Duch z Kenterwilu (opowiadanie)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Duch z Kenterwilu
Pochodzenie Duch z Kenterwilu i inne nowele
Wydawca E. Wende i Spółka
Data powstania 1887
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Rolnicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Canterville Ghost
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DUCH Z KENTERWILU.
I.

Kiedy rozeszła się wieść, że minister amerykański, pan Hiram B. Otis kupuje zamek Kenterwilski, ostrzegano go powszechnie, aby nie popełniał szaleństwa, nie ulegało bowiem wątpliwości, że w zamku straszy. Sam zresztą lord Kenterwil, człowiek o niezmiernie subtelnem poczuciu honoru, uważał za swój obowiązek wspomnieć o tym fakcie panu Otisowi podczas ostatecznych układów o kupno.
— Nie chcieliśmy mieszkać w zamku od czasu, kiedy cioteczna babka moja, wdowa po księciu Boltonie, dostała ataku z przerażenia, ujrzawszy w lustrze, w chwili kiedy przebierała się do obiadu, dwie ręce kościotrupa na swoich ramionach. Po ataku tym nigdy już w zupełności nie przyszła do siebie. Czuję się też w obowiązku powiedzieć panu, że kilku żyjących członków naszej rodziny, a także rektor naszej parafji, wielebny Augustus Dampier, członek Kolegjum Królewskiego w Cambridge, na własne oczy oglądali Ducha. Po nieszczęśliwym owym wypadku z księżną nie chciał pozostać u nas żaden z młodszych naszych służących, a lady Kenterwil nie sypiała po nocach z powodu tajemniczych szmerów, dochodzących z korytarza i bibljoteki.
— Milordzie — odparł minister — nabywam umeblowanie i ducha w cenie kupna. Przybywam z nowoczesnego kraju, gdzie mamy wszystko, co można nabyć za pieniądze, a wobec zastępów naszych dzielnych chłopców, wywracających do góry nogami porządek Starego świata i zabierających wam najlepsze wasze aktorki i primadonny, pewien jestem, że gdyby w Europie istniało rzeczywiście coś takiego jak duchy, mielibyśmy je oddawna w jednem z naszych muzeów publicznych, albo też oprowadzalibyśmy je na pokaz po ulicach.
— Obawiam się, że duchy istnieją — rzekł lord Kenterwil z uśmiechem — mimo, iż mogły oprzeć się ponętnym propozycjom waszych przedsiębiorczych impresarjów. Od trzystu lat już, ściślej biorąc od 1548-go roku, znanym jest fakt, że duch ukazuje się stale przed śmiercią każdego z członków naszego rodu.
— To zupełnie jak doktor domowy. Zapewniam pana, milordzie, że niema żadnych duchów; nie przypuszczam, aby prawa natury miały być przeistaczane dla arystokracji angielskiej.
— Widzę że jesteście w Ameryce bardzo trzeźwi — odparł lord Kenterwil, który niezupełnie zrozumiał ostatnie zdanie p. Otisa; — jeśli zatem niema pan nic przeciwko duchowi w domu, wszystko jest w porządku. Proszę tylko pamiętać, że ostrzegałem pana.
W parę tygodni po tej rozmowie kupno zostało zawarte i, po skończonym sezonie w Londynie, minister wraz z rodziną przenieśli się do Kenterwilu. Pani Otisowa, która jako panna Lukrecja R. Toppan z 53-ej ulicy Zachodniej, słynęła jako piękność nowojorska, była obecnie przystojną damą w średnim wieku, o pięknych oczach i wspaniałym profilu. Amerykańskie panie miewają zwyczaj, po wyjeździe z rodzinnego kraju, przybierania pozy chronicznej słabowitości, w przypuszczeniu zapewne, że jest to cechą europejskiego wydelikacenia. Pani Otisowa nie popełniła wszakże tego błędu. Posiadała silny, zdrowy organizm i niespożyty zapas energji żywotnej. Pod wieloma względami była zupełną Angielką i służyć mogła jako typowy przykład faktu, że Amerykanie i Anglicy mają wszystkie cechy wspólne, z wyjątkiem języka. Najstarszy syn jej, któremu rodzice, w przystępie patrjotyzmu, nadali imię Waszyngtona, czego nigdy nie przestał żałować, był jasnowłosym, dość przystojnym młodym człowiekiem, który uważał się za powołanego do amerykańskiej służby dyplomatycznej, ponieważ przez trzy sezony zrzędu prowadził kadryla niemieckiego w kasynie Newportu, i nawet w Londynie znany był jako doskonały tancerz. Jedyną jego słabością były gardenje i herbarze. Poza tem był nadzwyczaj rozsądny. Panna Wirginja E. Otisówna była piętnastoletnią panienką, wysmukłą i zręczną jak młody faun. Wielkie niebieskie jej oczy patrzyły w świat śmiało i swobodnie. Była skończoną amazonką i pewnego razu prześcignęła starego lorda Biltona, bijąc go o półtorej długości konia w dwukrotnym biegu dokoła parku, co wywołało taki zachwyt ze strony młodziutkiego księcia Cheshire, że z miejsca oświadczył się o jej rękę, ale tej samej jeszcze nocy odesłany został w potokach łez do kolegjum w Eton. Po Wirginji następowały bliźnięta, nazywane zazwyczaj „Gwiazdami i Pasami“,[1] może dlatego, że rózgi często darły z nich pasy. Byli to rozkoszni chłopcy i, z wyjątkiem szanownego ministra, jedyni w rodzinie szczerzy republikanie.
Ponieważ Kenterwil odległe jest od najbliższej stacji kolejowej, Ascot, o siedem mil angielskich, pan Otis zatelegrafował po powóz, do którego rodzina cała wsiadła w jak najlepszym humorze. Był piękny wieczór czerwcowy: w powietrzu unosił się balsamiczny zapach lasów iglastych; od czasu do czasu słychać było czułe gruchanie gołębi, a tu i owdzie, w głębi paprociowego poszycia gajów, przemykały rdzawe skrzydła bażantów. Małe wiewiórki wysuwały łepki z pomiędzy gałęzi brzóz; króliki przedzierały się przez zarośla z zadartemi do góry białemi ogonkami. W chwili wszakże, kiedy wjeżdżali w aleję parkową, niebo zaciągnęło się chmurami, dziwna cisza zaległa powietrze, wielkie stada wron przeleciały bez szelestu nad ich głowami i, zanim dojechali do zamku, spadły pierwsze grube krople deszczu.
Na stopniach zamku powitała ich stara kobieta, starannie ubrana w czarną, jedwabną suknię, biały fartuch i biały czepek. Była to pani Umney, dawna gospodyni, którą pani Otisowa, na gorące prośby lady Kenterwil, zgodziła się zatrzymać na dotychczasowem stanowisku. Przywitała ona każdego z członków rodziny niskim ukłonem i staroświecką formułką: „Witam w Kenterwilu“. Idąc za nią, minęli piękny przedsionek w stylu Tudorów i weszli do bibljoteki niskiego, długiego pokoju, o ścianach, wyłożonych buazerją dębową oraz o jednem wielkiem kolorowem oknie w głębi. Oczekiwał na nich tutaj stół zastawiony przyborami do herbaty, zdjąwszy więc okrycia, zasiedli i zaczęli rozglądać się dokoła, podczas gdy pani Umney krzątała się przy nalewaniu filiżanek.
Nagle wzrok pani Otisowej padł na ciemno-czerwoną plamę na podłodze, tuż przy kominku. Nie mając pojęcia, skąd się ona tutaj wziąć mogła, zwróciła się z zapytaniem do pani Umney:
— Musiało się tutaj coś rozlać, prawda?
— Tak, proszę pani — odparła staruszka przyciszonym głosem — przelana tutaj była krew.
— Jakież to okropne! — zawołała pani Otisowa — krew w pokoju mieszkalnym! Trzeba zmyć ją natychmiast.
Stara kobieta uśmiechnęła się i odpowiedziała tym samym przyciszonym, tajemniczym głosem:
— To krew lady Eleonory Kenterwil, którą na tem właśnie miejscu zabił własny jej mąż, sir Simon Kenterwil, w 1575-ym roku. Przeżył on ją o dziesięć lat, i nagle znikł wśród bardzo tajemniczych okoliczności. Ciało jego nie zostało nigdy odnalezione, ale pokutujący duch jego straszy wciąż jeszcze w zamku. Wielu turystów i rozmaitych innych ludzi podziwiało tę plamę, która nie daje się zmyć.
— Nonsens! — zawołał Waszyngton Otis. — „Niezrównany wywabiacz Pinkertona“ i „Patentowany czyściciel plam“ usuną ją w jednej chwili! — i, zanim przerażona gospodyni zdołała temu zapobiec, przykląkł i szybko zaczął wycierać podłogę małym kawałkiem jakiejś masy, mającej wygląd czarnego kosmetyku.
— Wiedziałem, że Pinkerton poradzi na to! — zawołał, spoglądając z triumfem na podziwiającą go rodzinę. Nie zdążył jednak dokończyć tych słów, kiedy straszliwy błysk gromu rozświetlił ponury pokój i równocześnie przeraźliwy huk porwał wszystkich na nogi. Pani Umney padła zemdlona na posadzkę.
— Cóż za potworny klimat! — rzekł amerykański minister z flegmą, zapalając długie cygaro. — Widocznie stary ten kraj jest tak przeludniony, że nie starczy porządnej pogody dla wszystkich. Zawsze byłem tego zdania, że emigracja jest jedynem zbawieniem dla Anglji.
— Co się robi z mdlejącą kobietą, mój drogi? zwróciła się pani Otisowa do męża.
— Wytrąć jej z pensji, jak za stłuczone talerze — odparł minister; — napewno odechce jej się mdleć na drugi raz. — Istotnie po kilku minutach pani Umney przyszła do siebie, była jednak bardzo zgnębiona i stanowczo ostrzegała panią Otisową przed zagrażającem domowi jej niebezpieczeństwem.
— Na niejedno już patrzyły moje stare oczy, na co dębem stają włosy każdego uczciwego chrześcijanina, i niejedną też noc spędziłam bezsennie z powodu straszliwych rzeczy, jakie się tutaj działy — rzekła staruszka. Pan Otis wszakże i żona jego zapewnili poczciwinę, że się nie boją duchów. Wreszcie, po przywołaniu błogosławieństwa Opatrzności na głowy nowych swoich państwa i ułożeniu się co do podwyższenia pensji, podreptała stara gospodyni do swego pokoju.

II.

Burza szalała przez całą noc, poza tem jednak nie zaszło nic szczególnego. Mimo to nazajutrz, kiedy wszyscy zeszli na śniadanie, krwawa plama czerwieniła się znów na podłodze.
— Stanowczo nie może to być wina „Niezrównanego Wywabiacza“ — zadecydował Waszyngton — wypróbowałem już jego działanie na wszystkiem. Musi to być robota Ducha.
Wytarł plamę po raz drugi, ale następnego ranka krwawiła się znów na tem samem miejscu, mimo że pan Otis własnoręcznie zamknął drzwi od biblioteki na klucz, który zabrał do swojej sypialni. Cała rodzina zainteresowana była sprawą plamy: pan Otis zaczął podejrzewać, że był zbyt dogmatycznym w zaprzeczaniu istnienia duchów, pani Otisowa wyraziła zamiar zapisania się do Towarzystwa Psychologicznego, a Waszyngton wystosował obszerny list do panów Meyers i Podmore w sprawie niewypieralności krwawych plam, zależnych od zbrodni.
Nocy tej usunięte zostały raz na zawsze wszelkie wątpliwości co do faktycznego istnienia przejawów nadprzyrodzonych.
Dzień był ciepły i słoneczny. O chłodzie wieczornym cała rodzina pp. Otisów wyjechała na przejażdżkę i dopiero o dziewiątej wieczorem powróciła do domu, aby spożyć lekkostrawną wieczerzę. W rozmowie nie poruszano wcale sprawy duchów, tak że nie było nawet zasadniczych warunków, pobudzających rozmaite przejawy psychiczne. Tematy, poruszane podczas kolacji, obracały się — jak dowiedziałem się w następstwie od p. Otisa — jedynie dokoła spraw, stanowiących zwykły przedmiot rozmów kulturalnych Amerykanów z lepszych sfer, więc: olbrzymiej wyższości Fanny Davenport, jako artystki, nad Sarą Bernard; trudności znalezienia zielonych ziarn, gryczanych ciastek i kukurydzowej kaszy w najlepszych nawet domach angielskich; znaczenia Bostonu dla rozwoju ducha świata; korzyści czekowego systemu bagażowego przy podróżowaniu kolejami żelaznemi i pieściwości akcentu nowojorskiego w porównaniu przeciąganiem londyńskiem. Ani jednem nawet słowem nie wspomniano o żadnych zjawiskach nadprzyrodzonych, ani też o osobie sir Simona Kenterwila. O jedenastej cała rodzina udała się na spoczynek, a w pół godziny później pogaszono wszystkie światła. Po pewnym czasie zbudził pana Otisa dziwny jakiś szmer w korytarzu. Zdawało mu się, że słyszy jakgdyby brzęk metalu, zbliżający się z każdą chwilą. Minister wstał, zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek. Była punktualnie pierwsza. Czuł się zupełnie spokojny, a zbadawszy swój puls, przekonał się, że nie był wcale przyspieszony. Dziwny brzęk nie ustawał. Teraz słyszał już wyraźnie odgłos kroków. Włożył pantofle, wyjął wąski, podłużny flakon z neseseru i otworzył drzwi. Wprost naprzeciw siebie, w mdłym blasku księżyca, zobaczył straszliwą postać starca. Oczy jego płonęły jak rozżarzone węgle; długie, siwe włosy spadały mu splątanemi kosmykami na ramiona; odzież jego, starodawnego kroju, była brudna i cała w strzępach; ciężkie łańcuchy i zardzewiałe okowy zwisały z kostek jego nóg i napięstków rąk.
— Drogi panie — rzekł p. Otis — stanowczo zmuszony jestem prosić pana o naoliwienie pańskich łańcuchów. Przyniosłem panu w tym celu flaszeczkę maści Wschodzącego Słońca, firmy Tammany. Ma ona podobno wybornie skutkować po jednorazowem użyciu; zaświadczenia o tem, pióra najwybitniejszych naszych teologów, znajdzie pan na opakowaniu. Zostawię ją tu na stole i chętnie dostarczę panu większej ilości w razie życzenia. Mówiąc to, położył Minister Stanów Zjednoczonych flaszeczkę na marmurowym stole i, zamknąwszy za sobą drzwi, powrócił do sypialni.
Przez chwilę stał duch z Kenterwilu osłupiały, w zrozumiałem oburzeniu, poczem, cisnąwszy z całej siły flaszeczkę na woskowaną posadzkę, puścił się pędem przez korytarz, wydając głuche jęki i świecąc widmowo-zielonem światłem. W chwili wszakże, kiedy dobiegł do górnego podestu klatki schodowej, otworzyły się szeroko jedne z drzwi, ukazały się w nich dwie drobne postacie w białych szatach, i wielka poduszka przemknęła tuż nad jego głową. Nie było już wyraźnie czasu do stracenia, przywołując też pospiesznie na pomoc czwarty wymiar, jako sposób ucieczki, znikł przez buazerję ścienną, poczem cisza zupełna zaległa dom.
Przedostawszy się do małej, ukrytej izdebki w lewem skrzydle pałacu, oparł się o promień księżyca, aby nabrać tchu, i zaczął zastanawiać się nad swojem położeniem. Nigdy, w ciągu całej świetnej i nieprzerwanej trzywiekowej swojej karjery nie doznał on tak brutalnej zniewagi.
Przypomniał sobie księżnę wdowę, którą przestraszył śmiertelnie, przyprawiając o atak, w chwili, kiedy stała przed lustrem w powodzi koronek i brylantów; cztery dziewczyny służebne, które dostały spazmów na sam widok jego z poza firanek jednej z zapasowych sypialni; rektora parafji, któremu zdmuchnął świecę, kiedy wracał późno w nocy z bibljoteki i który od tego czasu stale był w leczeniu u sira Williama Gulla z powodu ciężkiego rozstroju nerwowego, i wreszcie starą panią de Tremouillac, która, obudziwszy się pewnego dnia wcześnie i, ujrzawszy kościotrupa siedzącego na fotelu przy kominku i czytającego jej pamiętnik, dostała z przestrachu zapalenia mózgu i przeleżała w łóżku sześć tygodni, a po wyzdrowieniu pojednała się z kościołem i zerwała wszelkie stosunki z notorycznym sceptykiem, panem de Voltaire.
Przypomniał sobie straszną noc, kiedy znaleziono niegodziwca, lorda Kenterwila, uduszonego w ubieralni wpakowanym mu do gardła waletem karowym. Zanim wyzionął ducha, wyznał on, że tą samą kartą oszukał Karola Jamesa Foxa o 50.000 funtów u Krokfordów i że teraz Duch zmusił go do połknięcia jej. Przypomniały mu się wszystkie jego wielkie czyny, zacząwszy od kamerdynera, który zastrzelił się w kredensie po ujrzeniu zielonej ręki, pukającej do ramy okiennej i skończywszy na pięknej lady Stutfield, która musiała nosić zawsze na szyi czarną aksamitkę, aby ukryć ślady pięciu palców, wypalone na białej jej skórze, i która wkońcu utopiła się w sadzawce na końcu Alei Królewskiej. Z entuzjastycznym egoizmem prawdziwego artysty zaczął raz jeszcze przebiegać pamięcią najsławniejsze swoje role i gorzko się uśmiechnął na wspomnienie ostatniego swojego występu, jako „Czerwonego Rutena czyli Uduszonego Dziecięcia“, swojego debiutu w roli „Chudego Gibeona, Wysysacza Krwi z Bexley“ oraz olbrzymiego wrażenia, jakie wywołał pewnego pięknego wieczoru czerwcowego, bawiąc się w kręgle własnemi kośćmi na placu lawntennisowym. I po tem wszystkiem jacyś przeklęci Amerykanie przyjeżdżają i dają mu maść Wschodzącego Słońca i ciskają mu w głowę poduszki! To nie do zniesienia! Żaden zresztą duch w historji nie był traktowany w podobny sposób. Postanowił więc zemścić się i aż do białego dnia pogrążony był w głębokiem zamyśleniu.

III.

Zebrawszy się nazajutrz z rana przy śniadaniu, szczegółowo rozpatrywała rodzina Otisów sprawę ducha. Minister Stanów Zjednoczonych był oczywiście nieco urażony przekonawszy się, że duch odrzucił jego dar.
— Nie chciałbym bynajmniej obrazić ducha, a wobec tego, że przebywa on w tym domu od tak dawna, uważam rzucanie w niego poduszkami za niezbyt grzeczne.
Słuszną tę uwagę przyjęły bliźnięta przyznaję to ze wstydem — wybuchem śmiechu.
— Z drugiej zaś strony — ciągnął dalej — jeśli stanowczo nie zechce on używać maści Wschodzącego Słońca, będziemy zmuszeni odebrać mu łańcuchy. Niepodobna byłoby spać przy takim hałasie na korytarzu.
Przez całą jednakże resztę tygodnia nie przeszkadzało im nic i jedyną rzeczą, zwracającą ich uwagę, było stałe odnawianie się plamy na podłodze w bibljotece. Było to niewątpliwie bardzo dziwne, ponieważ drzwi bibljoteki były stale zamykane na noc przez samego pana Otisa, a okna szczelnie zatarasowywane. Kameleonowa zmienność koloru plamy wywoływała też wiele komentarzy. Czasem była brunatno-czerwona, innym razem purpurowa, jeszcze innym karminowa, zaś pewnego ranka, kiedy zeszli na dół na wspólną modlitwę, według rytuału Wolnego, Amerykańskiego, Reformowanego, Biskupiego Kościoła, zastali ją szmaragdowo-zieloną. Kalejdoskopowe zmiany te bawiły naturalnie wielce całe towarzystwo, które co wieczór zaczęło nawet robić na ten temat zakłady. Jedyną osobą, nie przyjmującą udziału we wszystkich tych żartach, była Wirginja, która, z niewytłumaczonego jakiegoś powodu, bardzo była zawsze zgnębiona na widok krwawej plamy i prawie że się rozpłakała owego ranka, kiedy była szmaragdowo-zielona.
Powtórne ukazanie się ducha nastąpiło w niedzielę w nocy. Wkrótce po udaniu się wszystkich na spoczynek, zaalarmowany został cały dom strasznym hukiem w hallu. Zbiegłszy pospiesznie na dół, przekonano się, że wielka stara zbroja spadła z postumentu na kamienną posadzkę, a w wysokim poręczowym fotelu siedział duch Kenterwilu, rozcierający kolana z grymasem gwałtownego bólu. Bliźniacy, którzy przynieśli swoje strzelby nabite grochem, wystrzelili w niego cały ładunek z celnością strzału, możliwą do osiągnięcia jedynie drogą długiego i starannego ćwiczenia się na nauczycielu kaligrafji, a Amerykański Minister skierował na niego rewolwer, prosząc go — w myśl Kalifornijskiej etykiety — o podniesienie rąk do góry! Duch zerwał się z dzikim okrzykiem wściekłości i prześlizgnął się między nimi nakształt mgły, gasząc świecę Waszyngtona Otisa i pozostawiając tym sposobem wszystkich w zupełnej ciemności. Dobiegłszy do górnego podestu schodów, uspokoił się nieco i postanowił zaprodukować słynny swój wybuch szatańskiego śmiechu. W niejednej już okazji użył go z wielkiem powodzeniem. Mówią, że, peruka lorda Rakera osiwiała pod jego wpływem w ciągu jednej nocy, a faktem już jest nieulegającym kwestji, że trzy guwernantki, Francuski, wymówiły wskutek niego miejsce przed upływem miesiąca. Zaśmiał się więc najstraszliwszym swoim śmiechem, aż zatrzęsła się stara powała; nie zdążyło jednak jeszcze przebrzmieć przeraźliwe echo, gdy otworzyły się drzwi i na progu ukazała się pani Otisowa w jasno-niebieskim szlafroczku.
— Zdaje mi się, że pan musi być chory — rzekła — i dlatego przyniosłam panu flaszeczkę tynktury d-ra Dobela. Jeśli to z niestrawności, lekarstwo na pewno poskutkuje.
Duch wytrzeszczył na nią z wściekłością oczodoły i zaczął odrazu robić przygotowania do przeistoczenia się w dużego czarnego psa, z której to roli słynął i której doktor domowy przypisywał zawsze chroniczny idjotyzm wuja lorda Kenterwila, wielebnego Tomasza Hortona. Odgłos zbliżających się kroków przeszkodził mu jednak w wykonaniu okrutnego zamiaru, zadowolnił się więc wypromieniowaniem ze siebie lekko fosforycznego światła i znikł z ponurym cmentarnym jękiem w tej samej właśnie chwili, kiedy dogoniły go bliźniaki. Dobiegłszy do swojej izby, upadł złamany na tapczan, w przystępie najgwałtowniejszego wstrząśnienia. Gminność bliźniaków i gruby materjalizm pani Otisowej były oczywiście niesłychanie przykre, ale najbardziej zgnębiło go, że nie mógł nosić zbroi. Miał nadzieję, że nawet nowocześni Amerykanie doznają wstrząśnienia nerwów na widok „Widma w Zbroi“, jeśli już nie z innego powodu, to chociażby przez szacunek dla narodowego ich poety, Longfellowa, autora poematu pod tym tytułem, nad którego wdzięcznemi i pociągającemi rymami spędził on sam niejedną samotną godzinę podczas pobytu Kenterwilów w mieście. Zresztą była to jego własna zbroja. Nosił ją z wielkiem powodzeniem na turnieju w Kenilworth i zaszczycony był wielkiemi z jej powodu komplementami ze strony, ni mniej, ni więcej, jeno samej Dziewiczej Królowej. Kiedy jednakże wdział ją teraz, zachwiał się pod straszliwym ciężarem ogromnego napierśnika i stalowego kasku, i ciężko upadł na kamienną posadzkę, potłukłszy sobie oba kolana oraz napięstek prawej ręki.
Przez kilka dni następnych był mocno chory i byłby się wcale nie ruszał ze swojej izdebki, gdyby nie musiał utrzymywać krwawej plamy w należytym porządku. Dzięki wielkiej jednak o siebie dbałości wyzdrowiał i postanowił dokonać po raz trzeci próby nastraszenia Ministra Stanów Zjednoczonych i jego rodziny. Wybrał na ukazanie się swoje piątek, 17 sierpnia, i większą część dnia tego spędził na oglądaniu swojej garderoby, decydując się ostatecznie na wielki, nasunięty na oczy, kapelusz z czerwonem piórem, biały, sfałdowany przy szyi i zakończeniu rękawów, całun oraz zardzewiały sztylet. Ku wieczorowi lunął deszcz, a wiatr dął tak gwałtownie, że wszystkie szyby w drzwiach i oknach starego domu trzęsły się i brzęczały. Taką właśnie pogodę najlepiej lubił. Plan jego działania był następujący: miał wejść niepostrzeżenie wprost do pokoju Waszyngtona Otisa, a stanąwszy u stóp łóżka, zagadać coś do niego upiornym językiem i trzykrotnie wbić mu sztylet do gardła przy wtórze cichej muzyki. Żywił do Waszyngtona specjalną urazę, doskonale zdając sobie sprawę, że on to właśnie wycierał codziennie Kenterwilską krwawą plamę za pomocą nieporównanego Wywabiacza Pinkertonowskiego. Po wprowadzeniu niebacznego śmiałka w stan bezgranicznego przerażenia, miał udać się do pokoju, zajmowanego przez Ministra Stanów Zjednoczonych i jego żonę, położyć lepką dłoń na czole pani Otisowej, sycząc równocześnie do ucha jej mężowi straszliwe tajniki kostnicy. Nie mógł się tylko na nic zdecydować w stosunku do Wirginji. Nigdy go ona niczem nie dotknęła, była miła i łagodna. Kilka głuchych jęków z głębi szafy wystarczy — jak sądził — aż nadto, aby ją obudzić, gdyby zaś nie wystarczyło, zastuka kościstemi palcami w ramę okienną. Natomiast bliźniakom postanowił dać porządną nauczkę. Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić, było usiąść każdemu z nich na klatce piersiowej, celem wywołania duszącego wrażenia zmory, a potem stanąć pomiędzy ich przysuniętemi do siebie łóżkami w postaci zielonego, lodowato mroźnego widma, a kiedy zupełnie sparaliżuje ich strach, zrzucić całun i zacząć czołgać się po podłodze, obnażając białe, wyblichowane kości i wyszczerzając jedno kołujące ślepię w roli „Niemego Daniela czyli Szkieletu Samobójcy“, w której niejednokrotnie wywołał wielki efekt i którą uważał też za niegorszą od słynnej roli „Szaleńca Marcina“ czyli „Zamaskowanej Tajemnicy“.
O wpół do jedenastej usłyszał, że cała rodzina poszła spać. Przez czas jakiś nie dawały mu spokoju dzikie wybuchy śmiechu, rozlegające się w pokoju bliźniaków, którzy z lekkomyślną wesołością żaków dokazywali przed udaniem się na spoczynek. Wreszcie o kwadrans na dwunastą zapanowała cisza. Wraz z uderzeniem północy wyruszył. Sowa zastukała dziobem w ramę okienną, kruk zakrakał z pośród gałęzi wielkiego cisu, a wiatr zawył dokoła domu, niby dusza potępiona. Rodzina Otisów spała jednak spokojnie, nie przeczuwając, co ją czeka. Chrapanie Ministra Stanów Zjednoczonych zagłuszało plusk deszczu i huk burzy. Duch wysunął się ukradkiem z poza buazerji z jadowitym uśmiechem, okalającym jego okrutne, pomarszczone usta; w chwili kiedy prześlizgiwał się wzdłuż wielkiego okna w wykuszu, w którem herb jego i zamordowanej przez niego żony wymalowany był purpurą i złotem, skrył się księżyc za chmurę. Przesuwał się cicho dalej jak zły cień. Mrok nawet zdawał się odsuwać od niego ze wstrętem w miarę jak szedł dalej. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy jakieś wołanie. Zatrzymał się. Było to jednak tylko wycie psów z Czerwonego Folwarku, sunął więc dalej, miotając dziwne przekleństwa, używane w szesnastem stuleciu i potrząsając zardzewiałym sztyletem w powietrzu północy. Wreszcie dotarł do korytarza, który prowadził do pokoju Waszyngtona. Stanął na chwilę, a wiatr rozwiewał mu długie, siwe włosy dokoła głowy, skręcając zarazem w dziwaczne, fantastyczne fałdy niewypowiedzianą potworność jego całunu. Zegar wybił kwadrans. Poczuł, że nadszedł właściwy moment. Zachichotał do samego siebie i skręcił za węgieł; zaledwie jednak to uczynił, upadł nawznak ze straszliwym jękiem przerażenia, kryjąc zbielałą twarz w długich kościstych palcach.
Wprost przed nim stała przerażająca zjawa, nieruchoma, jakgdyby wykuta z kamienia, potworna jak wizja szaleńca. Głowa jej była łysa i osmalona, twarz okrągła, tłusta i biała; ohydny śmiech zdawał się ściągać jej rysy w stały grymas. Z oczu tryskały snopy szkarłatnego światła, jama ustna zionęła ogniem, a wstrętna odzież, podobna do jego własnej, spowijała białym całunem tytaniczną postać. Na piersi jej był plakat z dziwnym napisem antycznemi zgłoskami, opiewający zapewne czyn jakiś hańbiący, jakieś wspomnienie grzechów śmiertelnych, jakiś straszliwy szereg zbrodni; w prawej ręce trzymała zjawa pałasz z błyszczącej stali.
Widok ten przeraził go straszliwie, nigdy bowiem dotychczas nie widział ducha; obrzuciwszy więc przelotnem spojrzeniem potworne widziadło, uciekł do swego pokoju, potykając się i plącząc o długi całun i gubiąc wreszcie po drodze zardzewiały miecz, który wpadł do wysokich myśliwskich butów ministra, gdzie kamerdyner znalazł go nazajutrz rano. Stanąwszy wreszcie w czterech ścianach swojej izby, rzucił się na tapczan i zarył w pościel. Po chwili jednak zwyciężył w nim dawny rycerski duch Kenterwilów, postanowił też pójść i przemówić do owego drugiego ducha, jak tylko się rozwidni. Istotnie, z chwilą, kiedy brzask dnia osrebrzył szczyty pagórków, powrócił na owo miejsce, na którem po raz pierwszy ujrzał szkaradne widziadło, czując, że jednakże dwa duchy lepsze są niż jeden i że z pomocą nowego swego przyjaciela łatwiej upora się z bliźniakami. Przybywszy jednak na miejsce, ujrzał widok straszliwy. Coś się musiało widocznie przytrafić upiorowi, światło znikło bowiem zupełnie z pustych oczodołów, błyszczący miecz wypadł mu z ręki, a sam on opierał się o mur w nienaturalnie niewygodnej postawie.
Rzucił mu się na pomoc i pochwycił go w ramiona, gdy wtem, ku najwyższemu jego przerażeniu, głowa odpadła od tułowia i potoczyła się na posadzkę, a ciało upadło nawznak, tak, że w objęciach jego pozostała biała bawełniana zasłona z łóżka, a u stóp jego leżała szczotka do zamiatania, siekiera kuchenna oraz wydrążona rzepa. Nie będąc w stanie zrozumieć dziwnego tego przeistoczenia, chwycił gorączkowo za plakat, na którym w szarem świetle poranka odczytał przerażające słowa:

DUCH OTISÓW
Jedyny prawdziwy i oryginalny Strach.
Strzec się naśladowań!
Wszystkie inne podrobione.


Straszliwa prawda przeszyła mu błyskawicą myśl: zadrwiono z niego, oszukano go haniebnie. Dziki szał gniewu zaświecił po dawnemu w jego oczach; zacisnął bezzębne dziąsła i, podnosząc zwiędłe ręce wysoko ponad głową, poprzysięgł w kwiecistej frazeologji starej szkoły, że kiedy kur zapieje po raz wtóry, dokonane będą krwawe czyny i morderstwo podąży cichą stopą wdal.
Zaledwie wypowiedzieć zdążył straszliwe to zaklęcie, rozległo się z okrytego czerwonym łupkiem dachu odległego domostwa, pianie koguta. Zaśmiał się długim, przyciszonym, gorzkim śmiechem i czekał. Czekał z godziny na godzinę, ale kogut z niewytłumaczonej jakiejś przyczyny nie zapiał po raz drugi. Wreszcie o wpół do ósmej przybycie dziewcząt służebnych zmusiło go do zaprzestania trwożnego tego czuwania, powlókł się więc do swojej izby, myśląc o próżnych nadziejach i udaremnionych zamiarach. Wziął się też zaraz do przejrzenia kilku książek, traktujących o dawnem rycerstwie, które nadzwyczaj lubił, i wyczytał w nich, że ilekroć zaklęcie jego było stosowane, kur piał zawsze po raz wtóry. — Bodaj zdechł przeklęty ten ptak! — mruknął — dawniej byłbym go nadział na włócznię i zmusił go, bodaj nawet w godzinę skonu, do zapiania dla mnie! Powiedziawszy to, ułożył się w wygodnej ołowianej trumnie i pozostał w niej aż do wieczora.

IV

Następnego dnia czuł się mocno osłabionym i zmęczonym. Straszliwe podniecenie ostatnich kilku tygodni zaczęło mu dawać się we znaki. Nerwy jego zupełnie były rozklekotane, dygotał też za lada szmerem. Przez pięć dni nie wychodził ze swojej izby, i wkońcu postanowił zaniechać odnawiania plamy na podłodze bibljotecznej.
Skoro rodzinie Otisów niepotrzebna jest ta plama, najlepszy to dowód, że nie zasługują oni na nią. Są to widocznie ludzie niskiego, materjalnego poziomu, niezdolni do ocenienia symbolicznej wartości zjawisk zmysłowych. Kwestja zjawisk nadzmysłowych i ciał astralnych była oczywiście zupełnie odmienną dziedziną, niezależną od jego woli. Ukazywanie się w korytarzu raz w tygodniu oraz wydawanie niezrozumiałych dźwięków przez wielkie okno w wykuszu w każdą pierwszą i trzecią środę miesiąca wchodziło w zakres uroczystych jego obowiązków, nie widział też możności wycofania się z nich z honorem. Życie jego było niegodziwe, to prawda, z drugiej jednak strony był on nadzwyczaj obowiązkowy w stosunku do wszystkiego, co było związane ze światem nadzmysłowym. To też przez następne trzy soboty spacerował po korytarzu, jak zwykle między północą a trzecią z rana, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności, aby nie być widzianym ani słyszanym. Zdejmował buty, stąpał na palcach, po stoczonych przez robaki drzewne, spróchniałych, starych posadzkach, zarzucał na siebie szeroką, czarną, aksamitną opończę i starannie naoliwiał łańcuchy maścią Wschodzącego Słońca. Przyznać należy, że bardzo trudno mu było przemóc się i chwycić tego środka ostrożności. Wkońcu jednakże, pewnego wieczora, kiedy cała rodzina była na dole przy obiedzie, zakradł się do sypialni pani Otisowej i zabrał butelkę. Zrazu czuł się nieco upokorzonym, niebawem jednak wziął górę rozsądek, który kazał mu uznać wielkie zalety tego wynalazku, nader przydatnego dla jego celów. Mimo wszystkie zabiegi jednak nie udało mu się uniknąć przykrości. Przeciągano nieustannie przez całą szerokość korytarza sznury, o które potykał się w ciemności, a pewnego razu, występując w roli „Czarnego Izaaka“ czyli „Myśliwego z lasów Hoglejskich“, upadł bardzo niebezpiecznie na sztucznej ślizgawce z masła, którą bliźniaki urządzili od wejścia do Gobelinowej komnaty aż do górnego podestu klatki schodowej. Zniewaga ta tak go rozwścieczyła, że postanowił dokonać ostatecznej próby uratowania swojej godności i stanowiska społecznego. Zdecydował się więc odwiedzić zuchwałych młodych Etończyków następnej nocy jako „Śmiały Rupert“ czyli „Bezgłowy Hrabia“.
W roli tej nie ukazywał się już od 70-ciu lat przeszło, to znaczy od czasu, kiedy tak przeraził w tem przebraniu piękną lady Barbarę Modisch, że zwróciła ona pierścień zaręczynowy dziadkowi obecnego lorda Kenterwila i uciekła do Gretna Green z przystojnym Jackiem Kestletonem, oświadczając, że za nic w świecie nie zgodzi się wejść do rodziny, która pozwala tak okropnemu widmu spacerować o zmierzchu po tarasie. Biedny Jack został potem zastrzelony w pojedynku przez lorda Kenterwila, a lady Barbara umarła na złamane serce zanim rok minął, tak że występ ten należał pod każdym względem do udatnych. Było to wszakże niezmiernie trudne przebranie, jeśli można użyć podobnie teatralnego wyrażenia odnośnie do jednego z największych tajników świata nadprzyrodzonego lub też, chcąc użyć bardziej naukowego terminu, świata wyższego nad przyrodzony, dlatego też samo przygotowanie zajęło mu pełne trzy godziny. Wkońcu wszystko było gotowe. Zadowolony był bardzo ze swego wyglądu, mimo że wysokie skórzane buty myśliwskie, nieodłączne od stroju, były nieco za obszerne, nie mógł też znaleźć drugiej pary pistoletów; wogóle jednak jak najlepszej był myśli. Kwadrans po pierwszej wyślizgnął się z za buazerji i pomknął wzdłuż korytarza. Doszedłszy do pokoju, zajętego przez bliźniaków i noszącego nazwę Błękitnej Komnaty od koloru obicia, zastał drzwi nieco uchylone. Pragnąc ukazać się w sposób efektowny, szeroko je rozwarł, gdy nagle ciężki kubeł wody upadł wprost na niego, oblewając go całego aż do skóry i chybiając o parę cali lewe jego ramię. Równocześnie usłyszał przytłumione wybuchy śmiechu, dochodzące z wielkiego podwójnego łóżka. Cios ten był tak silny dla jego starganych nerwów, że uciekł, jak tylko mógł najszybciej, do swojej izby i nazajutrz leżał złożony ciężką niemocą z przeziębienia. Jedyną pociechą w całej fatalnej tej sprawie był dla niego fakt, że nie wziął z sobą głowy, gdyby był bowiem to uczynił, mogłyby konsekwencje być bardzo poważne.
Po tym wypadku stracił już zupełnie nadzieję przestraszenia gruboskórej rodziny Amerykańskiej, zadowolnił się więc pełzaniem po korytarzach w miękkich pantoflach, w grubym czerwonym szalu, owiązanym dokoła szyi, aby uchronić się przed przeciągiem oraz z małym łukiem na wypadek napaści ze strony bliźniaków.
Cios ostateczny spotkał go w dniu 19-ym września. Zeszedł na dół do wielkiego hallu wejściowego, pewny, że tam nikt mu nie przeszkodzi, i zabawiał się robieniem uwag satyrycznych nad wielkiemi fotografjami firmy Saroni’ego, przedstawiającemi Ministra Stanów Zjednoczonych i jego żonę i zastępującemi dawne portrety rodzinne Kenterwilów. Odziany był skromnie ale porządnie w długi całun, pocentkowany ziemią cmentarną; dolną szczękę miał podwiązaną pasem żółtego płótna, a w ręku trzymał małą latarkę i rydel grabarza. Był to strój „Jonasza bez Grobu“, czyli „Porywacza Ciał“, jednego z najwybitniejszych jego wcieleń, o którem Kenterwilowie najwięcej mieli powodów pamiętać, jako o właściwej przyczynie ich kłótni z sąsiadem, lordem Ruffordem. Był kwadrans po drugiej nad ranem i, o ile mógł sądzić, dom cały pogrążony był w głębokiem uśpieniu. Mimo to, w chwili, kiedy kierował kroki swoje ku bibliotece, aby zobaczyć, czy pozostał tam jeszcze ślad krwawej plamy, wyskoczyły nagle z ciemnego kąta dwie postacie, dziko wymachujące rękami w powietrzu i wrzeszczące mu z całych sił wprost do ucha jakiś niezrozumiały wyraz: „buu“!!...
Ogarnięty panicznym strachem, zupełnie zrozumiałym w danych warunkach, uciekł na schody, ale tam czekał już na niego przyczajony Waszyngton z ogrodową polewaczką. Osaczony ze wszystkich stron przez nieprzyjaciół, uratował się zniknięciem w wielkim żelaznym piecu, w którym, na szczęście dla niego, nie napalono, i torować sobie musiał dalszą drogę przez rury i kominy, tak, że wrócił do siebie straszliwie umorusany, oberwany i zrozpaczony.
Po blamażu tym nie wyruszał już więcej na nocne wyprawy. Bliźniaki czekały na niego wielokrotnie, i co noc zasiewały podłogi korytarzy łupinkam i od orzechów, ku wielkiemu utrapieniu rodziców i służby, ale wszystko to nadaremnie. Pan Otis zabrał się na nowo do wielkiego swojego dzieła o dziejach Stronnictwa Demokratycznego, nad którem pracował od kilku już lat; pani Otisowa urządziła wspaniałą piekarnię, która wprawiła w zachwyt całą okolicę; chłopcy zajęli się jokerem, pokerem, lakrosem i innemi amerykańskiem i narodowemi grami, a Wirginja jeździła na swoim kucyku w towarzystwie młodego księcia Cheshire, spędzającego w Kenterwilu ostatni tydzień wakacji. Przypuszczano, że Duch wywędrował gdzieś, o czem pan Otis doniósł nawet lordowi Kenterwilowi, który, w odpowiedzi, wyraził wielkie zadowolenie z powodu tej nowiny, przesyłające zarazem serdeczne powinszowania godnej małżonce ministra.
Mylili się wszakże pp. Otisowie. Duch był w dalszym ciągu w domu, a chociaż w danym momencie czuł się chory, bynajmniej nie miał zamiaru złożenia broni, zwłaszcza odkąd się dowiedział, że w liczbie gości, bawiących w pałacu, znajdował się młody książę Cheshire, którego stryjeczny dziadek, lord Franciszek Hilton, założył się ongi o sto gwinei z pułkownikiem Kerburym, że zagra w kości z Duchem z Kenterwilu, i następnego rana znaleziony był na podłodze pokoju karcianego w takim stanie paralitycznego bezwładu, że, jakkolwiek dożył późnego wieku, nigdy już nie mógł wymówić nic więcej poza wyrazami: „Podwójna szóstka“. Historja ta bardzo była głośna w swoim czasie, jednakże, przez szacunek dla obu znakomitych rodów, starano się wszelkiemi sposobami możliwie ją zatuszować. Mimo to można znaleźć dokładny opis wszystkich związanych z nią szczegółów w 3-im tomie „Wspomnień lorda Tettla o księciu Regencie i jego Przyjaciołach“. Nic dziwnego zatem, że Duch pragnął dowieść, iż nie utracił dawnego wpływu na potomka Hiltonów, z którym pozostawał w dalekiem pokrewieństwie, ponieważ własna jego siostra cioteczna poślubiła secundo voto lorda Bulkeleya, od którego w prostej linji pochodzą, jak wiadomo, książęta Cheshire. Wszelkie też poczynił przygotowania, aby ukazać się młodemu, zakochanemu w Wirginji książątku w słynnej swojej roli „Wampira-Mnicha, czyli Benedyktyna bez krwi“. Wcielenie to było zjawą tak przerażającą, że kiedy ukazała się ona starej lady Hartrup w fatalną dla niej wigilję Nowego, 1764 roku, dostała ona ataku najprzeraźliwszego krzyku, zakończonego napadem apoplektycznym, w którym umarła po upływie trzech dni, wydziedziczywszy uprzednio Kenterwilów, najbliższych swoich krewnych, i pozostawiwszy cały majątek londyńskiemu swemu aptekarzowi.
W ostatniej wszakże chwili przemógł strach przed bliźniakami, który nie pozwolił Duchowi opuścić pokoju, dzięki czemu młody książę spał spokojnie pod pióropuszem baldachimu, w królewskiej sypialni, i śnił o Wirginji.

V.

W kilka dni później Wirginja i jej nieodłączny złotowłosy rycerz zrobili konną wycieczkę na łąki Brocklejskie, gdzie dziewczynka tak fatalnie rozdarła sobie suknię przy braniu przeszkody przez płot, że, powróciwszy do domu, postanowiła pobiec do siebie tylną klatką schodową, aby nikt nie mógł jej zobaczyć. Przebiegając obok sali gobelinowej, której drzwi były otwarte, dostrzegła w przelocie jakąś postać, a przypuszczając, że jest to i garderobiana jej matki, która często siadywała tutaj z robotą, weszła, aby poprosić ją o naprawienie sukni. Ku najwyższemu swemu wszakże zdumieniu przekonała się, że był to Duch z Kenterwilu we własnej osobie! Siedział przy oknie, patrząc na złote i purpurowe liście, spadające z żółknących drzew i wirujące w jesiennem powietrzu. Głowę miał opartą na ręku, a skulenie postaci całej świadczyło o stanie najgłębszego zgnębienia. Wygląd jego był tak beznadziejnie złamany, że mała Wirginja, której pierwszym odruchem było i uciec i zamknąć się w swoim pokoju, poczuła wielką dla biedaka litość, postanowiła też postarać się podnieść go trochę na duchu. Krok jej był tak lekki, a pogrążenie jego w myślach tak głębokie, że nie zauważył obecności jej, dopóki nie przemówiła do niego.
— Bardzo mi pana żal — rzekła — ale bracia moi wracają jutro do Eton, o ile więc zachowa się pan przyzwoicie, nikt panu nie będzie dokuczał.
— Niedorzecznością jest żądać ode mnie, abym zachowywał się przyzwoicie — odparł, patrząc ze zdumieniem na śliczną dzieweczkę, która odważyła się przemówić do niego. — Muszę potrząsać łańcuchami i krążyć w zamku po nocy, jeśli o to pani idzie. Jest to jedyna moja racja bytu.
— To nie jest żadna racja bytu i pan sam wie najlepiej, i że pan był złym człowiekiem. Pani Umney opowiedziała nam pierwszego zaraz dnia po naszym przyjeździe, że pan zabił swoją żonę.
— Bynajmniej temu nie przeczę — odrzekł Duch zgryźliwie — ale była to sprawa czysto rodzinna, która nie powinna nikogo obchodzić.
— To bardzo źle zabijać ludzi! — rzekła Wirginja, zdradzająca od czasu do czasu pełną słodyczy powagę purytańską, odziedziczoną po jakimś przodku z Nowej Anglji.
— Nienawidzę taniej surowości oderwanej etyki! Żona moja była bardzo brzydka, nigdy nie krochmaliła należycie moich kryz i nie miała pojęcia o gotowaniu. Niech pani sobie wyobrazi, że postrzeliłem kiedyś wspaniałego jelenia w lasach Hoglejskich i nie zgadnie pani, z jakim sosem podała go do stołu... Mniejsza zresztą o to teraz, kiedy i tak wszystko już przepadło. Wcale też nie było zacnie ze strony jej braci, że mnie na śmierć zamorzyli głodem, chociaż nawet zabiłem ich siostrę.
— Zamorzyli pana głodem?! O, panie Duchu, chciałam powiedzieć, Sir Simonie, może pan jest głodny? Mam butersznyt w torebce, mogę go panu dać.
— Nie, dziękuję pani, nigdy nic teraz nie jadam; bardzo to jednak grzecznie z pani strony; pani jest daleko uprzejmiejsza od całej wstrętnej grubjańskiej, gminnej, niegodziwej twojej rodziny.
— Milcz pan! — krzyknęła Wirginja, tupnąwszy nogą — to pan jest grubjański, wstrętny i gminny, a co się tyczy niegodziwości, pan wie najlepiej, że to pan wykradł mi farby z pudełka, aby odnawiać co noc tę śmieszną plamę krwawą w bibljotece. Naprzód zabrał mi pan wszystkie moje czerwone kolory, nie wyłączając karminu, tak że nie mogłam już więcej malować zachodów słońca; potem wziął pan szmaragdowo-zielony i żółty chromowy, wkońcu pozostał mi tylko niebieski i biały, i dlatego mogłam już tylko robić pejzaże księżycowe, nudne do oglądania i wcale niełatwe do malowania. Nigdy pana nie oskarżałam, chociaż bardzo byłam na pana zła i cała ta rzecz wogóle bardzo była głupia; któż bowiem słyszał kiedykolwiek o szmaragdowo-zielonej krwi?
— Prawda — odparł Duch pokornie — ale co miałem czynić? Bardzo teraz trudno o prawdziwą krew, a ponieważ brat pani zaczął pierwszy wycierać plamę Niezrównanym Wywabiaczem, nie widziałem powodu, dlaczego nie miałbym brać farb pani. Co się zaś tyczy koloru — to kwestja gatunku krwi: krew Kenterwilów naprzykład jest niebieska, najbardziej niebieska w całej Anglji; wiem jednak, że wy, Amerykanie, nie dbacie o takie rzeczy.
— Nie ma pan żadnego pojęcia o tem: — najlepiej zrobi pan, emigrując do Ameryki dla uzupełnienia pańskiego wykształcenia. Ojciec mój bardzo chętnie wyrobi panu wolny przejazd, a chociaż wszelkiego rodzaju „spiritus“ obłożony jest u nas wysokiem cłem, damy sobie radę z komorą, gdyż wszyscy urzędnicy celni są Demokratami. Niech się pan tylko dostanie do New-Yorku, a na pewno będzie pan tam miał wielkie powodzenie. Znam u nas mnóstwo ludzi, którzy daliby tysiące dolarów, ażeby mieć przodka, a cóż dopiero Ducha rodzinnego!
— Zdaje mi się, że Ameryka nie mogłaby mi się podobać.
— Pewnie dlatego, że nie mamy ruin i osobliwości — rzekła Wirginja ironicznie.
— Nie macie ruin! nie macie osobliwości! — odpowiedział Duch — macie waszą flotę i wasze obyczaje...
— Dobranoc. Idę do papy poprosić go, aby dał bliźniakom dodatkowy tydzień wakacyj.
— Niech pani nie odchodzi, panno Wirginjo! jestem taki osamotniony i taki nieszczęśliwy; naprawdę nie wiem, co imam robić. Chciałbym spać i nie mogę.
— Co też pan za głupstwa gada! Trzeba się tylko położyć i zdmuchnąć świecę. Czasem bardzo jest trudno nie zasnąć, zwłaszcza w kościele, ale spać — w tem niema nic trudnego. Nawet małe dzieci w kołysce umieją to, a przecież nie są bardzo mądre.
— Nie śpię już od trzystu lat! — rzekł Duch smutnym głosem. Piękne niebieskie oczy Wirginji rozwarły się ze zdumienia. — Przez trzysta lat nie zasnąłem i taki jestem zmęczony...
Wirginja spoważniała odrazu i usteczka jej zadrgały niby płatki róż.
— Biedny, biedny Duchu — szepnęła — czy niema pan gdzie spać?
— Daleko, za sosnowemi lasami — odpowiedział on cichym, sennym głosem — jest mały ogród. Trawa w nim rośnie wysoko i głęboko, bieleją wśród niej wielkie gwiazdy rumianów, a słowiki wywodzą całemi nocami piękne trele. Śpiewają przez noc całą; zimny kryształowy księżyc śle na ziemię swoje promienie, a rozłożysty cis rozpościera nad śpiącymi olbrzymie ramiona.
Oczy Wirginji zaszły łzami. Wstydząc się ich, ukryła twarz w dłoniach.
— Mówi pan o Ogrodzie Śmierci? — szepnęła.
— Tak, Śmierci. Śmierć musi być bardzo piękna. Leżeć w miękkiej, brunatnej ziemi, mając trawę szumiącą ponad głową i wsłuchiwać się w ciszę. Nie mieć ani jutra ani wczoraj. Zapomnieć o czasie, zapomnieć o życiu i mieć zupełny spokój. Pani jedna, panno Wirginjo, możesz mi dopomóc. Otworzyć możesz przede mną wrota Śmierci, gdyż idzie z Tobą zawsze Miłość, a Miłość mocniejsza jest od śmierci.
Wirginja zadrżała; lęk straszny wstrząsnął jej ciałem. Przez kilka chwil głuche zapanowało milczenie. Zdawało jej się, że śni sen jakiś straszliwy.
Po chwili przemówił znów Duch, a głos jego brzmiał niby jęk wichru.
— Czy czytałaś pani starą przepowiednię na oknie bibljotecznem?
— O, często — zawołało dziewczątko, podnosząc głowę. — Umiem ją na pamięć. Wypisana jest dziwacznemi, czarnemi zgłoskami, tak że trudno ją odczytać. Składa się z sześciu tylko wierszy:

„Gdy złotowłosa, niewinna dziewczyna
Do modłów złego grzesznika nakłoni,
Gdy migdał suchy różą się zapłoni,
I łezkę otrze malutka dziecina, —
Do domu wówczas spokój wejdzie błogi,
I cisza wróci w Kenterwilu progi“.

— Nie rozumiem jednak, co one znaczą.
— Znaczą one, że musisz płakać za mnie, za grzechy moje, gdyż ja sam nie mam łez, i modlić się za mnie, za duszę moją, bowiem ja sam nie mam wiary; a wówczas, jeśli zawsze byłaś dobrą, słodką i łagodną, Anioł Śmierci ulituje się nade mną. Widzieć będziesz straszliwe widma w ciemności, a złe głosy grozić ci będą karami, nie uczynią ci wszakże nic złego, bowiem żadne moce Piekielne nie mają władzy nad czystością dziecka.
Wirginja nie dała odpowiedzi, i Duch załamał ręce w dzikiej rozpaczy, patrząc na pochyloną złotowłosą główkę. Nagle podniosła się, bardzo blada, z dziwnem w oczach światłem.
— Nie boję się! — oznajmiła głosem stanowczym. — Nie boję się; prosić będę Anioła, aby ulitował się nad tobą.
Zerwał się z fotela ze słabym okrzykiem radości, i ujmując jej rękę, pochylił się nad nią ze staroświecką galanterją i ucałował ją. Palce jego zimne były jak lód, a wargi płonęły ogniem, Wirginja nie zawahała się jednak, kiedy wiódł ją przez mroczną komnatę. Na wyblakłych, zielonych gobelinach wyhaftowani byli myśliwi. Dęli oni w zawieszone na taśmach rogi i machali na nią rękami, aby się wróciła. — „Wróć się Wirginjo, wróć się“ — wołali — ale Duch ścisnął mocniej jej dłoń, a ona przymknęła oczy, aby nic nie widzieć. Potworne zwierzęta o jaszczurczych ogonach i wyłupionych oczach mrugały na nią z ponad rzeźbionej futryny kominka, szepcąc: „Strzeż się, Wirginjo, strzeż się! może już nigdy nie będziemy cię oglądali“ — ale Duch mknął jeszcze szybciej, a Wirginja nie słuchała nikogo. Kiedy doszli do końca komnaty, zatrzymał się i wyrzekł kilka wyrazów, których nie mogła zrozumieć. Otworzyła oczy i spostrzegła, że ściana rozsunęła się, nakształt mgły, poza ścianą rozwarła się wielka, czarna jama przepaścista. Owionął ich mroźny podmuch wiatru; czuła, że coś ciągnie ją za suknię.
— Spiesz się spiesz! — zawołał Duch — gdyż będzie za późno! — i w tej samej chwili lamperja dębowa zawarła się za nimi, a Komnata Gobelinowa opustoszała.

VI.

W jakie dziesięć minut potem rozległ się dźwięk gongu, wzywający na herbatę poobiednią. Widząc, że Wirginja nie schodzi na dół, posłała p. Otisowa po nią jednego z pokojowców. Po chwili wrócił on, oznajmiając, że nie może znaleźć nigdzie miss Wirginji.
Nieobecność córki nie przeraziła na razie pani Otisowej, znającej jej zwyczaj schodzenia co wieczór do ogrodu po kwiaty, któremi własnoręcznie przystrajała stół w jadalni. Kiedy jednak wybiła szósta, a Wirginji wciąż jeszcze nie było, zaniepokoiła się matka i posłała chłopców na poszukiwanie dziewczynki do ogrodu, sama zaś obeszła w towarzystwie męża wszystkie pokoje pałacu. Po pół godzinie powrócili chłopcy z oznajmieniem, że nigdzie znaleźć nie mogli śladu Wirginji. Wiadomość ta przeraziła wszystkich; nie wiedzieli też, co mają począć, kiedy nagle p. Otis przypomniał sobie, że przed kilku dniami pozwolił obozowi cyganów rozłożyć tabor w pałacowym parku. Natychmiast też wyruszył w kierunku obozu wraz z najstarszym synem i dwoma służącymi. Oszalały z trwogi młodziutki książę, błagał, aby go zabrano, spotkał się jednak ze stanowczą odmową pana Otisa, obawiającego się awantury. Przybywszy na miejsce, przekonali się jednak, że cyganie nietylko poszli w dalszą drogę, ale że zwinięcie obozu musiało odbyć się nagle, nie zdążyli bowiem nawet jeszcze zgasić ogniska, a resztki jedzenia pozostawili na murawie. Poleciwszy Waszyngtonowi i służącym, aby dobrze przetrząsnęli całą okolicę, powrócił sam do pałacu i wystosował szereg depesz do wszystkich komisarzy policji w hrabstwie, polecając im dać baczenie, czy nie natrafią na ślad młodego dziewczątka, porwanego przez cyganów lub innych włóczęgów. Kazał sobie też zaraz osiodłać konia i, zmusiwszy żonę i trzech chłopców, aby zasiedli do obiadu, popędził w towarzystwie stajennego do pobliskiego Ascot-Road. Zaledwie jednak ujechali kilka staj, kiedy usłyszał tętent galopującego za nim konia, i wnet potem dostrzegł młodego księcia, pędzącego naoślep z gołą głową i płonącemi policzkami.
— Przepraszam pana bardzo, panie Otis — wyjąkał zdyszany chłopiec — ale nie mogę jeść obiadu, dopóki nie wiem co się dzieje z Wirginją. Niech się pan na mnie nie gniewa; gdyby pan był pozwolił nam zaręczyć się w zeszłym roku, nie byłoby całej tej historji. Niech mnie pan nie odsyła zpowrotem — proszę pana! Nie mogę wrócić! Nie chcę wrócić!
Na widok ślicznego młodego narwańca nie mógł się minister powstrzymać od śmiechu, a miłość chłopca dla Wirginji tak go wzruszyła, że, pochylając się z konia, poklepał go serdecznie po ramieniu i rzekł:
— Niech i tak będzie, Cecylu; skoro nie chcesz wrócić, pojedziesz chyba ze mną. Będę zmuszony kupić ci w Ascot kapelusz.
— O, mniejsza o kapelusz! Chcę mieć Wirginję! — zawołał chłopiec ze śmiechem, poczem popędzili obaj ku stacji kolejowej, gdzie pan Otis wybadał przedewszystkiem zawiadowcę, czy nie widział młodego dziewczątka, odpowiadającego rysopisowi Wirginji. Wobec przeczącej odpowiedzi zawiadowcy, który przyobiecał jednakże zatelegrafować po całej linji, aby obserwowano wszystkich przejeżdżających, nie pozostało panu Otisowi nic innego do zrobienia, jak, po kupieniu kapelusza dla młodego książątka, pogalopować z nim razem do Bexley, wioski oddalonej od stacji o 4 mile angielskie, która, jak mu mówiono, miała być znanym punktem zbornym cyganów, ze względu na wielkie przyległe do niej pastwisko. Przybywszy na miejsce, odszukali wioskowego policjanta, który nic im jednakże nie umiał powiedzieć. Objechawszy tedy całe pastwisko, zawrócili ku domowi i około 11-ej stanęli u wrót pałacu, śmiertelnie znużeni i zrozpaczeni bezowocnością poszukiwań. Waszyngton i bliźniaki czekali na nich przy bramie z latarniami, gdyż aleja, wiodąca do pałacu, była bardzo ciemna. Niepodobna było natrafić na ślad Wirginji. Dopędzono tabor cygański na łąkach Broklejskich, ale Wirginji w nim nie było. Zapytani o powód nagłego zwinięcia obozu, wytłumaczyli się cyganie tem że, otrzymawszy wiadomość o wcześniejszem otwarciu jarmarku w Chorton, odjechali spiesznie, aby nie przybyć za późno. Wiadomość o zniknięciu Wirginji zmartwiła ich szczerze, bardzo bowiem wdzięczni byli panu Otisowi za pozwolenie rozłożenia obozu w parku. Ofiarowali się też, że kilku z nich pozostanie, aby dopomóc w poszukiwaniach. Zgruntowano staw, przetrząśnięto całą posiadłość, ale wszystko nadaremnie. Nie ulegało już wątpliwości, że na tę noc przynajmniej Wirginja pozostanie straconą dla nich. Nic dziwnego więc, że pan Otis i chłopcy, za którymi stajenny prowadził konie, poszli ku domowi w stanie najgłębszego przygnębienia. W hallu zastali bezładną gromadę wystraszonej służby, a na kanapie w bibliotece leżała biedna pani Otisowa, nieprzytomna niemal z przerażenia i niepokoju. Obok niej uwijała się stara gospodyni, nacierająca skronie swej chlebodawczyni wodą kolońską. Pan Otis wymógł na żonie, aby coś zjadła i wydał rozkaz podania dla wszystkich kolacji. Posłuszna mu rodzina zasiadła do stołu, była to jednak biesiada nader melancholijna; nikt nie przemówił ani słowa, a nawet bliźnięta siedziały zgnębione i przejęte grozą, bardzo bowiem kochały siostrę. Po skończonej wieczerzy polecił p. Otis wszystkim bez względu na błagania młodego książątka udać się na spoczynek, oświadczając, że nazajutrz z rana zatelegrafuje do biura policji londyńskiej z żądaniem natychmiastowego przysłania kilku detektywów.
W chwili, kiedy wychodzili z sali jadalnej, zegar wieżowy wybijać zaczął dwunastą. Równocześnie z ostatniem uderzeniem rozległ się głośny łoskot i ostry krzyk; straszliwy huk grzmotu wstrząsnął domem, nadziemska jakaś melodja zabrzmiała w powietrzu, jedna z płyt górnego podestu klatki schodowej wypadła z hałaśliwym brzękiem, i, w obramowaniu drzwi, ukazała się Wirginja, blada jak płótno, i mająca w ręku małą szkatułkę. Wszyscy rzucili się na jej spotkanie. Pani Otisowa pierwsza porwała ją namiętnie w objęcia, książątko zaczęło dusić ją w uściskach, a bliźnięta puściły się w dzikie pląsy dokoła tej grupy.
— Na Boga, dziecko, gdzie byłaś? — zawołał pan Otis nieco gniewnie, w przypuszczeniu, że dziewczynka pozwoliła sobie na niemądry jakiś żart. — Cecyl i ja objechaliśmy całą okolicę w pogoni za tobą, a matka śmiertelnie była zaniepokojona. Nie powinnaś nigdy więcej żartować w ten sposób.
— Kochanie moje! Bogu dzięki, żeśmy cię odnaleźli; nigdy już nie odchodź ode mnie! — szeptała pani Otisowa, całując drżącą dziewczynkę i głaszcząc zwichrzone złote jej loki.
— Papo... — przemówiła Wirginja spokojnie — byłam przy Duchu. Umarł on; musisz pójść ze mną, aby go zobaczyć. Postępował niegodziwie, to prawda, ale potem żałował bardzo wszystkiego, co zrobił, i przed śmiercią dał mi tę szkatułkę ze ślicznemi klejnotami.
Cała rodzina wytrzeszczyła na nią oczy w niemem zdumieniu. Niezrażona tem, poważna i spokojna, pokazała im przez otwór w buazerji ściennej drogę do wąskiego, ukrytego korytarza. Za nią poszedł Waszyngton, niosąc lichtarz z zapaloną świecą, który zabrał ze stołu. Po przejściu korytarza doszli do wielkich dębowych drzwi, nabijanych zardzewiałemi gwoździami. Z chwilą, gdy Wirginja dotknęła ich, same rozsunęły się na ciężkich zawiasach, ukazując przybyłym niewielką, niską izbę o sklepionym suficie i jednem małem zakratowanem oknie. Do wielkiego, żelaznego, wbitego w ścianę, pierścienia przyczepiony był na łańcuchu wyschły kościotrup, wyciągnięty w całej długości na kamiennej posadzce. Długiemi swojemi, sztywnemi palcami zdawał się sięgać po staroświecką misę i dzban, postawione jakgdyby naumyślnie zbyt daleko od niego. Dzban był widocznie napełniony niegdyś wodą, bowiem na dnie jego osiadła zielona pleśń. We wnętrzu misy widniała kupka pyłu. Wirginja uklękła obok kościotrupa i, złożywszy drobne dłonie, zaczęła modlić się w milczeniu. Reszta przybyłej z nią rodziny przypatrywała się ze zdumieniem straszliwej tragedji, której tajniki odsłoniły się przed nią teraz.
— Patrzcie! — zawołały nagle bliźniaki, które wyjrzały przez okno, aby przekonać się, w którem skrzydle pałacu położona była izba.
— Patrzcie! zakwitło stare suche drzewo migdałowe. Księżyc oświetla wyraźnie kwiaty...
— Bóg mu przebaczył! — rzekła Wirginja uroczyście, podnosząc się z klęczek. Nadziemskie jakieś światło zdawało się opromieniać jej twarz.
— Pani jest aniołem! zawołało książątko, obejmując ją za szyję i całując.

VII.

W cztery dni po ciekawych tych wydarzeniach wyruszył o jedenastej w nocy orszak pogrzebowy z pałacu Kenterwilskiego. Osiem czarnych koni, których łby strojne były w pęki zwisających strusich piór, ciągnęły karawan. Ustawioną na nim ołowianą trumnę okrywał bogaty purpurowy całun, na którym wyhaftowany był złotogłowiem herb Kenterwilów. Obok karawanu i powozów kroczyła służba z zapalonemi latarniami, co wszystko razem składało się na obraz głęboko nastrojowy. W pierwszej karecie za karawanem jechał, w towarzystwie Wirginji, lord Kenterwil, który specjalnie przybył na tę uroczystość z Walji. W następnej siedział Minister Stanów Zjednoczonych z małżonką, za niemi Waszyngton i trzej chłopcy, i wreszcie w ostatnim pojeździe pani Umney, postanowiono bowiem, że osobie, którą duch trwożył przez przeszło pięćdziesiąt lat jej życia, przysługuje prawo odprowadzenia go na wieczny spoczynek. Wykopano głęboką mogiłę w rogu cmentarza, pod wielkiem drzewem cisowem. Wielebny Augustus Dampier odprawił modły uroczyste, a, po ukończonej ceremonji, służba, zgodnie z dawną tradycją, przechowywaną w rodzie Kenterwilów, zgasiła pochodnie. Kiedy spuszczano trumnę do dołu, Wirginja pochyliła się, składając na niej duży krzyż, uwity z różowych kwiatów migdału. W tej samej chwili wyjrzał z za chmur księżyc, oblewając cały cmentarz srebrzystem światłem i równocześnie zabrzmiał z dalekiego kurhanu śpiew słowika. Przypomniało jej to opis Ogrodu śmierci, uczyniony przez Ducha, łzy zaperliły się na jej rzęsach i przez całą powrotną drogę nie wymówiła ani słowa.
Następnego ranka, przed odjazdem lorda Kenterwila do miasta, prosił go pan Otis o chwilę rozmowy w sprawie klejnotów, któremi Duch obdarzył Wirginję. Były one wspaniałe, zwłaszcza naszyjnik z rubinów w starożytnej weneckiej oprawie, stanowiący przepyszny okaz roboty szesnastego stulecia. Wartość ich była tak wielka, że pan Otis miał poważne skrupuły co do udzielenia córce pozwolenia na przyjęcie ich.
— Milordzie — rzekł wiem, że w tym kraju prawo dziedziczenia rozciąga się zarówno na kosztowności, jak i na ziemię, jasnem jest też dla mnie, że klejnoty te są, lub też powinny być, dziedziczne w pańskim rodzie. Dlatego też proszę pana, abyś zechciał zabrać je z sobą do Londynu, uważając je za część pańskiej własności, która została zwróconą panu w niezwykłych nieco warunkach. Co się tyczy córki mojej, jest ona jeszcze dzieckiem i niewiele, jak dotychczas — z zadowoleniem mogę to zaznaczyć — zdradzała zamiłowania do podobnych ozdób. Wiem też od małżonki mojej, która niebyle jaką jest znawczynią w rzeczach sztuki, gdyż spędziła kilka zim w Bostonie za czasów panieńskich, że klejnoty te przedstawiają olbrzymią wartość pieniężną i mogłyby, gdyby chciano wystawić je na sprzedaż, bardzo wysoką osiągnąć cenę. W tych warunkach, zrozumie pan, milordzie, że nie mógłbym pozwolić, aby pozostały one własnością któregokolwiek z członków mojej rodziny. Zresztą świecidła podobne, jakkolwiek odpowiednie i niezbędne dla godności angielskiej arystokracji, byłyby zupełnie nie na miejscu jako strój ludzi, wychowanych w surowych i nieśmiertelnych, wierzę w to, zasadach prostoty republikańskiej. Muszę jedynie dodać, że Wirginja pragnęłaby bardzo, aby pan pozwolił jej zatrzymać szkatułkę, jako pamiątkę po nieszczęsnym, zbłąkanym przodku pańskim. Jest to rzecz tak stara i tem samem zniszczona, że może nie będzie pan miał nic przeciwko przychyleniu się do jej prośby. Co się mnie tyczy, wyznam, że zdumiony jestem wielce, iż jedno z moich dzieci czuje szczególną skłonność do średniowieczyzny w jakiejkolwiek postaci, co jedynie przypisać mogę faktowi, iż Wirginja urodziła się na jednem z waszych przedmieść londyńskich, wkrótce po powrocie żony mojej z wycieczki do Aten.
Lord Kenterwil wysłuchał z uwagą mowy godnego ministra, skubiąc od czasu do czasu siwy wąs, aby ukryć mimowolny uśmiech, a kiedy p. Otis skończył, uścisnął serdecznie jego dłoń i rzekł: — Drogi panie, pańska czarująca córeczka oddała wielką przysługę nieszczęsnemu mojemu przodkowi; zarówno więc ja, jak i cała moja rodzina, bardzo jesteśmy jej zobowiązani za podziwu godną odwagę i powodzenie. Klejnoty są oczywiście jej wyłączną własnością i doprawdy, gdybym tak mało okazał serca i chciał je odebrać jej, wylazłby stary niegodziwiec po dwóch tygodniach z grobu i zatrułby mi życie. Co zaś do pańskiego twierdzenia, że stanowią one część dziedzictwa, muszę panu powiedzieć, że wszystko, co nie jest wzmiankowane w ostatniej woli lub w innym legalnym dokumencie, nie wchodzi w skład dziedzictwa, zaś o istnieniu tych klejnotów nic nie było wiadomo. Zapewniam pana, że nie mam do nich więcej prawa niż pański kamerdyner. Pewien też jestem, że panna Wirginja ucieszy się, gdy dorośnie, iż nosić będzie mogła tak piękne ozdoby. Muszę panu zresztą przypomnieć, iż nabył pan umeblowanie i Ducha w cenie kupna, wszystko więc, co było własnością Ducha, przeszło odrazu w pańskie posiadanie. Bez względu bowiem na działalność, jaką sir Simon mógł rozwijać po nocy w korytarzach, był on nieboszczykiem z punktu widzenia prawa, a pan, panie Otis, nabyłeś własność jego w drodze kupna.
Odmowa lorda Kenterwila zasmuciła wielce pana Otisa, który prosił go, aby cofnął swoje postanowienie, ale dobroduszny lord nie ustąpił i zmusił wkońcu ministra, aby pozwolił córce zatrzymać dar Ducha.
A kiedy na wiosnę, 1890 roku, młoda księżna Cheshire przedstawiona została królowej z okazji swojego zamążpójścia, klejnoty jej były przedmiotem powszechnego podziwu. Wirginja zyskała koronę książęcą, którą nagradzane są wszystkie dobre amerykańskie dziewczątka i poślubiła swojego młodziutkiego amanta z chwilą dojścia jego do pełnoletności.
Oboje byli tak czarujący i tak wzajem w sobie zakochani, że wszyscy zachwyceni byli tem małżeństwem, z wyjątkiem jedynie starej markizy Dumbleton, która usiłowała złapać księcia dla jednej z siedmiu niezamężnych swoich córek i wydała w tym celu trzy kosztowne obiady, a także — rzecz dziwna — z wyjątkiem samego pana Otisa. Lubił on osobiście bardzo młodego księcia, ale w teorji nie uznawał tytułów i, wedle własnych jego słów, żywił pewną obawę, aby zdrowe zasady prostoty republikańskiej nie zostały zapomniane pod denerwującemi wpływami goniącej za zabawą arystokracji.
Wszelkie jednak objekcje jego zostały pokonane, i nie ulega wątpliwości, że kiedy wchodził do nawy kościoła Ś-go Jerzego z córką, opartą na jego ramieniu, nie było na całym obszarze Anglji, jak długa i szeroka, dumniejszego od niego człowieka.
Gdy miesiąc miodowy skończył się, książę i księżna udali się do Kenterwilu. Nazajutrz po przybyciu poszli po południu na samotny cmentarz za lasem sosnowym. Zrazu dużo było trudności z napisem na kamieniu grobowym sir Simona, wkońcu jednak postanowiono wyryć poprostu pierwsze litery jego imienia i nazwiska oraz sześciowiersz z okna bibljoteki. Księżna przyniosła pęk ślicznych róż i obsypała niemi grób, przy którym oboje pozostali przez chwilę w skupieniu, poczem odeszli ku ruinom dawnego opactwa. Tutaj księżna usiadła na przewróconym filarze, zaś mąż jej rozłożył się na trawie u jej stóp, paląc papierosy i patrząc w jej piękne oczy. Po chwili odrzucił papierosa, ujął ją za rękę i rzekł:
— Wirginjo, żona nie powinna mieć tajemnic przed mężem.
— Nie mam przed tobą żadnych tajemnic, najdroższy.
— Masz — odparł książę z uśmiechem — nie opowiedziałaś mi, co zaszło, kiedy byłaś zamknięta z Duchem.
— Nikomu o tem nie opowiedziałam — odrzekła Wirginja poważnie.
— Wiem, ale mnie mogłabyś powiedzieć.
— Proszę cię, drogi mój, nie pytaj mnie. Nie mogę opowiedzieć. Biedny Sir Simon! Dużo mu zawdzięczam. Tak, nie śmiej się, Cecylu, tak jest istotnie. Nauczył mnie, czem jest Życie, i co znaczy Śmierć, i dlaczego Miłość silniejsza jest od Śmierci i Życia.
Książę wstał i ucałował gorąco żonę.
— Możesz zachować twoją tajemnicę dopóty, dopóki ja zachowam twoje serce — szepnął.
— Posiadasz je na zawsze.
— Ale opowiesz kiedyś naszym dzieciom — prawda?
Wirginja zarumieniła się.

  1. Może to być również aluzją do sztandaru Stanów Zjednoczonych. (Przyp. tł.)