Czarny miesiąc/Tom I/Część pierwsza/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
PAN ACHILLES DUNOYER.

Wielki kantor pana Achilles Dunoyer ozdabiał plac Giełdy, sam zaś właściciel mieszkał ma rue de Provence[1], najmując całe pierwsze piętro obszernego domu.
Pan Dunoyer miał dwie córki, które zajmowały wraz ze swą guwernantką, angielką, całe trzecie piętro tegoż domu; miało to tę niedogodność, że młode panienki narażone były ma spotykanie rozmaitych osób na schodach, po których często schodziły do mieszkania rodziców w arystokratycznym świecie spotkania podobne uchodziły za nieprzyzwoitość i człowiek tak bogaty, jak pan Dunoyer powinienby przekładać nad swój okazały apartament, pałacyk, w którymby mieszkał sam z rodziną; pani Heloiza Dunoyer atoli była tak wymagająca, że chciała koniecznie mieszkać nieinaczej, jak przy ulicy Chunssée d’Aufin, na tem zaś St. Germain finansjery trudno jest poprostu jakiś dom znaleźć i fortuna zaś pana Achillesa była stosunkowo nowej daty.
Pani Dunoyer, mająca; w czasie, gdy się nasza powieść zaczyna, lat około trzydziestu ośmiu, wyszła zamąż bardzo młodo; miała dwie córki: jedną siedemnastoletnią, Teresę, drugą, pannę Klementynę, dwunastoletnią.
Idąc, za powszechną modą, jak i dla pozbycia się kłopotu z wychowaniem córek, pani Heloiza Dunoyer sprowadzała sobie guwernantkę angielkę, polegając w wychowaniu córek całkowicie na nią.
Nie mamy zamiaru zaprzeczać doskonałości guwernantek angielek, lecz zbytek wykoślawił najlepsze rzeczy. Dorobkiewicze zawsze usiłują małpować za wszelką cenę, a raczej, za cenę najmarniejszą, zwyczaje wielkiego świata; tak i w tym wypadku: byle kobieta, której powierza się wychowanie panienek, była angielką i nie stawiała zbyt wygórowanych wymagań, a już nikt nie troszczy się o jej własne wychowanie, wykształcenie, charakter, nawet o moralne prowadzenie się. Prawdę mówiąc, o wiele mniej kosztowałaby guwernantka francuzka z jakiejś ubogiej, a uczciwej rodziny, dobrze wychowana, dla której miejsce podobne byłoby nieraz dobrodziejstwem; nie można atoli byłaby mówić do niej: miss Ashton, miss Turner i t. p., przyprowadź dzieci.
Tak więc i pani Heloiza Dunoyer musiała sobie sprowadzić dla córek angielkę — jedynem jej utrapieniem było, że angielka ta miała francuskie nazwisko miss panny Hubert, co doprowadzało panią bankierową do rozpaczy — wołałaby zamiast miss Hubert, nazwisko miss Blumfield, lub miss Montinaur, co byłoby w o wiele lepszym guście, lecz angielka nie chciała zgodzić się na zmianę nazwiska, uważając je, jak się o tem jeszcze dowiemy, za wysoce arystokratyczne.
Sama pani Heloiza chciała uchodzić w towarzystwie za lwicę: doskonałe jeździła konno w amazonce, w kapeluszu z wielkiem piórem, a nawet przychodziła w tym stroju do opery; w buduarze jej, na toalecie, stale rzucała się w oczy szpicruta i duże pudełko palisandrowe z napisem: Cygara; żeby zaś nikt nie wątpił, że puzdro to służy do użytku właścicielki buduaru, można na niem było wyczytać napis: Heloiza, złożony z liter z kości słoniowej i złota.
Dla uzupełnienia męskiego smaku tej amazonki, w tymże buduarze widniała uzdeczka arabska z czerwonego jedwabiu, ozdobiona złotemi kutasami, wisząca nad portretem pani Heloizy w ubiorze do konnęj jazdy. Wreszcie, jako ostatni rys tego życia hożego i à la Pompadour, dodać musimy, że złośliwi szeptali, jakoby bankierowa z jedną ze swych przyjaciółek, bywały incognito na balach w salonach, nie cieszących się świetną opinją, przebrane za wieśniaczki w towarzystwie dwóch tajemniczych osobistości, również przebranych za flisaków. Jeszcze słów kilka o artystycznych upodobaniach pani Heloizy: miała lotnia fortepian i wielkie aspiracje muzyczne. Nigdy nie mówiła: Robin de Rois[2], ale Freischütz, nazwiska zaś niemieckich kompozytorów, jak Weber, czy Beethoven, wymawiała właściwym, niemieckim akcentem, w powodzi szerokiej wiedzy w dziedzinie muzycznej. Wogóle była gorącą wielbicielką muzyki niemieckiej, (w literaturzezaś — zapaloną entuzjastką Voltaire‘a; cytowała też całe ustępy z La guerre des Dieux[3] Parnyego[4], lub z różnych utworów Gentil-Bernarda[5]. Znała się i na malarstwie, a nawet sama iluminowała litografję a robiła, żal się, Boże, jakie drzeworyty.

Tak więc pani Heloiza żyła, sobie wesoło, w rozmaitysposób uprzyjemniając sobie życie; dwie jej córki, pozostawione dozorowi miss Hubert, tylko w porze obiadowej widywały mamusię.
Przyjrzyjmy się domowi bankiera w tej właśnie porze. Obie uczennice miss Hubert weszły właśnie do buduaru matki. Pani Dunoyer była niewątpliwie piękna, lecz była to piękność bardzo pospolita; wzrost miała niewielki, okropnem zaś ściskaniem gorsetu usiłowała niezbyt skutecznie maskawać znaczną otyłość. Choć dzień miał się już ku schyłkowi[6], pani Heloiza ubrała się do obiadu w strój poranny, pełen fantazji, w którym zawsze przyjmowała przyjaciół: strój ten składał się z bardzo wyciętego rozwartego na przedzie, o bardzo szerokich rękawach, ściśniętego wpół sznurem ze złotem! kutasami; z pod ząbkowanej i haftowanej bogato spódniczki wyglądały końce stóp obutych w safjanowe pantofelki, haftowane w greckim guście; wreszcie turban grecki, z wiśniowego aksamitu, spadający na ucho, nadawał pani bankierowej postawę odaliski, zawracającej głowę wszystkim swym wielbicielom.
Starsza córka, panna Teresa Dunoyer, stanowiła swą powierzchownością jaskrawe przeciwieństwo matki. Była to dziewczyna wysoka i wysmukła, cera jej, biała i różowa, jak alabaster, wyraźnie odcinała się od śniadej, wschodniej płci pani Heloizy; na tle czarnych, gęstych. splotów włosów, okrywających skronie, twarzyczka jej wydawała się jeszcze jaśniejszą. Zwracały uwagę na tej twarzy, o regularnych rysach, wielkie, czarne oczy, o myślącym i melancholijnym wyrazie. Nad lewą powieką miała wyraźnie zarysowującą się maleńką brodawkę, podobną do muszki z czarnego aksamitu.
Zbytecznem chyba będzie przypominać czytelnikowi, że tajemniczy portret na zamku Treff-Hartlog, ów portret, w którym zakochał się Ewin de Ker-Elliot, przedstawiał właśnie młodą kobietę o czarnych oczach pod białem czołem i, z czarną brodawką nad lewą brwią.
Jednem słowem, nie chcąc uprzedzać zgóry o tem, co miało nastąpić, musimy już na wstępie powiedzieć, że paryska bankierówna dziwnie była podobna do damy z owego fatalnego portretu.
Teresa była wysoka i wysmukła, nawet za szczupła; ręce jej zbyt mało miały zaokrąglenia; mimo to była rzeczywiście piękna. Klementyna, młodsza jej siostra, była podobna raczej do matki. Był to gruby okrągły berbeć o opasłej twarzyczce, otoczonej lasem rudych, kędzierzawych włosów, o rysach mocno pospolitych.
Towarzysząca im mistrzyni, miss Hubert, miała lat około trzydziestu pięciu; ładna jej fizjonomja, dumna i zimna odrazu dawała do zrozumienia, że wychowywanie panien Dunoyer uważa za zajęcie zgoła ubliżające dla swej osoby. Miss Hubert pochodziła jakoby — tak przynajmniej zapewniała — z bocznej, zubożałej, gałęzi domu książąt, jednego z największych arystokratycznych domów Anglji.
Klementyna była ulubienicą matki, która widziała w niej własny portret i bardzo lubiła jej dowcipne, wesołe, krzykliwe usposobienie. Przeciwnie, Teresy nie znosiła za jej milczący, melancholijny charakter; dodajmy jeszcze, że była ona dzieckiem miłości występnej i nieszczęśliwej.
Pani Heloiza, ani przed zamążpójściem, ani jako żona nie oznaczała się zbyt surową moralnością; w pierwszych już miesiącach swego pożycia z panem Achillesem, korzystając z podróży męża, nawiązała stosunek miłosny z pewnym człowiekiem, który ją szybko porzucił; mąż, za powrotem, znalazłszy bardzo jaskrawe dowody niewierności żony, urządzał jej nieraz gwałtowne sceny; urodzenie się Teresy wzmogło jeszcze swary między małżonkami. Wkońcu atoli chciwość, ze względu na posag żony, jako też obawa przed skandalem towarzyskim, skłoniły pana Achillesa do przebaczenia żonie całej awantury — zresztą sam bynajmniej nie był wierniejszym mężem, niż ona żoną. W tym wypadku wzgląd ma własny interes i opinję zmusił go do wspaniałomyślności.
Czas do reszty ułagodził gniew pana Dunoyer. Jedna Teresa musiała znosić wybuchy gniewu, jakie obudzało w nim niekiedy wspomnienie o jej pochodzeniu; Heloizie sprawiał tem nawet przyjemność, tak, że sądził, że uprzedzeniem swem przeciwko starszej córce, chciała niejako odpokutować za swój grzech. W rzeczywistości, dręcząc Teresę, mściła się na jej ojcu, który ją niegdyś porzucił.
Postępowanie pani Dunoyer odznaczało się nikczemną złośliwością. Serca prawdziwie wspaniałomyślne, uszlachetniają nawet swe błędy poświęceniem, albo też wyrzutami sumienia zmuszają do przebaczenia — dusze niskie i podłe swym egoizmem i bezwstydem, czynią swe przewinienia z biegiem czasu jeszcze obmierzlejszemi i sromotniejszemi.
Była piąta godzina; miss Hubert zeszła właśnie do buduaru pani Heloizy Dunoyer wraz z Teresą i Klementyną, gdy wszedł sam pan Achilles Dunoyer; był w wyjątkowo świetnym humorze. Pan bankier miał lat około czterdziestu; był to mężczyzna chudy, średniego wzrostu, ubrany z wielką elegancją. Niektórzy fizjognomiści, zwracający uwagę na podobieństwo pewnych ludzi do zwierząt, napewno przyrównaliby jego rysy do koźlego łbu, wąskie bowiem jego czoło, małe oczki, prawie skośne, wystająca dolna szczęka, szerokie usta, nos spiczasty z rozszerzonemi nozdrzami czyniły go nader wyraźnie podobnym do tego szlachetnego zwierzęcia. Figura ta, niska, płaska i twarda, dyszała pychą, samolubstwem, chciwością i próżnością; z twarzy jego wyczytać można było z łatwością, że jeżeli były w owym człowieku kiedykolwiek jakieś szlachetniejsze uczucia, to oddawna zostały zduszone. Zachowywał się wyniośle i arogancko, za najmniejszem atoli zbliżeniem się osoby wyższego stanu, choćby ta „osoba“ była tylko eleganckim żebrakiem, twarz finansisty przystrajała się w fałszywy, obleśny uśmiech i poczynała wyrażać niskie, obmierzłe służalstwo.
Pan Achilles wszedł do buduaru żony z taką miną, jakby mu się udało canajmniej z dziesięciu klijentów okpić.
— Heloizo! — zawołał już od progu — jutro na obiedzie będziemy mieli gościa... ale to takiego, że, jak to mówią, trzebaby dla niego cały nowy serwis sprawić!
— Któż to taki, Achillesie?
— Najelegantszy modniś Paryża, bałamut wszystkich dam z St. Germain[7], największy hultaj świata, który jest per ty z największymi panami, człowiek ze znakomitej, starej rodzimy, o olbrzymich stosunkach, nadzwyczaj zręczny i szczęśliwy. Niema chyba kobiety, któraby się oparła temu lowelasowi. Znasz Julję — Julję z Theatre de France — nikt przecież nie mógł z nią dojść do ładu — ani najpiękniejsze lwy salonowe, ani najbogatsi krezusi: a on tylko skinął i Julka odrazu padła w jego objęcia. Zobaczysz, co to za niezwykły człowiek.
— Ależ powiedz wreszcie nazwisko tego Don-Juana — któż to jest?
— A dowiesz się później!... Był wobec mnie bardzo grzeczny... ty zaś, spodziewam się, zaraz zaczniesz wdzięczyć się do niego... Poznałem go u mego przyjaciela (to sławo wymówił z naciskiem), mecenasa Roupi-Gobillon‘a i, jak sądzę, ten nasz Don-Juan, jak dobrze go nazwałaś, może mi pomóc w zrobieniu karjery deputowanego; Roupi-Gobillon bardzo go szanuje, a wiesz przecież o znaczeniu politycznem Roupi-Gobilloin‘a. To człowiek bardzo szczęśliwy, wszystko mu się udaje, czegoby się podjął — a jaki zręczny! Pyszny byłby z niego dyplomata!
— Co za niedorzeczny pomysł, żeby nudzić mnie przy dzieciach podobnemi historjami, to bardzo zły przykład — przerwała mu z niezadowoleniem żona, która nic złego nie widziała w jego wyrażeniach o panu de Montal, jako o Don-Juanie, lecz która znudziła się odrazu, spostrzegając, że mąż poczyna już gadać o swych ulubionych marzeniach, o politycznej karjerze.
— Nie gnewiaj się tak, Heloizo, nie wytrzeszczaj tak oczu, pomyślałby kto, że chcesz mnie pożreć. Jak powiem ci nazwisko mego przyjaciela, gotowaś nabrać do niego jakichś uprzedzeń, może już o nim słyszałaś.
— Zapewne, że nabiorę, skoro dłużej będziesz mnie nudził.
— A więc ci powiem: zaprosiłem na jutro hrabiego Edwarda de Montal.
Pani Heloiza omal nie podskoczyła z niepohamowanej radości.
— Wybacz, mój drogi, przecież, jeżeli on pojawi się u nas, państwo Dubois chyba pomrą, z radości — zawołała rozpromieniona. — Naturalnie, że słyszałam o panu de Montal bardzo wiele; często go też widywałam na operze; to wielki znawca muzyki. Oczywiście, że przyjmę go jaknajserdeczniej; lękam się tylko jego szyderczej miny; raz, wychodząc z opery, słyszałam go przypadkowo: czego też nie wygadywał o pani Dubois i jej bratowej! Ach, jak je pysznie ubrał!... Nie mam mu zresztą tego za złe, bo te wydry zasługują na to przez swą nadętość... Ale, uważa się, Achillesie, teraz sobie przypominam, pan de Montal jest przecież w wielkiej przyjaźni z markizem de Bauregard; znasz chyba męża tej małej markizy, młodej amerykanki, która ma tak napuszoną minkę.
— Oczywiście, że znam doskonale; markiz de Beauregard jest królem lwów salonowych, tak, jak hrabia de Montal ich hetmanem. To też elegancki panicz; żebyś wiedziała, ile pieniędzy przepuścił!... No, ale powiadają, że strasznie się obłowił w Ameryce, bo też ma głowę do interesów i że ma teścia pono miljonerem.
— Czy, pomimo tego małżeństwa, markiz nie rozłączył się z tą małą Różą z Opery — zapytała z uśmiechem pani Heloiza, bawiąc się rudami włosami młodej córki, która położyła głowę na jej kolanach.
Pan Dunoyer roześmiał się.
— Tak, oczywiście, że się nie rozszedł, nawet z tem się nie kryje; powiadają też, że żyje i z siostrą Róży; przynajmniej widują je często razem w Operze w małej loży... A ta głupia niedźwiedzica amerykańska niczego się nie domyśla.
Pani Heloiza wpadła w jeszcze większą wesołość i zadowolenie.
— Tem gorzej dla niej — rzekła ze śmiechem. — Mimo pięknej figurki strasznie ma baranią minę, a w tych purytańskich czepkach wygląda jak zakonnica.
— Czy dlatego ma głupią minę, że wygląda jak zakonnica, mamusiu? — odezwała się mała Klementyna.
— Kochane dziecię! — zawołała pani Dunoyer, ściskając córkę z miłością i macierzyńską durną — na honor, tylko temu robaczkowi może coś podobnego przyjść do głowy! A jaka ona szczera — co tylko pomyśli, zaraz i powie!
— No, ale nie trzeba pozwalać, aby to posuwało się za daleko — odezwał się pan Achilles, również zresztą kontent z dowcipu swej córeczki.
— Co, możebyś wolał, żeby była nieodgadniona, stale milcząca?...
Pani Dunoyer spojrzała na Teresę z przekąsem.
Zapewne i pan Dunoyer zrozumiał odrazu, do kogo jego żona pije, bo dodał znacząco, także rzucając na młodą dziewczynę jadowite spojrzenie.
— Cicha woda zawsze najgorsza; od skrytych charakterów wszystkiego się można spodziewać i nigdy nie można im w niczem dowierzać, ani na nie liczyć.
Teresa, zrozumiawszy doskonale te wycieczki przeciwko niej, do których była przyzwyczajona, wlepiła oczy w krosna i nie odezwała się ani słowem.
Miss Hubert, założywszy ręce i wlepiwszy oczy w kominek, zdawała się nic nie słyszeć podczas tej sceny; kiedy niekiedy wzgardliwy uśmiech przelatywał po jej ustach, gdy rozmowa wkraczała na tory, zgoła niewłaściwe dla uszu młodych panienek.
Milczenie i pozorna obojętność Teresy, jeszcze bardziej rozjątrzyły jej matkę, która znowu zaczęła:
— Kiedy mowa o obłudnikach, moja panno — zwróciła się wprost do miej — powinnaś brać to do serca i słuchać pilnie.
Teresa nic nie odpowiedziała.
— Jakto, Tereso, nie odpowiadasz matce? — zirytowała się pani Heloiza.
— Nie wiedziałam, że o mnie mowa — odpowiedziała młoda dziewica.
— A o kimże, moja kochanko, «czy o kocie organisty? — wrzasnęła w gniewie pani Heloiza. — Zdaje mi się, że tylko ty jesteś tu obłudnicą i wiesz o tem doskonale.
Teresa milczała. Matka hałasowała dalej ze wzrastającym gniewem
— Cóż nic nie odpowiadasz? Zadużo sobie już pozwalasz!
— Ależ cóż mamusia chce właściwie, żebym odpowiedziała?
— Panno! — wtrącił się pan Achilles, surowym tonem — powinnaś, zamiast nieprzystojnie zadzierać głowę, odpowiedzieć: mamo, ponieważ zarzucasz mi obłudę, nie będę więcej...
— Nie będę więcej obłudną — rzekła Teresa, nie podnosząc oczu.
— No i jak tu jej nie bić! — zawołała pani Heloiza. — Co za niegodziwość, co za fałsz wcielony! Przecież stale patrzy w ziemię!
— Och, moja mamo, nie krzycz tak na Teresę! — uspakajała ją Klemetyna, całując matkę. Mimo wszystkich swych wad, była ona łagodniejsza od pani Heloizy i szczerze kochała starszą, tak niepodobną do siebie siostrę.
— Krzyczę, bo zasługuje na to — odpowiedziała opryskliwie piani Heloiza. — Od samego urodzenia tylko smutek mi przynosi.
Pani bankierowa przygryzła usta; odrazu zorientowała się, jaką powiedziała niestosowność.
Rysy pana Achillesa Dunoyer nabrały nieprzyjemnego wyrazu; spojrzał gniewnie na żonę i rzekł z goryczą:
— Życzę ci, żebyś częściej skarżyła się na urodzenie twojej córki — te ostatnie dwa wyrazy wymówił z na ciskiem. — Lepiejbyś doprawdy milczała o takich rzeczach.
Pani Dunoyer obrażona i chcąc nieco osiodłać zbyt już pozwalającego sobie męża, rzekła dość niegrzecznie:
— Będę mówiła, co mi się podoba, i chyba mi nie zabronisz!
— A ja ci powiadam, że są rzeczy, o których lepiej trzymać język za zębami... czy mnie rozumiesz?
— Papo, nie krzycz na mamę! — zawołała Klementyna, rzucając się ojcu na szyję.
— A ja powiadam, mój panie — rzuciła się pani Dunoyer, zaczerwieniona od gniewu — że kiedy kto co toleruje, musi mieć swoje wyrachowania, no, zrozumiałeś?
— Słuchaj... gdyby nie obecność dzieci, potrafiłbym obejść się z tobą tak, jak na to zasługujesz!
— I ja z tobą tak samo, powiedziałabym ci rzeczy niekoniecznie przyjemne, o których sam zresztą już wiesz; wiesz też dobrze, że się ciebie zgoła nie boję!
Miss Hubert podniosła się i rzekła swym pannom z zimną ironją:
— No, chodźmy, panny, bo papa i mama chcą ze sobą pomówić.
— Dobrze, dobrze, miss Hubert, wyprowadź je! — zawołał pan Dunoyer, gwałtownym krokiem chodząc po pokoju.
Obie panny wyszły wraz z nadętą pogardliwie mentorką.
Gdy drzwi zamknęły się, pan Dunoyer zawołał z oburzeniem:
— Czyż nie wstydzisz się doprowadzać mnie przy dzieciach do ostateczności... swemi niesmacznemi aluzjami?
— A kto winien, kto zaczął?... Może to ja zaczęłam?
— Jakto, pani, czyżby mi nie było wolno wyrazić swego oburzenia na prowadzenie się pani niegdyś?... Jakto, czyż to, że zdobyłem się wtedy na taką szlachetność...
Pani Dunoyer wzruszyła ramionami.
— Tak... byłeś szlachetny!... A to paradne... czy to ma być dowcip, czy co?... Powiedz raczej, że dlatego trzymałeś gębę na kłódkę, że poślubiłeś mnie dla majątku, choć wiedziałeś o mojej przeszłości i wołałeś milczeć, niż, w razie rozwodu, wypłacić mi należność!
— Czy dla tego wszystkiego mam twoje postępowanie nazwać szlachetnem?...
— No, a twoja łaskawość szlachetna... zostawmy ją lepiej w spokoju... Ile to razy przez skąpstwo pogryzłeś swoje wędzidło, a ile też razy wymawiałeś mi swoją interesowną wspaniałomyślność, choćby i przed chwilą... Piękna mi wspaniałomyślność!
— Moja pani, przecież i ja mam krew w żyłach i nie mogę spokojnie patrzeć na dziecko, które wcale do mnie należeć nie powinno. Ja sam nie wiem, dlaczego tę dziewczynę dotąd toleruję... dlaczego dotąd nie przepędziłem jej z domu!
— Rób z nią, co ci się żywnie podoba, nic mnie to nie obchodzi — odparła pani Heloiza, wzruszając ramionami. — Alboż ja jej broniłam kiedykolwiek? Wiesz przecież doskonale, że całą miłość moją przelałam na Klementynę... a wstręt, jaki mam do tej niegodziwej istoty, najlepszym jest chyba dowodem, że żałuję starych grzechów. No, ale, pominąwszy to, co zaszło, czego ty właściwie ode mnie chcesz?
— Chcę, aby, kiedy sobie czasem przypomnę przeszłość i kiedy serce we mnie się burzy, żebyś mnie starała się udobruchać, a nie doprowadzała do ostatniej pasji.
— A czy myślisz, że sposób, w jaki pozwalasz sobie traktować mnie przy tej przeklętej Teresie, sprawia mi wielką przyjemność.. i to jeszcze wtedy, gdy ją strofuję?
— Ach, moja pani, każdy ma swoje ale, ale sądzę, że i ja mam dość prawa, by...
— Któż ci tego zaprzecza; trzeba jednak czasami trochę się mitygować. Gdyby tutaj był kto obcy, śliczną miałby scenę! Jestem pewna zresztą, że ta sztywna miss Hubert dobrze na wszystko baczy.
— A któż temu winien? Przecież to twój pomysł, żeby sprowadzić tę angielską wydrę, no i masz teraz na karku osobę, która wciąż podgląda i podsłuchuje!
— Chciałam mieć guwernantkę angielkę, bo wszystkie rodziny w dobrym tonie sprowadzają angielki, prócz tego, gdybym była nie wzięła miss Hubert, Dubois‘y odrazu by mi ją porwali i coby to była za kompromitacja!... Co do tego, że może szpiegować, bardzo wątpię, bo przecież pojawia się u nas tylko w czasie obiadu i śniadania, resztę zaś czasu spędza na górze. Co zaś do czterech tysięcy franków, które trzeba jej płacić, to chyba nie taki wydatek.
— Alboż ja na to wyrzekam? Alboż wogóle nie wydajasz, ile ci się podoba?
— A czy ja wsadzam nos w twoje interesy?
— Alboż ja to mówię?
— No więc, o co się właściwie kłócimy?
— Kto winien?
— Kto... chyba, że nie ja!
—Teresa! — odpowiedział pan Dunoyer, łagodząc znacznie to mowy. — To niegodziwe stworzenie teraz zapewne zaciera ręce z radości, że nas sprowokowała do kłótni.
— A może nawet wyśmiewa się z nas do spółki z tą antypatyczną miss Hubert; jestem przekonana, że już weszły ze sobą w porozumienie, jak dwie przekupki na targu! — odrzekła pani Heloiza; z kolei i ona się uspokoiła. — Masz rację, ostatecznie wszystkiemu winna ta Teresa, przecież, gdyby nie jej zimna obłuda, nie byłabym się tak rozgniewała. Przecież byłam w świetnym. humorze, na wieść o tych odwiedzinach pana de Montal...
— O, wiedziałem, że sprowadzając go tu, zrobię ci prawdziwą przyjemność! — odrzekł pan Dunoyer z zupełnie już wypogodzonem czołem. — Otóż i spotkała mnie nagroda za tę radosną wiadomość!
— Ach, mój Achillesie, skoro wszystkiemu winna ta obrzydła Teresa, trzeba ją z całą surowością ukarać!
— Zgoda! Niech panina Teresa zje dziś obiad w swoim pokoju — zawołał pan Dunoyer. — Niech nikt nie powie, że taka smarkata rządzi się w naszym domu!
— Masz słuszność, Achillesie — zaaprobowała wyrok pani Heloiza — niech je w swoim pokoju, nic jej tak nie dotknie, jak ta kara!
— No, czegobyś chciała więcej? Przecież ma już siedemnaście lat i niepodobna ją stawiać w kącie, ani skazywać na chleb i wodę.
— A zatem wszystko mamy od tej arogantki znosić?
— No, dzięki Bogu, można przecież już ją wydać zamąż.
— Och, Boże, któż nas od tej poczwary uwolni?! Oby co rychlej!

Dodajmy jeszcze kilka szczegółów o tej zacnej rodzinie.
Złe skłonności wrodzone pana Achillesa, wychowanie rozwinęło znakomicie. Ojciec jego, początkowo kotlarz, następnie dostawca wojskowy, wreszcie bankier, trzy razy zbankrutował, zawsze z mniejszym lub większym zyskiem i zawsze zręcznie uchodził przed surowością prawa. Był to lichwiarz, nie cofający się przed żadną niegodziwością: lichwa, oszustwa nie budziły w nim najmniejszego wstrętu; w młodości maczał ręce nawet w fałszowaniu pieniędzy. Po długiem pławieniu się w zdzierstwach i szwindlach, wzbogacony łupami całej galerji ofiar, wzbogaciwszy się, zapragnął wreszcie i zaszczytów: stał się też członkiem rady municypalnej, merem, wkońcu nawet deputowanym. Mówił bardzo wiele o swym patrjotyźmie, o honorze i interesie narodowym etc. Dziwne doprawdy, jak pomiędzy tylu uczciwymi ludźmi mógł dojść do poważnego znaczania podobnie zuchwały i nikczemny aferzysta.
Papa Dunoyer z radością patrzył na swego godnego następcę tronu, pana Achillesa, syn ten odziedziczył po ojcu cały instynkt podłości, chciwości i łupiestwa, całą lichwiarską obrotność, do czego dodał jeszcze lokajską butę w za chowaniu się i postawie. Ten ostatni rys znamionował zawsze poprawę rasy, bo ojciec, mimo porośnięcia w pierze, nigdy nie stracił wyglądu ubogiego kotlarza czy zgoła podwórzowego magika.
Piękny pan Achilles był więc chlubą i ozdobą całej familji, chlubą tem droższą, że dwaj jego starsi, bracia, również świetnie się zapowiadający, pomarli przedwcześnie podczas jednej z grasujących we Francji epidemij Ojciec Dunoyer, aby się pocieszyć po tej okropnej stracie, wykombinował nowe przedsiębiorstwo, oparte na akcjach, które zniszczyło tysiące niezamożnych, rodzin, ale jemu przyniosło nowy miljonik. Mimo tej niewinnej rozrywki mimo blasku pana Achillesa, który zaćmiewał swym szykiem wszystkich dandysów giełdowych, stary Dunoyer nie znalazł pociechy; przekazał cały swój interes w ręce syna, sam zaś wyprowadził się do wspaniałej willi w okolicach Paryża, gdzie wśród zbytku i rozpusty dokonał szkaradnego żywota, zostawiając synowi kolosalny majątek, przedewszystkiem zaś przykład, przy naśladowaniu którego, jak się należy, można było ten majątek nawet jeszcze potroić.
Pan Achilles miał wszystkie kwalifikacje, by godnie nosić nazwisko ojca, to też majątek powiększył znacznie; niemałą w tem rolę odegrało szczęśliwe ożenienie się.
Jakkolwiek odrazę może budzić ten obraz, nie jest on bynajmniej przesadą, ani zmyśleniem. Tak, są, zwłaszcza w finansowym świecie, rodziny, w których łajdactwo staje się świętą tradycją rodzinną, przechodzącą z ojca na syna, w których syn uczy się od rodzica, jak przygotowywać uczciwe upadłości, jako świadek wybrnięcia z niepomyślnych sytuacyj, tak samo dobrzy ojcowie uczą swe dzieci, jak na chleb pracować, aby nie popaść w nędzę.
Obraz ten razi tem bardziej, że w tej samej sferze społecznej spotkać możemy wiele rodzin bardzo różniących się od znikczemniałej dynastji ex-fałszerza pieniędzy; spotykamy również i dynastje finansistów uczciwych, w których honor zawodowy i zasady sumiennego prowadzenia swych interesów przechodzą z pokolenia na pokolenie: rodziny, których imię cieszy się ogólnym szacunkiem, a kredyt, nietylko materjalny, ale i moralny, coraz mocniejszy, rodziny, których kasa jest arką małych majątków i źródłem ogólnej pomyślności. Lecz rodziny te, proste i surowych obyczajów, żyją zamknięte, odrębnem życiem; kobiety z tych rodzin odznaczają się skromnością, bogobojnością i prawdziwą miłością bliźniego; zwykle wstydzą się swego, zdobytego pracą i, zapobiegliwością, przynoszącego zaszczyt, bogactwa, wstydzą się równie silnie, jak lwice wielkiej finansjery, typu pani Heloizy, szczycą się bogactwem, pochodzącem z wyzysku i oszustwa. Kobiety, te nie ulegają głupiej próżności i manji małpowania najgorszych zwyczajów i zewnętrznej elegancji przeżytej arystokracji, nie prowokują do wyszydzania swych wielkopańskich urojeń, nie narażają się na gorzką pogardę i złośliwe docinki; na zawsze utrzymują się w średniej sferze dobrego smaku i godności — dlatego też ludzie, prawdziwie znakomici poważają podobne żywioły, szukają zbliżenia się z niemi i jeżeli mają jakieś powody do uskarżania się na nich, to chyba na nadmierną ich uczynność i skrupulatność — na nic więcej.
Na szczęście, wyjątki podobne spotykamy wcale nierzadko. Jeżeli ze sfery bardzo bogatych bankierów, jak pan Dunoyer, przejdziemy do prawdziwych olbrzymów finansowych, i tam znajdziemy potężne różnice indywidualne i obok zwykłych rabusiów na wielką skalę, obok ludzi, dla których majątek stanowi jedynie narzędzie do zaspakajania najniższych namiętności, obok brudnych skąpców, spotykamy tam nieraz mężów, obracających swe olbrzymie dochody na popieranie nauk i sztuki, na dzieła dobroczynności, którzy umieją szafować tak, że obdarowani nie czują się upokorzonymi.
Powiedzmy też, ku pochwale naszej epoki[8], a ku większej hańbie pana Dunoyer i jemu podobnych, których jedyną wartość stanowi bezwstydnie pomnażany majątek, że ludzie tacy mogą liczyć jedynie na hańbiące, płatne służalstwo utytułowanych darmozjadów, lecz nigdy nie przekroczą progu, wiodącego do prawdziwie uczciwego towarzystwa.
Podobnie spotykamy w naszych czasach, w najbliższem sąsiedztwie okazów w stylu pani Heloizy, kobiety mądre, uczciwe, dowcipne, odważne, którym wzniosły charakter i prawdziwe poczucie godności nie pozwolą pochylić czoła przed cielcem złotym, które zawsze zdobędą się na pogardę dla nieuczciwości i służalstwa.




  1. Rue de Provence — jedna z najwytworniejszych ulic Paryża.
  2. Wolny Strzelec — opera. Webera.
  3. Wojna Bogów.
  4. Parny — wybitny poeta z czasów Napoleona (1753 — 1814).
  5. Gentil-Bernard — drugorzędny poeta francuski, z czasów Ludwika XV, protegowany pani Pompadour (1753 — !814
  6. W Paryżu, w bogatszych damach, jada się obiad koło 7-ej wieczorem.
  7. Arystokratyczna dzielnica Paryża.
  8. Epoki Ludwika Filipa, która odznaczała się ogrom nem znaczeniem finansjery.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.