Czciciel Potęgi/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czciciel Potęgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O bardzo wczesnej porze, bo przy pierwszych brzaskach świtania, ze schodów Pytyonowego domu zstąpił młody mężczyzna i przez szerokie trawniki, potem przez pola, oliwnemi drzewami zasadzone, dążył ku kasztanowym wzgórzom. Od białej, do kolan tylko sięgającej i czerwonym pasem przewiązanej sukni, silnie odrzynała się ciemna śniadość jego odsłoniętych ramion i nóg nagich, w lekkie tylko sandały obutych. Czerwona czapka frygijska osłaniała zaledwie wierzch jego głowy, bogato kruczymi włosy okrytej, a jaskrawą barwą uwydatniała śniadość podłużnej twarzy i czarną aksamitność źrenic. Był bardzo młody, nie zdawał się mieć więcej lat nad dwadzieścia, a w wysmukłej jego postaci i wszystkich jej ruchach, z niewieścim prawie wdziękiem łączyło się coś nakształt marzycielskiego lenistwa, lub do wszystkiego na ziemi zniechęconej obojętności. Powoli, obojętnie, przechodził mimo wyłaniających się ze zmroku ciężkich lwów spiżowych i tajemniczo bielejących sfinksów, na nic z tego, co otaczało go, nie patrząc, owszem, zdając się niechętnie od codziennie spotykanych widoków odwracać i oddalać. Im dłużej szedł, tem więcej przyśpieszał kroku i, ze wzrokiem utkwionym daleko, pragnął, zda się, co najprędzej zajść jaknajdalej. Szybko też przebył wielki łan oliwny i, jeszcze parę stadyów pomiędzy drzewami perskich śliw i rozwieszonymi śród nich splotami brzoskwiń uszedłszy, uprawne pola opuścił i na jedno z kasztanowych wzgórz wstępować zaczął. Tam, na znacznej wysokości, u brzegu leśnej zarośli, pod szeroko rozpostartemi gałęźmi, stała szeroka ława marmurowa, z wezgłowiem naśladującem łagodną i wielkouchą głowę słonia. Na tej ławie młody lidyjczyk wyciągnął swoje gibkie, delikatne członki, ramiona nad głowę zarzucił i w tej leniwej postawie powolne spojrzenie toczył dokoła. Śniade jego ciało, czerwony pas i czapka, jaskrawo odbijały od śnieżnej białości ławy, która na tle gęstej zieleni wznosiła się wysoko nad całym rozległym i w rozmaitość barw, kształtów i linii bardzo bogatym krajobrazem.
Było to w miesiącu, który po grecku zwał się Anthesterion, czyli pierwszy miesiąc kwiatów. Istotnie, świat płynął morzem kwiatów. Po wzgórzach, które od wschodu otaczały równinę szeroko rozwartem półkolem, puszyste, różowe kiście gęsto okryły kasztanowe lasy; w rozległym ogrodzie, który za ciężką masą Pytyonowego domu wspinał się na wzgórza i wraz z niemi falował pod wyniosłemi wachlarzami palm, u stóp rozłożystych platanów wśród ciemnych cyprysów i mirtów, łany tulipanów ognistą czerwienią płonęły przy śnieżnej białości narcyzach i wszelkiemi barwy mieniących się różach i hyacyntach. Na równinie, nad trawnikami pełnymi fiołków, kwitły śliwowe i migdałowe drzewa; tu także, z za ostatniego z kasztanowych wzgórz, błękitny, szeroki, jakby z posiadanych w sobie bogactw dumny, wypływał Paktol, brzegami wód muskał oliwne i brzoskwiniowe sady, z pomiędzy gęstych winnic spływał na wielkie łąki i znikał u ostatniego kresu widnokręgu, kędy, jak olbrzymi cień, wznosił się złotodajny i źródło złotodajnej rzeki w sobie zawierający Tmolos. Stąd ta najwyższa z gór lidyjskich, wydawała się cieniem olbrzymim, ciężkiemi wyżłobieniami szeroko uściełającym północny skłon nieba, siną mgłą owianym i u szczytu świecącym siwizną wiecznego śniegu. Ten cień olbrzymi panował nad całym widzialnym stąd światem bardzo z daleka; bliżej zaś, zupełnie wyraźny, wznosił się u szczytu najwyższego z kasztanowych wzgórz umieszczony posąg Cybeli. Było to miejsce święte, na którem w dniach oznaczonych, ku czci bogini płodności i uciech cielesnych, kapłani i kapłanki odbywali procesye i orgie. Nie była to grecka Pallada, z hełmem męstwa nad czołem a ptakiem mądrości u stóp, ani Artemida dumna i dziewicza, ani nawet Afrodyta, zmysłowa, lecz jaśniejąca wdziękiem. Była to bogini Azyi, ogromna, ciężka, z piersią olbrzymią i postawą groźną. Biała jak śnieg, bo z paryjskiego marmuru wykuta, stała na wozie przez cztery lwy, równie jak ona, ogromne i srogie, ciągnionym i brzemieniem swojem, zarówno jak swojego wozu i zaprzęgu zdawała się przytłaczać służące jej za piedestał zielone wzgórze.
Wszystko to w sinawym świcie stało zdjęte tą zaklętą nieruchomością i ciszą, która poprzedza wejście jutrzenki. Całe to niezmierne bogactwo barw i kształtów wydawało się martwem, lub w kamiennym śnie pogrążonem. Najlżejszy dźwięk, ani szelest nie mącił milczenia, najsłabszy połysk nie świecił nigdzie; ptaki spały i rosa nie padała jeszcze z okrytego białawą krepą nieba. Wtem, na stoku wzgórza, niedaleko spoczywającego na szerokiej ławie lidyjczyka, lecz w takim kierunku i oddaleniu, że spostrzedz i usłyszeć tego nie mógł, zamigotał pośród zieleni błysk srebrzysty i ozwał się słaby szelest. Zarazem biała ręka w złote pierścienie zdobna rozchyliła gęstwinę gałęzi i na skraj lasu wyszła młoda dziewczyna, jednem zaokrąglonem ramieniem trzymająca na głowie wysmukły dzban srebrny, a drugiem, przyciskająca do piersi więź kasztanowych kwiatów. Suknię miała białą, krótką, poniżej piersi wzorzystym pasem przepasaną, a tak przeźroczystą, że nawet gęstemi fałdami swemi nie ukrywała zupełnie atłasowej i karminami młodości mieniącej się białości jej ciała. Biała, wysoka, lekka, z koroną kasztanowych warkoczy nad zgrabną głową, w złotych pierścieniach, naramiennikach i kolcach, ze srebrnym dzbanem na głowie i pękiem kwiatów u piersi, u skraju lasu stanęła i wnet niespokojne wejrzenie zwróciła ku niedalekiej ławie. Jednocześnie na twarz jej okrągłą, zarumienioną, prawie dziecinną, wytrysnął wyraz radości, szczerym uśmiechem rozlał się po policzkach i ustach, namiętnym ogniem błysnął w oczach. Z za wielkich uszu marmurowego słonia dostrzegła frygijską czapkę i na tle nieruchomej, milczącej przyrody stała się obrazem świetnego, wesołego, szczęśliwego życia. Ze szczęśliwą, swawolną myślą w oczach i uśmiechu, na palcach drobnych stóp, bez najlżejszego szelestu stąpając, zbliżała się do ławy, a gdy o parę zaledwie kroków od niej się znalazła, szybko, z ruchami rozbawionego dziecka, dzban z głowy zdjęty na ziemi umieściła i pęk kasztanowych liści zanurzywszy na chwilę w napełniającej go wodzie, lekkiem wstrząśnieniem ramienia na twarz nieruchomo spoczywającego lidyjczyka rzuciła deszcz kropel. Jednocześnie nad głową mu zabrzmiał świeży, jak wiosna i młodość, śmiech. Lidyjczyk ani powstał, ani nawet poruszenia żadnego nie uczynił, tylko, z nagłym uśmiechem na zamyślonej przedtem twarzy, z cicha wymówił:
— Melissa!
Dziewczyna poskoczyła i w pełnej swej krasie przed nim stanęła.
— Jakże lękałam się, o Diloramie, że cię dziś tutaj nie znajdę! — zawołała. — Jedyna to cicha godzina, w której we dwoje z sobą być możemy! droga godzina! boska godzina!
Mówiąc to, na szerokiej ławie obok niego usiadła i pieszczotliwymi ruchami białych dłoni ze śniadego czoła ocierała mu krople wody, któremi go przed chwilą była zrosiła. Wtedy i on, podnosząc się nieco, ramieniem ją otoczył i długo oboje z upojeniem na siebie patrzyli. Koralowe jej usta, drżąc, szeptały:
— Jakiś ty piękny, Diloramie, i jaki mnie miły! Każdego rana biegnę do ciebie, jak łania do źródła, aby na dzień cały napoić się tobą i na nieodstępnego towarzysza duszy, wziąć sobie słodki twój obraz! Kiedy nadejdzie ta błogosławiona chwila, w której twój ojciec, Pytyon, odda ci mnie na małżonkę, nic już rozłączać nas nie będzie. Ale teraz, matka twoja, Gorgo, srogo mię przez dnie całe w oddaleniu od ciebie trzyma i do różnych zaprawia robót, które ja, wdzięczna sierota, spełniam pilnie, lecz często łzami tęsknoty za Diloramem moim oblewam. Tylko poranki, tylko te wczesne, drogie poranki są szczęściem mojem!
Diloram nie mówił nic, ale wzrok, coraz więcej zachwycony i płomienny, przesuwał po ożywionych rysach i pięknych kształtach dziewczyny, której kibić obejmowało jego ramię. Nakoniec, żartobliwie na suknię jej ukazując, przemówił:
— Ten bissus, tak kosztowny i przez was ulubiony, źle strzeże tajemnic niewieścich! Poznaję, żeś przed chwilą kąpała się w Paktolu...
Melissa spojrzeniem po własnej powiodła postaci. Istotnie, pyłki złotego piasku toczonego przez Paktol świeciły gdzieniegdzie na obnażonych jej ramionach i za przeźroczystą osłoną sukni. Zaśmiała się wesoło, ale wnet od sposobu, w jaki na nią patrzał Diloram, tak cała spłonęła, że od czoła do stóp różowe cienie rozpłynęły się po alabastrach jej ciała. Chciała rzec także coś żartobliwego, ale nie mogła, bo Diloram ją mocno do piersi przycisnął. Nie broniła się, owszem, oba ramiona zarzuciła mu na szyję i drżąca, płonąca, gibka, jak powój do topoli, do wysmukłego młodzieńca przylgnęła. Teraz obie ich głowy spoczywały na głowie słonia, łagodnie marmurowemi oczami zdającej się ku nim spoglądać, a usta, to łączyły się pocałunkami, to drżały zaledwie dosłyszalnym szeptem.
Świat zaś stał jeszcze w błękitnawem świtaniu, nieruchomy, bez dźwięków i blasków, a okrywająca wzgórza i równinę gęstwina zieleni i kwiatów zdawała się być kolebką tej upalnej sielanki młodości i wschodu.
Pierwsza Melissa podjęła głowę, z której warkocze bronzową strugą na plecy jej spłynęły, i kibić swą z uścisku kochanka uwolniła. Nie był to srom dziewiczy, który ją z upojenia zbudził, bo miłość dla Dilorama przenosiła w niej wszystkie inne uczucia, ale właściwa niewiastom przebiegłość nasunęła jej myśl, że w tej chwili właśnie najłatwiej od ukochanego otrzymać może to, czego pragnęła, a czego on jej dotąd odmawiał zawsze. Ta myśl, trochę podstępna, a trochę swawolna, z za rzęs spuszczonych świeciła jej w oczach, kiedy, ramieniem o wezgłowie wsparta, poważnie mówić zaczęła:
— Jeżeli prawdą jest, że kochasz mię, Diloramie, czemu tak często smutnym i zamyślonym bywasz? Wiele już razy pytałam cię o to, ale ty zbywasz mię zawsze jak dziecko żartem, lub odpowiedziami, w które uwierzyć nie mogę. Czy mniemasz, że mię ta skrytość nie boli? Pocałunki twoje nie są mi zupełnie słodkie, bo za nimi połowę swojej duszy przede mną ukrywasz. Nie jestem, Diloramie, dzieckiem, ani niewolnicą i miłość moja ma dumę, którą nieufność obraża!
Słowa te zgasiły na twarzy Dilorama miłosne płomię i powlekły ją chmurą prawie ponurą. Z odwróconym od kochanki wzrokiem, milczał. Ona zaś, coraz żywiej i zarazem żałośniej nalegała.
— Bo i czegóż ci w domu twego ojca i w gronie twojej rodziny niedostawać może? Posiadasz wszystko, co żywi i pieści usta, oczy, serce. Posiadasz to, czegom ja nie posiadała nigdy: rodziców i braci, a nikt ci żadnej krzywdy nie wyrządza. Posiadasz nawet wolność, bo odkąd z tajemniczej wędrówki swojej powróciłeś, ojciec nie rozkazuje ci nic i żadnym udziałem w zarządzie dóbr swoich i dalszem ich powiększaniu ciebie nie obarcza. Posiadasz nakoniec miłość moją i wkrótce ma nadejść dzień naszych zaślubin... Czegóż więc nie dostaje ci jeszcze? Czego więcej pragnąć możesz?
Po chwili milczenia, nie patrząc na nią, chmurnie odrzekł:
— Pragnę ciebie jedną wziąć i odejść stąd daleko... gdziekolwiek... byle na inną drogę i do innego życia!...
Melissa klasnęła w dłonie.
— Takim był mój domysł! — zawołała. — Nie darmo, trzy lata temu, zniknąłeś nagle z domu i po dwuletniej nieobecności wróciłeś dopiero przed rokiem. Ten lekarz joński, Chileas, którego do chorej matki twej przywiózł był wówczas Pytyon, powiadał, że duszę masz niespokojną i że cię w świat pociągnął jakiś uczony ateńczyk, z którym poznałeś się w Sardes. Zapamiętałam to sobie dobrze i myślałam nieraz, że cię znowu niespokojna twoja dusza w daleki świat ciągnie. Powinieneś jednak pamiętać o tem, ile ciężkiej zgryzoty zniknięcie twoje sprawiło matce, która z żalu wychudła wtedy, postarzała i odtąd już zdrowia nie odzyskała nigdy. Powinna też cię dla Pytyona jednać wielka dobroć, z którą obszedł się z tobą, gdy powróciłeś. Żadnych nie czynił ci wyrzutów, tylko, gdy schyliwszy się przed nim, kolana jego objąłeś, z radości, że cię odzyskał, zapłakał. Bardzo dobrym jest ojciec twój, Diloramie, dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich...
— Jesteś dzieckiem brata jego, Melisso, więc opieki swojej udzielając tobie, Pytyon okazał tylko przyjaźń dla krwi własnej — chmurnie przerwał Diloram.
Ale Melissa w zapale swym na przerwę nie zwróciła uwagi i mówiła dalej:
— Drobną dzieciną, osieroconą po ojcu i matce, wziął on mnie do domu swego i byłam mu odtąd zawsze najulubieńszą córką. Dwaj synowie jego, Bubares i Toraks, wielkie majątki wzięli wraz z żonami; dwaj inni, dlatego żadnej niewiasty nie poślubili dotąd, że Pytyon dla nich i oni dla samych siebie dość bogatych i dostojnych małżonek wynaleźć nie mogą. Tobie zaś, gdyś mu tylko miłość swą dla mnie wyznał, mnie, sierotę ubogą, z jego tylko łaski wszystko mającą, bez wahania zaślubić pozwolił. O, wdzięcznam mu tak, że często wdzięczność łzami tryska mi z serca! I tego nie rozumiem, Diloramie, jak mogłeś wówczas opuścić tak dobrego ojca i jak możesz teraz znowu opuszczenia go pożądać!
Istotnie, łzy potoczyły się po jej policzkach i tak wymownie sprawy Pytyona przed sercem syna jego broniły, że Diloram szybkim ruchem podniósł się na ławie i wyprostowany, z brwią zsuniętą, zawołał:
— Jak mogłem go opuścić! O, nie przez pustotę dziecinną, ani dla marnych uciech to uczyniłem! O tem, co mię podówczas z pod jego dachu wygnało, nie mówiłem nikomu, prócz niego i dlatego-to on odtąd obdarzył mię wolnością, którą, Melisso, za część szczęścia mego poczytujesz. Teraz wiedz i ty, że oddaliłem się wtedy od zadania, które mi spełniać rozkazywał, a którego przyrodzenie moje znieść nie mogło. Szesnaście lat zaledwie ukończyłem, kiedy rozkazał, abym u boku doświadczonego już Bubaresa, dozorował niewolników, dobywających złoto z wnętrzności Tmolosu. Żadna fantazya, Melisso, nie wynajdzie tego, na com ja wówczas patrzył. W podziemnym chłodzie, w wiecznej ciemności, tylko dymnemi światłami lamp rozpraszanej, tysiąc ciał nagich, od pracy nadludzkiej zczerniałych, od chłosty zakrwawionych, uderza tam młotami w cieknące wilgocią, okryte pleśnią, skały. Nic tam nie słychać oprócz stukania młotów, świstu biczów, grubego krzyku dozorców i cichych jęków, szemrań, przekleństw uciśnionych. Silny Bubares, z podniesioną głową stał nad wszystkimi, groźby i chłosty spuszczając na starszyznę, która ze zdwojoną przez strach zaciętością osypywała niemi najniższych. Ja zaś, łzami zrazu zalany, z piekielnej tej czeluści uciekałem na jasne pola i, jak skrzywdzone a nic nie rozumiejące dziecko, cicho skarżyłem się słońcu. Raz przecież, szalonym gniewem zdjęty, z rąk jednego z okrutników wydarłem bicz i smagnąłem go nim po obliczu, tak, że całe krwią się zalało. Bubares zgromił mię za to, a Toraks wyszydził, ja zaś, ojcu do stóp upadłszy, błagałem, aby mię, z tego podziemnego państwa ciemności i mąk, wybawił. Wówczas Pytyon rozgniewał się i głośno zapytywał bogów, za jakie winy ukarali go synem tak ze wszelkiego rozumu obranym? Ale gdy matka płakać zaczęła i ukazała mu moje lica wychudłe i zeszczuplałe członki, dłonią po włosach mi powiódł i rzekł: «Będziesz odtąd u boku Fredegunda uczył się towarami handlować w Sardes». Jak Bubares w wydobywaniu złota z Tmolosu, a Toraks w dozorowaniu trzód i pola, tak Fredegund biegłym już był w sprzedawaniu płodów ziemi i drzew. W ogromnych składach zboża i owoców, które Pytyon w Sardes posiada, chłost, jęków, przekleństw, męczarni nadludzkich nie było. W zamian, zgiełk, ścisk, targi zacięte, przez chciwość wzniecane sprzeczki, od wczesnych ranków do późnych zmroków panowały tam nieustannie. Od rana do zmroku, Fredegund drżącemi od pożądliwości palcami, rachował greckie, perskie, egipskie pieniądze; to samo czynili pomocnicy jego, to samo tłumnie przybywający do składów kupcy. Nic tam słyszeć nie było można, oprócz wymienianych wag, miar, cyfr i nic widzieć, oprócz przelewających się strumieni ziarn pszenicznych, cieczy oliwnej, pieniędzy złotych, srebrnych i miedzianych. Powietrze gęstem tam było od stęchłego pyłu zboża, woni oliwy i ckliwego zapachu metalów, a napełnione wrzaskiem targujących się tłumów i obrazem twarzy tak od niepokojów i żądz rozpalonych, że ilekroć przybliżały się ku sobie, mniemać było można, iż pragną nawzajem gryźć się i pożerać. Tu miasto żalu i gniewu, których w wnętrznościach Tmolosu doświadczałem, opanowały mię, nieznośniejsze od tamtych, nuda i ohyda. Gdy Fredegund zwierzał mi dozór nad niewolnikami mierzącymi oliwę lub zboże, myśl moja ulatywała ku szerokim przestworom morza, albo po szczytach gór niedostępnych, po dzikich, lecz wolnych pustyniach błądziła. Dziwne dźwięki, rytmy, strofy powstawały mi w głowie i tak zagłuszały szum ziarn przesypywanych i szmer lejącej się cieczy, że o miarę i wagę zapytany, oblewałem się rumieńcem wstydu, lub wybuchałem przekornym śmiechem, bom o nich nie wiedział nic. Ilekroć zaś, pomiędzy sprzedającymi a kupującymi wybuchała sprzeczka, a mnie do rozstrzygnięcia jej posłano, przez wykrzykiwane mi w same uszy żądania i zarzuty śmiertelnie znudzony, często też, nad kupującym biedakiem litością zdjęty, towar za najlichszą sprzedawałem cenę, a na wyrzuty czynione mi przez Fredegunda odpowiadałem tylko ukazaniem mu moich pleców, bom corychlej i wielkim pędem ze składów uciekał...
Przy tem wspomnieniu o przekorach i psotach, niegdyś w ojcowskich składach wyrządzanych, opowiadający rozchmurzył brwi i uśmiechał się prawie swawolnie. Uśmiechała się też z psot Dilorama i nadaremnego gniewu Fredegunda Melissa, a czoło kochanka całując, wołała:
— O wszystkiem tem wiedziałam już potrosze, ale teraz dopiero otworzyły się zupełnie moje oczy! Cóż dalej? ptaku mój, co stało się dalej?
Diloram, pocałunkiem za pocałunek jej zapłaciwszy, mówił:
— Fredegund przed ojcem mię oskarżył, a ten, srożej niż przedtem rozgniewany, na prośby i łzy mej matki już nie zważając, dla ukarania mię i zahartowania, znowu mi w tmolosowe podziemia, pod twardą dłoń Bubaresa wracać rozkazał. Daremnie błagałem i matka wstawiała się za mną, aby mię przy podsłonecznej roli i nad łagodnemi trzodami ustanowił; zawistny Toraks od dawna już miejsce to zajął i pomocnika, w którym chęć współzawodniczenia z nim podejrzewał, znieść-by nie mógł, a wielce pożytecznym będąc ojcu i ogromnych dostarczając mu zysków, z łatwością oporem swoim prośby moje i matki zwyciężył. Wtedy potajemnie do Sardes wróciłem i stamtąd, w towarzystwie pewnego ateńczyka, dla którego nauk i rozmów wielką powziąłem był miłość, oddaliłem się w świat szeroki...
Melissa, dłoń po kruczych jego włosach przesuwając, rzekła:
— Gdybym sto dni mówiła, opowiedzieć-bym nie mogła, jaką po sobie pozostawiłeś żałość. Gorgo zwyczajem swoim krzątając się po domu i tysiące spełniając robót, noce spędzała w płaczu, chudła, aż też srodze na zdrowiu zapadła. Pytyon na wsze strony rozsyłał za tobą gońców, kiesy złota i najwspanialsze dary przyrzekając temu, kto cię znajdzie, silny Bubares na wieść o twojem zniknięciu zapłakał, Fredegund, z Sardes do domu przybiegłszy, biadał i ręce łamał, że się okazał zbyt srogim dla ciebie.
Nawet przebiegły i o ojcowskie łaski najdbalszy, Wamik, przez czas jakiś w głębokie wpadał zadumy, nad tem zapewne rozmyślając jakby cię odnaleźć. Jeden tylko Toraks smutku nie okazywał żadnego, rad prawie, że władzy nad ukochanemi jego trzodami i rolą nikt z nim dzielić nie będzie. Ja zaś, mała jeszcze dziewczynka, czułam przecież srogą po tobie boleść i często wśród nocy, do sypialni twej matki się wkradłszy i dziecięcemi rękoma mocno ją objąwszy, wraz z nią płakałam...
— Żałuję, żem was wszystkich tak srodze zmartwił — głosem z głębi serca idącym, odrzekł po chwili Diloram — lecz gdybym wzajemnie tych, co mnie kochają, nie kochał, byłżebym wrócił? Wróciłem i znowu...
Umilkł, a Melissa, patrząc mu w chmurne oczy, zapytywała:
— Co znaczy to: znowu? Przecież ci teraz Pytyon ani tmolosowej kopalni stróżować, ani w Sardes towarów sprzedawać nie rozkazuje? W obawie pewno, abyś raz jeszcze, okrutny swawolniku, nie zniknął mu z domu i oczu, obchodzi się z tobą tak ostrożnie, jak gruboręki strzelec z pochwyconym przez traf ptakiem rajskim. Więc cóż znaczy to: znowu?
Zamiast bezpośredniej odpowiedzi, Diloram zapytał:
— Czy wiesz dlaczego Paktol złoty piasek w wodach swoich toczy?
— Nie — odpowiedziała Melissa — wielu rzeczy już mię nauczyłeś, ale o tem nie mówiłeś nigdy.
Diloram, po chwili namysłu, opowiadać zaczął:
— Nad Frygią, dawno temu, panował król, Midasem zwany, któremu bogowie w zamian oddanej im ważnej przysługi, przyrzekli spełnić wszelkie żądanie, jakieby zaniósł przed ich oblicze. Uradowany Midas zażądał bogactwa tak wielkiego, jakiego dotąd nie posiadał żaden śmiertelnik, a bogowie, przyrzeczenia swego dotrzymując, wszystko, czegokolwiek dotknęła Midasowa stopa lub ręka, zmieniali w złoto. Złotemi bryłami kładły się przed nim na misach najwytworniejsze jadła, złotemi strugi płynęło w puharach wino, twarde pokłady złota, miasto miękkich kobierców, słały się mu do stóp i w złotą skorupę przemieniały się szaty, któremi chciał przyoblekać ciało. Zrazu uszczęśliwiony nad miarę, Midas chciwie olbrzymie skarbce napełniał tym drogocennym metalem, ale wkrótce śmiertelnie zgłodniały, spragniony, zbolały i jednostajnością widoków znudzony, ręce ku bogom wyciągnął i błagał: «Pozwólcie mi, o potężni, pastuchem być, albo kopaczem ziemi, bylebym łaskę, którą sobie wyjednałem u was, utracił!« Bogowie wtedy, litością nad tym niezmiernym głupcem zdjęci, rozkazali mu, aby wykąpał się w Paktolu, a gdy to uczynił, wyszedł z rzeki obmyty z przekleństwa złota, które natomiast wzięła w siebie rzeka, i odtąd na falach swoich toczyć je zaczęła...
Opowiadanie to rozpoczynał z uśmiechem, lecz, ukończywszy je, wyprostował się, na ławie usiadł i, ramiona ku górze wznosząc, zawołał:
— Jakkolwiek nigdy nie żądałem od bogów bogactwa, jestem jak Midas, gotów zawsze do błagania; »pozwólcie mi, o potężni, pastuchem być, albo kopaczem ziemi, bylebym tylko dokoła siebie nie słyszał ciągle: »złoto! złoto! złoto! bądź pochwalone, złoto! przybądź, o złoto! Złoto miłosierne, ty zmywasz winy i zbrodnie śmiertelnych! Złoto wszystkomogące, ty dajesz potęgę! Potęgo, na złocie oparta, tyś najżarliwszej miłości godna ze wszystkiego, co pod sklepieniem nieba, na płaskiej ziemi istnieje! hymny i peany na cześć złota i potęgi wyśpiewują tu wszyscy i wszystko, nawet gniotące ziemię ściany tego domu, nawet dach jego, który pod promieniami słońca zapala się złotym pożarem. Całe życie Pytyona, Gorgi i czterech ich synów, jak kadzidło płonie na tym ołtarzu; a moja dusza dusi się w złotej niewoli. Niegdyś, dziecię nieświadome, anim wiedział, anim rozumiał dlaczego żal i wściekłość budziły we mnie męki kujących złoto niewolników a nudę i ohydę targi i spory rynkowe. W tej dwuletniej dopiero wędrówce otworzyłem oczy na światło, a to, co było niewyraźnym głosem mego geniusza-stróża, stało się moją własną myślą i wolą...
Zagorzał cały, śniada twarz stanęła mu w rumieńcach, a czarne oczy w blaskach gniewu i buntu. Melissę to uniesienie, które po raz pierwszy widziała, trwogą i żalem zdjęło. Drżąca i tak jak on zarumieniona, miękko przylgnęła mu do piersi.
— Nie mogę twojej rozpaczy obojętnie znosić, Diloramie — łagodnie szeptała; — nie w mojej mocy świat dla ciebie odmienić, ale mniemam, że od tego, co nienawiść twoją obudzą, oddalić się możesz w taki sposób, że i serc, które kochają cię, nie zranisz i sam będziesz mógł postępować według własnej myśli i woli. Kiedy mię już zaślubisz, poprosimy Pytyona, aby nam część niedużą pól i trzód swoich wydzielił, wzniesiemy domek taki, któregoby brzemię nie przygniatało ziemi, a dach nie płonął złotym pożarem, i tam żyć będziem zdala od Tmolosa i Paktolu, od tłuszczy gnębionych niewolników, od wszystkiego, co ci, mój ptaku, skrzydła wiąże i strzałą tkwi w piersi. Wtedy dni twoje popłyną w spokoju, w wolności i będziesz mógł uskutecznić każdy zamiar dobry, który ci twój geniusz-stróż poszepnie. Kim jest ten geniusz-stróż twój, Diloramie? Gdzie przebywa? jak się nazywa?
Może zajęty nasuniętą mu przez nią myślą pytań jej nie słyszał, może też na nie odpowiadać nie chciał, lecz z niewymowną miłością we wzniesione ku niemu oczy jej patrząc, wzajem zapytał:
— Chciałażbyś opuścić wspaniały dom Pytyona i mieszkać w dolinie, górami przed światem ukrytej, cienistymi platanami zarosłej, którąbym ja, własnemi rękoma, z pomocą kilku życzliwych sług uprawiał, wtedy gdy ty-byś trzody doglądała i tkała odzież dla mnie i dla siebie?...
Nie dając mu dokończyć, z wybuchem powracającej wesołości, zawołała:
— Ochotnie! o, jak ochotnie, poszłabym tam za tobą! Gorgo mię od dzieciństwa do gospodarskich robót zaprawiała. Kocham dobre zwierzęta; wielblądy i konie twego ojca głos mój rozpoznają, barany do ręki mej idą, a tkać umiem prędko i ślicznie...
Uspokojona już i rozweselona, widząc też, że z jego twarzy miłość jej i łagodność spędziły gniew i cierpienie, zapytała znowu:
— Nie powiedziałeś jeszcze, jakim był cel twojej wędrówki? gdzie byłeś, drogi?
Przez chwilę wahał się, potem jednak odpowiedział:
— W Atenach.
A wyraz ten wymawiając, pochylił głowę.
— Czemu tak nizko głowę pochylasz, nazwę tego greckiego miasta wymawiając?
— Bo tam na żywe oczy ujrzałem prawdziwą piękność i wolność...
Poważnie Melissa zastanowiła się nad słowami temi. Widać było, że dzisiejsza rozmowa z kochankiem budziła i rozszerzała jej umysł z przyrodzenia żywy i pojętny. Miała znowu coś powiedzieć, o coś zapytać, lecz nagle, jakiś widok zatrzymał na sobie wzrok jej, po przestrzeni błądzący, i zadziwiony zachwyt w niej obudził. Naprzód nieco pochylona, wyciągnęła ramię i, palcem wskazując na szczyt najwyższego ze wzgórz kasztanowych, zawołała:
— Patrz, patrz, Diloramie! jak dziwną postać przybrała teraz wielka bogini!
Diloram zwrócił spojrzenie w ukazywanym przez nią kierunku.
Od czasu gdy zaczęli rozmawiać z sobą, w przyrodzie zaszły zmiany, postępem dnia sprowadzone. Lekkie obłoki, białą krepą przedtem osłaniające niebo, zniknęły, a błękit jego pociemniał i zaiskrzył się od smug różowych, które z za kasztanowych wzgórz wytryskały. Powietrze stało się tak światłością łagodną napojonem, że w oddali wyraźnie rozpoznać się dawały olbrzymie kształty Tmolosa, jak białą chmurą zwieńczone śnieżystym szczytem, nad którym, nakształt ofiarnego dymu, zawisł lekki obłok ze złota i fioletu. Wszystkie te blaski były oznaką wejścia jutrzenki. Najszerszą zaś i najbogatszą smugą świateł poprzedniczka słońca oblała panujące nad całą równiną wyobrażenie Cybeli i dziwną istotnie nadała jej postać. Przedtem, w mglistem świtaniu, majaczyła ona tylko bielą swoich marmurów i ogromem kształtów; teraz, na tle poświęconego jej lasu oderznęła się z doskonałą wyrazistością linii i ich wyrazu. Ogromna, ciężka, z piersią tak olbrzymią, że wszyscy zda się śmiertelni zawisnąć u niej i pokarm życia ssać-by z niej mogli, stała ona z ramionami wyciągniętemi u cugli lwów, jakby bieg i zażartość ich podniecać, a kołami swego wozu świat miażdżyć chciała.
Zdawało się, że paszczęki lwów w opływających je światłach ruchomych, we wściekłem chrapaniu się rozwierają, grzywy ich płoną i każdym rozwianym włosem w powietrzu igrają. Oblicze zaś bogini, wielkie i wydęte, wraz z grą przesuwających się po niem świateł, unosiło się nad przestworzem, to srogie i ponure, to dumne i zwycięskie, aż promień jeden, od innych gorętszy, po ustach jej zaigrał i wymalował na nich uśmiech lubieżny. Z tym uśmiechem długo już pozostała i wtedy rzec-by można, że swymi lwami i kołami gotowa ludzkość zmiażdżyć, pragnęła ją zarazem całą, w szale żądzy, do swej olbrzymiej piersi przycisnąć. Tak nad kwiecistą równiną i budzącymi się pośród niej szmerami wiatrów, wznosiła wysoko obraz dumnej potęgi, druzgoczącego podboju, cielesnej płodności i rozkoszy.
Melissa, naprzód cała podana, ze wzrokiem wlepionym w Cybelę i napełnionym grozą, nabożnie szeptała:
— O, wielka bogini! Potężna, hojna bogini, modlącym się do ciebie, darów swoich nie skąp, ziemi naszej daj żyzność a trzodom płodność. O, straszna bogini, błogosław wnętrznościom skrzyń i kies, a łonom niewiast i wielblądzic naszych!
Tak ją nauczono modlić się w dzieciństwie; tę modlitwę i teraz powtarzała, podziwem i grozą zdjęta dla wyłonionego z mgieł świtania najwyższego bóstwa swojego kraju i rodu. Lecz z zapomnienia obudził ją głos Dilorama:
— Nie módl się do Cybeli, Melisso, nie błagaj o pełność kies i płodność wielblądzic boginię, która nic nad to droższego nie daje! Posłuchaj, co ci opowiem, posłuchaj... posłuchaj!...
Cybeli lękała się a Dilorama kochała; nic też dziwnego, że od przejmującego trwogą obrazu bogini odwróciła się natychmiast, a do piersi kochanka przytulona, cała zmieniła się w słuch. Diloram zaś mówić zaczął:
— Przedtem, nim z towarzyszem moim udałem się do Aten, zwiedziłem Hipajpę, jedyne miasto lidijskie, w którem siedlisko sobie obrali kapłani nauki Zaroastra, stróże wiecznego ognia. Nie ogień oni czczą, jak o tem nieświadomi utrzymują, lecz pod postacią jego pierwiastek wszelkiego dobra na ziemi: Ormuzda. Słyszałem już był dawniej o tym dobrym i jasnym duchu, toczącym walkę z Arymanem, duchem ciemności i złości, i ta-to właśnie wieść zasłyszana, pociągnęła mię ku Hipajpie. Atarwowie, kapłani Ormuzda, przyjaźnie mię przyjęli, a gdy dokoła świętego ognia zasiadłszy i płomię jego wonnem drzewem podsycając, objawiali mi tajemnice swej wiary, piłem ją duszą tak, jak ślepiec pije oczami nagle mu objawione światło dzienne. Dowiedziałem się wtedy, czyj to głos przemawiał we mnie, do czego zmierza przeznaczenie moje i czyim sługą jestem...
Zamyślił się i na chwilę umilkł, ale Melissa, zaciekawiona i uszczęśliwiona tem, że najskrytsze myśli swe z nią podzielał, przynaglała go do mówienia.
— Mów, ptaku mój! śpiewaj, słowiku! — miłośnie i z prośbą szeptała.
Więc mówił dalej:
— Na początku była ciemność, lecz powstał Ormuzd i, geniuszowi Mitrze słońce na sklepione niebo wprowadzić rozkazawszy, stworzył światłość; naprzeciw zaś Ormuzda podniósł się Aryman, rozproszone ciemności zgromadził i światłości stworzonej przez Ormuzda wypowiedział wojnę. Aryman jest duchem złym a hufce jego składają się z Dewów, duchów zawiści, chciwości, zemsty i krzywdy. Wojskiem dobrego i jasnego Ormuzda dowodzą geniusze Amszaspanty, którzy dają blask słońcu, czystość wodzie, cień lasom, a sercom ludzkim dobroć i sprawiedliwość. Aryman stworzył śmierć i Ormuzd zwyciężyć jej nie mógł, lecz posłał geniuszów Jazadów, aby dusze, z ciał umarłych wyszłe odbierali Dewom i wiedli je na sąd Amszaspanty Bachmana, który im wstęp do Ormuzdowego raju otwiera, lub, gdy za życia Arymanowi służąc, obciążyli się winami, w królestwo Arymanowe ich strąca. Aryman w śmiertelniku każdym umieścił Dewa, aby w nim żądze rozkoszy i złota wzniecał i myśli zemsty, nienawiści, krzywdy obudzał. Ormuzd wnet każdej duszy przydał geniusza-stróża, który Ferwaszem zwie się i przemawia do niej głosami dobroci i sprawiedliwości. Kto słucha Dewa, ten jest żołnierzem, do hufców Arymanowych najętym za rozkosz i złoto; lecz kto posłusznym okazuje się Ferwaszowi, ten sługą Ormuzda zostaje. Każdy z nas ma w sobie Dewa i Ferwasza i w każdym dwa te duchy, ciemności i światła, toczą z sobą walkę. Wszystko zresztą na ziemi jest dotąd w stanie walki; geniusze powstają przeciw Dewom, ludzie dobrzy przeciw złym, zwierzęta drapieżne przeciw łagodnym, zima przeciw wiośnie, śmierć przeciw życiu. I długo jeszcze słudzy Ormuzda padać pod ciosami Arymanowych hufców a Dewy i niewolnicy ich tryumfować będą, aż przyjdzie czas...
Tu znowu przerwał mowę, natchnieniem rozpłomienioną twarz ku słuchaczce swej pochylił, łagodnie pytając:
— Czy słuchasz mię, Melisso? czy rozumiesz?
Lecz odpowiedzi usłyszeć nie potrzebował, bo wyczytał ją w oczach kochanki, z namiętną ciekawością w niego utkwionych, i w zachwyconym uśmiechu, który rozchylał jej usta. Więc na niebo, coraz gorętszymi blaskami okrywające się, ukazał i mowę swoją kończył:
— Lecz przyjdzie czas, w którym walka dwu pierwiastków trzymających rządy nad ziemią ustanie, bo pierwiastek dobry i jasny zwycięży. Ziemia od krańca do krańca zadrży, gdy ogniem wybuchną góry a strumienie popłyną roztopioną miedzią. Ormuzd z hufcami swoich Amszaspantów, Jazadów i Ferwaszów zasiądzie na wysokościach, aby sądzić Arymana i sługi jego; Aryman, pokonany i przelękły, obliczem przed nim padnie, o zlitowanie błagając, a dobry i jasny Ormuzd, pokonanemu wrogowi i wszystkim zastępom, które mu posłuszne były, przebaczy. Wtedy, po Czynewadzie, złotym moście, pomiędzy niebem a ziemią zawieszonym, wstępować zaczną wszyscy śmiertelni, których ziemia od początku swego widziała: dobrzy i źli, niewinni i obarczeni zbrodniami, ci, którzy oblewali się łzami i ci, którzy kąpali się w rozkoszach. Dobry Ormuzd wszystkim przebaczy i dla wszystkich w nieskończoną wieczność popłyną niezmącone czasy niewinności, pokoju i szczęścia.
Skończył, a potem dodał tylko:
— Tej ja wiary wyznawcą jestem. Ormuzda sługą postanowiłem być. Osądź, czy mogłem słuchać modlitwy twej do Cybeli — i milczeć?
Nie odpowiedziała nic; patrzała jeszcze na ten punkt przestrzeni, gdzie przed chwilą ukazywał on jej, pomiędzy niebem a ziemią zawieszony, oczom śmiertelnych niewidzialny, most łaski i powszechnego zbawienia. Jakieś szerokie, rozległe przestworza otwarły się przed jej wzrokiem, ujrzała jakąś długą, daleką jak wieczność drogę; serce jej mężniało i uczuwało nadzieję dziwnie słodką, tak wielką, że wszystkie dotąd zaznane dziewczęce nadzieje zbladły jak drobne lampy przed słońcem.
Słońce też już za kasztanowemi wzgórzami wschodziło, a ukośne jego promienie snopami kładły się po wzgórzach i równinie, złotem malując cieniste spody lasu i ogniem przepajając liczne barwy kwiatów. Na kwiatach, trawach, drzewach, deszczem dyamentów zaświeciła rosa; ptaki obudziły się i wielkim chórem zaśpiewały w ogrodach i sadach; na dalekich łąkach zamajaczyły różnobarwne trzody; łagodne wiatry powiały delikatnym liściem drzew oliwnych. Kamiennie przed godziną śpiąca równina zakipiała blaskami, barwami, dźwiękami i zmieszaną wonią tysiącznych roślin, która jak z olbrzymiej kadzielnicy z niej wybuchnęła i rozlała się w powietrzu, pod same, zda się, roziskrzone szafiry nieba.
Diloram wstał i, rękę Melissy w dłoni swej ściskając, wymówił:
— Módlmy się!
Potem głośno mówić zaczął modlitwę, którą wyznawcy Ormuzda zwykli byli witać wschód słońca:
— »Modlę się całem, pełnem sercem, czystością myśli, czystością słowa, czystością czynów. Oddaję się wszystek dobrej myśli, dobremu słowu, dobrym czynom. Wyrzekam się wszelkiego złego. Oddaję się w opiekę Amszaspantom, chwalić ich myślą, słowem i czynem przyrzekam. Niechaj ciało i dusza moja poświęcone będą duchowi dobra i światłości. Wołam go pełnością i czystością serca.
«Zbawienie Ormuzda sprawiedliwemu, który czystym jest. Chcę się trzymać świętego prawa Ormuzda, który walczy z Arymanem. Lecz o, Ormuzdzie, jeżeli człowiek rozgniewa cię myślą, mową albo uczynkiem, a upokorzony woła ku tobie, abyś mu był przyjaznym, uczyń to ty święty, ty wielki, ty najdoskonalszy, jako ja przyjacielem będę człowiekowi, który mię obrazi, a o przebaczenie do mnie zawoła!«
Melissa głośno powtarzała za nim słowa modlitwy, a gdy skończyli, spojrzenia ich utonęły w sobie z wyrazem nie tylko już tej miłości, która uściśnień i pocałunków pożąda, ale i tej, która z porozumienia i zgody umysłów, ciepłym strumieniem przyjaźni i zaufania wypływa.
Tym razem jednak Diloram pierwszy spostrzegł na widnokręgu coś, co go od rozmowy z kochanką oderwało.
— Patrz, Melisso — dalekie winnice i łąki ukazując, rzekł — jeżeli wzrok mię nie myli, to ojciec mój z Kelanei wraca...
— A tak! — zawołała dziewczyna — rozpoznaję nawet Mosza, na którym jedzie Pytyon, starego, dobrego Mosza, a za nim pięknego, młodego wielbląda, niedawno przez Wamika wybranego z trzody... Otóż i słudzy Pytyona za nim jadący...
Istotnie, z za dalekich winnic stopniowo się wynurzając, objuczone wysoko piętrzącymi się ciężarami, wielblądy długim sznurem rozciągały się na łąkach, śród których rozpoznać było można w oddaleniu największem stada pasących się koni, bliżej zaś ogromne trzody krów i baranów. Zresztą w wielkim Pytyonowym domu, ruch także budzić się zaczął, z okien powiały purpurowe i śnieżne zasłony, po schodach i tarasach przebiegali niewolnicy, na głowach niosący kosze, misy, dzbany, pełne owoców, mięsiw i wina. Znać już i stamtąd dostrzeżono wracającego z podróży pana domu i na przyjęcie go spieszne przygotowania czyniono. Kiedy Diloram i Melissa, ze wzgórza zbiegłszy i szybko przebywszy śliwowe i oliwne sady, przed domem stanęli, u stóp schodów znaleźli już na powitanie małżonka wybiegłą Gorgę i w pobliżu jej stojących trzech synów Pytyona; przez gońca bowiem przysłanego z drogi wezwani, Bubares z tmolosowej kopalni, a Fredegund z Sardes, wczoraj przybyli. Ta chęć zgromadzenia dokoła siebie całej rodziny, którą przez swe poselstwa objawił był Pytyon, zapowiadała sprawę ważną i niezwykłą, to też wszyscy spoglądali w stronę powolnie kroczących wielblądów z takiem natężeniem wzroku, że nadejścia Dilorama i Melissy nie spostrzegł nikt. Dziewczyna stanęła w pobliżu kobiety, nad której chudą, pomarszczoną twarzą wznosił się wysoki zawój żółty, a której suknię z kwiecistej, perskiej materyi, od szyi do stóp okrywał biały fartuch. Diloram wmieszał się pomiędzy braci, a dalej nieco, pod ciemnemi ścianami domu i pośród zdobiących je kolumn, gromady niewolników, różnemi barwami ciał objawiające pochodzenie z różnych stron i rodów, stały w postawach pełnych pokory i trwogi, takiej, że u wielu pobladły usta, oczy innych nabrały wyrazu nieprzytomności, a inni jeszcze, w przedwczesnym pokłonie do samej ziemi pochylili głowy. Synowie Pytyona przed ojcem trwogi nie czuli, niemniej i nimi władał w tej chwili niepokój. Silny Bubares czerwoną czapkę wciąż po kruczych i krętych włosach przesuwał; ogromny Toraks w niecierpliwości łamał żylaste, ogorzałe ręce, wysoki lecz giętki Fredegund, drżącą nieco ręką głaskał rudą brodę. Co znaczyło to nagłe wezwanie ich tutaj? Czy Pytyon w swej podróży nowe źródła zysków wynalazł i pragnie o nich z doświadczonymi już synami pomówić? Czy też może — strzeż i broń od tego, Cybelo! — o własnych jakich stratach i zawiedzionych rachubach dowiedzieć się mają? Jedna tylko Gorgo w tej chwili nie lękała się niczego i nie niepokoiła się niczem; chude, spracowane ręce na białym fartuchu splótłszy, wyglądała małżonka z uśmiechem, który wyraz nieopisanej słodyczy rzucił na zestarzałe jej lica i w czarnych, zmęczonych, głęboko zapadłych oczach zapalił łagodny ogień. Lecz trwoga i niepokój innych nadaremnemi się okazały. Już w dźwięku głosu, którym Pytyon z daleka zawołał: »witajcie!« zabrzmiała niezwykła wesołość, a gdy nakoniec oczekujący dostrzedz mogli z blizka jego siwobrode, okrągłe, rumiane oblicze, ujrzeli na niem rozlaną radość taką, że aż tryskała mu ona z każdej zmarszczki policzków i czoła, nad którem iskrzyła się w słońcu wzorzysta tyara. W czasie, gdy wielblądy w dalszym szeregu nadchodzące, nie wyłączając tego, na którym jechał syn Pytyonowy, Wamik, trudnem i usilnem pociąganiem rzemieni, u głów ich przywiązanych, do przyklęknięcia zmuszano, stary Mosz, dobrowolnie zgiął swe kościste, niezgrabne kolana i wydał przytem dźwięk wpół radośny, a wpół żałośny, zdający się do zgromadzonych mówić: »witam was! o, jakże jestem zmęczony!« Z grzbietu tego doświadczonego i pieszczonego zwierzęcia, Pytyon, przez synów wspomagany, ale z rześkimi ruchy zsunął się na ziemię i naprzód tkliwie pogłaskał dobrego Mosza, potem dotknięciem dłoni do głów i policzków powitał chylących się przed nim kornie członków swej rodziny, aż nakoniec, jakby ani chwili dłużej powściągnąć nie mógł wezbranej radości, wykrzyknął:
— Bogom niech będzie chwała! Pan świata, wielki, potężny Kserkses już na czele wojska swego w krainę naszą wstąpił! Już pomyślnie przeprawił się przez Halys, przebył Frygię i dwa dni drogi oddzielają go tylko od Sardes. Za dwa dni to słońce ziemskie zaświeci nad naszą równiną, a my na żywe oczy ujrzymy oblicze mocarza! Chwała bogom! radość nam! biada tym, którzy gniew jego na siebie ściągnęli!
Dla Bubaresa, Toraksa i Fredegunda wiadomość ta była zawodem, bo w niezmiernej radości, którą z twarzy ojca wyczytali, spodziewali się oznajmienia o osobistych a jakichś niesłychanych korzyściach, albo nadziejach korzyści. Jednak ze czcią głęboką pochylili głowy i kornie wymówili:
— Chwała niech będzie bogom, a wielkiemu Kserksesowi szczęście i długie życie!
Ale Gorgo, dla usłyszanej nowiny zupełnie obojętna, nieco gderliwym i żałośnym głosem mówiła:
— Czy długo jeszcze, Pytyonie, przed progiem swego domu zabawiać się będziesz sprawami do ciebie nienależącemi? Pora już przecie, abyś po dalekiej drodze posilił się i spoczął..
Nie do posiłku przecież, ani do spoczynku Pytyon czuł ochotę. Wnętrzem jego targały radośne jakieś myśli i wielkie zamiary. Chwilę w milczeniu głaskał siwą brodę, aż do synów, z którymi połączył się teraz i Wamik, rzekł:
— Chodźcie za mną wszyscy, a śpiesznie!
I tak szybko, gibko, jakby mu połowa lat ubyła, dążył do wejścia domu. Tu, w progu, nizkimi ukłony powitały go żony Toraksa i Bubaresa, młode i piękne kobiety, z których pierwsza, skromna i cicha, u piersi trzymała niemowlę, a druga świeciła cała od wesołych uśmiechów i bogatych ozdób stroju.
Na synową i małego wnuka nie zwróciwszy żadnej uwagi, a z niezwykłą popędliwością odprawiwszy żonę, która go w gderliwy sposób do spoczynku i jadła zachęcała, Pytyon wspaniały przedsionek przebył i wnet u progu pierwszej komnaty twarzą obrócił się ku synom. Stali przed nim wszyscy, w postawach oczekujących i objawiających chętną gotowość do spełnienia wszelkich jego rozkazów. Bubares i Toraks mieli wzrosty i bary olbrzymów, twarze surowe, ręce zgrubiałe, a grube ich tuniki i ciężkie sandały, zdradzały oszczędność, którą się rządzili, zarówno jak naturę górniczych i rolniczych zajęć, którym poświęcali swe dnie i myśli. Fredegund i Wamik, biegli handlarze, mniej przez cielesne prace hartowani, szczuplejsze mieli postawy, bogatsze stroje i bledszą śniadość na rękach i licach. Bystry spryt świecił w ich oczach, w wysokich, szczupłych ciałach czuć było gibkość, do skoków sprężystych, zarówno jak do podstępnych zaczajań się sposobną. Wysmukły Diloram, z delikatnymi członkami i marzycielskiem wejrzeniem aksamitnych źrenic, miał pośród swych braci pozór niedorosłego pacholęcia, albo za męża przebranej niewiasty.
Milcząc i siwą brodę dłonią głaszcząc, Pytyon czas jakiś bystry wzrok w twarzy każdego z synów zatapiał, jak gdyby zdolności ich w umyśle swoim rozważał. Potem rzekł:
— Jeden z was, spełnić dziś ma zlecenie moje, do którego wszystkie siły rozumu swego, jak cięciwę łuku natężyć musi.
Na kształt kłosów przez wiatr pochylonych, skłoniły się nizko głowy czterech starszych i wszyscy czterej jednogłośnie odpowiedzieli:
— Sługami i niewolnikami twoimi jesteśmy. Rozkazuj!
Diloram tylko, niedbale o piedestał wykutego ze złota młodzieńca wsparty, nie pochylił głowy i milczał. To też, gdy wzrok Pytyona szybko przesunął się po nim, promienistą jego radość przyćmił cień żalu, czy gniewu; na Bubaresa i Toraksa patrzał dłużej, lecz najdłużej na Fredegunda i Wamika.
— Fredegund czy Wamik? — z zamyśleniem wymówił.
— Wamik! tak, Wamikowi to arcyważne zadanie powierzę!
Skinąwszy na Wamika, aby szedł za nim, szybko w głąb domu pobiegł; inni bracia oddalili się, obojętnie z sobą rozmawiając. Najświadomszy spraw szerokiego świata, Fredegund, opowiadał innym, że od wielu już dni w Sardes wiedziano, jako Kserkses — niech pochwalonem i błogosławionem będzie imię jego! — wojnę przeciwko Grecyi postanowił, jako różne o tem były zdania doradzców i dowódzców jego, lecz jako on, sławie ojca swego, Daryusza, co najprędzej sprostać pragnąc, a przeciw Ateńczykom najsroższą nienawiścią płonąc, z wojskiem, jakiego nikt przedtem nie widział, ku Europie dążył. Artabana, stryja swego, który mu toczenie tej wojny odradzał, na śmierć był skazał, a choć potem go ułaskawił, jednak został największym przyjacielem Mardoniusza, który mu właśnie myśl jej poddał i najżarliwiej go do niej zagrzewał. Zaciekawieni Bubares i Toraks dopytywali się u światowszego brata o różne szczegóły Kserksesowych wojsk i zamiarów, i nikt nie spostrzegł jak przy opowiadaniu o srogim gniewie króla przeciw Ateńczykom Diloram pobladł i, spiesznymi kroki oddaliwszy się od braci, przede drzwi domu wybiegł. Tam wzrokiem szukał kogoś, aż w oddali ujrzał Melissę, prowadzącą ku Paktolowi wielbląda Mosza i co chwilę podającą mu w drobnej dłoni pęki zerwanych traw i gałęzi. Niezgrabne, ale łagodne jak dziecko, zwierzę, postępowało za nią i od czasu do czasu, paszczą swą małej jej głowy i obnażonych ramion dotykało. Tymczasem w najodleglejszej komnacie domu Pytyon rozmawiał z Wamikiem. Z twarzą ku twarzy syna przybliżoną, z żywymi gestami rąk i głosem aż prawie zanoszącym się od nadziei i żądzy, które go trawiły, mówił:
— Weź pięć, dziesięć, piętnaście wielblądów, naładuj je kiesami złota, najwspanialszymi z kobierców, najcenniejszymi z dzbanów, które się w skarbcu naszym znajdują, nadewszystko zgromadź cały swój spryt, wszystką swoją przebiegłość, pokorę, wymowę, i staraj się zbliżyć do królewskiego orszaku tak, aby cię zobaczyli tylko ludzie przyjaznego wzroku i chęci dla mego zamiaru pomyślnych. Oblicza swego, tak jak i bogactw, które przywieziesz, strzeż się ukazywać głupcom, a do mądrych zbliżaj się z przenikliwością jastrzębia i przebiegłością lisa...
Wamik, nietylko przez uszy, ale przez oczy, usta i oddech, zdawał się wchłaniać w siebie słowa ojcowskie. Pytyon mówił dalej:
— A Artabana, stryja wielkiego króla, strzeż się i niech on nawet cienia twojego nie dostrzeże. Wiem od przyjaciół z Suzy, że mąż ten za skrupulatnego sługę Ormuzda siebie ogłasza, słabych broni, potężnym się sprzeciwia i pieniędzmi gardzi... Wybaczcie mi, bogowie, że osobie tak dostojnej i mocarzowi tak blizkiej, przyganiam! — lecz głupi jest Artaban!... Dlatego też najbardziej strzeż się go, bo lepiej jest człowiekowi, gdy na drodze swojej spotyka tygrysa — niż głupca!...
Z cichem, ale głębokiem szyderstwem śmiał się z królewskiego stryja, a potem znowu syna nauczał.
— Mardoniusza natomiast szukaj, co, najlepiej myśl pana odgadłszy, wojnę z Grekami doradzał i mądrością zdobył sobie jego łaskę. Mądry jest Mardoniusz! pierwszy w wojsku dowódzca, bogaty, lecz bogactw nigdy niesyty! Mądry! do jego ucha zbliż się. Nie w złocie już samem, ale w kupowanych za nie drogo dziełach sztuki greckiej, kocha się znowu brat królewski, Mazistas. Mniej go za to pochwalam niż Mardoniusza, lecz i przyganiać nie mogę, bo błogo jest czasem człowiekowi dziełami ludzkiego geniuszu zachwycać oczy i umysł. Dlatego mieć będziesz dwa dzbany greckie cudnej roboty i egipski pierścień z pięknie rzeźbionym rubinem, który niedawno za wielką cenę od Jończyka w Abydos nabyłem. Mardoniusza król kocha najwięcej, ale z Mazistasem obchodzi się przyjaźnie, bo...
Tu Pytyon do cichego szeptu zniżył głos, błysk filuterności przebiegł mu w oczach.
— Bo... żona Mazistasa największemu z mocarzy w oko wpadła... a z bratem swoim, jak z niewolnikiem, postąpić nie mogąc, Kserkses pobłażliwość jego sobie zjednywa... Znajduje się tam jeszcze drugi brat królewski, a imię mu Histaspes; ten jest podobno surowy, i w wojenne cnoty swoje ufny, niemniej podobać mu się może korne uderzenie czołem i dań jego waleczności, w postaci bogato osiodłanego wierzchowca złożona... Ci są trzej, którzy wszystko mogą... Błagaj ich, aby, gdy Kserkses nadjeżdżać tu będzie, a ja twarzą do stóp jego upadnę, prośbę moją poparli przyjazną namową i życzliwemi słowy! Powiedziałem.
Wamik wyprostował się i zaiskrzone wejrzenie rzucił przez wązkie okno na niebo.
— Słońce podniosło się już wysoko — rzekł — pośpieszać muszę!
— Dwa dni drogi tylko dzielą Kserksesa od Sardes — niespokojnie zaczął Pytyon — nie później jak przed wschodem jutrzejszego słońca spotkać musisz orszak królewski, a nim drugi raz wejdzie ono na niebo, tu powrócisz!
Wamik odpowiedział:
— W pokoju ciało swe, ojcze, pokrzepiaj spoczynkiem i jadłem. Ten z synów twoich, którego powiernikiem swym i nieodstępnym towarzyszem uczyniłeś, dla spełnienia twej woli będzie miał wzrok jastrzębia, chód lisa i szybkość jaskółki!
Miał już odejść, ale zatrzymał go jeszcze Pytyon.
— Nadewszystko nie zapominaj — rzekł — że brzmienie głosu człowieka mdłem jest, a prośba jego obmierzłą, jeżeli nie towarzyszy im dźwięk złota. Pamiętaj też o niezmiernej chwale i rozkoszy, któremi zamiar mój, gdy spełnionym będzie, cały nasz ród obdarzy i niech cię myśl o nich zagrzewa!
Po śniadem, od wczesnych namysłów i rachub nieco zwiędłem, a czerwoną czapką do połowy okrytem czole Wamika kilka razy czule przesunął dłonią i, za odchodzącym jeszcze patrząc, z głęboką radością wyrzekł:
— Ozdobą i podporą domu mojego jest ten, i niech wraz z mojem błogosławieństwem zleją się na niego wszystkie łaski bogów!
Gdy, opuściwszy ustronną komnatę, Pytyon zmierzał do tej, w której zastawiono mu posiłek, w przedsionku ujrzał żonę swoją, Gorgę, pogrążoną w biadaniach i troskach. Spostrzegłszy go, załamała ręce i z głośnem wyrzekaniem go spotkała:
— Znowu więc z domu nieszczęsnego Wamika wygnałeś! Zaledwie po długiem niewidzeniu ujrzały go oczy moje, już wypadł ku łąkom, ludzi zwołał, wielblądy juczyć i konie siodłać rozkazał! A wszystko z takim pośpiechem, jakby się gdziekolwiek twoje składy z towarami, albo zbożowe spichrze paliły. Niech wszystko spłonie raczej, niżbym miała syna przez okrucieństwo twoje utracić! Tak zmęczony, paść gdzie może śród drogi martwy, jak koń mający właściciela o twardem sercu! Zaledwie czarą wina pokrzepić go zdołałam, wyrwał się z rąk moich jak niewolnik, którego biczem gnają! Czy ci na posyłki niewolników niedostaje? Czy zdrowie Gorgi tyle u ciebie waży, ile liść zeschły, lub garść lichego śmiecia?
Mowy tej Pytyon słuchał z pobłażliwym i żartobliwym uśmiechem, ale gdy Gorgo o zdrowiu wspomniała, ujął jej chudą, spracowaną rękę i przyjaźnie przekonywać ją zaczął, iż młodemu i silnemu Wamikowi niebezpieczeństwo żadne nie grozi. Pamiętał dobrze, co lekarz Chileas powiadał, że Gorgo ma chore serce i że wszelkie smutki i troski o groźne omdlenia ją przyprawiać i życie jej skrócić mogą. A przecież — Pytyon nie zapomniał o tem nigdy, że siły tej niewiasty i spokojne bicie jej serca nadwerężonemi zostały wtedy, gdy przez długie lata, na wzór skrzętnej pszczoły, domem jego i gromadzonemi w nim bogactwami zarządzała, synów mu rodziła i nad ich wzrostem, snem, pożywieniem, jak wiecznie pilna i trwożna kokosz czuwała, więc przyjaźnie i łagodnie troskę jej uspokajał: cóż, kiedy Gorgo wiecznie o coś troszczyć się i trwożyć musiała! Teraz zobaczyła kilkunastu niewolników, niosących ku oddalonej części domu wielkie jakieś, z wielbląda zdjęte, brzemię. Czem był przedmiot starannie w grube zasłony upowity rozpoznać nie mogła, widziała tylko, że jest ogromnym i że posiada kształt, prawie bajecznie wielkiego krzesła. Znowu klasnęła w dłonie i zawołała:
— Czemże jest znowu to, co najolbrzymsi z naszych Traków, zaledwie udźwignąć mogą? Czy królem masz zostać, żeś tron dla siebie sporządzić kazał? A może też króla gościć u siebie zamierzasz? Mało jeszcze, zaprawdę, stołków napełnia dom nasz i skarbiec, abyś na jeden więcej sporą zapewne garść staterów, albo i min mamie wydawał! Wolałabym już, abyś za te pieniądze przywiózł piękne krosna dla Melissy i Labdy: chętniejby może te wietrznice oddawały się tkaniu.
Pytyon tak się zapatrzył na niesiony przez niewolników przedmiot, że na gderliwą mowę żony prawie nie zważał i wielką błogość miał przytem w oczach. Kilka słów Gorgi uderzyły jednak o słuch jego, bo z cichym, pełnym uszczęśliwienia śmiechem, odpowiedział:
— Królem nie stanę się, to niezawodnie; ale czy króla gościć u siebie nie będę? — wiedzą o tem tylko bogowie.
— Ja zaś wiem — odparła niezadowolona Gorgo, że dzisiejszego poranku wiele wina ubyć musiało w jukach wielblądzich, bo prawisz tak, jakbyś się darami Sabazyoza hojnie uczęstował!
Zaśmiał się Pytyon.
— Zapominasz, niewiasto — rzekł — gadaniem swojem tak długo mię zabawiając, żem podróżą strudzony i głodny...
Teraz Gorgo popadła w zgryzotę, że istotnie zbyt długo gadaniem swem zabawiła męża i, obu dłońmi za żółty zawój się chwytając, nad własną nieroztropnością biadając, wiodła go do zastawionego jadłem i napojami stołu. Bogaci Lidyjczycy, na wzór Greków, od których też wiele innych obyczajów przejmowali, wzajem im swoich kunsztów użyczając, do jedzenia zasiadali na miękkich, ozdobnych, często drogocennych łożach. Kiedy więc Pytyon na łożu z cedrowego drzewa, w kość słoniową zdobnem i kwiecistymi kobiercami usłanym, członki swe wyciągnął, Bubaresowa żona, świetna i wystrojona Labda, stanęła przed nim i spojrzeniami, haftami, kolcami błyskając, podała mu w srebrnem naczyniu wodę, w której miał ręce zanurzyć. Uczynił to, a potem od skromnej, nieśmiałej, na stronie stojącej Anteli wziął wyciągające ku niemu ręce niemowlę i, ucałowawszy je, pieszczotliwie przemawiać doń zaczął. Wtedy znowu uczucie niezmiernej radości zajaśniało mu w oczach i na czole, po otaczających spojrzał i, na wnuka wskazując, rzekł:
— Zaprawdę mówię wam, że ten, kiedy na męża wyrośnie, z chlubą rówieśnikom opowiadać będzie, jak w domu dziadka jego, Pytyona, wielki Kserkses gościnne dary przyjmował!