprzedzał wszystkie jego chęci, zdawał się nieledwie czytać w jego oczach. Niech tylko wspomniał przypadkiem o jakiej ulubionej potrawie, zaraz mu ją sporządzano; najrzadsze wina, najzbytkowniejsze łakocie, wszystko było na jego usługi.
Widząc w tej chwili owego Koppeliusa, uczułem straszliwe światło w duszy. Tak jest, on tylko jeden mógł być tym człowiekiem z piasku. Tylko, że nie było to już więcej straszydło z bajki, wydzierające dzieciom oczy, dla zjedzenia ich na księżycu. Nie, tą razą, to jest okropne, niezmyślone widmo, wszędzie noszące ze sobą grozę, nieszczęście i zagubę doczesną i wieczną.
Byłem, jak przykuty do miejsca. Jakbądź mogłem być dostrzeżonym i jak mniemałem, ukaranym surowo, żadnym sposobem nie byłem w stanie głowy cofnąć nazad.
Mój ojciec przyjął przybysza nader uroczyście.
— No! do roboty, — zawołał tenże głosem chrypiącym, zdejmując suknię.
Ojciec, nie odpowiedziawszy słowa, zdjął także szlafrok i oba wdzieli na siebie długie szaty czarne. Skąd je wzięli? nie mogłem dociec. Za chwilę otworzyły się w ścianie drzwi od szafy, to jest sądziłem dotąd, że istotnie były drzwiami od szafy; ale znagła pokazało się, że stanowiły wejście do ciemnej jakiejś alkowy, wyglądającej jak czarna pieczara, na której środku ustawiony był piecyk. Zbliżył się do niego Koppelius i niebawem rozniecił płomień błękitnawy. Stało tam Bóg wie ile przyrządów po wszystkich kątach. Boże miłosierny, jakże mój ojciec wyglądał pośród tego wszystkiego. Jakiś straszliwy, konwulsyjny niepokój zdawał się tak dziwnie wykrzywiać jego rysy zwykle słodkie i szlachetne, że wyglądało jakby miał na twarzy złośliwą maskę kusiciela szatana. Stał się nawet podobny do Koppeliusa. Ten ostatni tymczasem krzątał się nieustannie wokoło piecyka, mając w ręku rozpalone obcęgi, któremi wyciągał stamtąd bryłki jakieś iskrzące w gęstym dymie, a następnie kuł je na kowadle z wielkim pośpiechem i bardzo bystrą uwagą. Zdawało mi się, że widziałem wokoło wiele porozrzucanych twarzy ludzkich, ale bez oczu; głębokie, czarne, straszliwe dziury zastępowały ich miejsce.
— Oczu! oczu! — wołał ciągle Koppelius, głosem zarazem głuchym i grzmiącym.
Przejęty niewypowiedzianym strachem, krzyknąłem i padłem na ziemię. W oka mgnieniu schwycił mię Koppelius.
— Ach! przeklęty robaku, — zawołał zgrzytając. I porwawszy mnie w powietrze, rzucił na ognisko piecyka tak, że płomień zaczął mi zajmować włosy.
— Ach! mamy przecie oczy, śliczne, wyborne oczy! — mruknął do siebie, biorąc w palce rozżarzone węgle, które się zabierał przytknąć mi do oczu.
Wtedy poskoczył ojciec i zatrzymał mu rękę.
— Mistrzu, mistrzu, zostaw mu oczy, nie bierz ich, zaklinam cię!
Koppelius wybuchnął okropnym śmiechem.
— Ha! ha! to niech je sobie ma wreszcie, ten łobuz, żeby mógł płakać co najwięcej. Ale zato zbadamy przynajmniej mechanizm rąk i nóg.
To powiedziawszy, schwycił mnie tak silnie, że mi trzasły wszystkie stawy. Zaczął mi wykręcać ręce i nogi, to tam, to nazad, to w tę stronę, to w drugą, cierpiałem okropnie, alem ani pisnął.
— Nie, to się na nic nie zdało, wprzódy było daleko lepiej; cóż ty na to mówisz, stary?
Tak prawił Koppelius. Co do mnie, uczułem wokoło gęste ciemności, przebiegł mnie dreszcz i wkrótce nie wiedziałem już o niczem.
Kiedym się ocknął, matka stała przy mnie.
— Czy człowiek z piasku jest tu jeszcze? — szepnąłem.
— Nie, moje dziecko, poszedł już dawno, już ci nie zrobi nic złego.
Mówiąc to, uściskała mnie czule, ze łzami w oczach.
Koniec końcem, oto co się pokazało w następstwie. Z przestrachu, dostałem niebezpiecznej gorączki, która mnie zatrzymała w łóżku przez kilka długich tygodni. Zapytanie moje było pierwszem słowem, które wymówiłem od czasu powrotu do rozumu, do zdrowia, jednem słowem — do życia. Pozostaje już tylko do opowiedzenia jeden z najstraszliwszych ustępów mojej młodości. Wtedy przekonasz się, Lotarze, że to nie jest żadne przywidzenie z mej strony, ale że istotnie coś wyrocznego zwiesza ponad mojem życiem tę zasłonę chmur złowróżbnych, której może nie zdołam przedrzeć do śmierci.
Koppelius nie pokazał się więcej. Mówiono, że się wyniósł z miasta.
Tak upłynął z rok może. Pewnego wieczora, siedzieliśmy po dawnemu wokoło stołu. Ojciec był bardzo ożywiony i opowiadał rozmaite zajmujące szczegóły z podróży, które był odbył w młodości. W tem uderzyła dziewiąta. Znagła, drzwi od ulicy skrzypnęły na zawiasach, i wkrótce ktoś po schodach iść zaczął krokiem ciężkim i powolnym.
— To Koppelius! — szepnęła matka blednąc.
— Tak, to Koppelius, — powtórzył ojciec głosem słabym i złamanym. Łzy błysnęły w oczach matki.
— Ależ, mój mężu, — ośmieliła się zrobić uwagę, czyż to znowu powraca?
— Ostatni to już raz, przyrzekam ci. No, odejdź i zabierz dzieci. Idźcie spać, dobranoc wam.
Zdawało mi się, jakby mi kto zwalił na piersi całe brzemię zimnych kamieni; tchu mi zabrakło. Widząc to, matka wzięła mnie na ręce.
— Choć, chodź Natanaelu, chodź mój mały.
Kiedyśmy już byli w sypialni, zaczęła mnie całować i pieścić.
— Uspokój się, uspokój, moje dziecię, mówiła, zmów pacierz, połóż się i zaśnij.
Ale dręczony niepokojem i niewypowiedzianą trwogą, oka zmrużyć nie mogłem. Odrażający, straszliwy Koppelius, uparcie stał przedemną, z błyszczącemi jak próchno oczyma, z drwiącym swoim uśmiechem. Napróżno się starałem oddalić od siebie to widmo.
Było już około północy, kiedy znagła rozległ się wśród ciszy huk niesłychany, jakby wybuch rozerwanego działa. Zatrząsł się dom cały. W tejże chwili, przeszedł ktoś z łoskotem wzdłuż korytarza, zbiegł ze schodów i niebawem trzaśnięto drzwiami, wychodzącemi na ulicę.
— To Koppelius! — zawołałem przejęty zgrozą i wyskoczyłem z łóżka.
W tejże chwili usłyszałem rozdzierające krzyki rozpaczy. Poskoczyłem do pokoju mojego ojca, od którego drzwi zastałem otwarte. Wychodził stamtąd dym duszący.
— Ach! nasz pan! nasz dobry pan! — wołała służąca.
Tuż przed dymiącem ogniskiem, na podłodze, leżał trupem mój ojciec, mając twarz całą czarną i popaloną okrutnie. Wokoło niego płakały małe siostry i matka zemdlała.
— Koppeliusie! przeklęty szatanie! toś ty mi zabił ojca! — wołałem i straciłem przytomność.
Kiedy w dwa dni potem, złożono ojca w trumnie, rysy jego odzyskały dawną słodycz i pogodę. To mi było niemałą pociechą. Przekonałem się bowiem, że jego stosunek z Koppeliusem nie pociągnął go do zupełnej, wiekuistej zatraty.
Wybuch rozbudził wszystkich sąsiadów. Rzecz doszła nawet do wiadomości władzy. Chciano Koppeliusa pociągnąć do odpowiedzialności, ale gdzieś przepadł bez śladu.
Jeżeli ci powiem teraz, że ów optyk wędrowny, który mnie obecnie nawiedzał, nie był kim innym, jak Koppeliusem, to spodziewam się, że nie weźmiesz mi za rzecz płonną ani mej obawy, ani smutku. Był tylko inaczej ubrany, ale co się tyczy rysów jego twarzy, wreszcie całej nawet postaci, aż do ruchów ciała, nazbyt go chowam w żywej pamięci, żebym się mógł omylić. Przytem nie zmienił nawet nazwiska. Powiadano mi, że się podaje za mechanika piemonckiego nazwiskiem: Giuseppe Coppola.
Postanowiłem, bądźcobądź, walczyć z tym człowiekiem do upadłego. Śmierć mego ojca pomszczona być musi.
Nic o tem wszystkiem nie mów mojej matce. Serdecznie pozdrawiam moją dobrą Klarę. Napiszę do niej, jak będę spokojniejszy. Żegnam Cię.



II
KLARA DO NATHANAELA.

Prawda, żeś do mnie dawno nie pisał, wiem jednak, że mnie zawsze chowasz w swem sercu. Co większa, widzę, że w każdej chwili myślisz o mnie, kiedyś aż list pisany do Lotara, wysłał pod moim adresem. Otworzyłam go z nieopisaną rozkoszą, i dopiero zaczęcie jego: — Kochany Lotarze, wywiodło mnie z błędu. Co prawda, zamiast go czytać dalej, należało oddać bratu, ale tego nie potrafiłam. Jak często wyrzucałeś mi w przystępie złego usposobienia, że, jak na młodą dziewczynę, nazbyt we wszystkiem rozumuję, nazbyt hołduję rzeczywistości. Nieraz żałowałeś, żem zdolna zrobić jak ta kobieta, która, uciekając z zapadającego się domu, jeszcze poprawiała fałdy w firankach. Z tem wszystkiem, wierz mi, początek twego listu dziwnie mnie przeraził. Ach! mój drogi Nathanaelu, nie umiem ci wypowiedzieć, co się ze mną działo. Co? cóż to się takiego stało? jakiż to straszliwy wypadek do tego stopnia struł ci życie? Pierwsza myśl moja była, że mi cię ktoś odbiera, że cię więcej nie ujrzę; życie uciekało ze mnie od wrażenia tej myśli, daruj mi tedy, żem czytała dalej. Czytałam i odczytywałam bez końca. Twój opis tego niegodziwego Koppeliusa jest okropny; nic też dotąd nie wiedziałam o rodzaju śmierci twego nieszczęśliwego ojca. Lotar, kiedym wreszcie list oddała, usiłował mnie uspokoić, ale napróżno. Przeklęty optyk wędrowny stał mi ciągle na oczach; we śnie nawet, wyznam ci ze wstydem, poraz pierwszy w życiu, doświadczyłam przykrych marzeń. Wkrótce jednak, bo już nazajutrz, umysł mój wrócił do zwykłej spokojności. Nie gniewaj się, mój najdroższy, jeśli ci Lotar doniesie, że pomimo twych dziwnych przywidzeń, zachowałam podawnemu wesołość i spokój duszy.
Muszę wyznać otwarcie, żem jest tego przekonania, iż wszystkie okropności, o których mówisz, wprost odbywały się wewnątrz twego mózgu; rzeczywisty zaś świat zewnętrzny najmniejszego w tem nie brał udziału. Stary Koppelius mógł być sobie porządnie odrażający, i ponieważ niecierpiał dzieci, ten jego wstręt mógł w was z postępem czasu rozbudzić prawdziwą zgrozę. Rzecz prosta, że się do tego niemało przyłożyć mogła i myśl o człowieku z piasku, zasłyszanym w bajce. Podrastając, mogłeś przestać wierzyć w człowieka z piasku, niemniej jednak przestraszał cię Koppelius, boś miał do niego wstręt nabyty. Jego tajemne nocne schadzki z twym ojcem, nie miewały zapewne innego celu, jak doświadczenia alchemiczne, którym twoja matka niezbyt mogła być rada, raz dlatego, że bezużytecznie pochłaniały niemało pieniędzy, a powtóre, że jak zwykle bywa w takich razach, ojciec twój, nazbyt się oddając marnym ułudom zdobycia bogactw i ciemnej mądrości, pod wpływem tej żądzy, zaniedbywać musiał rodzinę. Co się tyczy śmierci twego ojca, ośmielam się mniemać, że była tylko owocem nieostrożności, i że Koppelius nic w tem nie był winien. Czy uwierzysz, żem się w tym względzie rozpytywała naszego sąsiada aptekarza, bardzo doświadczonego chemika. Powiedział mi, że w istocie zdarzają się wypadki pęknięcia retort, skutkiem czego można znaleźć śmierć niespodzianą.
Być może, że się gniewać będziesz na twoją Klarę i powiesz: do tej zimnej duszy nie przeniknie nigdy promień przeczucia tej tajemniczej siły, która często chwyta życie człowiecze w niewidzialne ramiona. Nie dalej ona widzi jak tylko tęczową powierzchnię rzeczy ziemskich, i cieszy się jak dziecię owocem, którego łupina błyszczy pozłocisto, choć w głębi jego kryje się śmiertelna trucizna.
Ach, mój drogi Nathanaelu, wierz mi, że nawet w duszy jak moja, pustej bez troski, niedbałej o jutro, zbudzić się może przeczucie nieznanej, niebezpiecznej potęgi, która się sprzysięgła zgubić człowieka, aż do rdzenia jego istoty. Przebacz mi, że taka, jaką mnie znasz, prochu nieumiejąca wymyślić dziewczyna, ośmielam się wypowiedzieć otwarcie, co myślę o tej dziwnej walce, która się mniej lub więcej silnie, nieustannie jednak odbywa w naszej duszy. Może nie znajdę na to odpowiednich wyrażeń, i śmiać się ze mnie będziesz, nie żeby zdanie moje było śmieszne, ale że wymowa nie potemu. Koniec końców jednak, oto co sądzę o tem wszystkiem.
Istnieje jakaś tajemnicza potęga, usiłująca nieustannie oplątać nasze istnienie, celem pociągnięcia go na niebezpieczną drogę, którejbyśmy nie wybrali bez jej wpływu. Na to potrzebuje wcielić się w kształty odpowiednie naszej naturze, jednem słowem stopić się z naszą osobistością, gdyż w przeciwnym razie rzeczby jej się nie udała. Jeżeli umysł nasz dostatecznie się już wzmógł na siłach doświadczeniem, tak, że na pierwszy rzut oka potrafi rozpoznać wszelki wpływ obcy sobie i zgubny, i tyle być panem siebie, żeby się nie dać zbić z drogi, odpowiedniej swym skłonnościom i powołaniom, to władza ta dziwna nie zdoła nigdy przybrać kształtów określonych, które po większej części bywają tylko własnym naszym obrazem, jakby odbitym w zwierciadle.
Choć znowu nic pewniejszego (jak mi powiadał Lotar), że byle się tylko poddać wpływowi tej władzy, potrafi ona wprowadzić do naszej duszy również i obce obrazy, brane z świata zewnętrznego, które w dziwnem jakiemś oszołomieniu sami ożywiamy własną wolą, dobrowolnie tym sposobem dopomagając naszej zgubie. Zawsze to własna nasza osobistość jest tu działaczem głównym; tylko że stosownie do kierunku jakiemu się poddaje, równie nas w niebo wynieść jak i do piekła zaprowadzić może. Poznasz z tego, drogi Nathanaelu, jakeśmy tu pracowicie o tem wszystkiem rozprawiali z Lotarem. Zasady naszej teoryi wydają mi się warte twego zastanowienia. Nie ze wszystkiem rozumiem to, co z objaśnień Lotara spisałam w końcu: czuję jednak, że i w tem tkwi prawda głęboka. Proszę cię na wszystko, nie myśl więcej o tym brzydkim adwokacie, ani o tym wędrownym optyku. Upewniam cię, że najmniejszej władzy mieć nad tobą nie mogą. Jedynie wiara twoja w ich potęgę może ich zrobić prawdziwie niebezpiecznymi. Doprawdy, gdyby nie zasmucający ton twojego listu, oraz współczucie dla twego strapienia, czułabym się zdolną pożartować sobie z tego adwokata-człowieka z piasku i zarazem wędrownego przekupnia. Dobrej myśli, wesołości, mój panie. Ułożyłam sobie, że ci będę Aniołem-stróżem, i, że koniecznie wyśmieję z twojej wyobraźni tego brzydasa Coppolę czy Koppeliusa. Upewniam cię, że się go nie boję ani trochę, a nawet nic sobie nie robię z jego rąk guzowatych. Nie dam mu ani moich konfitur, jeśli zechce być katem, ani moich oczu, jeśli się przeobrazi w człowieka z piasku. Do zobaczenia mój najdroższy. Kocham cię jak zawsze, twoja do zgonu.


III.
NATHANAEL DO LOTARA.

Przykro mi bardzo, że Klara przeczytała list do ciebie pisany. Przeklęte roztargnienie stało się tego przyczyną.
Odpisała mi na to w sposób bardzo głęboki i sceptyczny, dowodząc jasno jak na dłoni: że Koppelius i Coppola są tylko wyrobem mojej wyobraźni, że to tylko widziadła własnej mojej osobistości, które się rozpierzchną, jeśli się zdobędę uznać je za złudzenia.
Niktby się nie domyślił, wnosząc z jej powłóczystego, melancholijnego spojrzenia, do jakiego stopnia rozumek mieszkający w jej pięknej główce, zdolny jest stawiać zasady, klasyfikować kategorye i robić logiczne wywody. Odwołuje się do twego sądu, utrzymując, że oboje o tem rozmawialiście. Mógłbym myśleć, że jej wykładasz początki filozofii. Daj temu pokój.
Zresztą, okazało się rzeczą pewną: że optyk Coppola nic niema wspólnego z adwokatem Koppeliusem. Właśnie uczęszczam na wykład fizyki sławnego Spallanzaniego, będącego jak wiesz, Włochem. Koppelius zaś był Niemcem.
Bądź co bądź, nie uspokoiłem się jeszcze w zupełności. Miejcie mię sobie za co chcecie, ale nie podobna mi pozbyć się na zawołanie wrażenia, jakiego doznałem na widok tego przeklętego Coppoli. Szczęściem, że się już wyniósł z miasta; wiem to od Spallanzaniego.
Ten Spallanzani, to także dziwna figura. Niewielkiego wzrostu, szczupły, z wystającemi kośćmi policzkowemi, cienkim nosem, obwisłemi usty, przeszywającym wzrokiem. Zresztą, jeśli chcesz mieć dokładniejsze jeszcze o nim pojęcie, wyszukaj sobie w berlińskim almanachu portret Cagliostra, rytowany przez Chodowieckiego. Powiadam ci, to żywy portret Spallanzaniego.
Niedawno, idąc po schodach, spostrzegłem w jednem z okien jego mieszkania nieco uchyloną firankę. Sam nie wiem czemu, zajrzałem ciekawie. Siedziała tam przy stoliku, trzymając na nim złożone nakrzyż ręce, cudownej piękności, prześlicznie ubrana młoda kobieta. Odwrócona była twarzą ku mnie, ale nie zdawała się mnie widzieć. Wogólności, spojrzenie jej miało w sobie coś wrytego, byłbym skłonny przypuścić, że musi być pozbawiona wzroku. Wyglądało, jakby spała z otwartemi oczyma. Dowiedziałem się później: że to była Olympia, córka Spallanzaniego, której tak zazdrośnie strzeże, że dotąd nikt się do niej zbliżyć nie zdołał. Musi mieć jakieś w tem przyczyny. Może jest słaba na umyśle, lub coś podobnego.
Ale doprawdy, pocóż ja ci piszę to wszystko, kiedy będę mógł opowiedzieć nierównie dokładniej. Bo najdalej za dwa tygodnie będę z wami. Muszę się osobiście wykłócić z moją dobrą, serdecznie ukochaną Klarą, a potem bez szemrania poddać się jej wpływowi. To mię wyleczy lepiej stokroć, jak wszystkie rozsądne jej listy przysyłane zdaleka. W pięknych jej różowych ustach, prozaiczna nawet prawda nabiera poezyi. Do zobaczenia, moi drodzy.



IV.

Do listów poprzednich wypadnie dodać niektóre objaśnienia, będące w związku z przeszłością naszych bohaterów. W czas jakiś po śmierci ojca Nathanaela, Klara i Lotar, sieroty, dzieci dalekiego krewnego, zostały przygarnięte w domu wdowy, celem wspólnego z jej dziećmi wychowania. Wkrótce Nathanael pokochał Klarę, i gdy się przekonał, że była mu wzajemną, za zezwoleniem matki, zaręczył się z nią, i wyjechał do Getyngi kończyć rozpoczęte nauki. Właśnie go tam widzieliśmy uczęszczającego na wykłady Spallanzaniego.
Klara nie była w ścisłem znaczeniu piękna, choć w kształtach jej ciała nie było nic do zarzucenia. Miała wiele wdzięku w postawie, ale rysy twarzy nie zalecały się regularnością. Miała jednak cudowne włosy i płeć niesłychanie delikatną. Ale nadewszystko wyraz oczu, który zdolny był zachwycić najwymyślniejszego artystę! Jeden z takich, malarz-entuzyasta, porównał je z jeziorem Ruisdaëla, w którem przegląda się jednocześnie i przeczysty niebios błękit, i zarazem dalekie krajobrazy przepysznej fantazyi. Poeci i kompozytorowie szli nierównie dalej jeszcze.
Jezioro i zwierciadło? cóż znowu! Z oczu tej dziewczyny tryskają natchnienia i harmonie. Czyż nie widzicie jak się uśmiecha litośnie, ile razy który z nas popisuje się w jej obecności. Bo w duszy swojej nosić musi stokroć obfitsze zasoby piękna, niż nas wszystkich razem stać na to.
W istocie, Klara posiadała wyobraźnię naiwną jak niewinność dziewczęcia, duszę tkliwą i głęboko kochającą, ale zarazem umysł bystry i przenikliwy. Stąd nie lubiła dziwaków, i jeśli jej się zdarzyło spotkać gdzie którego, to już na pierwszy rzut oka wzrok i uśmiech zdawał się mówić:
— Mój dobry panie, niech ci się też nie zachciewa żebym brała twoje przywidzenia za coś istotnie żyjącego na świecie.
Z tego względu, Klara była nawet przez wiele osób pomawiana o chłód, nieczułość i prozę. Natomiast ludzie rozumiejący warunki życia zwyczajnego bardzo lubili tę rozsądną dziewczynę. Wszakże nikt nie miał tyle do niej przywiązania co Nathanael. Klara kochała go także z całej duszy, i kiedy po raz pierwszy rozłączyć im się przyszło, może jeszcze więcej bolała nad tem od niego. Z jakiem życiem pobiegła rzucić się w jego objęcia, kiedy wrócił, jak to był obiecał w ostatnim liście! Stało się też jak był przewidział; gdyż zaledwie ujrzał Klarę, zapomniał natychmiast: i o zbyt rozsądnym jej liście, i o Koppeliusie i o Coppoli i o wszystkiem na świecie.
Nie trwało to jednak długo. Miał słuszność pisząc w swoim liście, że zjawienie się wędrownego optyka fatalnie wpłynęło na jego życie. Niebawem zapadł znowu w ponure marzenia i począł roić rzeczy dziwne jak nigdy. Życie ziemskie w mniemaniu jego, było tylko sennem przeczuciem.
— Człowiek błędnie mniema, iż jest samoistny, — powtarzał. — Przeciwnie, służy on tylko za igraszkę tajemniczym potęgom, przeciw którym walczyć rzeczą jest daremną! Prędzej lub później ulega się koniecznie losowi, który nam zgóry naznaczono.
Uwziął się nawet dowodzić, że jest szaleństwem, jakoby w nauce i sztukach można co było wytworzyć własną swoją, wolną wolą; gdyż entuzyazm, który sam tylko posiada zdolności twórcze, nie przychodzi z wewnątrz, ale jest wynikiem pierwiastku zewnętrznego, działającego na człowieka bezpośrednio.
Rozsądna Klara z wstrętem odpychała ten fanatyczny mistycyzm; z tem wszystkim nie zdawało się jej właściwem zbijać twierdzenia Nathanaela; wszakże kiedy ten ostatni począł pewnego razu dowodzić: jako Koppelius, w charakterze niegodziwego ducha, opętał go od chwili, kiedy się ujrzał podpatrywanym z poza firanki, i jako zapewne zechce zawichrzyć ich wspólne przyszłe szczęście, nie mogąc się wstrzymać dłużej, wstała i rzekła poważnie:
— Tak jest, Nathanaelu, masz słuszność. Koppelius jest rzeczywiście niegodziwym duchem. Może on w istocie nabroić niemało, jako wcielony szatan kusiciel; ale to jedynie wtedy, jeśli go się nie pozbędziesz z twej myśli. Jak długo wierzyć w niego będziesz, żyć on będzie i działać; nie co innego bowiem, jak tylko wiara twoja stanowi jego siłę.
Nie mogąc jej przekonać w sprawie Koppeliusa, usiłował Nathanael obeznać ją z zasadami wyznawanego przez siebie mistycyzmu tajemniczych wpływów. Ale i to się na nic nie zdało. Uparta dziewczyna zaczęła mówić o czem innem, co wreszcie naprawdę już draźnić poczęło Nathanaela. Pomyślał: że marnuje ważne i głębokie zadania, rozpraszając je pomiędzy zimne i nieczułe dusze, nie zdając sobie sprawy: czy i Klarę do ich liczby zalicza. Swoją drogą, nie zaniechał usiłowań żeby ją koniecznie zjednać swym przekonaniom. Zdarzało się, że przyszedłszy zrana na kawę, przynosił jej różne książki mistyczne, z których czytał coraz ważniejsze ustępy. Wtedy Klara odzywała się z uśmiechem, spoglądając mu w oczy:
— Ależ mój drogi Nathanaelu, powiedzieć by można, że tym sposobem jesteś jakimś niegodziwym pierwiastkiem. Wywierasz bowiem jak najzgubniejszy wpływ na moją kawę. Nie mogę od ciebie oczu oderwać, kiedy czytasz, a tu tymczasem wszystko wykipiało, i nie będziemy mieli śniadania. Daj lepiej pokój mistycyzmowi, bo mi to przeszkadza być dobrą gospodynią.
Na te słowa Nathanael gniewny zamykał książkę i odchodził do swojego pokoju. Niegdyś posiadał prawdziwy talent do poezyi, co Klarze robiło największą w świecie przyjemność. Obecnie, wytwarzał tylko rzeczy dziwne i niepojęte. Chociaż Klara nie robiła mu już o to uwag żadnych, spostrzegł się przecież na zmianie jej upodobania w tym względzie.
W istocie, nie było dla niej nic przykrzejszego jak nudy. Kiedy ich doświadczała, wzrok jej równie jak rozmowa zdawał się wypowiadać zdrętwienie, w które umysł jej zapadał. Przyznać zaś należy, że poezye Nathanaela stały się wierutnie nudne. Do tego, żal, jaki miał do Klary, znajdując, że odkrył w niej duszę chłodną i prozaiczną, zdawał się wzrastać coraz silniej; tembardziej, że i Klara ze swej strony nie mogła przemóc na sobie niejakiego wstrętu, widząc jak Nathanael coraz silniej zapadał w swój ponury i niedorzeczny mistycyzm. Tym sposobem, wzajemnie coraz więcej oddalali się od siebie, ani się spostrzegając.
Tymczasem, postać Koppeliusa rzeczywiście znacznie była zbladła w jego wyobraźni, tak, że z trudnością przychodziło mu wprowadzić ją do poezyi, w których usiłował wypowiedzieć cały zgubny wpływ na swoje przeznaczenie.
Z tem wszystkiem przedsięwziął utworzyć poemat, mający na przedmiot ponure przeczucie nieszczęścia z tej strony. Przedstawił Klarę i siebie związanych zobopólną, silną miłością, udręczanych jednak od czasu do czasu złowróżbnymi znakami ciemnego jakiegoś wokoło nich wpływu. Wreszcie, w chwili kiedy się już znajdują u ołtarza, zjawia się straszliwy Koppelius, dotyka czarownych oczu Klary, te natychmiast wyskakują z oprawy i tryskają na podobieństwo krwawych gwiazd na pierś Nathanaela, którą zapalają płomieniem. W tejże chwili porywa go Koppelius i rzuca w ogniste koło, kręcące się z szybkością huraganu w pośród świstu i zgrzytu. Zewsząd szturmują tam wzdęte i spienione bałwany, szamocąc się między sobą na podobieństwo czarnych olbrzymów z posiwiałemi głowy. Jednakże wpośród ogłuszającego ich ryku, słyszy jeszcze słodki głos swojej Klary, szepcący mu:
— Jam przy tobie, opamiętaj się. Nie wierz Koppeliusowi. To nie moje oczy piersi ci ogniem zżarły, to tylko palące krople krwi własnego twego serca. Ja mam swoje oczy jak i dawniej, spojrzyj w nie...
— Prawda! cóż za niedorzeczność! — mówi sobie Nathanael. — Toż to Klara jest przy mnie, toż ja należę do niej na wieki.
Oprzytomnienie to zdaje się wywierać wpływ ogólny. Płomieniste koło gaśnie, huk przepada w otchłani. Nathanael spogląda w oczy Klarze, ale okazuje się, że te oczy są oczami umarłej, i zatrzymują się na nim z wyrazem miłości.
Na tem się kończył poemat Nathanaela. Dopóki go wytwarzał, czuł się całkowicie uspokojonym. Pracowicie wygładzał i zaokrąglał strofy, i ponieważ przedsięwziął użyć wiersza miarowego, dopóty nie spoczął, aż nie przywiódł wszystkiego do ostatecznej harmonii. Kiedy wreszcie skończył swoją pracę, umyślił przeczytać ją głośno. Ale zaledwie uchem zasłyszał te dziwne rytmy, ogarnęła go niewysłowiona trwoga.
— Skąd mi się wzięły te straszliwe dźwięki? — spytał sam siebie.
Ochłonąwszy jednak stopniowo, począł widzieć w poemacie swoim zwyczajną tylko robotę ducha, która mu się nad podziw udała. Pomyślał, że jeżeliby go przeczytał Klarze, możeby zdołał tym sposobem choć trochę rozgrzać tę lodowatą duszę.
Pewnego dnia siedzieli sobie oboje w ogrodzie. Klara była wesoła jak ptaszę, gdyż Nathanael od trzech dni już (wprawdzie trzy dni te spędził na pracy nad swoim poematem) nie męczył jej ani marzeniami, ani przeczuciami. Nathanael także był jakoś odzyskał dawną swoją wesołość.
— Co teraz, — rzekła Klara, — to już widzę napewno, żeś znowu mój po dawnemu, drogi Nathanaelu! widzisz jak nam się udało wreszcie odegnać wspólnemi siłami tego niegodziwca Koppeliusa.
Słowa te nieszczęściem przypomniały Nathanaelowi poemat, który miał przy sobie. Wyjął go z kieszeni i zaczął czytać. Klara będąc pewna, że to znowu coś bardzo nudnego, zdobyła się na rezygnacyę i wzięła pończoszkę. Ale wsłuchawszy się, przerażona upuściła druty, i poczęła się bystro przyglądać poecie. Ten nieubłagany czytał dalej, rozpłomieniły mu się policzki, w oczach łzy zabłysły. Skończywszy, jęknął głucho i porywając rękę Klary, zawołał z wyrazem niewysłowionej boleści:
— Klaro moja, Klaro, Klaro!
Ona rzuciła mu się na szyję i wyszeptała z cicha:
— Nathanaelu, drogi Nathanaelu, jeśli mię kochasz choć trochę, rzuć w ogień tę śmieszną i szaloną robotę.
Ale ten zerwał się oburzony, i odwracając od siebie kochankę:
— Precz, przeklęty automacie bez życia! — zawołał grzmiącym głosem i wybiegł.
Klara, zraniona do żywego, zalała się gorzkiemi łzami.
— Mój Boże, on mię nigdy nie kochał, — wyrzekła łkając.
Wtem nadszedł Lotar. Na naleganie jego, Klara zmuszona była opowiedzieć mu wszystko, co zaszło. Lotar czule kochał siostrę. Poprzednie szaleństwa już go były kosztowały nie mało krwi zimnej; to ostatnie dopełniło miary. Pobiegł do Nathanaela i rozmówili się z sobą w sposób wielce ostry. Pojedynek stał się nieuniknionym.
Postanowili bić się niedalej jak nazajutrz zrana, poza ogrodem, na rapiery, studenckim zwyczajem. Ale Klara domyśliła się wszystkiego, słysząc ich sprzeczkę, dostrzegła jak broń przynoszono. O oznaczonej godzinie, kiedy już zamierzali wzajemnie godzić na siebie, wbiegła, by rzucić się pomiędzy walczących.
— Szaleńcy! — zawołała, łkając, — mnie najprzód zabijcie: bo czy brat mój zabije mi narzeczonego, czy narzeczony brata, w obu razach żyć mi niepodobna.
Na te tkliwe słowa Lotar opuścił broń zawstydzony. Jednocześnie Nathanael dotknięty wyrzutem uczuł w sercu całą moc swego przywiązania do Klary. Rzucił precz rapier i padł jej do nóg.
— Ach! czyż zdołasz przebaczyć mi to kiedy, Klaro moja? jedyna moja! najukochańsza moja! — rzekł ze łzami. — Przebaczysz-że mi to kiedy, bracie mój Lotarze?
Wzruszył się Lotar tą głęboką boleścią przyjaciela. Otworzył ramiona, i padli sobie w objęcia, poprzysięgając odtąd być sobie braćmi do śmierci. Był to jeden z najszczęśliwszych dni w życiu Klary.
Nathanael uczuł ulgę, jakby ogromne jakieś brzemię odwalił sobie z piersi. Raz, silny postawiwszy opór tajemniczej potędze, mniemał się jakby odrodzonym nanowo. W istocie bowiem szło tam o życie, któremu zagrażała zguba, jak sądził, nieunikniona. Tak więc trzy dni jeszcze pozostał z swymi przyjaciółmi, poczem wybrał się z powrotem do Getyngi kończyć rozpoczęte nauki, do czego jeszcze potrzebował roku.
Zamilczano przed matką Nathanaela, wszystko co było w związku z Koppeliusem; wiedziano bowiem, że nie mogła bez wstrętu słyszeć nawet nazwiska tego człowieka, któremu wraz z synem przypisywała śmierć swego męża.


V.

Proszę sobie wyobrazić zdumienie Nathanaela, kiedy przybywszy do Getyngi, zastał tylko zgliszcza z domu, w którym miał mieszkanie. Chociaż ogień zajął się był w pracowni aptekarza, mieszkającego na dole, to jednak przyjaciele zdołali wyłamać drzwi od pokoju i uratować wszystkie jego książki, rękopisy i instrumenty, tak, że prawie nic nie przepadło. Znalazł to wszystko przeniesione do innego mieszkania, które pod jego nieobecność dla niego najęto.
Trzeba zdarzenia, że okna tego pokoju wychodziły wprost na mieszkanie profesora Spallanzaniego. Dość było rzucić stamtąd okiem, żeby zaraz ujrzeć piękną Olympię. Siedziała zawsze jak i wprzódy sama jedna, zawsze w tej samej postawie, nieodmiennie przy tym samym stoliku, bez żadnego w świecie zajęcia, wyraźnie jednak spoglądając ku Nathanaelowi. Nigdy mu się nie zdarzyło widzieć piękniejszej postaci. Z tem wszystkiem, ponieważ Klara wyłącznie panowała w jego sercu, zjawisko to było mu najzupełniej obojętne, miał tylko upodobanie spoglądać na nią niekiedy, jakby na jaki piękny posąg; nie widząc jej zaś, myślał o czem innem.
Właśnie zajęty był pisaniem listu do Klary, kiedy zapukano do drzwi, i niebawem ukazała się na progu nieprzyjemna postać Coppoli. Nathanael uczuł dreszcz po wszystkich członkach, ale przypomniawszy sobie zapewnienie Spallanzaniego, oraz słowo, które był dał Klarze, zawstydził się w duszy tak płonnego uprzedzenia. Zmógł się tedy na siłach, i rzekł jak mógł najobojętniej:
— Nie potrzeba mi barometru, mój panie.
Na te słowa Coppola wkwaterował się całkiem do pokoju, i odezwał się głosem ochrypłym:
— Nie, nie, nie idzie tu o barometr, bo ja mam także i oczy... piękne, przepyszne oczy...
Mówiąc to, uśmiechał się wyszczerzając zęby, a oczy jego błyszczały jak pruchno z pod gęstych brwi szpakowatych.
Nathanael zerwał się wystraszony.
— Jesteś szalony mój panie; jakże możesz mieć do zbycia oczy, oczy... oczy...
Wtedy Coppola ściągnął ręką do kieszeni, i wyciągnąwszy stamtąd całą garść okularów, zaczął je rozkładać na stole.
— Ech, ależ ja chcę mówić o okularach, o okularach, które kładzie się na nosie, to właśnie nazywam oczami.
Cedząc przez zęby te słowa, wyciągał coraz więcej okularów, tak, że wkrótce cały stół zaiskrzał dziwnymi jakimiś odblaskami. Tysiące najrozmaitszych spojrzeń zdawało się mrugać stamtąd na Nathanaela, który żadnym sposobem nie odwrócił wzroku. A tymczasem Coppola wyciągał coraz nowe okulary, i spojrzenia coraz ognistsze, coraz krwawsze, coraz dziksze, coraz nieubłagańsze, raziły wzrok, mroziły serce w piersiach Nathanaela.
— Dosyć! dosyć, straszliwy człecze! — zawołał wreszcie, odchodząc od siebie ze zgrozy.
Mówiąc to, rozpaczliwie przytrzymywał rękę swego prześladowcy, który wyciągał całe garście, jakbądź nie było kłaść już i na czem; Coppola wyrwał mu rękę, chichocząc w sposób przeszywający dreszczem.
— A! to pan sobie tego nie życzy! nie wiedziałem, przepraszam, — rzekł pośpiesznie. No, ale ja tu mam inne szkiełka, bardzo piękne...
Przez ten czas pozbierał był i pochował wszystkie okulary, i sięgnąwszy do innej kieszeni, zaczął z niej wyjmować lornetki i perspektywy.
Jak tylko okulary poznikały ze stołu, Nathanael uspokoił się w zupełności. Pomyślał o Klarze, i przekonał się natychmiast: że wszystkie złe wrażenia miały tylko źródło w nim samym, i, że Coppola nie był żadnym strachem, ani tembardziej przypomnieniem przeklętego Koppeliusa, ale przeciwnie uczciwym sobie mechanikiem i optykiem. Szkła bowiem, które wyjmował z drugiej kieszeni, nie miały w sobie nic nadzwyczajnego. Chcąc się tedy z nim pogodzić, umyślił kupić cośkolwiek.
Wybrał więc lornetkę, i przyłożył do oczu, chcąc ją wypróbować. Nigdy w życiu nie widział lepszej; przybliżała tak dokładnie, że aż rozkosz było patrzeć. Mimowolnie skierował ją ku pokojowi Spallanzaniego.
Olympia siedziała tam jak zwykle, z rękoma złożonemi na stoliku. Była cudownie piękna, tylko oczy wydawały się wryte, jakby u umarłego. Jednak w miarę, jak się jej przypatrywał, wyraźnie budziły się w nich wilgotne jakieś blaski, jakby promienie wstającego księżyca. Powiedziałbyś: że zdolność widzenia rodziła się dopiero w tej postaci. Stopniowo oczy jej ożywiały się coraz mocniej.
Nathanael stał jakby przykuty do okna, nie umiejąc oderwać wzroku od widoku pięknej Olympii. Wreszcie usłyszał za sobą suche pokasływanie, które mu przypomniało czekającego Coppolę.
— Trzy dukaciki tylko! Trzy dukaciki, to nie drogo.
Nathanael zapłacił skwapliwie.
— Nieprawda? piękne szkiełka, śliczne szkiełka? — mówił Coppola ochrypłym głosem, uśmiechając się szyderczo.
— Piękne, piękne, — rzekł mu na to Nathanael, opryskliwie. No, już idź sobie, bywaj zdrów przyjacielu.
Coppola idąc po schodach, zdawał się dusić od śmiechu.
— Wyraźnie drwi ze mnie, — pomyślał Nathanael; sądzi pewnie, że przepłaciłem lornetkę; oszalał! przepłacić podobną lornetkę? Ale może ją i przepłaciłem?
Kiedy to mówił, zdało mu się słyszeć westchnienie jakieś w pokoju. Dreszcz go przebiegł i włosy wstały na głowie, ale niebawem przekonał się, że to on sam westchnął.
— Ma słuszność Klara, — rzekł do siebie, — cierpię rzeczywiście chorobliwe przywidzenia. Czyż istotnie może mi co tak dalece zależeć na tem: czy tę lornetkę przepłaciłem, czy też kupiłem tanio? Dlaczego mi myśl o tem nie daje spokojności? pojąć tego nie mogę.
Siadł kończyć list do Klary, ale, spojrzawszy przypadkiem w okno Olympii, uczuł się zmuszonym porwać znowu lornetkę, i utonąć wzrokiem w tę postać cudowną. Niewiadomo, jak długo trwał w tem upojeniu; przerwał mu je dopiero Zygmunt, jego kolega, oznajmiając, że już czas iść na wykłady.
Wróciwszy do siebie, zastał w oknie Olympii zapuszczoną firankę. Tak samo było dnia następnego i jeszcze następnego. Na trzeci dzień ujrzał całe okno staranniej jeszcze zasunięte gęstą storą.
Zrozpaczony, rozgorączkowany, wybiegł na miasto. Obraz czarownej Olympii unosił się przed nim w powietrzu, wypływał z każdego obłoku, zdając się spoglądać na niego promienistemi oczyma z błękitnej wód przezroczy. Myśl o narzeczonej całkiem wywietrzała mu była z głowy, marzył już tylko o Olympii.
— O ty cudowna gwiazdo miłości! — wołał odchodząc od siebie, — czyliż na to tylko zabłysłaś na niebie, żeby zniknąć bezpowrotnie? Czyliż mnie zostawisz samego, na pastwę ciemnościom i rozpaczy?
Wracając do siebie, spostrzegł wielki jakiś ruch w domu Spallanzaniego. Drzwi wszędzie poroztwierane były naprzestrzał, wnoszono rozmaite sprzęty. Okna na pierwszem piętrze były powyjmowane, myto i zaprawiano posadzki, wykurzano meble, wszędzie kręcili się stolarze i tapicerzy. Zdziwiony przypatrywał się temu wszystkiemu, stojąc na ulicy, kiedy wtem przybliżył się do niego Zygmunt, śmiejąc się hucznie.
— Ha! ha! Cóż ty mówisz na to wszystko?
Nathanael nie wiedział, co odpowiedzieć. Wtedy Zygmunt objaśnił go: iż stary Spallanzani nie dalej jak jutro daje bal nader świetny, na który zaproszona jest przynajmniej połowa uniwersytetu. Chodzi zaś wieść, że na tym balu poraz pierwszy wystąpić ma jego córka, którą dotąd tak zazdrośnie trzymał w ukryciu.
Nathanael, znalazłszy u siebie zaproszenie, w oznaczonej godzinie zjawił się u profesora. Już było na dziedzińcu mnóstwo powozów, w salonach światła rażące, zwierciadła, kwiaty, tłum gości. Wtem rzeczywiście ukazała się Olympia, w ubiorze tak gustownym, że odrazu wszystkich zachwyciła. Była też piękna, niema co mówić; nawet prześliczną miała figurę. Jednak, rozpatrzywszy rzecz dokładniej, można było sądzić, że jest zanadto ściśnięta sznurówką, tak jakoś wyglądała sztywno. Także chód jej i ruchy miały w sobie coś jakby ściśle obliczonego, i nadto jednostajnego. Nie podobało się to niektórym osobom zbyt wymagającym, ale też młodej osobie, poraz pierwszy w świat wchodzącej, zadowolić wszystkich niełatwo.
Rozpoczęto zabawę koncertem. Olympia dała się naprzód słyszeć na fortepianie, w czem okazała biegłość znakomitą, choć nieco zamało uczucia; następnie odśpiewała przepyszną aryę di bravura głosem czystym i dźwięcznym, ale który nieco przypominał harmonijkę. Nathanael był zachwycony. Stojąc poza tłumem słuchaczy, nie był w stanie dokładnie widzieć twarzy Olympii, dobył tedy z kieszeni lornetki Coppoli, i przyłożył do oczu.
O rozkoszy! Wtedy to spostrzegł dopiero, że urocza dziewczyna w niego tylko patrzała, w niego jednego, i, że modulacyom jej głosu, najcudowniej odpowiadały namiętne jej spojrzenia! Świetne dźwięki, ulatując z jej piersi wzdętych miłością, wydawały się Nathanaelowi cudownymi wyrazami, których znaczenie czytał w własnem sercu, i kiedy umilkła, nie mogąc się powstrzymać dłużej, zawołał mimowolnie, sam nie wiedząc, co mówił:
— Olympio! ach! Olympio!
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku niemu, niektórzy goście śmiać się poczęli. Organista z katedry zaczął mu się bystro przypatrywać przez okulary i szepnął do siebie, kręcąc głową:
— No, no! no, no!
Po koncercie bal się rozpoczął. Tańczyć z nią! o rozkoszy! Ale jak się tu ośmielić zaprosić ją do tańca, taką królowę. Tymczasem, nie wiedzieć jakim sposobem, znalazł się już przy niej, ujął ją za rękę, i pokazało się, że nie była zamówiona, choć nie przemówili do siebie nawet słowa. Ale dłoń Olympii była zimna, jakby trupia. Nathanael uczuł dreszcz po wszystkich członkach, szczęściem, spojrzawszy zdumiony w oczy dziewczyny, wyczytał w nich tyle miłości i szczęścia, że zapomniał o wszystkiem w świecie. W tejże chwili uczuł także jakby krew krążyć zaczęła w jej dłoni; dotknął tętna, biło przyśpieszonym napływem. Rozszalało mu się w głowie, w sercu. Ująwszy kibić czarodziejki, porwał ją w wir szalony, i przepadli w kole tańczących. Ale po niejakiej chwili odbiegła go wszelka pewność siebie. Sądził dotąd, że umie wybornie w takt tańczyć: otóż wydało mu się, że był w błędzie. Rytmiczne ruchy Olympii miały w sobie tyle estetycznego zbytku, że cała umiejętność jego w tym względzie okazała się dziwnie niewystarczającą. Z tem wszystkiem, chociaż mu to czyniło przymus niemały, zabiłby na miejscu każdego, ktoby się poważył ubiedz go w zamówieniu Olympii. Rzecz dziwna, nie zdarzyło się to ani razu. Zdawano się unikać Olympii, i Nathanael mógł z nią tańczyć, ile mu się tylko podobało. Oddany tej czarodziejce wszystkiemi władzami swej duszy, nie zważał, jak wokół szeptano, tłumiono uśmiechy, przyglądano się dziwnie obojgu, robiąc uwagi zapewne niezbyt pochlebne. Nie wiedział o niczem i nie dbał o nic. Rozgorączkowany tańcem, upojony swoją miłością, ośmielił się nad wszelki podziw. Siadł przy Olympii, ujął jej rękę, i mówił jej namiętne słowa, które tylko oni oboje rozumieć mogli. Może je nawet ona więcej rozumiała od niego, gdyż nieustannie patrzyła mu w oczy, wzdychając tylko w sposób dźwięczny:
— Ach! Ach!
Na co Nathanael odpowiadał z uniesieniem:
— O istoto niebieska! o królowo mej duszy! O ty promieniu cudowny, zwiastujący lepsze światy, ku którym wyrywa się tęsknota! O światło mojego życia! o jedyna moja pani.
Ale Olympia, za całą odpowiedź powtarzała tylko, patrząc mu w oczy i wzdychając:
— Oh! Oh!
A Spallanzani przechodził koło nich co chwila, przyglądając im się z uśmiechem zadowolenia. Nagle Nathanael, opamiętawszy się w swojem upojeniu, spostrzegł, że już było późno. Obejrzał się wkoło, sala była już najzupełniej pusta. Ostatnie światła dogasały, pryskając w pośród ciszy.
— Co? rozstać się już? Rozstać się z tobą, Olympio! — wykrzyknął namiętnie, odchodząc od siebie z rozpaczy.
Mówiąc to, porwał jej rękę, i okrywał ją płomienistymi pocałunkami; palące łzy zaćmiły mu źrenicę. Olympia pochyliła się ku niemu, i rozgorączkowanych ust jego dotknęły jej usta jak lód zimne. Podobnie jak wprzódy przy pierwszem ręki dotknięciu, przeszył go i teraz dreszcz śmiertelny, mimowolnie przypomniała mu się dziewica-widmo, nawiedzająca oblubieńca w ludowej balladzie; ale czarująca dziewczyna namiętnie przycisnęła go do piersi; a usta jej zdawały się rozgrzewać coraz silniej własnemi jej pocałunkami.
Tymczasem Spallanzani przechadzał się bezustannie po pustej sali, kroki jego budziły głuche echa, a postać przedstawiająca się w półcieniach miała coś fantastycznego i wymykającego się zmysłom.
— Czy kochasz mię? Czy mię kochasz przynajmniej, boska Olympio? O! powiedz mi, powiedz duszy mojej to czarodziejskie słowo: kochasz-że mnie?
Tak mówił Nathanael. Ale Olympia wstała tylko, i odpowiada, wzdychając:
— Ach! Ach!
— O tak! cudowna gwiazdo mej miłości, — mówił Nathanael, — zabłysłaś obietnicą szczęścia pośród nocy mego życia, i opromieniać je będziesz na wieki:
— Ach! Ach! — odpowiedziała Olympia, odchodząc.
Nathanael pobiegł za nią, i znalazł się twarz w twarz z profesorem.
— Zagadałeś się do późna z moją córką, — rzekł ten ostatni, uśmiechając się dobrotliwie, — szczerze się z tego cieszę. Jeżeliś sobie tyle upodobał jej towarzystwo, to proszę cię Nathanaelu, zawsze nam będziesz miłym gościem. Pomimo słabości jej umysłu, córka moja szczerze ci sprzyja, jak widzę.
Nathanael oddalił się wreszcie, unosząc całe niebo w swej duszy.


VI.

Bal u Spallanzaniego stał się przedmiotem wielu uwag najdziwniejszych. Chociaż nic nie brakło do jego świetności, to przecież i do najniewinniejszych rzeczy przyczepić się można.
Wyśmiewano się ze sztywnej i niemej Olympii, której pomimo przyjemnej powierzchowności, zarzucano najzupełniejszą głupotę, co zapewne skłaniało Spallanzaniego, że ją tak długo trzymał w ukryciu. Nathanael nie mógł słyszeć bez oburzenia uwag podobnych, przedsięwziął jednak milczeć upornie.
— Na co się zdało — mówił sobie w duszy, — strzępić sobie język w podobnym przedmiocie? Na dobrą sprawę, przyszłoby dowieść tym półgłówkom: że tylko własne ich ograniczenie przeszkadza im ocenić boskie przymioty Olympii.
— Przepraszam cię, drogi Nathanaelu, — rzekł mu raz wreszcie Zygmunt, — ale wytłumacz mi, jakim u dyabła sposobem człowiek, jak ty rozsądny, mógł się zakochać w tej drewnianej lalce z woskową twarzą?
Nathanael z trudnością poskramiając wybuch, odpowiedział na to ile mógł spokojnie:
— Wytłomacz mi raczej ty, Zygmuncie: jakim sposobem człowiek, jak ty światły i umiejący ocenić wszystko co piękne, mógł się nie poznać na cudownych wdziękach Olympii? Co do mnie, cieszę się z tego, boś mi nie jest rywalem; inaczej jeden z nas jużby nie żył.
Zygmunt, widząc ze smutkiem chorobliwy stan swego przyjaciela, zaniechał drwiącego tonu, i przyznał, że w rzeczach miłości upodobanie jest jedynem prawem.
— Tylko dziwnem mi się wydaje, — dodał, — że kto tylko widział Olympię, tak samo ją sądzi, jak ja. Przepraszam cię, drogi Nathanaelu, wszyscy znajdują ją zarówno sztywną i jakby pozbawioną duszy. Ma kibić powabną, twarz nawet piękną, ale cóż z tej piękności, kiedy jej nie ożywia spojrzenie. Czyż nie widzisz, że w oczach jej niema iskry życia, że zdają się patrzeć, nie widząc? Podobnież i ruchy jej dziwnie się wydają obrachowane; czyż nie możnaby myśleć, że są zależne od układu jakichś kółek, które się obracają, stosownie do nakręcenia? Podobnież gra jej, śpiew nawet, posiadają tę osobliwszą dokładność, nieprzyjemną i bezduszną, jaka jest udziałem sztucznego tylko mechanizmu; toż samo da się powiedzieć o jej tańcu. Wierz mi Nathanaelu, ta twoja Olympia zrobiła nam wszystkim wrażenie widma, i od pierwszego wejrzenia nie chcieliśmy mieć z nią nic wspólnego. Wydała nam się poprostu zręcznem podrobieniem istoty obdarzonej życiem; a co do mnie, mam przekonanie, że wcale nie jest tem, czem się być wydaje.
Nathanael cierpliwie wysłuchawszy uwag przyjaciela, odpowiedział wreszcie głosem silnego przekonania:
— Nie dziwię się bynajmniej: że takie, a nie inne wywiera na was wrażenie Olympia, boście ludzie prozaiczni i niedaleko widzący. Dusza jej podobna, rozkwita tylko dla umysłów wybranych. To też z całego waszego tłumu mnie tylko jednemu rozbłysnął wzrok jej, w którym czytać można tajemnicze głębie. Mnie tylko jednemu znany jest cały urok uczucia, do jakiego zdolne jej serce. Ludziom światowym, powierzchownie rzeczy biorącym, wystarcza zdawkowe paplanie o przedmiotach, o których i mówić nie warto. Olympia mówi mało, nie przeczę, ale te nieliczne słowa, które wymawia, wypowiadają cały tajemniczy świat uniesień ducha, czarownych przeczuć i zespolenia wszystkich władz umysłu w miłości, która jak w zwierciadło — w wieczność spogląda. Ale na cóż ci mówię to wszystko, czyż ty mię zrozumieć możesz!
— Rób wreszcie, jak ci się podoba, Nathanaelu, — rzekł Zygmunt smutno, — bodajbym się mylił, ale mniemam, żeś nie jest na dobrej drodze. Może się kiedy przekonasz o istocie rzeczy, a wtedy wróć do mnie, znajdziesz mię zawsze tym samym!
Nathanael uczuł, że zimny i prozaiczny Zygmunt, zdolny jest jednak kochać tkliwie. Ścisnął go za rękę i oddalił się zamyślony.


VII.

Nathanaelowi najzupełniej wyszło z pamięci, że była na świecie jakaś Klara, którą kochał. Tembardziej wywietrzała mu z głowy matka i Lotar, przyjaciel od dzieciństwa. Już tylko żył dla Olympii, poświęcając jej wszystkie niemal chwile, nieustannie jej tylko mówiąc o swojej miłości, o dziwnem ich dusz powinowactwie, o nadziemskich wpływach, kojarzących dwie połowy jednej całości. Wszystkiego tego urocza dziewczyna słuchała z jaknajwiększem zbudowaniem. Wreszcie powyciągał z teki wszystko, co kiedykolwiek w życiu napisał: widzenia, fantazye, poematy, powieści, do których codziennie jeszcze dodawał mnóstwo sonetów mistycznych, ustępów, pieśni; cały ten zbiór szpargałów po całych godzinach czytywał Olympii. Jeżeli się to jemu nie sprzykrzyło, przyznać należy, że i ona była w tym względzie wzorem cierpliwości.
Ani haftowała, ani robiła pończochę, ani wyglądała oknem, ani karmiła ptaków, ani bawiła się z pieskiem, ani z kotem ulubionym, nawet nie kręciła w ręku od chusteczki rogu, nawet nie spoglądała na posuwające się żółwim krokiem skazówki zegaru; a jednak nigdy nie potrzebowała kasłać w sposób przymuszony w celu ukrycia ziewania. Krótko mówiąc, po prostu, po całych godzinach, siedząc bez najmniejszego ruchu, wpatrywała się tylko w oczy swego kochanka, a wzrok jej zapałał się w miarę, jak długo to trwało. Tylko ile razy Nathanael przyciskał sobie jej rękę do piersi albo całował ją w usta, mówiła: ach! ach!, a niekiedy także: do zobaczenia, mój luby!
— O! czarodziejska istoto! o duszo przeczystych głębi! — wołał Nathanael, chodząc w uniesieniu po swojej izdebce, — ty jedna tylko na świecie rozumieć mię umiesz!
I drżał z rozkoszy na samą myśl o tej cudownej zgodzie, do której coraz doskonalej nastrajały się ich dusze, gdyż był pewny, że rozmawiała z nim o jego utworach poetycznych, że podzielała wszystkie jego marzenia, zachwyty, wiary, aspiracye, w czem nawet tak przedziwnie się zgadzali, że nieraz wydawało się, jakby głos Olympii wychodził z własnych piersi Nathanaela. Nawet potroszę i tak być musiało; gdyż ile wiadomo, Olympia wymawiała tylko wyrazy któreśmy wyżej przytoczyli.
Niekiedy wprawdzie, w chwilach opamiętania dziwiło go uparte milczenie dziewczyny i bierność umysłowa; ale i wtedy odpędzał od siebie wszelkie rozumowanie, jako rzecz niegodną, i mówił sobie:
— Słowa? cóż mi słowa! Jedno spojrzenie jej czarownej źrenicy, sto razy więcej mówi niż najwymowniejsze wyrazy. I czyż istocie tyle nieziemskiej, stosować się do tych lichych warunków, w których wykręca się jakby w ciasnem kole biedny nasz byt ziemski?
Spallanzani zdawał się wielce sprzyjać stosunkom Nathanaela z jego córką, i kiedy ten ostatni zdobył się razu pewnego mówić z nim w słowach pełnych trwogi i nadziei o możebności jeszcze wzmocnienia tych stosunków, stary profesor, zachwycony do najwyższego stopnia, uśmiechnął się tylko przyjaźnie, ściskając mu rękę, i oświadczył: iż pozostawił córce całkowitą swobodę w tym względzie.
Zachwycony temi słowy Nathanael, postanowił nie później jak nazajutrz błagać Olympię, ażeby mu powiedziała wyraźnie to, co już oddawna odgadywał w jej oczach, a mianowicie: czy chce być jego na wieki? W tym celu począł szukać obrączki, którą mu dała niegdyś matka przy wyjeździe z domu, chciał ją bowiem ofiarować Olympii w zakład swojej wierności. W tej samej szkatułce znalazł także listy Klary i Lotara, ale obojętnie odsunął je na bok, wziął tylko pierścionek i śpiesznie udał się z nim do Olympii.
Przybywszy na schody, usłyszał na górze łoskot jakiś osobliwy, wyraźnie w pracowni Spallanzaniego. Pukano nogami, mocowano się, coś sobie wydzierano, słychać też było krzyki i przekleństwa.
— Puszczaj że, puszczaj mi zaraz, ty łotrze przeklęty! Czy to ja dla ciebie narażałem właśnie życie?
— Co mi tam! precz głupcze! Ja zrobiłem oczy...
— A ja wszystkie kółka.
— Ośle ty z twojemi kółkami! puszczaj, ty psi zegarmistrzu!
— Dam ja tobie!
— Masz!
— Puścisz? czy nie puścisz?
Nathanael z najmocniejszem przerażeniem poznał głos Koppeliusa. Pchnięty niepojętą trwogą, rzucił się na górę, ale zaledwie stanął na progu, nogi się pod nim zachwiały.
Spallanzani trzymał jakąś kobietę za ramiona, Coppola za nogi, i z największą zawziętością wydzierali ją sobie, ciągnąc każdy w swoją stronę.
Nathanael zdrętwiał ze zgrozy, poznawszy w tej kobiecie Olympię. Wściekły z boleści, już się miał rzucić wydrzeć ją oprawcom, kiedy nagle Coppola tak okrutnie chwycił ją w rękach ojca, że ten zmuszony był puścić ofiarę. Jednocześnie tak silnie ciałem jej uderzył go w piersi, że ten padł na wznak w jeden kąt pokoju, gdzie pełno stało retort, flaszek, alembików i rozmaitych naczyń szklanych, co wszystko razem rozbiło się w najdrobniejsze szczątki z niesłychanym łoskotem.
Wtedy Coppola, przerzuciwszy sobie Olympię przez plecy, zaczął schodzić, pękając ze śmiechu; drewniane nogi wisiały mu z tyłu, obijając się po schodach w miarę, jak się oddalał.
Nathanael pozostał przykuty do miejsca. Okazało się, że twarz Olympii w miejscach gdzie były oczy, widział tylko czarne wgłębienia.
Spallanzani wił się po posadzce. Czerepy szkła powłaziły mu w głowę i w piersi, poprzecinały żyły w rękach, krew tryskała z ran, jakby ze źródeł. Nagle zerwał się na nogi:
— Trzymaj go! leć! jeszcześ tu? Koppelius, przeklęty łotr! Taki pyszny automat! Ukradł go, strawiłem nad nim najlepsze dwadzieścia lat życia, włożyłem w to cały majątek, więcej niż życie! Cały mechanizm, mowa, chód, wszystko mojego pomysłu. Oczy tylko, jedne tylko oczy jego! Och! zbrodniarz! och! potępieniec. Łapaj go! biegnij! leć! przecież to Olympia, oto jej oczy.
Nathanael wtedy dopiero spostrzegł na posadzce parę zakrwawionych oczu, które w niego bystro patrzyły. Porwał je Spallanzani, i rzucił mu na piersi. Wtedy szaleństwo porwało Nathanaela w płomieniste swoje szpony, i całkowicie zawichrzyło mu w głowie.
— Hej! hej! dalejże! dalej! płomieniste koło, kręć się! wiruj! grzmij! Gwijunun! Gwijunun! Tańcuj lalko z drewna, dobrze, dobrze, prędzej. Kręć się! leć! Gwijunun...
I po tych słowach rzucił się do Spallanzaniego, chwytając go za gardło. Byłby go zdusił, szczęściem nadbiegli na ratunek przechodzący ulicą studenci.
Zygmunt, chociaż bardzo silny, nie był w stanie sam utrzymać szaleńca. Ten walił pięściami, gdzie się zdarzyło, kopał i wrzeszczał w niebogłosy:
— Kręć się, lalko z drewna! Kręć się! wiruj! grzmij!
Wreszcie połączonemi siłami zdołano go powalić na ziemię i związać. Już tylko ryczał wściekle, i pienił się jak opętany. W tym smutnym stanie zawieziono go do domu obłąkanych.


VIII.

Spallanzani wkrótce wyleczył się z ran swoich; nie mniej przecież zmuszony był opuścić Getyngę, nietylko z powodu wypadku Nathanaela, ale i skutkiem powszechnego oburzenia. Kiedy się bowiem przekonano, że kobieta, w której się ukradkiem kochali studenci, której nie jedna panna zazdrościła powodzenia, którą tak żarliwie obgadywały dewotki, była tylko bezdusznym automatem, każdy uważać się począł za haniebnie oszukanego. Znalazło się zaraz wielu takich, którzy oddawna mówili (niewiadomo tylko komu?), że w tem wszystkiem jest coś podejrzanego. Inni znowu, którzy zaraz od pierwszego razu dorozumieli się rzeczy, których nawet nie było. Ogólnie zaś zauważono, że piękna Olympia częściej kichała niż potrzeba, nie widziano zaś, żeby kiedy ziewnęła w nudnym towarzystwie. Kichanie mogło pochodzić z zakatarzenia flecików od śpiewu. Słyszano także, jak w niej coś chrupało, były to zapewne kółka niedość starannie wysmarowane i t. p., koniec końcem, historya owego automatu głęboko wrosła ludziom w serce, a nawet wywołała niemało nieufności. Młodzi ludzie, z obawy, czy się nie kochają w lalkach z drewna, wymagali od panien, żeby ile możności śpiewały i tańczyły bez taktu, żeby robiły pończochę lub haftowały podczas, kiedy im coś czytano, lub przynajmniej bawiły się psem lub kotem, ale nadewszystko, żeby nie słuchały wszystkiego obojętnie, ale odpowiadały coś takiego, coby przecież dowiodło, że umieją czuć i myśleć. Tym sposobem wzmocnił się nie jeden stosunek miłosny, inne znowu powoli się rozchwiały.
— Doprawdy, niepodobna być dość ostrożnym — powiadano.
Na rautach i amatorskich koncertach wogóle ziewano wiele, o ile możności mało kichano, jedynie dla usunięcia wszelkich podejrzeń, ubliżających naturze ludzkiej.
Spallanzani tedy, jakeśmy to wyżej powiedzieli, zmuszony został opuścić miasto, i bardzo słusznie; poważył się bowiem zdradziecko wprowadzić lalkę w dobre towarzystwo.
Co do Coppoli, ten znikł bez śladu.
Dnia pewnego, Nathanael zbudził się jakby ze snu straszliwego. Otworzywszy oczy, uczuł rozkosz niewymowną, i słodkie jakieś ciepło przebiegło wszystkie jego członki. Znalazł się na łóżku w domu swej matki. Klara stała pochylona nad nim, opodal siedziała matka i Lotar.
— Och! przecież! przecież! Znowu mi przywrócony jesteś, jakże Bóg dobry! Już cię odtąd nie puszczę od siebie ani na chwilę, aż do śmierci! — mówiła Klara w łzawem uniesieniu.
Mówiąc to, otoczyła go białemi ramionami. On się rozpłakał łzami boleści i szczęścia.
— Klaro! dobra moja! jedyna moja Klaro! — wyjąkał.
W tejże chwili nadszedł Zygmunt, który go był sam zawiózł do domu. Nathanael wyciągnął do niego rękę.
— Drogi przyjacielu, — rzekł mu — i tyś mnie nie opuścił.
Szaleństwo odeszło go było bezpowrotnie. Wkrótce, dzięki tkliwym staraniom matki, kochanki i przyjaciół, całkowicie wróciły mu stargane silnemi wzruszeniami siły.
Jednocześnie powodzenie zdawało się wchodzić w dom wdowy. Umarł bez testamentu wuj jakiś, stary skąpiec, od którego nikt nigdy nic nie wyczekiwał, i dostał im się, oprócz znacznych kapitałów, jeszcze i majątek ziemski w pobliżu stołecznego miasta. Nathanael, mając wkrótce zaślubić Klarę, postanowił osiąść tam, i wziąć do siebie matkę i Lotara. Stał się łagodny, jak nigdy, i poraz pierwszy w życiu uczuł się całkowicie szczęśliwym, poznawszy teraz dopiero: ile to nieba mieściło się w anielskiej duszy jego Klary. Prawda też, że nikt mu nigdy nie wspomniał o przeszłości. Zdawało się nawet, że sam oddawna zapomniał wszystkiego. Jednak raz przy odjeździe Zygmunta, odezwał się niespodziewanie:
— Doprawdy Zygmuncie, gdzieś mi się już była zapodziała piąta klepka. Szczęściem na czas nadszedł anioł, i nie dał mię opętaniu: była to Klara.
Zygmunt zagadał jakoś tę drażliwą kwestyę i na tem się skończyło.
Już byli na wyjezdnem do swojej posiadłości, kiedy wypadło jeszcze porobić niektóre sprawunki. Było południe, ogromna wieża ratuszowa pokrywała swoim cieniem cały rynek, pełen zgiełku.
— Wiesz co Nathanaelu, — rzekła Klara, — wejdźmy sobie na wieżę. Śliczny musi być stamtąd widok na dalekie góry.
Nathanael z chęcią przyjął ten wniosek. Matka odeszła ze służącą do domu, a Lotar przyrzekł czekać na dole.
Kochankowie, trzymając się pod ręce, stali sobie na najwyższym ganku wieży, i przyglądali się przecudnej panoramie lasów dalekich, poza którymi piętrzyły się jeszcze błękitne góry, podobne do miasta olbrzymów.
— Patrz-no Nathanaelu, — rzekła Klara, — czy widzisz tam ten krzak szarawy, który zdaje zbliżać się coraz więcej?
Nathanael sięgnął ręką do kieszeni, i, wyjąwszy lornetkę Coppoli, przyłożył ją sobie do oczu. O nieba! ujrzał przed sobą postać Olympii!
Krew mu zbiegła do serca. Blady jak śmierć, spojrzał osłupiałym wzrokiem w twarz Klary, z oczu sypnęły mu się płomienie, i ryknął jak zwierz zewsząd obsaczony. Nagle wyskoczył w górę, i śmiejąc się śmiechem potępieńca, zaczął wołać głosem przenikliwym:
— Kręć się lalko z drewna! kręć się! tańcuj, grzmij!
I porwawszy wpół Klarę, chciał ją zrzucić na dół; ale ona w rozpaczy wszystkiemi siłami uczepiła się poręczy.
Lotar, usłyszawszy wycie szaleńca i krzyki Klary, bez namysłu rzucił się na schody wieży. Na drugiem piętrze znalazł drzwi zamknięte, podsadził je, i wyleciały z zawiasami.
— Ratunku! ratunku!? — wołała Klara coraz słabszym głosem.
Lotar przelatywał po dziesięć schodów na raz. Drzwi wychodzące na ganek znalazł również zamknięte. Rozpacz dodała mu sił olbrzymich. Drzwi zgrzytnęły tylko i puściły, wywalając się z trzaskiem. Już też i czas był wielki, Klara bowiem przerzucona przez balustradę wisiała w powietrzu, trzymając się już tylko jedną ręką. W oka mgnieniu porwał ją Lotar, wciągnął napowrót, i w tejże chwili dał tak silny raz pięścią w twarz szaleńca, że ten, rażony jak gromem, natychmiast puścił swą ofiarę.
Podczas kiedy Lotar zbiegał ze schodów, unosząc zemdloną siostrę, Nathanael jak opętany latał wokoło galeryi, robiąc skoki najdziwniejsze, i wrzeszcząc wniebogłosy:
— Kręć się płomieniste koło, hejha! hop-sasa! gwijunun!
Mnóstwo ludzi zbiegło się na rynek, nie wiedząc, co to wszystko znaczy. Pośród nich zauważono niejakiego Koppeliusa, adwokata świeżo przybyłego do miasta. Chciano biedz na ratunek szaleńcowi, ale adwokat rzekł z uśmiechem:
— Ech, nie róbcie tego; zaczekajcie tylko cierpliwie, a on sam tu do nas zejdzie.
I patrzał w górę tak, jak i drudzy.
Nagle Nathanael zatrzymał się jakby wryty, przechylił się ponad poręczą, i z wzrokiem utkwionym w Koppeliusa:
— Oczy, oczy! prześliczne, cudowne oczy! — zawołał rozdzierającym głosem, i rzucił się w powietrze.
Ale zanim jeszcze zdążył głowę sobie o bruk roztrzaskać, już Koppeliusa nie było.


IX.

W lat kilka po tej smutnej katastrofie, daleko gdzieś, daleko, widziano Klarę, siedzącą na ganku pięknego miejskiego dworku. Stał przy niej piękny mężczyzna, patrząc na nią z miłością. U nóg jej igrało śliczne dziecię, drugie trzymała na kolanach. Tak więc, jak się zdaje, słodka i wesoła Klara, znalazła nareszcie ciche szczęście domowe, którego jej niespokojny duch Nathanaela dać nie zdołał.

(Przekład Felicyana Faleńskiego).









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernst Theodor Wilhelm Hoffmann i tłumacza: Felicjan Faleński.