Czerwony ślub
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony ślub |
Pochodzenie | Czerwony ślub i inne opowiadania |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jerzy Bandrowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Mogłoby się na pierwszy rzut oka zdawać, że miłość ma w Japonji o wiele mniejsze znaczenie niż na Zachodzie; częściowo z powodu odmiennej budowy społeczeństwa na Wschodzie a także dzięki zawieraniu za pośrednictwem rodziców wczesnych małżeństw między dziećmi, co zapobiega wielu przykrościom.
Z drugiej strony samobójstwa z miłości nie są rzadkie, główną ich cechą jednakże jest, że ofiarą ich padają zwykle dwie osoby. Dodać też należy, że w większości są skutkiem grzesznej namiętności między bliskimi krewnymi. Oczywiście znajdują się też czcigodne i szanowne wyjątki, to jednak znaleźć można przeważnie tylko na prowincji. W takiej tragedji miłość rodzi się naraz często z najniewinniejszej a najnaturalniejszej w świecie przyjaźni między chłopcem a dziewczęciem, tkwiącej początkami w samem dzieciństwie nieszczęsnych ofiar.
Nawet wtenczas jednak między podwójnem zachodniem samobójstwem z miłości a japońskiem dżoszi zachodzi bardzo ciekawa różnica. Samobójstwo wschodnie nie jest nigdy ślepym, gwałtownym odruchem szału, pochodzącego z cierpienia. Jest nietylko zimne, metodyczne, ale także obrzędowe. Stanowi sposób zawarcia małżeństwa, którego certyfikatem jest śmierć. Kochankowie zaślubiają się wzajemnie w obliczu bogów, piszą swe listy pożegnalne i umierają. I niema związku świętszego niż ten. Dlatego, gdyby się przypadkiem zdarzyło, skutkiem wdania się osób trzecich lub szybkiej a umiejętnej pomocy lekarza, że któraś z ofiar takiego samobójstwa uszłaby z życiem, obowiązkiem jej miłości i czci jest pozbawić się go przy najbliższej sposobności.
Gdyby oboje zostali uratowani, mogą żyć dalej. Lepiej jednak dopuścić się zbrodni, za którą grozi pięćdziesiąt lat więzienia, niż być mężczyzną, o którym wiadomo, że, ofiarowawszy się umrzeć z ukochaną dziewczyną, pozwolił jej powędrować do Meido[1] samotnie. Kobiecie, która swego ślubu nie dotrzymała, może się to częściowo przebaczyć, ale mężczyzna, który przeżył dżoszi, ponieważ mu w samobójstwie przeszkodzono, i który dlatego, że się mu to raz nie udało, pozwala sobie żyć dalej, do końca życia będzie uważany za krzywoprzysięzcę, mordercę, nikczemnego tchórza, wyrodka.
Znałem taki wypadek — wolę jednak spróbować opowiedzieć miłosną tragedję skromnej pary kochanków w pewnej wiosce jednej ze wschodnich prowincyj Japonji.
Wioska ta leży na brzegu szerokiej, lecz bardzo płytkiej, rzeki, której kamieniste koryto pełne jest wody tylko podczas pory deszczowej. Rzeka ta płynie przez niezmierzoną równię pól ryżowych, otwartą ku północy i ku południowi, ale zamkniętą na zachodzie ścianą błękitnych wirchów, na wschodzie zaś łańcuchem niskich, lesistych wzgórz. Od tych wzgórz było do wsi zaledwie pół mili przez pola ryżowe, a główny jej cmentarz, leżący przy świątyni budyjskiej, imienia bogini Kwannon-O-Jedenastu-Twarzach, znajduje się na najbliższem wzgórzu. Jako dobry punkt handlowy wioska nie jest nawet pozbawiona pewnego znaczenia. Oprócz kilkuset strzech chałup wieśniaczych, zbudowanych w zwykłym chłopskim stylu, posiada całą ulicę dwupiętrowych domów z zasobnemi sklepami a także i zajazdów, krytych piękną dachówką. Znajduje się tu też bardzo malownicza udżigami, to jest parafjalna świątynia wyznawców Szinto, poświęcona Bogini Słońca i ukryta w gąszczu morwowem ładna kapliczka Bóstwa Jedwabników.
W tej wsi, siódmego roku ery Meidżi, w domu niejakiego Uczidy, farbiarza, urodził się chłopiec, któremu dano imię Taro. Dzień jego urodzenia był akuniczi, to znaczy feralny — siódmy dzień ósmego miesiąca według starodawnego Kalendarza Księżyców. Rodzice jego, ludzie starej daty, martwili się i gryźli z tego powodu, ale współczujący z nimi poczciwi sąsiedzi starali się wytłumaczyć im, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ponieważ, na rozkaz Cesarza, Kalendarz zmieniono, skutkiem czego, według nowej rachuby czasu, urodziny chłopca wypadały na dzień kicu-niczi czyli szczęśliwy.
Perswazje te dodały stroskanym rodzicom trochę otuchy, mimo wszystko jednak, kiedy zanieśli dziecię do „udżigami”, to złożyli bogom w ofierze wielką latarnię papierową, błagając ich z całej duszy, aby trzymali zdala od głowy chłopca nieszczęścia. Kannuszi — co znaczy kapłan — odmówił starodawne zaklęcie, o jakie go proszono, powachlował świętą gohei[2] nad małą, ogoloną główką i poświęcił mały amulet, który dziecię miało nosić na szyi, poczem rodzice zanieśli dziecko do świątyni Kwannon na wzgórzu, a złożywszy tam znowu ofiary, modlili się do wszystkich Buddów o opiekę nad swym pierworodnym.
Kiedy Taro miał sześć lat, rodzice postanowili posyłać go do nowej szkoły normalnej, zbudowanej w niewielkiej odległości od wsi. Dziadek Taro kupił mu kilka pędzelków do pisania, trochę papieru, książkę i tabliczkę i, wziąwszy go pewnego dnia wczesnym rankiem za rączkę, poprowadził do szkoły. Taro był uszczęśliwiony, raz dlatego, że tabliczką i innemi nowemi rzeczami cieszył się, jak nowemi zabawkami, a powtóre — ponieważ wszyscy mu mówili, że szkoła to bardzo przyjemne miejsce, w którem będzie miał mnóstwo czasu na zabawę. Prócz tego matka obiecała mu dużo ciasteczek, jak wróci do domu.
Gdy przyszli do szkoły – wielkiego, dwupiętrowego budynku ze szklanemi oknami — pedel wprowadził ich do wielkiej, pustej sali, w której za pulpitem siedział jakiś poważny pan. Dziadek Taro złożył mu niski pokłon i, nazywając go Sensei, uniżenie i pokornie prosił, aby raczył zająć się nauką jego małego towarzysza. A wówczas Sensei powstał, nawzajem złożył niski pokłon, i zaczął uprzejmie ze staruszkiem rozmawiać. Nadomiar wszystkiego położył swą rękę na głowie Taro i mówił o wielu pięknych rzeczach.
Ale Taro ogarnął naraz przestrach, a kiedy dziadek powiedział mu: „Dowidzenia!“ i odszedł, zaczął się bać jeszcze bardziej i najchętniej uciekłby do domu. W tej chwili nauczyciel wziął go za rękę, zaprowadził do wielkiej, wysokiej, białej sali, pełnej dziewcząt i chłopców, siedzących na ławkach, wskazał mu miejsce i kazał mu usiąść. Dziewczęta i chłopcy zwrócili głowy w jego stronę i, szepcząc coś, śmiali się. Taro pomyślał, że to z niego tak się śmieją i zrobiło mu się bardzo przykro.
W tej chwili rozległ się dźwięk wielkiego dzwonu, nauczyciel, który zajął swe miejsce na wysokim gradusie w drugim końcu sali, nakazał ciszę tak surowym głosem, że Taro znów ogarnęło przerażenie.
Wszyscy ucichli a nauczyciel zaczął mówić.
Taro myślał, że jego słowa są groźne.
Nie mówił wcale o tem, jakoby szkoła była tak przyjemnem miejscem, przeciwnie, tłumaczył uczniom i uczennicom, że to nie miejsce zabaw, lecz ciężkiej pracy. Mówił, że nauka to rzecz bardzo trudna i męcząca, oni jednak muszą uczyć się bez względu na wysiłek i trudności. Wyliczył prawidła, do których obowiązani są stosować się, nie zapominając o karach za nieposłuszeństwo i niedbalstwo. A kiedy już wszyscy, przejęci zgrozą, siedzieli jak trusie, zmienił naraz sposób mówienia i zaczął mówić do nich, jak kochający ojciec — obiecując im kochać je, jak własne dzieci. Potem opowiedział im, jak to ta szkoła została zbudowana z łaskawego polecenia Jego Cesarskiej Mości, aby z chłopców i dziewcząt tego kraju zrobić rozumnych mężczyzn i dobre kobiety i jak bardzo dzieci powinny kochać swego Cesarza, pamiętając, iż szczęściem jest oddać za Niego życie. Przypominał im też, jak powinny kochać swych rodziców, z takim trudem zdobywających środki na ich wykształcenie, wykazując, jakim grzechem i jak wielką niewdzięcznością byłoby lenistwo podczas godzin szkolnych. A wówczas zaczął uczniów i uczennice wywoływać po nazwisku, egzaminując ich, czy zrozumieli to, co mówił.
Taro słyszał tylko część przemówienia nauczyciela. Jego mała duszyczka wciąż jeszcze pochłonięta była tem, że kiedy wszedł do klasy, śmiały się wszystkie dziewczęta i wszyscy chłopcy. Tajemnicza przyczyna tego była dla niego tak bolesna, że nie mógł o czem innem myśleć, wobec czego nie był też zupełnie na pytanie nauczyciela przygotowany.
— Uczida Taro, co lubisz najbardziej na świecie?
Taro zląkł się, wstał i odpowiedział szczerze:
— Ciastka!
Znowu wszyscy zwrócili się ku niemu i uśmiechnęli się, a nauczyciel rzekł z wyrzutem:
— Uczida Taro, czy wolisz ciastka od rodziców? Uczida Taro, czy przekładasz ciastka nad swój obowiązek wobec Jego Majestatu, naszego Cesarza?
Wtedy dopiero Taro pojął, że popełnił jakieś wielkie głupstwo. Zrobiło mu się gorąco, wszystkie dzieci zaczęły się śmiać, a on się rozpłakał. To pobudziło je do jeszcze większego śmiechu, tak, że śmiały się póki nauczyciel nie nakazał im być cicho. A wówczas zwrócił się z tem samem pytaniem do następnego ucznia. Taro zakrył oczy rękawami i szlochał.
Zadzwoniono.
Nauczyciel oświadczył dzieciom, że następna godzina będzie poświęcona nauce pisania pod kierunkiem drugiego nauczyciela, a tymczasem pozwolił im wyjść i pobawić się trochę. To rzekłszy wyszedł, a wszystkie dzieci wybiegły na dziedziniec, nie zwracając najmniejszej uwagi na Taro. To zupełne lekceważenie przygnębiło dziecko jeszcze bardziej niż skierowana na niego niedawno powszechna uwaga. Usiadłszy znowu na niskiej ławeczce, płakał i płakał, starając się jednak wszelkiemi siłami, by dzieci, usłyszawszy płacz, nie powróciły i nie zaczęły się znowu z niego naśmiewać.
Wtem ktoś położył mu na ramieniu rękę; odezwał się czyjś łagodny głosik. Odwróciwszy głowę ujrzał przed sobą parę najsłodszych oczu, jakie kiedykolwiek widział — oczu małej dziewczynki, może o rok starszej od niego.
— Cóż ci jest? — zapytała go łagodnie.
Taro przez dłuższą chwilę łkał i płakał, aż wreszcie odpowiedział:
— Jest mi tu bardzo źle. Chcę iść do domu.
— Dlaczego? — pytała dalej dziewczynka, objąwszy go jedną ręką za szyję.
— Wszyscy mnie tu niecierpią; nikt nie chce się do mnie odezwać ani bawić się ze mną.
— O, wcale nie! — zawołała dziewczynka — dlaczegoż mieliby cię niecierpieć. To wszystko tylko dlatego, że jesteś nowy. Jak przyszłam pierwszy raz do szkoły zeszłego roku – było ze mną to samo. Nie trzeba się zaraz obrażać.
— Ale kiedy wszyscy się bawią a ja tu muszę siedzieć sam! — protestował Taro.
— O, nie, wcale nie musisz. Powinieneś wyjść, pobawić się trochę. Ja się z tobą będę bawiła. Chodź!
Taro znowu się głośno rozpłakał. Żal, wdzięczność i radość z powodu doznanego współczucia tak przepełniły jego małe serduszko, że nie mógł nad niem zapanować. Jak to przyjemnie płakać i być pieszczonym.
Ale dziewczynka zaśmiała się tylko i czem prędzej wyprowadziła go na podwórze, ponieważ jej mała macierzyńska duszyczka wszystko zrozumiała.
— Rozumie się, jak chcesz — możesz sobie płakać! — mówiła. — Ale musisz się też bawić.
Jakże się świetnie bawili.
Ale po nauce, kiedy dziadek Taro przyszedł po niego, Taro znowu zaczął płakać, ponieważ koniecznie chciał się pożegnać ze swą małą koleżanką.
Dziadek roześmiał się i zawołał:
— Któż ci broni? A, to mała Joszi! Mijahara O-Joszi! Joszi może nas odprowadzić do domu i wstąpić na chwilę. To jej po drodze.
W domu zjedli razem obiecane Taro ciasteczka. A O-Joszi, naśladując surową minę nauczyciela, zapytała złośliwie:
— Uczida Taro, czy wolisz ciasteczka ode mnie?
Ojciec O-Joszi miał wpobliżu wioski majątek ziemski a prócz tego w samej wiosce posiadał sklep. Matka, ze szlacheckiej rodziny, adoptowana przez rodzinę Mijaharów w czasie zniesienia kasty rycerskiej[3] powiła kilkoro dzieci, z których jednak przy życiu została najmłodsza O-Joszi. O-Joszi straciła matkę jeszcze jako małe dziecko.
Mijahara, choć już niepierwszej młodości, ożenił się po raz drugi, wziąwszy za żonę córkę jednego ze swoich dzierżawców — młodą dziewczynę, nazwiskiem Ito O-Tama. Smagła jak miedź była jednak uderzająco ładną dziewuchą wiejską, rosła, mocna i żywa. Mimo to związek ten był dla wszystkich niespodzianką, ponieważ O-Tama nie umiała ani czytać, ani pisać. Zdziwienie zmieniło się w powszechny śmiech, kiedy się dowiedziano, iż ta młoda żona, prawie od chwili, jak próg nowego swego domu przekroczyła, wszystko wzięła w swe ręce. Wkrótce jednak sąsiedzi, poznawszy O-Tamę lepiej, przestali się śmiać z uległości jej męża. Znacznie lepiej od niego rozumiała się na interesach, dbała o najmniejszą rzecz i tak znacznie kierowała jego sprawami, że w przeciągu niecałych dwóch lat podwoiła jego dochody. Okazało się, że Mijahara znalazł żonę, która potrafi zrobić go bogatym. Jako macocha nie była dokuczliwą nawet po urodzeniu pierwszego syna. Nie zaniedbywała O-Joszi i regularnie posyłała ją do szkoły.
Dzieci chodziły jeszcze do szkoły, gdy raptownie stała się rzecz dawno wprawdzie spodziewana, lecz dziwna. Nigdy niewidziani, wysocy ludzie z czerwonemi włosami i brodami — cudzoziemcy z Zachodu — wkroczyli do doliny z wielką liczbą japońskich robotników i zaczęli budować linję kolejową. Biegła ona u podnóża łańcucha niskich wzgórz poza polami ryżowemi i gajem morwowym za wsią. W miejscu, gdzie tor kolejowy przecinał starą drogę, prowadzącą do świątyni Kwannon, wybudowano małą stacyjkę a na wielkiej białej tablicy, umieszczonej nad peronem, chińskiemi charakterami wymalowano nazwę wsi. Następnie zbudowano równoległą do toru kolejowego linję telegraficzną — a wreszcie pojawiły się pociągi. Biegły, gwizdały, zatrzymywały się, znów biegły naprzód — że posążki Buddów na starym cmentarzu ledwo się trzymały na swych cokołach.
Dzieci ze zdumieniem przyglądały się dziwnej, równej drodze, z jej podwójnemi, żelaznemi świecącemi szynami, lecącemi ku północy i na południe i ginącemi w tajemniczej dali. Przerażenie ogarniało je na widok ryczących, gwiżdżących i dymiących pociągów, podobnych do niosących burze smoków a lecących z takim hukiem, że aż ziemia drżała. Po strachu nastąpiła ciekawość i zainteresowanie — zainteresowanie, które wzrosło jeszcze, gdy jeden z ich nauczycieli narysował im na tablicy maszynę i pokazał im jej części składowe, wytłumaczył im jeszcze bardziej zdumiewające funkcjonowanie telegrafu i wyłożył im, jak to teraz stolica zachodnia i święte miasto Kioto są ze sobą połączone linją kolejową i telegraficzną, tak że podróż z jednego miasta do drugiego nie trwa nawet całych dwóch dni, zaś wiadomości można przesyłać w przeciągu kilku sekund.
Taro i O-Joszi przyjaźnili się serdecznie. Razem się uczyli, bawili, odwiedzali się. Ale kiedy O-Joszi skończyła jedenaście lat, wzięto ją ze szkoły, aby mogła macosze pomagać w gospodarstwie, skutkiem czego Taro widywał ją już rzadziej. W czternastym roku życia skończył szkołę i zaczął pracować w sklepie swego ojca. Przyszły nieszczęścia. Matka, obdarzywszy go małym braciszkiem, umarła, a tegoż samego roku umarł dobry, stary dziadek, który go pierwszy zaprowadził do szkoły. Po tych dwóch nieszczęściach świat nie był już w jego oczach tak piękny, jak dawniej. Zresztą nic się w jego życiu do siedemnastu lat nie zmieniało. Od czasu do czasu bywał w domu Mijahary i rozmawiał z O-Joszi. Wyrosła już na smukłą, ładną pannę, ale dla niego była zawsze tylko wesołą towarzyszką zabawy z minionych, szczęśliwych dni.
Pewnego pogodnego wiosennego dnia Taro uczuł się dziwnie osamotnionym, wobec czego przyszło mu na myśl, że może dobrze byłoby zobaczyć się z O-Joszi. Prawdopodobnie w pamięci jego istniał wciąż stały związek między uczuciem osamotnienia wogóle a jego pierwszym dniem w szkole w szczególności. Bądź co bądź coś w nim — wspomnienie miłości matki czy może innego zmarłego — domagało się odrobiny czułości a pewny był, że tę czułość u O-Joszi znajdzie.
Tak więc skierował się do małego sklepu. Kiedy się do niego zbliżał, usłyszał jej śmiech, brzmiący przedziwnie słodko. A potem ujrzał ją, jak obsługiwała starego wieśniaka, który zdawał się być bardzo zadowolony i gawędził gadatliwie.
Trzeba było poczekać chwilę. Taro uczuł się niemile dotknięty tem, że nie może odrazu przystąpić do O-Joszi i mieć ją tylko dla siebie, ale już to samo, że znajduje się wpobliżu jej, przyniosło mu pewną ulgę. Patrzył na nią, patrzył i naraz zdziwił się, że nigdy jeszcze nie pomyślał o tem, jaka ona jest ładna.
Była istotnie bardzo ładna. Ładniejsza od wszystkich dziewcząt we wsi.
Patrzył na nią i dziwił się, a ona z każdą chwilą piękniała mu w oczach.
Dziwna to była rzecz. Nie mógł tego zrozumieć.
Zaś O-Joszi, pierwszy raz w życiu, była jakby zmieszana tem poważnem spojrzeniem i zarumieniła się aż po koniuszki swych maleńkich uszu.
A wówczas Taro zrozumiał odrazu, że ona jest najpiękniejsza na całym świecie, najsłodsza, najlepsza i że koniecznie musi jej to powiedzieć. I złość go nagle ogarnęła na starego wieśniaka, który gadał i gadał z O-Joszi jakgdyby ona była pierwsza lepsza. Cały świat zmienił się w przeciągu kilku minut dla Taro, ale on o tem nie wiedział. Wiedział tyle tylko, że od czasu, kiedy ostatni raz widział O-Joszi, ona stała się wprost boska. I jak tylko nadarzyła się wreszcie sposobność, opowiedział jej wszystko o swem szalonem sercu, a ona wszystko jemu o swojem.
Zdumienie ich ogarnęło, gdy spostrzegli, że myśli ich są te same.
A to było początkiem nieszczęścia.
Stary wieśniak, którego Taro widział rozmawiającego z O-Joszi, był w tym sklepie nietylko dla załatwienia sprawunków. Trudniąc się rolnictwem, był też zawodowym nakodo, to znaczy swatem, I w tym wypadku działał na skutek bogatego handlarza ryżem, nazwiskiem O-Kazaki Jaicziro. O-Kazaki zauważył O-Joszi, która mu się spodobała, wobec czego zawezwał do siebie nakodo i polecił mu wywiedzieć się wszystkiego o niej i o jej rodzinnych stosunkach.
Bardzo nielubiany przez wieśniaków a nawet przez swych najbliższych sąsiadów we wsi był ten O-Kazaki Jaicziro. Starszy już człowiek, otyły, gburowaty, o twardych rysach twarzy, krzykliwy, zachowywał się szorstko, niegrzecznie. Mówiono, że jest złośliwy. Wiedziano, iż z powodzeniem spekulował na ryżu podczas pewnego okresu głodu, co wieśniacy uważają za zbrodnię, której nigdy nie wybaczają. Nie pochodził z tych stron i nie miał tu żadnych krewnych. Osiemnaście lat temu przybył tu z któregoś z zachodnich dystryktów wraz z żoną i dzieckiem. Żona jego od dwóch lat już nie żyła, zaś jedyny syn, podobno bardzo źle traktowany, zniknął nagle i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Krążyły też o nim i inne, wcale niepochlebne, historje. Między innemi opowiadano sobie, że w jego rodzinnej, zachodniej prowincji rozwścieczony tłum splądrował jego dom i magazyny, a sam O-Kazaki musiał życie ratować ucieczką. Druga plotka głosiła, iż w dzień ślubu musiał wydać bankiet dla boga Dżizo.
W niektórych prowincjach dotychczas jeszcze panuje zwyczaj urządzania — z okazji ślubu niepopularnego farmera — bankietu dla boga Dżizo.
Banda nieokrzesanych parobków przemocą wdziera się do domu, niosąc kamienną figurę bóstwa, pożyczoną z gościńca lub z któregoś z sąsiednich cmentarzy. Za nimi wali zbitym tłumem cała gmina. Figurę ustawia się na środku świetlicy, poczem nieproszeni goście domagają się natychmiastowych obfitych ofiar w żywności i saké[4]. Stanowi to, oczywiście, obfitą ucztę dla nich, której jednak odmówić byłoby nadzwyczaj niebezpiecznie. Wszystkich tych nieproszonych gości musi się obsługiwać póki oni nie będą w stanie już ani jeść, ani pić, Zmuszenie ziemianina do wydania takiej uczty jest nietylko publiczną naganą, ale także trwałem publicznem napiętnowaniem.
I otóż na stare lata ten O-Kazaki postanowił pozwolić sobie na zbytek, jakim jest młoda i ładna kobieta.
Jednakże, mimo swego bogactwa, nie mógł jakoś zaspokoić swego pragnienia tak łatwo, jak to sobie wyobrażał. Niektóre rodziny osadzały jego zapędy na miejscu, dyktując mu niemożliwe do przyjęcia warunki. Wójt odpowiedział — mniej grzecznie — że wydałby swą córkę raczej za oni (djabła), niż za niego.
I handlarz ryżem musiałby szukać żony chyba w innym dystrykcie, gdyby, po tych wszystkich niepowodzeniach, nie zauważył przypadkiem O-Joszi. Dziewczyna bardzo mu przypadła do gustu, a sądząc, że rodzina jej jest uboga, był pewny, że, za cenę jakichś ustępstw, dostanie ją bez trudu. Wobec tego starał się rozpocząć za pośrednictwem nakodo pertraktacje z rodziną Mijahara.
Macocha O-Joszi, aczkolwiek wieśniaczka i kobieta, nie posiadająca żadnego wykształcenia, bynajmniej nie była głupia. Wprawdzie nigdy nie kochała swojej pasierbicy, była jednak zbyt rozumna, aby się nad nią pastwić bez przyczyny. Co więcej, O-Joszi w niczem jej nie przeszkadzała. Była robotnicą wytrwałą, posłuszną, łagodną i bardzo pożyteczną w domu. Jednakże ta sama trzeźwa przebiegłość, która uznawała zasługi O-Joszi, oceniała też należycie wartość dziewczęcia na rynku małżeńskim. O-Kazaki nigdyby nie przypuścił, że ma tu do czynienia z kimś znacznie od siebie chytrzejszym. O-Tama znała większą część jego historji. Miała dokładne dane o jego majątku. Nietajne jej były wszystkie jego daremne konkury, tak we wsi, jak i poza wsią. Zdawało się jej, że piękność O-Joszi, mogła zbudzić prawdziwą namiętność, a wiedziała, że namiętność starszych ludzi w większości wypadków nie trudno wykorzystać. O-Joszi nie była nadzwyczaj piękna, ale, przymilna, była naprawdę ładną i pełną wdzięku dziewczyną i O-Kazaki musiałby zjeździć dużo kraju, aby znaleść podobną do niej. Gdyby on nie chciał dobrze zapłacić za przywilej poślubienia takiej żony, O-Tama znała młodszych mężczyzn, którzy nie kładliby tamy swej szczodrobliwości. O-Kazaki mógł ożenić się z O-Joszi, ale nie za byle jaką cenę. Jego zachowanie się po pierwszej odmowie okaże jego zamiary w należytem świetle. Jeśli jest naprawdę zakochany, będzie go można zmusić do uczynienia więcej, niż byłby zdolny zrobić którykolwiek mieszkaniec dystryktu. Z tego powodu bardzo ważną rzeczą było oszacowanie prawdziwej siły jego uczucia, bez zwracania uwagi O-Joszi. Ponieważ reputacja swata zależy w zupełności od jego zawodowego milczenia, nie było obawy, aby on mógł sekret wydać.
Kierunek polityki rodziny Mijahara został wytknięty podczas narady ojca O-Joszi z macochą. Stary Mijahara ani na chwilę nie miał zamiaru sprzeciwiać się planom swej żony; zato ona pierwsza pośpieszyła uprzedzić go, że ten ślub będzie dla jego córki pod wielu względami korzystny. Omówiła z nim razem wszystkie finansowe korzyści związku, wykazała, że niektóre punkty nie są pozbawione przykrego ryzyka, że jednakże można temu zaradzić przez nakłonienie O-Kazaki do pewnych ustępstw zasadniczych. Wówczas dopiero nauczyła małżonka jego roli. Podczas pertraktacyj należy ośmielać Taro do składania częstych wizyt. Wzajemna skłonność młodych ku sobie nie była niczem innem jak tylko pajączyną uczucia, łatwą do usunięcia każdej pożądanej chwili — a na razie można się było nią posługiwać. Fakt, iż O−Kazaki dowiedziałby się o przystojnym, młodym rywalu, mógł tylko korzystnie wpłynąć na przyśpieszenie pożądanych postanowień.
Dla tych to przyczyn stało się, że, kiedy ojciec Taro, pierwszy w imieniu syna, poprosił o rękę O-Joszi, ani mu nie odmówiono, ani oświadczyn ostatecznie nie odrzucono. Jedyną rzeczą, jaką bezpośrednio przeciw związkowi wysunięto, była uwaga, iż O-Joszi była o cały rok starsza od Taro, i że takie małżeństwo nie zgadzałoby się z przyjętemi zwyczajami — co było zupełnie słuszne. Był to jednakże zarzut bardzo słaby i wysunięty naprzód właśnie dzięki swej wątłości.
Równocześnie zaś pierwsze kroki O-Kazakiego potraktowano tak, aby mu dać do poznania, że się w jego szczerość nie wierzy. Małżonkowie Mijahara udawali, że zupełnie nie wiedzą o co swatowi idzie. Byli głusi nawet na najprostsze wyjaśnienia, dopóki O-Kazaki nie wpadł na myśl wystylizowania czegoś, co uważał za ponętną propozycję. Wówczas stary Mijahara oświadczył, że odda rzecz do rozpatrzenia żonie i zgodzi się na jej decyzję.
O-Tama objawiła swą decyzję, odrzucając natychmiast propozycję z wszelkiemi pozorami wzgardliwego zdumienia. Mówiła mnóstwo nieprzyjemnych rzeczy. Był raz pono człowiek, który chciał zdobyć piękną żonę za bardzo niską cenę. Wreszcie znalazł piękną kobietę, która twierdziła, że nie jada więcej jak dwa ziarnka ryżu dziennie. Wobec tego ożenił się z nią, a ona istotnie nie brała w usta nic więcej, jak dwa ziarnka ryżu dziennie i on był bardzo szczęśliwy.
Ale pewnej nocy, wróciwszy z podróży, zaczął ją w tajemnicy podglądać przez dziurkę w strychu i zauważył, że ona je potwornie — pożerając całe stosy ryżu i ryb i wkładając całą żywność w dziurę na szczycie głowy pod włosami. Wtedy dopiero zrozumiał, że ożenił się z upiorem (Jama-Omba).
O-Tama miesiąc czekała na wynik swej odmowy — i czekała z całą wiarą, wiedząc jak wyimaginowana wartość zyskuje na cenie skutkiem przeszkód, jakie się pojawiają na drodze do jej zdobycia. Aż wreszcie, jak się tego spodziewała, swat znowu się zjawił. Tym razem O-Kazaki nie traktował ich tak bardzo zgóry jak przedtem; powiększył swoją pierwszą ofertę a nawet zaryzykował kilka kuszących obietnic. Wtedy zrozumiała, ze zupełnie ma go już w swoich rękach. Jej plan kampanji nie był bynajmniej skomplikowany, lecz ugruntowany na głębokiej, instynktownej znajomości gorszej strony natury ludzkiej; dlatego była pewna powodzenia. Obiecanka cacanka, a głupiemu radość; prawne kontrakty z różnemi kruczkami to pułapki na ludzi prostych. O-Kazaki, chcąc dostać O-Joszi, musiał poświęcić niemałą część swego majątku.
Ojciec Taro, szczerze pragnął małżeństwa syna z O-Joszi i próbował uregulować sprawę na zwykłej drodze. Niemożność otrzymania od Mijahary określonej odpowiedzi bardzo go zdziwiła. Był wprawdzie prostym, naiwnym człowiekiem, umiał jednak odczuwać ludzi i nadzwyczajnie grzeczny sposób postępowania O-Tamy, której nigdy nie lubiał, wzbudził w nim podejrzenie, że wogóle niema się tu czego spodziewać. Przyszło mu na myśl, że powinien podzielić się swemi podejrzeniami z Taro, co miało ten rezultat, iż chłopak rozchorował się i dostał gorączki. Ale macocha O-Joszi nie miała zamiaru doprowadzenia Taro do rozpaczy w tak wczesnem stadjum swej intrygi. Podczas jego choroby posyłała mu uprzejme pozdrowienia, a jeden raz list O-Joszi, który — jak tego właśnie się spodziewała — ożywił wszystkie jego nadzieje. Po wyzdrowieniu, Mijahara przyjął go uprzejmie i pozwolił mu rozmawiać z O-Joszi w sklepie. O wizycie jego ojca nie wspomniał jednak ani słowem.
Kochankowie mieli też często możność spotykania się w podwórzu udżigami, dokąd O-Joszi przychodziła często z najmłodszem dzieckiem swej macochy. Nawet w tłumie piastunek, dzieci i młodych matek mogli zamienić parę słów, nie obawiając się plotek. Przez cały miesiąc nadziejom ich nie wymierzono żadnego ciosu, gdy nagle O-Tama uczyniła ojcu Taro nieprawdopodobny i niemożliwy do przyjęcia układ pieniężny. Uchyliła już trochę maski, ponieważ O-Kazaki miotał się dziko w sieci, jaką mu zastawiła, a z gwałtowności jego szamotań się wnioskowała, iż koniec jest już niedaleki. O-Joszi wciąż jeszcze nie wiedziała co się działo, miała jednak powody obawiać się, że nigdy żoną Taro nie będzie. Schudła trochę i zmizerniała.
Pewnego poranku Taro wziął swego małego braciszka i udał się z nim do podwórza świątyni w nadziei, iż znajdzie tam sposobność pogawędzenia z O-Joszi.
Istotnie spotkali się.
A wtedy on jej oświadczył, że go zaczyna ogarniać trwoga.
Mały drewniany amulet, który swego czasu matka zawiesiła mu na szyi gdy był jeszcze dzieckiem, rozpękł się na dwoje.
— To wcale nie jest złowróżbnym znakiem — mówiła O-Joszi — to tylko dowód, że łaskawi bogowie opiekują się tobą. We wsi była przecież epidemja. I ty zachorowałeś na febrę, ale wyzdrowiałeś.
Poświęcony amulet ochronił cię — ale też dlatego pękł. Idź zaraz do kannuszi i powiedz mu — da ci natychmiast inny.
Ponieważ oboje byli bardzo nieszczęśliwi, a nigdy nikomu nic złego nie zrobili, zaczęli filozofować nad sprawiedliwością świata.
Taro mówił:
— Być może żeśmy się nienawidzili w przeszłem życiu. Być może ja nie byłem dobry dla ciebie lub też ty nie byłaś dobrą dla mnie. A oto nasza kara. Tak mówią kapłani.
O-Joszi odpowiadała jakby z cieniem swej dawnej żartobliwości:
— Zatem ja byłam wówczas mężczyzną a ty byłeś kobietą. Ja cię bardzo, bardzo kochałam, ale ty byłaś dla mnie bardzo niedobra. Doskonale sobie wszystko przypominam.
— Nie jesteś Bozacu — odpowiedział Taro, uśmiechając się wbrew swemu zmartwieniu — dlatego nic nie możesz pamiętać. Tylko w dziesięciu pierwszych stanach Bozacu możemy zacząć przypominać sobie.
— Skąd wiesz, że ja nie jestem Bozacu?
— Jesteś kobietą, a kobieta nie może być Bozacu.
— A czy Kwan-dze-on Bozacu nie jest kobietą?
— To prawda. Ale Bozacu nie może kochać nic, prócz Kijo.
— A czyż Szaka[5] nie miał żony i syna? Czyż ich nie kochał?
— I owszem. Ale wiesz, że musiał rodzinę opuścić.
— I to było bardzo nieładnie, choćby nawet zrobił to Szaka. Ale ja w te historje nie wierzę.
— A czy ty, gdybyś mnie mógł dostać, opuściłbyś mnie?
Tak rozmawiali i spierali się, śmiejąc się często: tak miło było być razem. Nagle dziewczyna znowu spoważniała i rzekła:
— Słuchaj! Miałam dziś sen. Widziałam dziwną jakąś rzekę i morze. Stałam zdaje mi się nad brzegiem rzeki, tuż u jej ujścia do morza. I tak się bałam, tak się bardzo bałam, a nie wiem czemu. Naraz patrzę i widzę, że niema wody w rzece, niema wody w morzu, a są tylko kości Buddy. Ale ruszają się wszystkie jak woda.
A potem znowu zdawało mi się, że jestem w domu i że dałeś mi wspaniały jedwabny materiał na kimono i że to kimono już uszyto. Włożyłam je. Ale wtenczas znowu się zdziwiłam, ponieważ na pierwszy rzut oka różnobarwne, teraz było zupełnie białe, a ja, głupiutka, ułożyłam je na sobie tak, jak się układa suknie umarłych, na lewo. Tak udałam się do domów wszystkich moich krewnych i znajomych, aby się z nimi pożegnać, i mówiłam im, że odchodzę do Meido, zaś oni wszyscy pytali mnie dla czego, a ja nie mogłam im odpowiedzieć.
— To bardzo dobrze! — odpowiedział Taro — doskonale, jak się komu śni śmierć! Być może, że to zapowiedź naszego bliskiego ślubu.
Tym razem dziewczyna nie odpowiedziała i nawet się nie uśmiechnęła.
Taro milczał przez chwilę a potem dodał:
— Jeżeli myślisz, Joszi, że to sen niedobry, opowiedz o nim szeptem wszystkim roślinom nanten w ogrodzie i wtedy z pewnością się nie spełni.
O-Tama była naprawdę bardzo sprytną kobietą. Nigdy jakiejś większej omyłki nie popełniła. Należała do tych znakomicie zorganizowanych istot, które zdobywają powodzenie w życiu dzięki doskonałej łatwości, z jaką eksploatują słabsze od siebie charaktery. Wrodzona jej przodkom chłopska cierpliwość, chytrość, zdolność przewidywania, szybka orjentacja, uparta oszczędność, wszystko to uczyniło z jej mózgu precyzyjnie działający aparat. Aparat ten funkcjonował bez zarzutu w otoczeniu, które powołało go do życia, a zwłaszcza wśród tych ludzi, z którymi przeznaczonem mu było mieć do czynienia — mianowicie z wieśniakami.
Był to jednak charakter, w którym nie orjentowała się tak dobrze, ponieważ jej rasowemu wyczuciu był obcy. O-Tama stanowczo nie wierzyła temu, co dawniej mówiono o różnicy charakterów między samurajami[6] a heimin[7]. Jej zdaniem cała różnica między obiema kastami polegała tylko na przywilejach, jakie szlachcie nadawały prawa i tradycja. Te to przywileje — myślała — spowodowały, iż ludzie, pochodzący z byłej kasty rycerskiej, są znacznie niedołężniejsi, kapryśniejsi od drugich i w duszy miała dla nich tylko pogardę. Widziała, jak skutkiem niezdolności do ciężkiej pracy i zupełnego braku sprytu w interesach, z bogaczów stali się żebrakami. Widziała, jak renta, wypłacana im przez nowy rząd, przechodziła z ich rąk w ręce chytrych spekulantów najgorszego gatunku. Gardziła słabością, niedołęstwem i w oczach jej pierwszy lepszy handlarz jarzynami stał wyżej, niż taki były szlachcic, zmuszony na stare lata prosić o jałmużnę tych, którzy dawniej na jego widok zrzucali na znak szacunku obuwie a, kłaniając się, głową dotykali błota.
Dlatego też nie imponowało jej wcale, że matka O-Joszi była szlachcianką. Przeciwnie była zdania, że szlacheckie pochodzenie, któremu przypisywała też wątłość dziewczyny, jest jej nieszczęściem. Jasno widziała w charakterze O-Joszi wszystko to, co było zrozumiałe dla człowieka niższej kasty, między innemi, że nic się u niej nie wskóra szorstkością, co się jej zresztą podobało.
Były tu jednak właściwości, z których O-Tama nigdy jasno sobie sprawy nie zdawała: głęboka, choć dobrze opanowana, wrażliwość na zło i dobro, niewzruszone poczucie własnej godności i utajony zapas woli, która mogła zapanować nad wielkim bólem fizycznym.
Oto czemu, kiedy O-Joszi oświadczono, iż ma zostać żoną O-Kazakiego, jej zachowanie się w błąd wprowadziło macochę, która spodziewała się buntu.
Omyliła się.
Dziewczyna w pierwszej chwili zbielała, jak płótno. Ale w następnej chwili zarumieniła się, uśmiechnęła, skłoniła się i mile zaskoczyła panią Mijaharę, oświadczając jej w ceremonjalnym języku miłości dzieci dla rodziców gotowość zastosowania się we wszystkiem do woli rodzicielskiej. Zachowanie się jej niczem nie zdradzało najmniejszego, choćby ukrytego, niezadowolenia.
O-Tama była tem tak uradowana, że zaczęła się jej zwierzać, opowiedziała jej niektóre szczegóły pertraktacyj a także wymieniła dokładnie ile i co O-Kazaki za nią daje. Dalej, zasypawszy ją znanemi pociechami, jakich się nie skąpi młodej dziewczynie, wychodzącej, wbrew swej woli, zamąż za starszego człowieka, O-Tama dała jej kilka istotnie bezcennych rad, jak ma wziąć pod pantofel O-Kazakiego. Imienia Taro ani razu nawet nie wspomniano. O-Joszi podziękowała macosze za rady jak należało, ścieląc się jej wdzięcznie do stóp. Były to istotnie rady podziwu godne. Mając takiego nauczyciela, jak O-Tama, pierwsza lepsza i trochę rozgarnięta dziewczyna ze wsi mogłaby bez trudu znieść życie z O-Kazakim.
Ale O-Joszi była tylko napół wieśniaczką. Jej nagłe zblednięcie a następne zarumienienie się po zawiadomieniu jej o losie, jaki jej zgotowano, było spowodowane uczuciami, których O-Tama nawet nie podejrzewała. I jedno i drugie było wynikiem rozumowania o wiele więcej skomplikowanego, niż najsprytniejsza kalkulacja, jaką O-Tama kiedykolwiek w życiu zrobiła.
O-Joszi zbladła ze zgrozy a zarazem na myśl o zupełnej obojętności moralnej macochy, o zupełnej bezużyteczności jakiegokolwiek oporu, o zaprzedaniu jej temu obrzydliwemu starcowi tylko dla niepotrzebnego zysku, o okrucieństwie i hańbie takiego targu. W tej chwili jednakie zrozumiała też, że teraz, dla zajrzenia w oczy rzeczy najgorszej, potrzebuje całej swej odwagi, silnej woli i przebiegłości. Wówczas uśmiechnęła się. A kiedy się uśmiechała, młoda jej wola stała się jak stal, którą można przeciąć żelazo, nie wyszczerbiwszy ostrza. Odrazu wiedziała, co zrobi — podpowiedziała jej to szlachecka krew; teraz byle tylko zyskać na czasie i znaleźć odpowiednią sposobność. Była tak pewna zwycięstwa, że musiała użyć wielkiego wysiłku aby się głośno nie roześmiać.
Błyski w jej oczach wprowadziły najzupełniej w błąd O-Tamę, która wzięła je za objaw zadowolenia, wywołanego nagłem zrozumieniem wszystkich korzyści, jakie daje poślubienie bogatego człowieka.
Działo się to piętnastego dziewiątego miesiąca; ślub miał się odbyć szóstego dziesiątego miesiąca. Ale w trzy dni później O-Tama, wstawszy o świcie, zauważyła, że jej pasierbica w nocy zniknęła. Również ojciec Taro Uczida nie widział syna od zeszłego popołudnia.
W parę godzin później od obojga nadeszły listy.
Przybył wczesny pociąg poranny z Kioto.
Maleńka stacyjka pełna była wrzawy i zgiełku — stukania getów[8], rozgwaru rozmów i urywanych okrzyków chłopaków wiejskich, sprzedających ciastka i za kąski i wykrzykujących: Kuaszi joros! Suszi joros! Bento joros!
Pięć minut — stukanie getów, trzaskanie drzwiczkami wagonów i piskliwe okrzyki chłopców ustały, rozległ się gwizd, pociąg szarpnął się i ruszył naprzód. Kiedy się z hukiem potoczył, kierując się zwolna ku północy, stacyjka opustoszała.
Dyżurny policjant przy furtce zatrzasnął ją i zaczął się przechadzać po wysypanym piaskiem peronie, przyglądając się cichym polom ryżowym.
Była jesień — okres Wielkiego Światła.
Światło słoneczne stało się bielsze, cienie głębsze, zaś wszystkie kontury ostre, jak krawędzie szklanych szczerb. Oddawna wypalone spiekotą lata mchy odżyły, okrywając przedziwnemi plamami i pasami jasnej, delikatnej zieleni nagie miejsca czarnej wulkanicznej ziemi. Z każdej grupy sosen dolatywało wibrujące wołanie cuku-cuku-boszi a nad wszystkiemi małemi kanałami i kanalikami wciąż zcicha połyskiwały jakby małe błyskawice — błyski szmaragdowe, różowe, stalowo-błękitne — lśnienia skrzydeł świtezianek.
I oto, może dzięki nadzwyczajnej czystości rannego powietrza, policjant, patrząc ku północy, zauważył na torze coś, co kazało mu stanąć, przysłonić oczy dłonią a potem spojrzeć na zegar. Zasadniczo czarne oko policjanta japońskiego, podobnie jak bystre oko sępa, rzadko kiedy nie zauważy najdrobniejszego nawet, nic nie znaczącego wypadku w polu swego widzenia. Pamiętam, pewnego razu, w dalekiej Oki, pragnąc przyglądnąć się tańcowi w maskach, wykonywanemu na ulicy przed mym zajazdem, lecz nie chcąc być spostrzeżonym, zrobiłem malutką dziurkę w papierowem oknie na pierwszem piętrze i przypatrywałem się przedstawieniu. Pode mną chodził po ulicy policjant w białym, jak śnieg, mundurze i pelerynce; byliśmy właśnie w środku lata. Zdawało się, że nie widzi ani tańczących, ani tłumu, wśród którego chodził nie oglądając się nawet. A naraz stanął i wpatrzył się akurat w dziurkę w mojem szodżi[9]; bo w tej dziurce ujrzał oko, które po kształcie rozpoznał natychmiast jako oko cudzoziemca. A wówczas wszedł do zajazdu i zaczął się dopytywać o mój pasport, który zresztą był już zameldowany.
To, co policjant na małej stacyjce wiejskiej zauważył, a później też zaraportował, było, iż w odległości przeszło pół mili (ang.) od stacji, dwie osoby wyszły na tor kolejowy, przeszedłszy przez pola ryżowe i prawdopodobnie wyszedłszy z jakiegoś folwarku, znajdującego się w znacznej odległości na północny-zachód od wsi. Jedna z nich, kobieta, jak się tego policjant domyślał z koloru jej sukni i pasa, musiała być bardzo młoda. Poranny pociąg z Tokjo musiał nadjechać w przeciągu paru minut i ze stacji można było zauważyć jego zbliżający się dym. Dwie osoby zaczęły biec szybko wzdłuż toru, którym jechał pociąg. Zniknęły mu z oczu za zakrętem drogi.
Ta para to był Taro z O-Joszi. Biegli prędko, najpierw dlatego, by uniknąć uwagi policjanta, powtóre, chcieli złapać ekspres z Tokjo możliwie jak najdalej od stacji. Znalazłszy się za zakrętem drogi, przestali biec i szli wolniej, bo już widzieli zbliżający się dym. Jak tylko ujrzeli pociąg, wyszli na tor tak, aby nie zwrócić na siebie uwagi maszynisty i czekali, trzymając się za ręce. Jeszcze chwila i niski huk, niby odgłos gromu, doleciał do ich uszu. Zrozumieli, że czas przyszedł.
Teraz wysunęli się już całkiem na tor, opletli się ramionami twarz przy twarzy, ostrożnie lecz szybko legli na szynach, dzwoniących już jak kowadło do taktu pędzącego pociągu.
Chłopiec uśmiechnął się. Zaś dziewczę, oplótłszy jeszcze silniej jego szyję ramionami, rzekło mu do ucha:
— Na czas dwóch istnień i trzech jestem twoją żoną a ty jesteś moim mężem, Taro-Sama.
Taro nie odpowiedział, bo niemal w tej samej chwili, mimo rozpaczliwych wysiłków maszynisty w celu zatrzymania rozpędzonego pociągu, koła przejechały parę kochanków — tnąc równo, jak olbrzymie nożyce.
Dziś ludzie ze wsi przynoszą na wspólny grób połączonych w śmierci kochanków bambusowe miseczki z kwiatami, palą kadzidła i odmawiają modlitwy. Nie jest to zgodne z przepisami religji, bo Buddyzm zabrania dżoszi a cmentarz jest buddyjski. Niemniej jest w tem uczucie religijne — godne szacunku.
Zapytacie może, w jaki sposób i dlaczego ludzie modlą się do tych umarłych. Oczywiście nie wszyscy modlą się do nich, ale modlą się kochankowie, zwłaszcza nieszczęśliwi. Inni przyozdabiają tylko grób i odmawiają modlitwy. Jednakże kochankowie proszą tych zmarłych o wstawiennictwo i pomoc.
Zapytałem — dlaczego?
Odpowiedziano mi poprostu:
— Albowiem tak bardzo cierpieli.
Wynikałoby z tego, że idea, ożywiająca tych nabożnych, byłaby może równocześnie i starsza i znacznie więcej nowoczesna niż Buddyzm — Idea wiecznej Religji Cierpienia.
- ↑ Meido — japońskie zaświaty, odpowiadające greckim Polom Elizejskim. Przyp. tłum.
- ↑ Gohei — coś w rodzaju stuły.
- ↑ Słynna „Wielka Reforma“, połączona równocześnie z bezwzględnie przeprowadzoną reformą, która unicestwiła stan rycerski i wyzwoliła wieśniaka japońskiego z poddaństwa.
- ↑ Saké — wódka z prosa, zresztą słaba, ulubiona w Japonji i podawana przeważnie na gorąco. W znaczeniu japońskiem jest to „wino“.
- ↑ Budda. Przyp. tłum.
- ↑ Kasta rycerska.
- ↑ Kasta włościańska.
- ↑ Gety — powszechnie noszone w Japonji drewniane sandały.
- ↑ Papierowa szyba w oknie.