Czciciel Potęgi/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czciciel Potęgi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy Wamik z tajemniczej podróży swej powrócił, a Pytyon po krótkiej z nim rozmowie oznajmił członkom swojej rodziny, że ciągnący na wojnę z Grekami Kserkses, wraz z orszakiem i pułkiem nieodstępnej swej straży, w domu jego gościć będzie, Gorgo popadła zrazu w gniew i rozpacz. Dziwna to była niewiasta. Gdy z rękoma na białym fartuchu splecionemi, wysmukła i chuda, stała w spokoju, żadnym smutkiem ani kłopotem niedotknięta, rysy jej, pomimo chudości i uwiędnienia, delikatne i piękne, posiadały wyraz czarującej i niewymownej słodyczy, z cichem, do twarzy tej jakby przyrosłem cierpieniem złączonej. Szczególniej czarne jej oczy, pod pomarszczonem czołem i żółtym turbanem zapadłe, w głębi swej widzieć dawały całe morze słodyczy i cierpienia. Niewiele ją znający ze zdumieniem zapytywali siebie: nad czem cierpieć mogła żona bogacza, będącego także, jak powszechnie było wiadomem, przywiązanym i wiernym małżonkiem? Ale ci, którzy ją od wiosennych dni życia jej znali, wiedzieli o tem z jak niestrudzoną i namiętną gorliwością dopomagała ona Pytyonowi w zbieraniu bogactw, ile trudów ciężkich, nocy bezsennych, zachodów i trosk nużących kosztowało ją to zacięte, bezustanne dążenie ku najwyższemu celowi pragnień i uwielbienia jej męża. Wiecznie czujna i ruchliwa, z otwartem na wszystko okiem, z wytężonym słuchem i rękoma niegardzącemi żadną robotą, ba, owszem, bądź z potrzeby, bądź dla przykładu z zapałem imającemi się każdej, była ona uosobieniem tej zapobiegliwości pilnej, niezmordowanej, która najdrobniejszego pyłku bogactwa żarliwie od zmarnowania się strzeże i po najdrobniejszy gotową jest biedz dopóty, dopóki z sił obrana, pośród drogi nie upadnie. Jednak nie zdawało się wcale, aby Gorgo sama przez się ubóstwiała bogactwa i pożądała dostarczanych przez nie rozkoszy. Kiedy Pytyon w wielkich miastach z dostojnikami państwa, dumny swojem znaczeniem, do biesiadnych stołów zasiadał, a na rynkach z nieskończoną lubością widział ciekawie na niego zwracające się oczy i kornie przed nim chylące się głowy tłumów, ona, pokorna, prawie nikomu nieznana i szerokiego świata nieznająca, jego tylko po powrocie z każdej podróży śpiesznie i chciwie o wszystkie jej szczegóły zapytywała i namiętnie, prawie dziecinnie jego tryumfem i powodzeniem każdem się cieszyła. Kiedy on wśród pożytków dostarczanych przez bogactwo, oprócz uczucia siły i władzy, widział jeszcze zadowolenie zmysłów, a na miękko usłanem łożu wyciągnięty z rozkoszą przybliżał do ust wykwintne jadło i wybornem winem napełnioną czarę — ona, w wiecznej gorączce drobiazgowych, nigdy nieustających zachodów, na najtwardszych stołkach przysiadała tylko jak ptak na gałęzi, jadła tyle co ptak i jak on piła najchętniej czystą, źródlaną wodę. Pytyon kochał się także w stroju kosztownym, którego blaski i barwy oczy ludzkie na niego zwracały i podziwienie lub zazdrość budziły. Gorgo drogocennych naszyjników, naramienników, kolców, których przecież całe skrzynie posiadała, nie nosiła nigdy; żółte w perskie wzory tkane turbany po lat wiele głowę jej osłaniały, a na białych fartuchach, z kosztownych wprawdzie materyi sporządzonych, często spostrzedz można było pył i plamy, ze skarbca, spichrzów, z kuchen, z szop i namiotów, przez tłumy niewolników zamieszkiwanych, wyniesione. W skarbcu strzegła całości mnóstwa napełniających go przedmiotów, ze spichrzów wydzielała codzienną żywność dla mnóstwa zwierząt i ludzi, w kuchniach doglądała porządku i oszczędności, do szop i namiotów nakoniec wnosiła baczność więziennego stróża i srogość dozorcy robót. Nietylko baczną i surową, ale często nawet srogą dla niewolników i niewolnic swoich bywała; z łatwością jednak spostrzedz było można, że srogość ta nie pochodziła u niej z przyrodzonej twardości serca, albo okrutnych instynktów, lecz z trwogi o uronienie najmniejszego pyłku bogactwa i z żądzy powiększenia go choćby o pyłek.
Na pozór więc połączenie srogości i słodyczy, chciwości mienia i zupełnej dla owoców jego obojętności, doskonałego zadowolenia ze swego losu i wyrytego na twarzy cierpienia czyniło z tej kobiety trudną do zrozumienia zagadkę; ale Pytyon dumny był cnotami żony, które za owoc swych nauk uznawał, wiedział ile pożytków zawdzięcza jej mrówczym staraniom, a poważanie dla niej łączyło się w nim z żywym jeszcze odblaskiem tych uczuć, które go niegdyś do zaślubienia świeżo rozkwitłej, czarnookiej dziewicy skłoniły. Gorgo wiedziała dobrze o tych uczuciach męża; synowie byli dla niej źródłem radości i koroną dumy: nazywała więc siebie szczęśliwą. Jednak pomimo to dziwnie przedwcześnie postarzała i uwiędła; umysł jej stał się niespokojnym i wiecznie stroskanym, a serce chorem. Możnaby rzec, że na twarz jej to złoto, nad którem stróżowała tak czujnie i które tak pilnie zbierała, rzuciło swój żółty odblask; że usta jej od nieustannego napominania domowników zbielały i zwiędły; że skargi i jęki niewolnic, które karcić rozkazywała, wyrazem cierpienia odbiły się w jej oczach. Od czasu szczególniej, gdy najmłodszy i najulubieńszy z synów jej, Diloram, zniknął był z domu tak, że go przez dwa lata za zginionego poczytywano, Gorgo chorzeć zaczęła i dawnych sił swych odzyskać już nie mogła. Bogatą była i szczęśliwą, jednak zmęczoną, chorą i, jak liść od wichrów, miotaną niepokojem. Joński lekarz Chileas, ilekroć widział Pytyona, szeptał mu zawsze przestrogę, aby Gorgo zgryzot, ani silnych poruszeń duszy nie doświadczała, bo gdy on dłoń na jej sercu trzymał, uczuł tam strunę, mogącą przy lada targnięciu pęknąć wraz z życiem. Pytyon więc usiłował uciszać wieczne niepokoje żony i smutków lub trosk jej oszczędzać; teraz przecież uczynić tego nie mógł. Teraz widział przed sobą takie szczęście, taką rozkosz, taką nieśmiertelną chwałę, że zdobyć je musiał i wymagał, aby Gorgo pomocną mu w tem była. Ale wymagania tego w sposób wyraźny, a tem mniej twardy, objawiać nie potrzebował; kobieta zrazu wyrzekaniem i prawie rozpaczą wybuchnęła nad marnotrawstwem męża i ogromnemi stratami, które mu te królewskie odwiedziny sprawić będą musiały, z żałosnem zawodzeniem biadała, samej zaś sobie nieumiejętność postępowania w wypadkach takich i ogarniający ją strach, gorzko, a głośno wyrzucała.
— Co mi tam znaczy ten twój ubóstwiany Kserkses! — wołała — nie znam go, zatem i kochać nie mogę. To tylko wiem, że straszna tłuszcza ludzi do domu mi wejdzie, wszystko, co jest w nim, pożre, wypije, zniszczy, a potem jeszcze wydrwi Pytyona za to, że znaczną część swego majątku wydał na ucztę dla pana, który o niego dbać będzie tyle, ile o zgniłą brzoskwinię. I jakichże to jeszcze ludzi zobaczyć mi tu i ugaszczać przyjdzie! Sam król, królewscy bracia i krewni, dworacy! O, ratujcie mię, bogowie, bo zginę ze strachu i wstydu! Już teraz głowa o mało mi z szyi nie spada, na myśl, jak ja przed mężami tymi stanę, co do nich mówić będę!
— Nie takiej jak ja żony trzeba ci było Pytyonie! Królewny ci trzeba było, aby wielkość i chwałę twego domu dostojnie zachować umiała! Jam prosta, głupia, kamieniem ci leżę przed stopą, worem marnego piasku na plecach! Bodajbym lepiej nie rodziła się była, lub rychło umarła!
Takiem gderaniem i zawodzeniem dom napełniając, zwoływała przecież i do ogrodu wiodła gromadę niewolnic, które gałęzie i liście ziół świętych: mirtu i koniczyny, dla usłania niemi drogi przed nadjeżdżającym ścinać miały, ze składu wonności wybierała najwyborniejsze i własnemi rękoma wsypywała je do najpiękniejszych kadzielnic, potem, do innej części domu przebiegając, dobywała ze skarbca najpyszniejsze łoża, kobierce, misy, dzbany, puhary, aż nakoniec, przygotowania, które czyniła, zachwyciły ją samą, a radość i duma, na twarzy Pytyona rozlane, przejęły ją także radością i dumą. To, co pełnić zaczynała ze zgryzotą i głośną troską, pełniła już dalej z zapałem i pragnieniem uczynienia wszystkiego jaknajlepiej. Czuła się dumną i uszczęśliwioną, a zarazem zmęczoną i tak niespokojną, że zdawało się, iż ten niepokój wypełnia ją od wierzchu czaszki do samych kończyn stóp.
Zresztą, nie ona jedna tylko dnia tego kłopotała się i martwiła. Zawrotnym ruchem zakipiało wszystko, cokolwiek żyło w domu Pytyona. Pod dozorem Toraksa na wielkich łąkach zabijano ogromną ilość baranów, wołów, koźląt, jagniąt i wielblądziąt; gdzieindziej pod nożami oprawców padały liczne stada pawi, gołębi, oswojonych przepiórek i złotoskrzydłych bażantów, które z nad brzegów Fezu sprowadził był Pytyon, a Gorgo nad podziw pomyślnie rozmnażać umiała. Gdzieindziej z beczek do dzbanów i amfor lały się obficie strumienie najwyborniejszych, w różnych stronach świata zrodzonych win; tam ustawiano, lub rozwieszano wydobyte ze skarbca sprzęty i ozdoby, a ówdzie wito wieńce z najprzepyszniejszych kwiatów i przygotowywano wory złotego piasku, po którym koła wozów toczyć się i kopyta rumaków perskich stąpać miały. Były też w domu takie komnaty, w których zajmowano się strojami zarówno panów jak sług, mężów jak niewiast. Tu olśniewały wzrok rozwieszone po sprzętach i rozłożone po kobiercach wzorzyste, kwieciste, z najrzadszych jedwabiów tkane, złotem, srebrem i najwspanialszymi haftami zdobne suknie, wśród których tysiącem blasków jaśniały drogocenne kamienie pasów, naszyjników, naramienników, spięć, kolców. W tem miejscu królowała i przewodniczyła Labda. Ona to w rzeczach tych była mistrzynią smaku i znawstwa i, śród nich się znajdując, rozpływała się w rozkoszy. Gorzała też cała od barw i ogni przymierzanych materyi i klejnotów, a więcej jeszcze od nadziei ukazania się jutro królewskiemu dworowi w pełni piękności i bogactwa. Znudzona życiem, płynącem u boku surowego Bubaresa i gderliwej Gorgi, drżała od niecierpliwości zobaczenia tych perskich mężów, którzy byli głośnymi na świat cały miłośnikami niewiast i zbytku. Melissa dopomagała Labdzie, rozpromieniona także, wesoła, zdjęta ciekawością zobaczenia ludzi osobliwych i radością przyodziania się w ubiór piękny i bogaty. Po raz pierwszy w życiu włożyć na siebie miała wytkaną w Milecie materyę jedwabną i turkusy zmieszane z perłami; żwawo więc i ochotnie uwijała się pośród stosów nagromadzonych szat, głośno gwarząc z Labdą i niewolnicami, których przystrojenie powierzonem jej zostało, a które miały, z nią, Antelą i Labdą na czele, sypać przed stopy królewskiego orszaku kwiaty i złoto. Co chwilę stawała sama lub powierzone sobie niewolnice ustawiała przed stojącem u ściany metalowem zwierciadłem i przywoływała na naradę Labdę. Niewolnicom, z pośród najmłodszych i najpiękniejszych wybranym, rozwiązały się także języki; ochotnie z tej chwili swobody i uciechy korzystały. Gwar głosów niewieścich, ruch drobnych stóp, migotanie ciał białych lub śniadych, młodych i kształtnych, co chwilę wyłaniających się z szat przymierzanych i znowu się w nich kryjących, rozpuszczane i w różny sposób splatane włosy długie, jedwabiste, czarne, brunatne, rude, składane na nich i wciąż zmieniane wieńce z kwiatów i przepaski z drogich metali — napełniały komnatę, do której czasem, uszczęśliwiona, lecz od zmęczenia ciężko dysząca, wpadała Gorgo. Wnet też na rozbawione i rozgadane kobiety gderać zaczynała:
— Niech bogowie zlitują się nad nami! — załamując ręce, wołała — roboty pozostało tyle, a wyście nie skończyły z tymi marnymi strojami! Wstyd wam, Labdo i Melisso! Powinnybyście już od dawna przebywać w kuchniach i jadalniach, gdziem ja przed chwilą o mało z gniewu i przerażenia nie postradała życia, takie tam panuje niedbalstwo i lenistwo! Lecz wam się zdaje, że ci mężowie perscy dla was tylko mieć będą oczy i że wdziękami swymi w zdumienie ich wprawicie. Tymczasem postępujecie głupio, a wiedzcie o tem, że Hebrajczyków przysłowie mówi: piękność głupiej kobiety to złote ozdoby na głowie świni! Oto macie! Oto co powiedziała wam stara Gorgo!
Zgromiwszy jeszcze niewolnice za zbyt głośne rozmowy i oddawanie się pustej igraszce, odbiegła, zaś Labda wybuchnęła za nią nieprzyjaznym i pogardliwym śmiechem. Gardziła ona pracowitością i skromnością obyczajów świekry, a jej gderanie, ostremi słowy często przeplatane, za nieznośne prostactwo uważała. Do krosien i pawich lub bażancich stad przez Gorgę napędzana, za brak łagodności względem Bubaresa gromiona, Labda z jękiem żalu i gniewu mawiała czasem:
— Wolałabym życie pędzić pośród dzikich szczytów gór, niż u boku tej wiecznie gdaczącej kokoszy. Przeklętym niech będzie dzień, w którym ojciec mój mnie i bogate moje wiano oddał Pytyonowemu synowi, a z wesołej i świetnej Zelanei wygnał mię do tej nudnej i ponurej dziury!
Dziś przecież Bubaresowa żona zbyt rozweseloną była oczekiwaniem dnia jutrzejszego, aby smucić się i złorzeczyć mogła. Głośno i wzgardliwie wyśmiewała Antelę, która, przed chwilą z wielkich łąk od męża powróciwszy, stała z dzieckiem na ręku, o strój nie dbając, smutna i zamyślona. Przez Melissę o przyczynę smutku zapytana, łagodnie i z cicha mówiła, że zasmuca ją zmartwienie Toraksa, którego on doświadcza na widok najpiękniejszego czoła trzód swoich, padającego pod nożem oprawców. Jest on najpewniej czcicielem i niewolnikiem wielkiego króla i nie skąpi dla niego żadnych hołdów, ani darów: ale gdy te barany, które niedawno rozmnożył, takie śnieżyście białe, a w tak wełniste i ogromne ogony uposażone, że je trzeba na podporach drewnianych składać, aby nie wlokły się po ziemi, umierając, zwracają ku niemu łagodne, żałosne oczy; kiedy wielblądzice z przeraźliwym piskiem biegną za porywanemi im wielblądziętami, a płaczliwe zawodzenie owiec, którym zabrano jagnięta, miesza się w powietrzu z rozpacznym rykiem zarzynanych byków — Toraks łzy ma w oczach, ten silny, ogromny, ogorzały Toraks ma w oczach łzy!... O, bo Toraks tak kocha swoją rolę i swoje trzody, że ona często zazdrosną o nie bywa, choć także kocha dobre zwierzęta, wraz z mężem nad niemi czuwa i wszystko w ogóle, co Toraksa obchodzi, całem swem sercem podziela...
Tak mówiła i opowiadała powolna, łagodna Antela, w przestankach pieszcząc i całując dziecko, a Labda drwiła z miłości jej dla męża i litości nad głupiemi zwierzętami. Wiadomo zresztą było, że z ust Anteli wychodziły wiecznie słowa: dobry Toraks! piękny Toraks! o jakże miłym, słodkim, nieporównanym jest mąż mój Toraks!
— Kiedy jutro Persów zobaczysz — kończyła Labda — ujrzysz różnicę, która twego Toraksa i cały ród jego z nimi przedziela. W mojej frygijskiej Zelanei, w domu ojca mojego widywałam perskich rycerzy, wiem tedy, że wznoszą się oni nad lidyjskimi prostakami, jak bogowie nad śmiertelnymi. Co do mnie, chętnie-bym się zgodziła nigdy więcej Bubaresa nie ujrzeć, a w zamian choć dzień jeden w gronie tych ziemskich bogów przepędzić!
Melissa nie dzieliła uczuć i mniemań Labdy i, obejmując Antelę, wraz z nią smuciła się śmiercią tylu dobrych zwierząt. Płonąc rumieńcem, do ucha towarzyszki szepnęła:
— Niechaj cię żarty Labdy nie bolą! Jam przyjaciółką twoją, i Dilorama mego kocham tak, jak ty Toraksa. Ale — dodała po chwili — ciekawą jestem ujrzeć tych perskich mężów, i cudnie, Antelo, na włosach moich jaśnieje przepaska z turkusów i pereł!
Kiedy tak działo się wewnątrz domu, zewnątrz niego, w kwiecistym ogrodzie, w oliwnych, śliwowych i brzoskwiniowych sadach, na szerokich trawnikach, pośród kolumn, gęstym lasem przysłaniających ciemne ściany domu, roił się tłum niewolników różnych rodów, więc też i różnych kształtów i barw ciała. Byli tam: z olbrzymiemi wzrostami, z siły swej słynni, na wpół dzicy, Trakowie; ociężali i leniwi, lecz wielcy także i największe ciężary dźwigać mogący, Kapadoci; ruchliwi, kształtni, pojętni, na targach w Krecie i Delos kupieni, Grecy; głęboko śniadzi, przebiegli, Fenicyanie, Etyopi, miedzianoskórzy, podstępem w niewolę ujęci; najdrożsi, biali, wysmukli, płowowłosi, o giętkich ciałach i smutnem wejrzeniu, Scytowie.
Wszyscy wpół nadzy, bo w krótkich i wązkich sukniach, jaskrawo odbijających na ich śniadych, białych, lub bronzowych ciałach, w mitrach czyli czapkach równie jaskrawych, albo w błyszczących opaskach na głowach, dążyli we wsze strony, roili się jak mrowisko, nieśli najrozmaitsze, ciężkie i lekkie, ogromne i wysmukłe, błyszczące, barwne, wonne przedmioty. Z pośród ruchu tego, niewiedzieć skąd i ze wszystkich, zda się, miejsc zarazem, wysunęła się Gorgo i przed, przypatrującym się temu widokowi z tarasu, mężem stanęła.
— Pora już może — ze zgryźliwym nieco wyrzutem, zaczęła — abyś odsłonił przede mną tajemnicę tego dziwnego przedmiotu, który z ostatniej podróży swojej przywiozłeś! Już oglądałam go ze stron wszystkich, lecz z powodu pieczęciami zamkniętych osłon, w żaden sposób istoty jego i użytku, do którego służyć ma, zgadnąć nie mogłam. Coś to jest ogromnego, co ma schody i poręcze; namacałam nawet głowy jakieś... może lwów, albo innych zwierząt. Osłon zdjąć bez twego rozkazu nie śmiałam, i ciężka trapi mię zgryzota; bo czyż na to panią domu swego mię uczyniłeś, abym wstydem płonąć miała przed niewolnikami, gdy mię oni o znaczenie rzeczy tej zapytują, a ja im odpowiadać muszę: »Mąż mój i pan widoku jej niegodnym oczom moim wzbronił!«
Pytyon, zamyślony, ale pogodny, dłonią gładził siwą brodę, a wysłuchawszy słów żony, z żartobliwym uśmiechem odpowiedział:
— Mniej wielblądziemu grzbietowi ciężą złożone na nim brzemiona, niż niewieściemu językowi przyznanie się do niewiadomości! Potężnymi być muszą bogowie, skoro stworzyli rzeczy tak wielkie jak niewieścia ciekawość i gadatliwość!
Gorgo nie rozgniewała się wcale. Niemniej i od zamiaru swego nie odstąpiła także. Ręce splótłszy na fartuchu, błyszczącym od oliwy, którą tylko co lała do amfor, wzniosła ku Pytyonowi swoje słodkie, cierpliwe oczy i z prośbą szepnęła...
— Czy to tron dla Kserksesa, Pytyonie?
Ale Pytyon, z wytężeniem starych, błyszczących oczu, spoglądał daleko, tam, gdzie od strony Sardes, z za wzgórz kasztanowych ukazały się dwa wielblądy, niosące na sobie dwu jeźdźców.
— Patrz, Gorgo — z uradowaniem zawołał — oto Jończyk Chileas ze sługą swoim do nas przybywa! Cieszę się, że resztę dnia dzisiejszego na rozmowie z tym lisem w człowieczej postaci przepędzę i że on jutro, chwałę moją na własne oczy zobaczywszy, szeroko o niej po szerokim świecie będzie mógł rozpowiadać!
Gorgo ucieszyła się także. Lubiła lekarza Chileasa i zarówno jak Pytyona radowało ją to, że będzie on świadkiem nadzwyczajnych rzeczy, które w domu jej jutro dziać się miały. Niezwykłym też i budzącym ciekawość człowiekiem był Chileas. We wczesnej młodości z jednej z wysp jońskich do Sardes przybyły i tu osiadły, ścisłymi na pozór stosunkami związał się z Lidyą i jej ludnością, o nic zdając się nie dbać, prócz o sztukę lekarską, w której był biegłym, i o dostarczane mu przez nią dochody. Wysoki, cienki, z bladą, podłużną twarzą z przebiegłemi światełkami w zielonych oczach, dla przebywającego w Sardes wielkorządcy, czyli satrapy perskiego, a także dla innych dostojników państwa i wszystkich możnych świata, miewał nizkie pokłony i pokorne uśmiechy na wązkich ustach. Zdawało się, że bardzo kocha zarówno Lidyjczyków, jak ich panów i władców — Persów, a ta miłość, którą bogatym pacyentom swoim okazywał, przyczyniała się znacznie do szerokiego przed nim otwierania się ich sakiew. Prostacze niemal mając potrzeby, a znaczne dochody, rychło był sobie zebrał wielki majątek, którego jednak teraz już nie posiadał. Jakim sposobem go utracił i kędy przepadli dwaj zaledwie dorośli jego synowie, po których zniknięciu żadnych już nie posiadał dzieci? — nikt na pewno nie wiedział, choć ci i owi tworzyli o tem domysły, niezgadzające się wcale, ani z głośno wyznawanemi uczuciami, ani z jawnem postępowaniem Chileasa. Ci i owi zauważyli i zapamiętali, że w niedawno minionej porze, kiedy Jończycy, tak na wyspach jońskich jak na wybrzeżach Małej Azyi osiedli, wielki i zrazu zwycięski bunt przeciw perskiemu panowaniu podnieśli, Chileas, często wydalać się zaczął z Sardes i krótsze lub dłuższe, lecz zawsze tajemnicze odbywał podróże. W jedną z takich podróży zabrał młodziutkich synów i nietylko powrócił bez nich, ale nikt już ich więcej w Lidyi nie zobaczył. Pokłony, które składał dostojnikom i urzędnikom perskim stały się wówczas jeszcze głębszymi, o mało w nich czołem ziemi nie dotykał — głos też, jakim przemawiał do nich, posiadał słodycz miodu i trwożliwość dziecka. Jednak ten i ów z pośród Lidyjczyków zauważył, że gdy Chileas oblicze swe od zachwyconego pokłonami i słodkiemi słowy Persa odwracał, zwykle światełka jego zielonawych źrenic przemieniały się w płomień, a wązkie usta, przymilony uśmiech swój tracąc, wykrzywiały się bardzo dziwnie. Wnet jednak spuszczał powieki, zaostrzonym liniom warg zwykłą im miękkość przywracał, ręce u piersi splatał, przed tymi, zaś, którzy zmianę w twarzy jego zaszłą spostrzedz mogli, głośno i wymownie na zuchwalstwo i niegodziwość zbuntowanych Jończyków wyrzekać zaczynał. A kiedy ci, zrazu wielką walecznością, wielkie i niespodziewane powodzenie zdobywając, zapuścili się aż w głąb Lidyi i, chwilowo Sardes opanowawszy, zburzyli w niem i spalili wspaniałą świątynię Cybeli, Chiteas wobec Persów ręce załamywał i nad ich klęską deszczem łez płakał, ale tego samego dnia ktoś dobrze go znający ujrzał o zmroku i w miejscu samotnem człowieka tak szaloną wesołością zdjętego, że głośne wybuchy śmiechu z siebie wydając, aż taczał się z radości po gruzach zburzonej świątyni, i osłupiał ze zdumienia, w człowieku tym Chileasa poznawszy. O przyczynę tej tak niezgodnej ze smutkiem Persów a prawie dzikiej wesołości zapytany, Chileas odpowiedział, że to, co się pozornie wesołością wydawać mogło, było w nim właśnie wybuchem rozpaczy.
— Bo — mówił — bogowie tak utworzyli człowieka, że zarówno radość niezmierna, jak boleść nieznośna, w żelazne jakby kleszcze chwytając go za gardło, wydobywają z niego śmiech dziki i w ruchy szalone wprawiają mu ciało. W szale radości i w szale boleści umierają niekiedy śmiertelni...
A gdy tak mówił i tłómaczył, okazał się znowu tak mądrym lekarzem i uniżonym człekiem, że słuchacza zupełnie przekonał.
Na stratę majątku swego nie wyrzekał przed nikim, a zapytany o jej przyczynę, przypisywał ją własnym, nieroztropnym przedsięwzięciom i oszustwu handlarzy, którym go był powierzył. O synach mówił, że w dalekiej Sycylii trudnią się sztuką lekarską, której ich wyuczył, i wcale dobrego powodzenia używają, a mówiąc o tem, spuszczał zawsze powieki, — zapewne ze wstydu, że tak młode dzieci od boku swego oddalił, aby mu nie ciężyły i same walczyły z losem. Skąpstwa tego nikt zresztą nie poczytywał mu za winę, bo Chileas ubogim był teraz, żył z jednym tylko sługą, który mu też w wykonywaniu lekarskich czynności dopomagał, a jeszcze pokorniejszym, słodszym, niższym stał się, niż przed owem w końcu przez Persów zgniecionem powstaniem jońskiem. Pytyon zbyt wiele miał przenikliwości i stosunków z ludźmi, aby w życiu Jończyka mógł nie domyślać się wielu rzeczy, własnym jego uczuciom i przekonaniom przeciwnych. Ale zabawiał go ten człowiek, w którego mowie trudno mu było czasem odróżnić szczerość od udania i który w nim nieraz wielką ciekawość obudzał. Odkąd zresztą utracił majątek, Pytyon litował się nad nim, jak nad kimś, kto najwyższe dobro przez głupotę swoją z rąk wypuścił, jakkolwiek z drugiej strony szacunek budziła w nim przebiegłość i zręczność Jończyka, które w tak wysokim jak u niego stopniu przedstawiały już pewną siłę, nie fizyczną wprawdzie, w umyśle nie w ciele ani w metalu spoczywającą, ale Pytyon poważał siłę wszelakiej natury, we wszelkich znanych mu jej postaciach.
Teraz Chileas, z wielbląda swego zsunąwszy się i nizkim pokłonem pana domu, a słodkim uśmiechem i złożonemi na piersi dłońmi małżonkę jego powitawszy, ramiona szeroko rozpostarł, w górę je wzniósł i wielkim głosem zawołał:
— Jakże potężnym i wielkim czuć się musisz Pytyonie, nad tak liczną trzodą niewolników, którą tu uwijającą się widzę, panując i wszystkie te drogocenności, które oni teraz na plecach i ramionach swoich dźwigają, posiadając! Czegóż ci już więcej do szczęścia brakować będzie, gdy jeszcze w domu swoim ziemskiego boga, najpotężniejszego, najpiękniejszego, najlitościwszego Kserksesa ugościsz!
— Jakto? — zadziwił się Pytyon — więc wiadomość o prośbie, którą do wielkiego króla nędzny jego niewolnik ma zanieść, doszła już uszu twoich, Chileasie?
— Ależ powtarza ją dzisiaj cała ludność Sardes — ze wzniesionemi od zachwytu oczami — odpowiedział Jończyk — o świcie już syn twój, Fredegund, odwiedził kapłanów Cybeli, w twoim imieniu błagając, aby kapłani i kapłanki jutro na kasztanowych wzgórzach za pomyślność kserksesowych przedsięwzięć ofiary złożyli, a zarazem oczy mocarza ucieszyli widokiem nieznanych jemu dotąd, na cześć Cybeli odbywanych procesyi i orgii. Przytem połowę przynajmniej zawartości twoich spichrzów na wozach i wielblądach z Sardes wywoził i przed wszystkimi, którzy go o przyczynę tego zapytywali, chętnie i z radością ją ogłaszał. Dziwią się ludzie śmiałości Pytyonowych chęci, sprawiedliwą dumę jego chwalą i więcej jeszcze niż dotąd gotują się przed nim czołami uderzyć. Ja zaś przybyłem śpiesznie, aby w dokonaniu tego być pierwszym!
Ze złożonemi na piersi dłońmi, nowym, niższym od pierwszego pokłonem przed lidyjskim bogaczem zgiął się uczony Jończyk, a gdy wysoką i cienką postać swą wyprostował, Pytyon przyjaźnie do wnętrza domu go zaprosił. Radość niesłychaną uczuł na wieść, że wszyscy w Sardes wiedzą już o tem, na co ważyć się ośmielił, a śmiałość jego i niedaleką chwałę podziwiają. Radość ta wznieciła w nim dla biedaka, który ją przyniósł, uprzejmość tak niezwykłą, że do zastawionego jadłem stołu go przywiodłszy, zażądał, aby na jednem z nim łożu spoczął. Chętnie żądanie to spełnił Chileas, gdy zaś, w nieobecności młodszych niewiast, Gorgo z naczyniem napełnionem wodą ku dwom mężom podeszła, przenikliwe wejrzenie w twarzy jej zatopił, a później podanem przez nią, bogato haftowanem płótnem umyte ręce ocierając, ku Pytyonowi się zwrócił.
— Małżonka twoja zanadto trudzi się i kłopocze — rzekł z powagą. — Oddech jej pośpiesznym, a twarz zanadto zarumienioną się stała. Mówiłem ci już, Pytyonie, że sił swoich szczędzić, a nad spokojem, jak nad źrenicą oka, czuwać powinna. Ale ty, chociaż najmędrszy z ludzi, Lidyjczykiem jesteś, więc pamięć masz krótką!
Przy ostatnich słowach uśmiech, w którym, gdyby trwał dłużej, szyderstwo wyczytaćby można, prześliznął mu się po ustach. Pytyon go wcale nie spostrzegł i wesoło zawołał:
— Pogróżkami żadnemi nie pozwolę sobie radości mojej mącić!
Jeżeli Gorgo zbytecznem kłopotaniem się dziś zaszkodziła sobie, szczęście, którego dostąpi jutro, wyleczy ją lepiej, niż twoje, gościu mój, zioła i maście.
Chileas znowu ramiona ku górze wyciągnął.
— O mądrości najwyższa, która towarzyszysz zawsze wielkim tego świata! — z głębokiem przejęciem się wyrzekł. — Masz słuszność, Pytyonie, zgromadzanie bogactw krzepiło zawsze siły małżonki twojej; ich słodkie owoce, które pospołu zrywać będziecie jutro, uzdrowią ją do reszty! Piję na przepowiednię i chwałę tych wybornych, boskich owoców, którymi was Kserksesowe odwiedziny jutro osypią!
Do ust przychylił kunsztownie rzniętą czarę, a nad czarą, w cieniu ciemnego, ubogiego zawoju, który okrywał mu głowę — bo już oddawna porzucił był strój grecki — zielonawe oczy jego poruszały się żywo, błyskały, śmiały się, widocznie zdradzając jakiś wewnętrzny, tajemny chichot. Pytyon, białymi palcami delikatnie skrzydło pieczonego ptaka z mięsa odzierając, zapytał:
— Cóż znaczyła, gościu mój, wzmianka twoja o przyrodzonej jakoby Lidyjczykom krótkiej pamięci? Pewien bowiem jestem, że w długiem mojem życiu nie zapomniałem ani razu o drobnym obolu, który wierzycielowi oddać, lub od dłużnika odebrać byłem powinien. Nigdy też nie pozostawiłem usługi bez nagrody, urazy bez kary, sposobności do zysku lub wyniesienia się bez spróbowania przynajmniej, czy się na moją stronę nie nakłoni. Dobrą więc pamięć mam, a przecież Lidyjczykiem jestem.
Ze smakiem zjadając wyborną brzoskwinię — bo owoce nad mięso przekładał — i bardzo zajęty wydobywaniem pestki z jej różowego miąszu — Chileas, powoli, spokojnie, mówić zaczął:
— Nie takiej natury pamięć na myśli miałem, gdym wspomniał o tem największem szczęściu, którem bogowie Lidyjczyków obdarzyli, a którem jest zaprawdę łatwe zapominanie niezbyt dalekiej przeszłości. Nie tak to dawno bowiem jeszcze Lidya była krajem wolnym, potężnym i nie tak to dawno Persowie pod swoją władzę ją podbili. Któżby dziś jednak w zadowolonych z losu swego niewolnikach, niedawnych panów rozpoznał? Nawet w samotnych górach Lidyi żadne już echo przeszłości jej nie wspomina!
— A gdyby to czyniło — z uniesieniem zawołał Pytyon — pierwszy wdarłbym się pomiędzy najdziksze szczyty, aby wynaleźć je i zdławić! Na żywe oczy widzieliśmy przecie usługi przez echa takie oddane niedawno Jończykom. Szaleństwem im one napełniły głowy i jakąż z tego korzyść odnieśli? Legł w gruzach wspaniały Milet, pospadały głowy z karków najdostojniejszych, opustoszały najżyzniejsze pola i najprzedniejsze sakwy, a nienawiść potężnych Persów większem niż Tmolos brzemieniem legła na wszystkiem i wszystkich... Oto pożytki, które Jończykom przyniosła ich — dobra pamięć!
Przez cały ciąg mowy Pytyona Chileas potwierdzająco trząsł głową, oczami radośnie błyskał.
— A cóżem innego twierdził? — wołać zaczął. — Skorom krótką pamięć Lidyjczyków wysławiał i szczęściem nazywał, już przez to samo, przeciwnym darem odznaczającym się Jonom przyganiałem! Głupi Jończycy! Szaleni Jończycy! Stokroć występni i pogardy godni, gdy przeciw potędze zbyt harde podnieśli głowy i zbyt słabe nastawili piersi! O, młodzieńcy lidyjscy, nie naśladujcie Jończyków!
Ostatnie słowa zwracał do synów Pytyona. Toraks, wciąż na łąkach przebywający, i Fredegund, do Sardes przez ojca wysłany, byli nieobecnymi. Trzej inni, na siedzeniach znacznie niższych od Pytyonowego łoża, a z licznych i bogatych poduszek złożonych umieszczeni, nizki i przysmakami okryty stół otaczali. Ku nim to zwrócony Chileas, z rozpostartemi ramiony, żałośnym głosem wołał:
— Na Milet zburzony, na głowy najdostojniejszych z tułowiami rozłączone, na opustoszałe pola i sakwy pomnąc, ani przez jedną godzinę swego życia, o, młodzieńcy lidyjscy, nie naśladujcie Jończyków!
— Ani myślimy też czynić tego! — krótko i głosem grubym, pieczoną przepiórkę palcami rozdzierając i wraz z delikatnemi kostkami w białych zębach ją chrupiąc, odrzucił silny i nieco ponury dobywacz złota z Tmolosowej kopalni, Bubares.
Zaś giętki, wysmukły Warnik weselej i wdzięczniej odparł:
— Chybaby nas bogowie z rozumów do szczętu obrali, gdyby nam kiedy myśl podobna do głów zawitała. Piję na cześć i chwałę wielkiego, pięknego, dobrego Kserksesa i w potędze swej nieporównanego, miłego mi ludu Persów!
— Niech się stanie! — z zapałem, prostując się na łożu i puhar wysoko wznosząc, zawołał Chileas.
— Niech się stanie! — głowę skłaniając i siwą brodę głaszcząc, poważnie powtórzył Pytyon.
Ale widać po nim było, że cieszył się niedoskonale, bo siwe źrenice bystro i z niepokojem utkwił w twarzy tego z trzech obecnych synów swoich, który, koralowemi usty powoli sącząc z wysmukłej czary lekki i wonny napój, nie wyrzekł nic, a jednak szczególnym wyrazem czoła, uśmiechu i oczu mówił wiele, o haftowane poduszki wspierając się dłonią i delikatną postać swą prostując. Diloram milczał; wysmukłą czarę od ust usunął, milczał, w Chileasa z wytężeniem wpatrzony. Szyderstwo i niedowierzanie malowały się w jego uśmiechu i spojrzeniu, a śniade czoło, pod kruczymi włosy i czerwoną czapką zmarszczone, biło cierpieniem i gniewem.
Pytyon przez chwilę wzrok swój zatrzymał na tej młodością kwitnącej a tragiczną zagadką wybuchającej twarzy i, przeniósłszy go szybko na Chileasa, dostrzegł, a raczej w locie pochwycił, coś, od czego mnóstwo drgających zmarszczek wybiegło mu na policzki. Było to mgnienie oka, błyskawica, dwa skrzyżowane spojrzenia, przez które, jakby w powietrzu, spotkały się i porozumiały z sobą dwie podobne do siebie dusze. Ale Chileas tak szybko od Dilorama wzrok odwrócił i tak natychmiast w sensie uprzednim mówić zaczął, że Pytyon to, co spostrzegł, mógł za złudzenie albo omyłkę poczytać, nie rzekł nic i, tylko jeść przestając, ze spuszczonemi powiekami, zamyślił się głęboko. Dlaczegóż to najmłodsze i najpiękniejsze jego dziecko, tak bardzo do innych było niepodobnem? Dlaczego było ono tak ze wszelkiej siły obranem, a zarazem tak samowolnem? Dlaczego on, szczęśliwy i możny Pytyon, przy każdem na niego spojrzeniu czuł koło serca ból i niepokój, i nad tą duszą tak miękką, a tak upartą, nie dzierżył żadnej władzy? Czy wypadkiem Chileas, tak jak przedtem ów przeklęty Ateńczyk, nie upaja go i do reszty nie truje jakiemiś bezrozumnemi baśniami i chimerami nie z tego świata?
Tymczasem Chileas, ze srebrnego kosza wybierając sobie najpiękniejsze daktyle i figi, głowę ciemnym turbanem obciążoną ku synom Pytyonowym zwrócił.
— Dziw mię bierze, dostojni młodzieńcy, że nie pośpieszyliście do pułków wielkiego króla, zdążających teraz na podbój Grecyi; co mówię! na Zeusa! na podbój całej Europy! Jakże błogo być musi wiernemu niewolnikowi walczyć i ginąć za umiłowanego pana!
Przy ostatnich wyrazach ręce splótł i oczy wzniósł ku górze, co go oblekło pozorem doskonałego zachwytu, ale uważnie przyglądający mu się Pytyon z wielką powagą odpowiedział:
— Dlaczego oni teraz znajdują się u boku mego, wie o tem Artafernes, wielkorządca Lidyi, któremu dałem tyle złota, ile wystarczyć mogło na kupienie stu zastępców. Stać mię było na to, a mądry mocarz, który jest zarazem dobrym ojcem swoich ludów, na takie zamiany zezwala.
— A jakże! a jakże! wiem o tem! — zawołał Chileas — najdroższe złoto wiele może, co mówię, na Zeusa! ono wszystko może, a Persya potrzebuje go mnóstwo. Piętnaście tysięcy kubicznych talentów złota, składa corocznie w podatku dwadzieścia jej satrapii, a oprócz tego są jeszcze daniny; jak oto: trzysta sześćdziesiąt koni śnieżnej maści od Cylicyi; od Etiopii dwa korce złota, dwieście krzeseł z hebanu, dwadzieścia słoniowych kłów; od Kolchidy stu młodych chłopców i sto pięknych dziewcząt; od Babilonii pięćset rzezańców; od Arabii tysiąc talentów kadzidła; od naszej drogiej Lidyi sto worów złotego piasku z Paktolu, pięćset miar wina, dwakroć tyle oliwy, tysiąckroć tyle pokory i posłuszeństwa...
Znowu mu rozbłysły zielonawe oczy i spotkały się ze wzrokiem Dilorama; lecz w tejże chwili dłoń Pytyona spoczęła na jego ręku, a twarz krzepkiego starca znalazła się bardzo blizko jego twarzy. Tak cicho, że nikt z obecnych usłyszeć go nie mógł, a bystre swe źrenice w źrenicach gościa utapiając, Pytyon zaszeptał:
— Nie myśl wcale, że zwieść mię możesz, lisie, w postaci człowieka! Od godziny słucham twej mowy, i drwiny, któremi podszytą jest, rozumiem! Nicby mię one nie obchodziły, jak wszystkie twoje myśli i czyny, o których świadomość posiadam, gdybyś nie godził w to, co, jakby Grek powiedział, jest moją Achillesową piętą. Otóż powiadam ci, że nie składałeś wcale majątku swego w ręce nierzetelnych handlarzy, ani synowie twoi trudnią się w Sycylii sztuką lekarską! O twój majątek zapytaćby trzeba cieniów wodza jońskiego powstania, a o synów — kawek i kruków, które pożarły ciała obrońców Miletu! Nie wspominałem o tem przed nikim, bo przymioty, którymi hojnie obdarzyli cię bogowie, szanuję i potrzebnym mi jesteś, a przytem wstręt mam do szeptania w ucho satrapy tego, czego on nie podejrzewa. Ale teraz powiadam: zdala bądź, Chileasie, od serca i uszu Dilorama! Mowa jest srebrem, milczenie złotem, a pokora i uległość słusznie tak małemu człeczkowi, jakim ty jesteś, przystoją!
Kiedy Pytyon tak mówił, a raczej szeptał, Chileasa twarz powlekła się zrazu bladością przestrachu, w rysach jego przecież nie zaszła żadna zmiana, gdy ze spuszczonemi powiekami jeszcze cichszym od Pytyonowego szeptem odpowiedział:
— Srodze zraniłeś mię, Pytyonie, wspominając o owych kawkach i krukach, które i bez tego aż nadto dokuczają mi w snach i na jawie. Kłamstwa zarzucać ci nie będę, bo wiem, że rozum twój je przeniknie, ani też zemsty, za ból, który zadałeś mi, nad tobą nie wywrę. Owszem, za to, że wiedząc o wszystkiem, usta swoje zdala od ucha satrapy trzymałeś i za to, że tak wielkim będąc, mnie, maluczkiego, od boku swego nie usunąłeś i gościem swym uczyniłeś, pewnej przestrogi ci udzielę. Oto kosztem mnóstwa starań i zabiegów do domu swego, Pytyonie, sprowadzasz mocarza i oczom tego ziemskiego boga ukażesz jutro szczęśliwą starość swoją, niezmierne bogactwa i młodych synów. A czy posiadasz wysuszone serce sępa, które człowieka, na piersi swej je noszącego, chroni i strzeże przed spotkaniem się z drapieżnem zwierzęciem, przed napaścią złoczyńców i przed gniewem królów? Jeżeli dotąd nie posiadałeś go, Pytyonie, nabądź je teraz za jakąkolwiek cenę i jak najrychlej w piersi swej zawieś! To ci powiada Chileas, człeczyna bardzo mały, lecz w tajemnicach natury i ludzkich dusz biegły.
Bardzo po cichu to mówiąc, wyprostowywał na bogatem Pytyonowem łożu cienką swoją postać i zdawał się rosnąć. Pytyon przeciwnie jakby zmalał, tak zgarbił się i w tak ciężką popadł zadumę. Dla bardzo rozległych czynności kupieckich i rachub wszelkiej natury umysł mając niezmiernie jasny i przebiegły, w rzeczach innego rzędu łatwowiernym był i do marzeń o cudowności skłonnym. To, co mu Chileas o tajemniczej sile złożonej w sercu sępa powiedział, wyobraźnią jego wstrząsnęło, a słowa Jończyka, cicho lecz uroczyście z wązkich ust wychodzące, wydały mu się złowieszczem proroctwem. Doskonała pogoda, co więcej, upajająca radość, któremi niedawno czuł się napełnionym, zniknęły, a natomiast dokoła serca zakrążyła mu niejasna trwoga i uczuł w niem słaby ból, coś jakby pierwsze i lekkie cięcie wielkiego noża. Niewiadomo w jakiem usposobieniu dla Chileasa obudziłby się z zadumy, czyby wybuchnął gniewem, czy dobrodusznym śmiechem, bo przerwał mu ją hałas, który wszczął się w sąsiedniej komnacie i w którym wyraźnie, wśród kilku męskich głosów, słychać było żałosny i gniewny głos Gorgony. Jednocześnie, z za gwałtownie podniesionej zasłony, oczom Pytyona ukazała się naprzód rozpłomieniona pod żółtym swym zawojem Gorgo, a potem gromadka ludzi, złożona z silnych Traków i otaczająca skrępowanego powrozami człowieka. Na czele tej gromadki postępował pierwszy urzędnik Pytyonowego dworu, dozorca jego stołu, stajen i domowej służby — Fenicyanin Idantyrs. Gorgo, z rozłożonemi rękoma i ognie ciskającymi oczami, pierwsza ku Pytyonowi przypadła.
— Nie wiem już — wołała — czy żywa jestem, albo też umarła z gniewu i żalu, wzbudzonego nieszczęściem, które się stało, a które sprawił ten przeklęty Scyta, ten Syrgid z nad Hypanisu, którego, oby oczy moje nie były nigdy oglądały! Oto najpiękniejszego z naszych nizejskich koni, tego, który to tak najdoskonalej był białym, że żadnej szerścinki innej prócz niepokalanie śnieżnych na sobie nie miał, tę perłę naszych stajen, ten klejnot zwierzęcy, niegodziwy Scyta przywiódł do Paktolu, aby napoić go, tak blizko pojących się tamże dromaderów... że... o, bogowie, niech już kto inny nieszczęście to słowami wyrazi, bo mnie głosu i siły nie staje...
Istotnie, zdyszana, prawie omdlała, na najbliższe siedzenie opadła i załamała ręce; Fenicyanin Idantyrs natomiast przed Pytyonem na twarz upadł, a podniósłszy się, na klęczkach mówić zaczął:
— Ty wiesz, o panie, jak rumaki nienawidzą zapachu przez dwugarbne wielblądy wydawanego i jak pilnie baczymy zawsze, aby onego nie uczuły, a wstrętem i gniewem uniesione sobie i tobie szkody nie sprawiły. Otóż niegodziwy Syrgid, ten Scyta, w pielęgnowaniu i dosiadaniu koni niezrównany, powierzonego mu nizejskiego rumaka tak blizko ku pojącym się dromaderom przyprowadził, że ten, zapach ich uczuwszy, z rąk mu się wyrwał, do sadu oliwnego wpadł i tam wśród latorośli wielkie spustoszenie sprawiwszy, o śpiżowego lwa łbem uderzył, upadł i skonał...
— Na własne oczy moje wypadek ten widziałam i żałosny jęk padającego zwierzęcia jeszcze świdruje mi w uszach, a gniew przeciwko Scytyjczykowi zwiększa! — zrywając się z siedzenia, zawołała Gorgo.
Idantyrs zaś, ciągle w klęczącej postawie, mówił:
— Całą prawdę wyznałem ci, o, panie! niechże sprawiedliwa twoja zemsta nie spada na mnie, lecz srogą chłostą niech dotknie bezpośredniego sprawcę nieszczęścia, Scytę Syrgida!...
Ten, o którym mówiono, z założonemi na tył i grubym sznurem skrępowanemi ramiony, stał jak wysmukła topola, prosty i nieruchomy, otaczających go Traków, pleczystych i grubonogich przerastając niemal o głowę, włosami jak len jasnemi okrytą. Nad brzegami rzeki Hypanisu, którą późniejsze wieki Bugiem nazwały, podstępnie schwytany i na jednym z perskich rynków przez Pytyona drogo kupiony, był on jeźdźcem nieporównanym, z szybkością strzały przebywającym przestrzenie wielkie, zawsze jednak dla niego, w porównaniu z rozłogami stepów rodzinnych, ciasne i duszne. Duszno mu było w niewoli, więcej może niż innym współtowarzyszom losu, bo milczał chętnie, mówił rzadko i wyniośle, a oczy jego, mające barwę turkusów i blaski srebrzyste, lubiły zawsze błądzić spojrzeniem po dalekich krańcach widnokręgu, jakby za niemi, za granicami Azyi, pragnęły dojrzeć wysokie trawy, falujące po płaskich przestworzach, błękitny Hypanis, ciemne sosny i bezbrzeżną płachtę śniegu, niepokalaną białością okrywającą ziemię pod szarem i smętnem niebem. Może właśnie zamyślił się był o tem wszystkiem, może to wzrokiem duszy ścigał, gdy drogocennego rumaka zbyt blizko ku pojącym się dromaderom przywiódł i w silnych przecież dłoniach utrzymać już nie mógł. Teraz także stał nieporuszony, najlżejszej trwogi nie okazując, z turkusowemi oczami zapatrzonemi kędyś daleko. Możnaby rzec, że tu, na ziemi wygnania i niewoli, obojętnem dla niego było cierpieć lub cieszyć się, żyć lub umierać. Nie spuścił też powiek i na głowie mu nie drgnął ani jeden z lnianych włosów, gdy Pytyon, żalem po najpiękniejszym ze swych rumaków i oburzeniem zdjęty, żywym skokiem z łoża swego się porwał, klęczącego wciąż Fenicyanina ominął i groźny, rozgorzały, ku Syrgidowi przystąpiwszy, potężnym głosem krzyknął:
— Biada ci, niewolniku podły i niewierny! Ponurość i nieprzychylność zawszem ze wzroku twego wyczytywał, a choć dzielnym byłeś jeźdźcem i zlecenia moje, jak nikt inny, szybko wypełniałeś, widziałem dobrze, iż niepokorną i wiecznie rozjątrzoną nosisz w sobie duszę. Umyślnie mi zapewne tę wielką szkodę wyrządziłeś, więc też stosowną do niej otrzymasz karę!
Cisza zaległa komnatę; Gorgo na widok mężowskiego gniewu oniemiała, otaczający przestępcę Trakowie drżeli, Bubares i Wamik obojętnie i w milczeniu uprzednie swe postawy na miękkich poduszkach zachowywali. Diloram tylko zwolna był powstał i teraz, obok Chileasa, którego powieki były spuszczone i usta szczelnie zamknięte, w oczekującej i niespokojnej postawie, z oczami w Scytę wlepionemi, stanął. Po chwili dopiero zupełnej tej ciszy zabrzmiał rozkazujący głos Pytyona:
— Idantyrs!
Fenicyanin, na znak godności swojej, w czerwoną, złotem haftowaną suknię ubrany, porwał się z klęczek i natomiast zgiął się aż do ziemi nizkim ukłonem.
— Sługa twój słucha! Rozkazuj, o panie — wyszeptał.
Pytyon, na Scytę wskazując, rzekł:
— Zdrajcę ze wszelkich szat obnażonego i do drzewa przywiązanego ochłostać, a potem, uszy i nos mu obciąwszy, do tmolosowej kopalni odesłać.
Gorgo nagle rękoma klasnęła.
— Toż już rozochociłeś się, Pytyonie — zawołała — nie dość ci jednej męczarni, lecz wszystkie razem na tego człowieka chcesz zwalić! Ciekawam na co ci się przyda jego nos i uszy!
Przed chwilą od gniewu roziskrzone, a teraz przerażeniem zdjęte oczy błagalnie ku Pytyonowi wzniosła. Ale on ani patrzał na nią, ani może słów jej nie słyszał. Do Idantyrsa stanowczo wyrzekł:
— Powiedziałem.
W tej samej przecież chwili ujrzał Dilorama, który schylał się przed nim bardzo nizkim pokłonem.
— To się nie stanie, ojcze! Błagam cię, aby się to nie stało! — wymówił z prośbą, lecz głośno i śmiało.
— Kto śmie w poprzek woli mojej stawać? — groźnym wzrokiem młodzieńca przeszywając, zawołał Pytyon.
Ale i Diloram tak wyprostował się i tak śmiałym wzrokiem groźny ojcowski wzrok spotkał, że z delikatnego i leniwego chłopięcia wyrastać się zdawał na rycerza nieznającego trwogi. Głosem spokojnym, ale niezłomną wolą brzmiącym, odpowiedział:
— Ja to czynić śmiem, ojcze; bo mnie na ohydy takie bezczynnie patrzeć niewolno...
Ostatni wyraz wymówił tak stanowczo, że gniew Pytyona w zdziwienie przemieniać się zaczął.
— Nie wolno! — powtórzył — na Cybelę! któż oprócz mnie jednego, rozkazywać i zabraniać tobie ma prawo?
— Ten — odpowiedział Diloram — którego nie widzą twoje, ani moje oczy: geniusz-stróż, który w sercu i umyśle moim mieszkając, mówi mi: «Nie kłam, nie krzywdź, wypleniaj szkodliwe gady, pielęgnuj dobre zwierzęta, broń uciśnionych, mów prawdę potężnym...»
Teraz aksamitne, tak miękkie i marzące zwykle jego oczy rozbłysły złotem światłem, a rumieniec, do zorzy podobny, zwolna mu oblewał śniade policzki i czoło. Z twarzy ojca nie spuszczając wzroku, cofnął się o kroków kilka i przed Scytą stanął tak, jakby z siebie samego mur obronny dla niego czynił.
— Niewinnym człowiek ten jest, ojcze — rzekł jeszcze — nie dobrowolnie szkodę ci wyrządził, a synami ciemności są ci, którzy niewinnym męki zadają...
Rzecz dziwna! Pytyon zamiast gniewem wybuchać, coraz ciekawiej, z coraz większem zdziwieniem przyglądał się synowi. Jakto? ten miękki, słaby, do żadnego z zadań, przez innych jego synów tak dzielnie spełnianych, niezdatny chłopak był przecież tak odważnym, że rozkazom i gniewowi jego mógł śmiałe czoło stawić! A więc nie był on tak zupełnie, jak o tem mniemał Pytyon, ze wszelkiej siły obranym! Odwaga i siła biły teraz z postawy jego, z czoła, ze złotych świateł, któremi płonęły mu źrenice. Jakimikolwiek były rządzące nim pobudki, jakkolwiek błahą wydawała się Pytyonowi przyczyna tej wszczętej z nim sprzeczki, czuł on zadowolenie. Jednak w oczach domowników i sług swoich łatwo ustąpić nie mógł: więc brwi zmarszczył i, groźne brzmienia głosowi swemu nadając, rzekł do syna:
— Podłego niewolnika tego odstąp natychmiast! rozkazuję!
A do Idantyrsa zawołał:
— Uprowadź Scytę i czyń z nim jak rzekłem.
Ale Diloram, dłoń na ramieniu skazańca składając, ze spokojem niezłomnego postanowienia, odparł:
— Człowieka tego, ojcze, nie odstąpię odtąd ani na krok. Los jego będzie moim losem, męka jego moją męką, gdziekolwiek on się znajdzie, ja u boku jego przebywać będę. Zawieram z nim związek gościnnej przyjaźni, który mieczem tylko rozciętym być może; rozkaż, ojcze, śmierć zadać mnie, albo nas obu prowadzić tam, gdzie rzekłeś!
Mówiąc to, ani jednego okrzyku nie wydał, ani westchnął, ani zadrżał; owszem, tak spokojnym wydawał się, że prawie zimnym; tylko wciąż złote światła, jak odblaski rozgorzałego wewnątrz płomienia, igrały mu w czarnych źrenicach. Teraz Bubares, ogromny i ciężki, podniósł się z poduszek, wołając:
— Ojcze, pozwól mi skrępować to dziecko, aby więcej nie popełniało szaleństw! Braterskiemi rękami wiązane powrozy nie przyczynią mu zbytniego bólu, ani hańby!
A Wamik, wpół z przerażeniem, wpół z pośmiewiskiem, wołał:
— Chileasie, otwórz szkatułę swą z lekami! Ktoś go tem zielskiem, które nieprzytomność umysłu sprawia, otruć musiał! Daj mu do przełknięcia nieco niedźwiedziego tłuszczu, najlepszego przeciw truciznom lekarstwa!
Chileas milczał i zdawał się nic nie słyszeć: tak bacznie przypatrywał się bladościom i drgnieniom, które przechodziły po twarzy, siedzącej na stronie Gorgony; w tem, najniespodzianiej dla wszystkich, rozległ się po komnacie długi i głośny wybuch Pytyonowego śmiechu. Ze śmiechem tym wołał:
— Idantyrs! wziąć mi zaraz z przed oczu Scytę i kary mu nie wymierzać! Pocieszne dziecko! Trzebaż czasem drobnym chuciom dziecinnym sfolgować! O, bogowie, skonam chyba ze śmiechu! Jakie pocieszne dziecko! Wziąć mi z przed oczu Scytę, Idantyrs, i niech jak przedtem stajen dogląda, a pilne poselstwa sprawia! O, Diloramie, jakże mię zachceniami swemi naśmieszyłeś! I dobrześ to sprawił! Bo gdybym nie wpadł w śmiech, mógłbym w gniewie miarę przebrać! Nalej mi czarę wina, Wamiku!
W śmiech i żart całą sprawę obracał, a syna, który z nim walkę stoczył, pociesznem dzieckiem nazywał, lecz gdy Idantyrs wraz ze Scytą i innymi niewolnikami za opadającą zasłoną zniknął, a Diloram, do ojca przystąpiwszy, chylił się znowu przed nim nizkim pokłonem, Pytyon obu dłońmi za ramiona go ująwszy, smukłą postać jego wyprostował i rozbłysłe oczy w twarzy mu zatopił. Widać było, że Diloram podobał mu się dziś więcej niż kiedy.
— Patrz Chileasie — mówił — jak dziwnemi bywają zrządzenia bogów! Oto pięciu synów ze mnie jednego urodziła jedna niewiasta i nie ma pomiędzy nimi podobieństwa, jak nie ma go pomiędzy liśćmi jednego drzewa. To najmłodsze chłopię posiada tyleż siły, ile jej mają Bubares i Torax w potężnych muskułach, a Wamik i Fredegund w przebiegłych umysłach swoich, tylko tajemnem mi jest skąd u niego siła ta źródło swe bierze? Nie z ciała, bo jest ono wątłem i niedużem, nie z rozumu, bo rachować i kupczyć nie umie... Ty, Chileasie mądry, wyrozumiej to i przede mną wyjaśnij!
Ale Chileas na zapytanie pana domu nie odpowiadał, ani go może słyszał; nad Gorgoną pochylony, w jednej z dłoni swoich stygnącą jej rękę trzymał, a drugą śmiertelnie zbladłego czoła dotykał.
— Dostojna małżonka twoja, Pytyonie, zasłabła nieco — z powagą prostując się, wyrzekł — trzeba ją coprędzej wynieść do komnat niewieścich, gdzie jej moich najgorliwszych starań udzielę.
— Zanadto ją wzruszyła strata drogocennego rumaka! — zawołał zgryziony Pytyon.
— A głupim postępkiem swoim rozjątrzył Diloram! — grubo brata ofuknął Bubares.
Najżwawszy Wamik zgromadzał już na pomoc bratowe i niewolnice, a Chileas, śpiesznie na sługę swego o szkatułkę z lekami wołając, ku Pytyonowi się zwrócił i z pokornym uśmiechem rzekł:
— Nie trwóż się, o potężny! Z omdlenia, w które dostojną małżonkę twoją utrata drogocennego rumaka pogrążyła, ocucę ją z łatwością, a jutrzejsze radości do reszty zdrowie jej przywrócą...
Tym razem, podszewki mowy Jończyka nie dostrzegając, lub dostrzegać niechcąc, Pytyon za odchodzącym zawołał:
— Gdy ją do przytomności umysłu i sił przywołasz, kiesę staterów ode mnie otrzymasz, jak zawsze...
Gorgo jednak, pomimo nierównego bicia swego serca i częstych omdleń, nigdy nie chorowała długo, tem mniej, gdy wiele do czynienia miała. Ruch i zachód były żywiołami, do których tak przywykła, że zasmucona, czy wesoła, zdrowa czy chora, istnieć bez nich nie mogła. Więc gdy Chileas, z pomocą niewolnic, wełną umoczoną w winie i cieczy z mastykowego drzewa dobywanej, członki jej otarł, wargi i nozdrza tłuszczem łabędzim zmieszanym z cynamonem, pieprzem i kassyą pomazał, a w ten sposób otrzeźwionej wlał w usta trochę wina z hyzopem i tęgiego bulionu z koguta, żwawo choć trochę chwiejnie porwała się na nogi i wnet o Dilorama: gdzie jest i jak z nim w końcu postąpił Pytyon, dopytywać się zaczęła. Pomyślnemi w tym względzie doniesieniami uspokojona, uprzejmie Jończykowi za podjęte około niej starania podziękowała, a śmiech Labdy i Melissy, które dotąd jeszcze stroić się i przestrajać nie przestały, usłyszawszy, z żywem na ustach napomnieniem do nich pobiegła. Drogę jej zaszedł troszczący się o nią Pytyon.
— O ty, popędliwego serca i niepowstrzymanego języka, człeku! — nie zatrzymując szybkich swych kroków, do męża zawołała — wielce też potrzebnemi ci były nos i uszy tego Scyty?! Gniewam się i ja nierzadko, to prawda, lecz, aby takie ohydy wymyślać, trzeba mieć wnętrzności tygrysa albo hyeny! Patrzcie! zachciało mu się nosa i uszu człowieczych! Poco? O, bogowie najpotężniejsi, gdyby jeszcze ze złota one były...
Z ostatniemi słowy do komnaty pełnej zwierciadeł i strojów wbiegła, a Pytyon, sam pozostawszy, siwą brodę głaskał i z żartobliwym uśmiechem do siebie mówił:
— Potężnymi być muszą bogowie, skoro stworzyli rzecz tak wielką, jaką jest sprzeczność niewieścia. Sama przede mną zaciekle oskarżała Scytę, a teraz mi zbytnią srogość zarzuca!
Tymczasem Chileas nie próżnował. Gdy tylko żonę Pytyona opuścił i przed próg domu wyszedł, wnet go obiegła gromada ludzi, z najzręczniejszych lub najulubieńszych, więc największej swobody używających niewolników złożona. Pierwszy Idantyrs złożył przed nim pokłon głęboki i błagał go o radę przeciw srogim boleściom, które, ze zbytniego zapewne umęczenia, we wnętrznościach swoich uczuwał. Stara Gigea, Toraksa i Bubaresa mamka, pokornymi gestami ukazywała mu swoje policzki od bólu zębów opuchłe. Ładna, figlarna Tyja, ulubienica Labdy, szczebiotała, że traci to, co najwięcej piękności użycza: swoje długie, czarne rzęsy. Inni ukazywali mu krwawiące się rany, które dziś jeszcze, od ukąszenia wężów lub od ostrych narzędzi na łąkach i polu odnieśli, albo prawili o towarzyszach, którzy w szopach, ze złamanymi członkami, albo w srogich gorączkach leżeli. Tak było zawsze, ilekroć Chileas gdziekolwiek się ukazał; i teraz także znalazł się on wkrótce na ukrytej wśród kasztanowego lasu, rozległej przestrzeni, którą dokoła otaczały wspaniałe stajnie, ogromne śpichrze i nizkie szopy, z wnętrzami pełnemi ciemności, zaduchu i brudu. Nad wejściem do każdego z tych budynków znajdował się zawieszony z rozpostartemi skrzydły nietoperz, pewna rękojma ochronienia ścian w czarodziejski znak ten zaopatrzonych od klęsk wszelkich, a zapewnienia im pomyślności. Zwierzęta pasące się na łąkach lub zamknięte w stajniach nie ukazywały się tu wcale; tylko stary wielbląd Pytyona, siwy, łagodny Mosz mieszał się z ruchliwą gromadą ludzi i, daremnie przez nich odganiany, zbliżywszy się do Jończyka, na znak przyjaźni zmyślną swą głową, głowy jego dotknął. Temu wolno było przechadzać się wszędzie, bo, wielkich łask u pana swego doświadczając, odpłacał mu je niezwykłą w zwierzętach jego gatunku miłością. To też niewolnicy Pytyona zdawali się pałać ku niemu zazdrością i nienawiścią.
— Ten jest szczęśliwszym ode mnie — wskazując zwierzę z cicha przed towarzyszem sarkał ponury Etyop — plag nie otrzymuje, tak jak ze mną bywa nierzadko, i zamiast w dusznej ciemnicy, gdy tylko chce, wylega się w pańskim ogrodzie, na kwiatach...
Popędliwy Kreteńczyk, zawiści, którą w nim wzbudzał ulubieniec pański, hamować nie mogąc, głośnem ozwał się przekleństwem:
— Bogowie niech cię przeklną i ojca twego, i całe plemię twoje, przebrzydłe zwierzę, za to, że pasiesz się jak bogacz, gdy my nie syciśmy nigdy!
Sam Idantyrs, pomimo zwierzchniczej powagi, wstrętu swego przy zbliżeniu się do starego Mosza ukryć nie mógł i jednemu z najpoufniejszych współtowarzyszy szepnął:
— Chciałbym przemienić się w tę głupią i za nic nie odpowiadającą bestyę! Wnętrzności jej, tak jak moich, od umęczenia i strachu nie przeszywają srogie bóle...
Chileas zaś, wraz z pomocnikiem swoim, otoczony jęczącymi i błagającymi ludźmi, stał nad skrzynią rozwartą, a srebrnych, cynowych, ołowianych, szklanych, różnej wielkości i kształtów naczyń pełną, i zwinnemi rękami mierząc, ważąc, mieszając, przelewając najrozmaitsze płyny, prochy, maście, sporządzał i rozdawał chciwie przez rąk wiele porywane leki. Były to niezliczone materye z ciał zwierzęcych i roślinnych dobywane, zacząwszy od potu i tłuszczu z wełny owczej wyciskanego, w winie moczonych wnętrzności łasicy, glist w miodzie roztartych, pastylek z suszonych żmij, serc krecich, żółci jeżów, kantaryd, ślimaków, gniazd jaskółczych i zaprawionych mirrą oczu sowich — aż do wyrobów tak rzadkich i kosztownych jak tłuszcze łabędzie i strusie, mózg orłów, nerwy ze skrzydeł sokolich wywleczone, sok mastykowego drzewa, suszone maliny, po które wdzierać się trzeba było na szczyt wysokiej Idy, a które cudną woń wydawały, wreszcie trawy zerwane z osypanych piaskiem głów posągów. Obok zasuszonych lub na prochy startych liści winnych, palmowych, morwowych, cedrowych, znajdowały się tam mchy wszelkich gatunków, — kampanula, jarzębina, bluszcze, hyzop, cynamon, kassya. Z winem, octem, morską wodą, woskiem, miodem, wytłoczynami fig i oliwek, łączyły się delikatne, wonne, z nieporównaną sztuką urządzane olejki: różane, migdałowe, narcyzowe, palmowe i inne. Zaś śród tego wszystkiego przeważne miejsce zajmowała wełna dobrych owiec, na którą Chileas sporządzone przez się płyny, prochy, maście, lał, sypał i rozpościerał, a która już sama przez się, czarodziejską prawie moc uśmierzania cierpień posiadać miała.
Po kilku godzinach oddawania się temu zajęciu, gdy gwar błagań i jęków dokoła niego ucichł, uczony Jończyk podniósł się z nad swej skrzyni, słudze rozkazał zamknąć ją i w bezpiecznem schronieniu umieścić, sam zaś, rękawem grubego kaftana ocierał twarz, która pod ciężkim, ciemnym zawojem, obfitym okryła się potem. Wtedy, usłyszał obok siebie dźwięczny niewieści głos, mówiący:
— Dobry mężu, mojej jeszcze wysłuchaj prośby!
Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Melissę, która, w wieńcu róż na rozpuszczonych włosach, z ogniem radości w oczach, wyglądała jak wcielenie świeżej młodości i wezbranego życia. Widząc, że Jończyk z upodobaniem i uprzejmie na nią spogląda, wesoło mówić zaczęła:
— Labda przysłała mnie do ciebie, z prośbą o trochę tej maści z kruczego jaja, która niewieścim włosom nadaje czarność i połysk piór kruka. Ogromne i śliczne jej włosy rudawe są jednak nieco i bez blasku; wdzięczną ci więc będzie, jeśli jej dopomożesz ten błąd natury poprawić.
— Labda posiada małżonka, któremu jej włosy aż nadto połyskliwemi wydawać się muszą, gdy wychodzi on z tmolosowych ciemności, w których przebywa — z żartobliwym uśmiechem odpowiedział Jończyk.
— Ależ ona nie Bubaresowi, tylko mężom perskim, którzy jutro dom nasz napełnią, podobać się pragnie — zaśmiała się Melissa.
Z coraz większem upodobaniem na ożywione jej rysy patrząc, Chileas rzekł:
— Gdyby bogowie obdarzyli mnie córką, chciałbym, aby do ciebie podobną była. Umiem czytać w obliczach ludzkich, a w twojem widzę niewinność i dobroć. Powiedz Labdzie, że jajko kruka zmieszane z laurowym olejkiem i woskiem, wkrótce służebnym jej przez sługę mego przyślę.
Melissa dziękczynnie skłoniła głowę, ale nie odchodziła jeszcze. Widocznem było, że mówić coś chciała, może jeszcze o coś prosić, lecz brakowało jej śmiałości i wstyd ją ogarniał. Po chwili dopiero i z wahaniem w głosie zaczęła:
— Proszę cię, dobry mężu, abyś i mnie także dał nieco tłuszczu łabędzia, zmieszanego z mlekiem oślicy i prochem lotosu...
Nie mogła dokończyć, bo cała w ogniu rumieńców stanęła i głowę zwiesiwszy w drżących palcach przebierała złote frendzle swego pasa. Z wązkich ust Chileasa zniknął uśmiech, bystro i nieco chmurnie wpatrzył się w stojące przed nim dziewczę.
— Któż ci powiedział o tem — zapytał — że mieszanina o którą prosisz, skórze niewieściej nadaje gładkość lilii, puszystość brzoskwini?
— Powiedziała mi o tem Labda — coraz ogniściej płonąc, odszepnęła Mellisa.
Chileas milczał i w ziemię patrzał, aż długą kościstą ręką z lekka ręki ślicznej dziewczyny dotykając, tak cicho, że ledwie dosłyszalnie, mówić zaczął:
— Dla młodości i niewinności twojej przychylność czuję i drogą mi jest szczęśliwość Dilorama, z którym oddawna zawarłem gościnny związek przyjaźni. Dlatego mówię ci: strzeż się upiększać i stroić dla oczu mężów perskich! W krajach przez śnieg nawiedzanych zając staje się białym, aby go wzrok myśliwca z trudnością mógł dostrzedz. Gąsienica, na liściu drzewa siedlisko swe mająca, zieloną przędzą okrywa się przed szukającym jej ptakiem. Czem myśliwiec dla zająca, ptak dla gąsienicy, tem są dla niewiast mężowie perscy. Gdybyś mogła na dzień jutrzejszy przybrać twarz brzydkiej Etyopki, powinnabyś to uczynić; gdybyś mogła uprosić bogów, aby na dzień jutrzejszy przybrali cię w garbatą postać wielblądzicy, powinnabyś o to ich błagać...
Melissa drżeć zaczęła, takim przestrachem napełniały ją ciche słowa Chileasa, ale zarazem z za jej rzęs spuszczonych strzelił błysk gniewu. Znać Chileas dotkliwie uraził miłe jej jakieś nadzieje i chęci. Podnosząc więc na niego oczy, którym wyraz śmiałości nadać pragnęła, z niezadowoleniem rzekła:
— Daremnie straszysz mię, Chileasie, i zgadnąć mi nawet trudno, po co to czynisz. Nie lękam się wcale mężów perskich, owszem, wzbudzają oni we mnie ciekawość i cześć. Pytyon ich kocha i Labda nieraz w domu ojca swego ich widywała. Potężni są, bardzo piękni, podobno i dla niewiast dobrzy. Niewiasty ich szczęśliwsze nawet są od Lidyjek, uczestniczą w naradach i wojnach i nad małżonkami swoimi panują. Czy nie słyszałeś o Artemizyi, która z wielkim Kserksesem na wojnę tę jedzie i bez której poradzenia się żadnego ważnego przedsięwzięcia on nie postanawia? Albo o żonie Mazistasta, która — o jakże dumną być musi! — serce ziemskiego boga posiadła! Opowiadała mi o tem wszystkiem Labda...
— Labda jest motylem, który ziarnami pyłu okrywa kielich białej lilii — odpowiedział Chileas, a ręka jego silniej nieco oparła się na ręku Melissy i cichszym jeszcze niż przedtem głosem, dodał: — dziś, o oblubienico Dilorama, jesteś białą lilią; jutro zostać możesz liściem stopą przechodnia wdeptanym w ziemię! Strzeż się!
Zawstydzeniem i niezadowoleniem zdjęta, Melissa drobną rękę wyrwała z dłoni Chileasa i jak ptak przestraszony frunęła, żadnej uwagi nie zwracając nawet na ulubionego Mosza, który na węzłowatych nogach kołysząc się w strony obie, brzydkim, lecz zmyślnym i do pieszczot nawykłym pyskiem włosów jej dotykać usiłował. W parę godzin potem, gdy słońce już zaszło, a równina, kasztanowemi wzgórzami z dwóch stron otoczona, a z innych na sady, winnice otwarta, stanęła w ciepłym i woniejącym zmroku, skarżyła się Melissa przed Diloramem na sposób, w jaki postąpił z nią lekarz joński. Miejsce, w którem znajdowali się oboje, pełnem było woni narcyzów i głębokiego cienia, rozpościeranego przez wysokie palmy. Opowiadania kochanki wysłuchawszy, Diloram żywo podniósł się z pościeli kwiatów, na których spoczywał, i zawołał:
— Tak uczyń, Melisso, tak uczyń, jak ci doradzał Jończyk! Wiem, że Wamik z podróży swej do perskiego obozu przywiózł Pytyonowi radę od przybocznych Kserksesa zaczerpniętą, aby dla ugoszczenia króla zgotowaną była biesiada grecka, w której udział przyjmują młode i piękne niewiasty. Kserkses nienawidzi Grecyi, lecz kocha to, co ona dla pieszczoty i rozkoszy ciała wymyśliła. Rozkazuję ci, Melisso, abyś uczyniła wszystko, coby cię przed oczami Kserksesa i orszaku jego tak osłoniło, jak biała barwa przed wzrokiem myśliwca osłania zająca, w krajach przez śnieg nawiedzanych.
Po chwili milczenia Melissa, głosem, w którym czuć było żal i gniew, odpowiedziała:
— Nie jesteś jeszcze małżonkiem moim, Diloramie, więc rozkazywać mi jeden tylko przybrany mój ojciec, Pytyon, ma prawo, a on-to właśnie darował mi dzisiaj dyadem z turkusów i pereł, jakoteż podobne naramienniki i kolce, abym w nie ustrojona, godniejszą była oczu mocarza. Z jego także rozkazu Labda i Antela otrzymały szaty z najdroższej attalskiej materyi, a ja, najmłodsza, z mieniącej się błękitem i srebrem tkaniny w Milecie wytkanej. Widzisz więc, Diloramie, że chcąc się przypodobać tobie, musiałabym ściągnąć na siebie gniew pana mego, Pytyona.
— Straszniejszym stokroć od ludzkiego jest gniew izedów, dobrych geniuszów Ormuzda, — ozwał się Diloram — czyś zapomniała, czegom cię wczoraj, na kasztanowem wzgórzu nauczał?
Ramionami u szyi jego zawieszona i z wdzięczną pieszczotą przytulając mu się do piersi, szeptać zaczęła:
— Wprzód umrę, Diloramie, zanim z pamięci mojej zniknie ten święty poranek, w którym podzieliłeś się ze mną duszą swoją i tylu mię cudnych rzeczy nauczyłeś. Kocham cię i zawsze chcę być posłuszną dobrym geniuszom Ormuzda. Pozwól tylko, abym jutro pierwszy i zapewne ostatni raz w życiu, przywdziała strój przepyszny, przez ojca twego mnie darowany, i zabawiła się wesoło. Potem, gdy w tej dolinie, o której mówiłeś, osiądziemy, będę już wiecznie pokorną małżonką twoją, piastunką trzód i pracownicą dobrej ziemi. Nigdy już wówczas nie zobaczę wielkich królów i mężnych rycerzy. Ten więc raz tylko niechaj przed Labdą, która do dyamentami usianej tęczy uczyni się podobną, wstydem nie płonę!
Wprzód nim Diloram mógł odpowiedzieć, z pod wachlarza palmy, najgrubszy zmrok rzucającego, wyszła i na przestrzeni rozjaśnionej przez światło gwiazd i białość narcyzów ukazała się Gorgo. Szła jak zazwyczaj żwawo i śpiesznie, choć od czasu do czasu wspierała się dłonią o mirtowe i bukszpanowe krzewy. Idąc, wesołym głosem wołała:
— Tuście, pisklęta moje! Wiem zawsze, gdzie was szukać, a choćbym Melissę za wydalanie się z komnat niewieścich gromić powinna, niech już tam sobie będzie jak chcecie, gołębie moje!
Z temi słowami zbliżyła się i, na ramieniu Dilorama dłoń opierając, zaczęła:
— Nie usnęłabym ani trochę, gdybym cię, mój najmniejszy, dziś jeszcze nie zobaczyła. Nastraszyłeś mię, swawolny chłopcze, srogą tę sprzeczkę z Pytyonem wszczynając. Takem się gniewu Pytyonowego przeciwko tobie przelękła, że aż omdlałam. Oni mniemają, że mię ta słabość z żalu po nizejskim rumaku schwyciła, lecz to nieprawda, bo ja tylko o Dilorama swego tak srodze się zlękłam. Cennego konia bardzo żałuję... aleś ty, mój najmniejszy, pierwszy dla mnie na całej ziemi...
Mówiąc to, pośród narcyzów siadała, przyczem bolesne stęknięcie wyrwało się z jej piersi.
— Staram już i zmęczona — wesoło jednak śmiejąc się, rzekła — a choć rady Chileasa wielce dobroczynnemi są dla mnie, od bólu w kościach i duszenia w piersiach uleczyć mię nie mogą. To nic, czuję przecież w sobie tyle ochoty i siły, że pewno bogowie niekrótko jeszcze pozwolą mi służyć Pytyonowi memu i na waszą pomyślność spoglądać. Tylko dziś bardzo zlękłam się o ciebie, mój najmniejszy, a do tego nos i uszy tego Scyty nie przestają mi w mózgu świdrować...
Klasnęła w dłonie.
— I na co Pytyonowi, przydać-by się mogły nos i uszy tego człowieka! — zawołała. — Dla swoich dobrym on jest, słodkim, jak miód i hyzop, lecz biada temu, kto na gniew albo wzgardę jego zasłuży! Widziałam ja, widziałam w mojem życiu wiele rzeczy strasznych, od tych uszu i nosa Scyty jeszcze straszniejszych; ale nie wiem czemu przypisać mam to, że z lat upływem coraz mi trudniej na podobne rzeczy patrzeć. Dlatego, choć bardzo mię przestraszyłeś, dziękuję ci, Diloramie mój, żeś Scytę obronił, przez co zeszkaradzone oblicze tego człowieka na jawie stać przede mną i w snach ukazywać mi się nie będzie...
Przyciągnęła ku sobie głowę Dilorama i, ucałowawszy ją, przy piersi swej zatrzymała. Drugiem zaś ramieniem Melissę ogarniając, mówiła dalej:
— Wiele jest rzeczy dla niewieściego umysłu mego niejasnych. Ty, mój najmniejszy, najmędrszym podobno jesteś z nas wszystkich. Kiedym raz, ciężką chorobą złożona, kilka dni z łoża powstać nie mogła, dobry Chileas wielce przyjemnie zabawiał mnie, prawiąc o tem, jakeś ty w Hipajpie i greckich Atenach przebywał i jakich tam nabywałeś mądrości. Więc naucz tę, która ciebie z łona swego na świat wydała, dlaczego zdawało mi się zawsze, iż dwa serca, dwa umysły i dwie zupełnie różne istoty przebywały we mnie? Od młodocianych lat przez ukochanego małżonka mego wyćwiczona w zbieraniu i oszczędzaniu bogactw, nie pożądałam ich przecież dla samej siebie i zachody około tego podejmowane napełniały mię dwoma zupełnie różnemi uczuciami: rozkoszą i umęczeniem. O Pytyonowe mienie i sławę dbając wielce, sługi i robotników naszych utrzymywałam w nieubłaganej karności, a za wszelkie niedbalstwo lub z ich winy poniesioną stratę gniewem wybuchając, nieraz na ciężkie kary skazywałam ich sama, lub byłam przyczyną, że Pytyon na jeszcze cięższe ich skazywał. Bo i czemże są zaprawdę niewolnicy nasi? Towarem tylko za drogą cenę kupionym, nędznem robactwem, pozbawionem wszelkiej siły i dostojności, na to przez bogów stworzonem, aby nam, możnym, usługi oddawało. Tak jest i w to wierzę, bo tak mię nauczył Pytyon, którego rozum nigdy nie zawodzi, i tak dzieje się na całym świecie, a czyżby bogowie dozwolić mogli, aby cały świat błędnie mniemał i czynił? Jednak, gdy jedna połowa istoty mojej tak myśli i postępuje, jako rzekłam, drugą dręczą i prześladują wszystkie jęki i łzy, — o niedorzeczności! — przeze mnie przecież samą wyzwane i wyciśnięte! Ilekroć niewolnik lub niewolnica zajęczeli pod ciężką chłostą, albo, w ciemnicy zamknięci, jękami swymi powietrze napełnili, ilekroć zobaczyłam oblicze choćby najpodlejsze, lecz od płaczu opuchłe czy zakrwawione, tylekroć te głosy i te widoki długo szły na jawie za mną i przede mną, napełniały mi sen, z którego budziłam się wzdychająca; przeszkadzały mi w jedzeniu, weseleniu się i pieszczeniu dzieci moich, pomiędzy których słodkiemi ciałami a memi usty stawały... Wiele cierpiałam przez to, nieraz sama siebie za własną głupotę łając... z trwogą też spostrzegam, że im więcej lat upływa, tem mniej to wszystko znosić mogę. Ty, Diloramie, który podobno słuchałeś nauk mędrców mazdejskich i greckich, dopomóż mi duszę moją z tych zagadek i wątpień wydobyć...
Diloram gorącemi usty przylgnął do chudych, pomarszczonych rąk macierzyńskich i ze zmieszaną miłością i niepokojem, zawołał:
— Oby tylko co prędzej, po gotującej się zawierusze, nadeszły dla nas dnie ciszy i uspokojenia, a wszystko uczynię, aby lata twojej starości ukoić w pierwiastku światła...
— Gdy minie gotująca się zawierucha, a nastąpią dla nas dnie ciszy i uspokojenia, uczynisz to, Diloramie — spokojniej już powtórzyła Gorgo; lecz znowu, niezmierną żywością usposobień swych pobudzona, ręce ku niebu wzniosła i zawołała:
— Niech bogowie mię skarzą, jeżeli za każdego z synów moich nie skoczyłabym wielkim pędem w wody Paktolu i jeżelibym dla każdego z nich, jak to czynią pelikany, piersi swej nie rozpruła! Ale ty, Diloramie, byłeś zawsze prawą źrenicą moją i w macierzyńskiej mojej koronie klejnotem najdroższym! Ostatnim darem zesłali mi cię bogowie, a gdy bracia twoi z kolei od boku mego odchodzili i silnymi stawali się mężami, tyś jeszcze codzień u piersi mojej usypiał i rozweselał mię dziecinnemi psotami. Z pomiędzy wszystkich braci tobie bogowie dali najłagodniejszy umysł, najwątlejsze członki i rysy najsłodsze: to też nazwałam cię moim najmniejszym i z pomiędzy wszystkich mych synów o ciebie zawsze niepokoiłam się najwięcej, boś mi się zawsze najsłabszym wydawał...
Tu Melissa bliżej przygarnęła się do boku mówiącej i z pieszczotliwym wyrzutem szepnęła:
— A dla mnie, matko, która ciebie i najmilszego twego Dilorama gorąco kocham, ani jednego miłego słowa nie masz?
Śmiechem cichego uszczęśliwienia zadrżała pierś Gorgony.
— Ty, swawolnico, nie zawsze posłuszną mi jesteś — wesoło zaczęła — niemniej miłych i drogocennych przymiotów słodyczy, wesołości i przywiązania odmówić ci nie mogę. Jakkolwiek więc nieraz zbytnią miłość dla strojów i wolniejsze niżby młodziutkiej dziewicy przystało postępowanie w tobie przyganiam, dlatego, żeś dziecięciem Pytyonowego brata żałośnie osieroconem, że cię na ręku swojem, zhodowałam, że Diloramowi memu miłą się stałaś, mam dla ciebie serce takie, jakbym cię z własnych wnętrzności swoich na świat wydała...
Umilkła na chwilę, a potem, dwóch młodych głów na piersi jej spoczywających z pod ramion swych nie wypuszczając, poważnie mówiła:
— Oto wkrótce nadejdzie dzień waszych zaślubin. Wiem o zamiarach, które dla przyszłości swojej tworzycie. Diloram opuścić chce dom ojcowski, aby zdala od napełniających go przepychów kawał dobrej roli, w jednej z tmolosowych dolin uprawiać i tam według swojej woli postępować. Dobrze! W oddaleniu od was zostanę, pisklęta moje, ale wieściami o pomyślności waszej uradują mię często gońcy, których ku wam wyprawiać będę; często też, gdy dom rodzicielki nawiedzicie, napasę oczy waszym widokiem. Dobrze! Niech Diloram żyje, kędy chce i jak chce, byleby tylko spokoju i szczęśliwości zażywał. I ty, Melisso, szczęśliwą będziesz — choć skromne i ciche życie gotuje dla ciebie przyszły twój małżonek. Lecz jakkolwiek miłemi są bogactwa i drogocenną używana przez nie potęga, stokroć milszym i drogocenniejszym dla serca niewiasty musi być jeden dzień z sercem przy sercu i z okiem w oku ukochanego męża spędzony. I jakkolwiek błogo jest niewieście być małżonką słynnego z bogactw i potężnego człowieka, słodko musi być i tej także, która bez zbytnich trosk i zachodów może po pracy swobodnie spocząć w cieniu platanów, lub za krosnami siedząc i powrotu oblubieńca od trzód i roli oczekując, w pokoju serca i świata słuchać wdzięcznego śpiewania skowronków...
Zamyśliła się i umilkła; potem rzekła znowu:
— Jam nierozumna i nieuczona niewiasta, nie wiem ani jakie drogi na świecie są lepsze, ani dlaczego człowiek postępując jedną i losy swe błogosławiąc, potajemnie przecież wzdycha ku drugiej. Nie wiem także, którzy z bogów są najpotężniejsi, bo każdy lud innych wielbi i innym błagania i ofiary składa. Ale o szczęście twoje, mój najmniejszy, i twoje także, przyszła małżonko jego, błagam wszystkich bogów, którzy nad całą ziemią panują. Niech błogosławią wam bogowie Lidyi, można Cybela i boski kochanek jej Atys, bogaty w uciechy Sabazyos i piękna Astarte! niech sprzyja wam także i łaskawym na was będzie grecki Zeus, o którym od Chileasa cudne słyszałam powieści. Niech też zdroje swojej światłości zlewa na was mazdejski Ormuzd i słońce po niebie oprowadzający, złotowłosy geniusz jego, Mitra! Niech wam przyjaznemi i łaskawemi będą niebo i ziemia, słońce i księżyc, gwiazdy i rośliny, zwierzęta i wody... Niech się tak stanie!
W ten-to sposób, pod wachlarzem palmy, przez który przeglądały gwiazdy, wśród śniegu narcyzów i wydawanej przez nie woni, niewiasta w żółtym zawoju i wielkim fartuchu, osłaniającym kwiecistą suknię, błogosławiła dwoje pięknych dzieci, których głowy na piersi jej spoczywały. Jak czuła i trwożna kokosz rozpościerała ona nad niemi swoje ramiona, a twarz cierpiącą i zapadłe oczy ku niebu wznosiła. O burzliwem, pełnem zagadek jutrze, które ją i jej wszystkich oczekiwało, w tej chwili zapomniała; jeszcze też ono najmniejszym błyskiem świtania nie ukazywało się pośród cicho uśpionej, gwiaździstej, ciepłej, woniami nabrzmiałej nocy.