Dwie sieroty/Tom VI/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Henryk w miejsce odpowiedzi, zapytał:
— Od jak dawna znasz ojcze panią Dick-Thorn?
— Od lat dziewiętnastu. Znałem ją jeszcze młodem dziewczęciem we Włoszech. Następnie spotkałem ją w Paryżu, gdzie czasowo zamieszkiwała, nakoniec widziałem ją w Anglji jako żonę bogatego i powszechnie szanowanego dżentlemana, z którym się spotykałem w domach tamecznej arystokracji.
— A przed pierwszym spotkaniem się z nią przed laty dziewiętnastu, czy wiesz mój ojcze, czem była ta kobieta?
— Prowadziła życie swobodne i niezależne, na jakie dozwalał jej majątek.
— Mylisz się ojcze! Ta wykształcona i dystyngowana kobieta, była prostą zbrodniarką.
— Zbrodniarką?! — zawołał książę z dobrze udanym zdumieniem.
— Tak, czyli raczej wspólniczką zbrodniarzów.
— Wszystko co mówisz niema najmniejszego sensu i zasady.
— Przekonasz się, że mówię prawdę. Dwadzieścia lat temu ta kobieta kazała zabić pewnego człowieka na moście Neuilly. Sama była obecną przy tem morderstwie, a w nagrodę płatnemu przez nią zbrodniarzowi, podała w winie truciznę.
Książę de la Tour-Vandieu, wzruszył ramionami.
— I nie ukarano jej za to? — rzekł z lekkim uśmiechem. Przyznasz, że to dziwne.
— Być może... A jednak tak było... Mam na to dowody.
— Masz dowody... Gdzie... jakie? — zapytał drżąc z lekka.
— Tak! żyjące dowody... z których skorzystam, aby rozpocząć na nowo sprawę rehabilitacji niewinnie skazanego człowieka.
— Mów jaśniej... Nic cię nierozumiem, — rzekł Jerzy spokojnie.
— Dobrze, opowiem wszystko co wiem. Ta nędznica która obecnie nazywa się panią Dick-Thorn, miała dwóch wspólników. Ten którego chciała otruć żyje i we właściwym czasie przemówi. Drugi, niegodziwszy jeszcze od tamtego, nowemi zbrodniami usiłuje zatrzeć ślady pierwszej zbrodni. Sądzi, że jest bezpiecznym, a jednak my go już trzymamy i lada dzień wpadnie nam w ręce. W obec tych dwóch ładzi. wątpię ażeby pani Dick-Thorn chciała jeszcze udawać cnotliwą. Sądzę że usłyszawszy to co ci powiedziałem mój ojcze nie zechcesz mnie więcej nakłaniać do małżeństwa z córką takiej zbrodniarki.
Wejście służącego przerwało dalszą rozmowę.
Lokaj oznajmił, że Edmund Loriot przybył i chce się widzieć z Henrykiem w pilnym interesie.
Młody adwokat wyszedł natychmiast, a książę zostawszy sam, upadł na krzesło, przez długi czas niemogąc pokonać trwogi i wzruszenia.
Podniósłszy się wreszcie zaczął przechadzać się po pokoju dużemi krokami mówiąc do siebie:
— Z kąd ten chłopiec wie o tem wszystkiem? Kto mu to mógł powiedzieć?... i kto go nakłania do wznowienia sprawy Pawła Leroyer? Cała rodzina tego skazańca wymarła. Ireneusza Moulina niema w Paryżu, Jan Czwartek na którego świadectwo tak liczy, nie żyje. Estera Dérieux zamknięta w domu obłąkanych na zawsze. Zkąd więc ma grozić nam niebezpieczeństwo? Miałżeby Henryk chcieć mnie obwiniać... mnie, swego przybranego ojca?... księcia de la Tour-Vandieu, to niepodobna!...
Skoro wykryje zresztą, że jam należał także do tej sprawy, zaniecha wznowienia śledztwa, jestem tego pewny, choćby ze względu na nazwisko które mu nadałem. Z tej strony niemam się czego obawiać, ale w każdym razie powiadomię o tem Théfera.
Ukończywszy powyższy monolog jakim się nieco uspokoił kazał zaprządz konie do karety i pojechał do swego wiernego doradcy agenta.
Henryk tymczasem umawiał się z Edmundem w swoim gabinecie, co do rozpocząć mającej się sprawy.
Wieczorem dnia tegóż, mieli się udać obadwa do Jana Czwartka, dla spisania pierwszego protokółu, przy czem bezwarunkowo Berta chciała być obecną.


∗             ∗

Agent Leblond wyćwiczony przez Théfera w sztuce „charakteryzowania sobie twarzy“ wyszedł ze swego mieszkania przebrany za handlarza starej garderoby, udając się na ulicę Pout-Louis-Philipe, do siedziby Théfera.
Pragnął dowiedzieć się co pan inspektor porabia, a w ostatnim razie, zakraść się do jego mieszkania i przetrząsnąć rzeczy.
Po całogodzinnem oczekiwaniu, ukazał się Théfer, idący spokojnie do swoich czynności.
Leblond podążył o kilkadziesiąt kroków za nim, a przekonawszy się że idzie ku środkowi miasta, wrócił się do mieszkania inspektora.
Znając dobrze wejście, bo często przychodził do niego z raportami, szybko wbiegł po schodach, a stanąwszy u drzwi wyjął z kieszeni gałkę miękkiego wosku.
W chwili gdy zaczął odciskać zamek, posłyszał kroki na schodach.
— Uciekajmy!... — wyszepnął — idzie tu jakiś mężczyzna bardzo elegancko ubrany. Trzeba się skryć na czwarte piętro.
To mówiąc, wsunął się cicho na górę, śledząc nowo przybyłego, który się zatrzymał przededrzwiami Théfera dzwoniąc gwałtownie.
Żadnej wszakże jak wiemy nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ agenta nie było w domu.
Książe Jerzy którego zapewne odgadują czytelnicy w osobie owego eleganckiego dżentlemana, doznał nieprzyjemnego zawodu. Niechcąc jednakże odbywać drogi napróżno, wyjął z kieszeni notatnik i na wydartej kartce papieru napisawszy coś ołówkiem, wsunął przez szparę znajdującą się pomiędzy drzwiami a podłogą.
Widząc to Leblond omal nie krzyknął z radości.
— Tego mi było trzeba!... — rzekł do siebie. — Bez trudu wykryję może jaką ważną tajemnicę. Zaczekam tylko na odejście tego starego eleganta.
Jerzy załatwiwszy się w ten sposób, wsiadł do karety oczekującej na niego przy rogu ulicy św. Antoniego.
Lobland natenczas jednym prawie skokiem zbiegłszy ze schodów, pospieszył do żelaznego sklepu, gdzie kupiwszy kawałek drutu idąc z powrotem do mieszkania Théfera, zakrzywił go na haczyk.
Tym to haczykiem wydobył z łatwością włożoną świeżo karteczkę i ku wielkiej swojej radości wyczytał na niej te słowa:

„Będę na ciebie oczekiwał o północy na ulicy świętego Stefana w Batignoles. Powiadom o tem osobę z Berlińskiej ulicy. Trzeba ażeby się tam także znajdowała. Sprawa wielkiej doniosłości“.

— Ha! ha! — zawołał agent z rozpromienioną twarzą. Schadzka w całem znaczeniu tego słowa, „Powiadom osobę z Berlińskiej ulicy“. Podpisu niema żadnego. Nic to wszelako nie szkodzi. W krotce bądź co bądź poznamy tego który pisał te słowa. Spieszyć się tylko trzeba z odniesieniem kartki do prefektury.
Naczelnik publicznego bezpieczeństwa tylko co powrócił z Bagnolet.
— Masz co nowego? — zapytał patrząc ciekawie na przebranego agenta.
— Mam panie naczelniku i rzecz bardzo ważną. To mówiąc podał kartkę.
— Gdzież to znalazł? — zapytał naczelnik po przeczytaniu.
Leblond w krótkości opowiedział co zaszło.
— Znakomita zdobycz! — zawołał naczelnik. — W niej to prawdopodobnie odnajdziemy klucz do rozwiązania zagadki.
— Co mam teraz robić panie naczelniku? — pytał agent.
— Wracaj natychmiast do mieszkania Théfera i połóż kartkę w to samo miejsce. Ja ze swej strony powiadomię prefekta i prokuratora.
— Dobrze panie. To mówiąc wyszedł.
Podczas gdy się to działo w prefekturze, dorożka zajechała przed dom podrzutków przy ulicy de l’Eufer. Woźnica zsiadłszy polecił posłańcowi dopilnować konia, a sam wszedł do sieni.
Dorożka opatrzona była numerem 13.
Był to więc dobrze znany nam Piotr Loriot który przybył dla zasiągnięcia wiadomości o złożonem tam przed laty chłopięciu Dowiedział się jednak w kancelarji iż rzeczy tej nie będzie można na poczekaniu załatwić, ponieważ trzeba było napisać podanie na stemplowanem papierze, na które odpowiedź dopiero za kilka godzin uzyskać było można.
Jeden z urzędników widząc zakłopotanie Piotra, ofiarował się napisać mu podanie jakie brzmiało mniej więcej w tych słowach:

„Ja, Piotr Loriot, zamieszkujący w Paryżu przy ulicy Qudinot № 9, właściciel dorożki, w dniu 24 Września 1837 roku, o godzinie drugiej po północy złożyłem w domu podrzutków dziecię płci męzkiej, mogące mieć około dwóch lat, na ubraniu którego przypiąłem szpilką № 13 to jest numer mojej dorożki.

„To dziecię znalazłem na godzinę przed tem, pod bramą jednego z domów na polu Elizejskim.

„Pragnąc tedy dowiedzieć się o losie tego dziecka upraszam administrację Przytułku o zawiadomienie mnie czy dziecko to żyje i gdzie się obecnie znajduje? ponieważ jestem dziś w możności powrócić mu jego rodzinę.

— Teraz niech pan to podpisze — rzekł do niego urzędnik — a będziemy w porządku. Wieczorem zaś, zgłosisz się pan po odpowiedź.
— Gdyby to było możebnem, wołałbym zostawić pieniądze na posłańca — rzekł Loriot prosząc o łaskawe mi odesłanie.
— Najchętniej; jeśli to panu dogodniej.


∗             ∗

Wiemy że tegoż samego wieczora Henryk de la Tonr-audieu wraz z Ireneuszem i Edmundem, mieli się udać do Jana Czwartka.
Stary ten rzezimieszek pomimo strasznej rany żył i względnie czuł się dość dobrze.
Młody doktór dokładał wszelkich starań aby go przy życiu utrzymać, dopóki nie złoży zeznań i nie podpisze takowych.
Dozorczyni przeznaczona mu do usług wzorowo wykonywała swe obowiązki.
W tej chwili gdy wchodzimy do jego mieszkania, Jan Czwartek siedzi przed piecem w wygodnem fotelu, a pani Urszula (tak się nazywała dozorczyni) przyrządza mu pożywny rosół.
— Doktór kazał pić panu stare wino Bordeaux, kupiłałabym je, ale już niemam pieniędzy.
— Oto najmniejsza — rzekł; zaraz pani dostarczę świeżą monetę, ale musisz pani wyjść po nią na podwórze.
— Na podwórze? zapytała zdumiona Urszula.
— Tak; tuż pod mojemi oknami rosną dwa krzaki bzu. Stojącym w sieni rydelkiem wykopiesz pani po ich prawej stronie, blaszane pudełeczko. W tej to bezpiecznej kasie złożyłem cały mój skromny majątek.
— Jakaś dziwna myśl!.. — zawołała Urszula. — A gdybyś pan był tak umarł nie odzyskawszy przytomności, twoi spadkobiercy nie byliby nigdy znaleźli pieniędzy.
— Niemam żadnych spadkobierców — odparł Jan Czwartek — lecz uwaga pani bardzo pożyteczną mi będzie.
Pani Urszula powróciła wkrótce z pudełkiem w ręku.
Jan Czwartek otworzył je, a wyjąwszy banknot tysiąc frankowy; podał go swej dozorczyni mówiąc:
— Zmień go pani na wino, skoro je doktór używać zalecił i kup mi arkusz stemplowego papieru; napiszę testament.
— Bardzo dobrze; to nigdy nie zaszkodzi.
To mówiąc wyszła z mieszkania, a Jan Czwartek popadł w zadumę.
— Gdybym nie wyszedł z tej choroby — rzekł do siebie — to przynajmniej choć w części wynagrodzę złe które uczyniłem.
Około dziewiątej, wszedł Edmund Loriot, Henryk, Ireneusz i Berta.
Jan Czwartek spostrzegłszy dziewczynę nieświadom prawie tego co czyni, upadł przed nią na kolana, wołając błagalnie!
— O! przebacz!.. przebacz mi pani!..
Łzy obficie spływające po wychudzonych policzkach i korna postawa starego grzesznika, rozrzewniły wszystkich. Edmund chciał go podnieść obawiając się aby głębokie wzruszenie nie spowodowało otworzenia się rany.
Jan Czwartek odsunął go z lekka.
— Nie... nie! doktorze; — wyjąknął łkając — pozwól mi na klęczkach przeprosić tę która wskutek moich zbrodni przecierpiała tyle!.. Tak pani — dodał zwracając się do Berty — to moja głowa powinna była spaść na rusztowaniu. Czuję że umrę niezadługo, a jakkolwiek jestem nikczemnikiem, wybacz mi moje przestępstwo, mimo że na twe przebaczenie nie zasługuję.
Berta rozrzewniona wywołanemi wspomnieniami nie była w stanie przemówić słowa. Edmund zastąpił ją w tej mierze.
— Panna Leroyer — rzekł — nie może zapomnieć niezasłużonej hańby jaka przez lat tyle ciążyła na pamięci jej ojca, nie może zapomnieć strasznych nieszczęść jakie przebyła. ale może przebaczyć człowiekowi który jako ślepe narzędzie w ręku innych, stał się tych nieszczęść przyczyną pod warunkiem jeśli ten człowiek dopomoże teraz do oczyszczenia pamięci jej ojca.
— Przysięgam że powiem wszystko i dotrzymam słowa — zawołał Jan Czwartek — choćby mi przyszło oskarżyć i siebie. Sprawiedliwość przedewszystkiem!
Henryk de la Tour-Vandieu wysunął się teraz na środek pokoju.
— Ach! to pan... panie Henryku!.. — zawołał Jan. Jakże się cieszę że to pan podejmuje się tej sprawy. W takich dobrych rękach nie może być przegraną. Pan zatem będziesz ze mnie spisywał protokuł. Przysięgam że powiem prawdę i jeśli Bóg pozwoli że żyć będę, to samo powtórzę w sądzie. Nie żałuję już życia, lżej mi ze świata schodzić, czując że ten dobry anioł panna Berta w części mi chociaż przebaczyła.
— Uspokój się pan!.. — rzekł Edmund widząc to nadzwyczajne wzruszenie Jana, bo inaczej nie ręczę za twoje życie.
W czasie składania zeznań, Jan pokilkakrotnie uskarżał się na dotkliwy ból w ranie i prosił doktora aby mu kazał podać lekatrstwo.
Nie wiele to jednak pomogło i Henryk był już w obawie że przed skończeniem protokułu chory umrzeć może.
— Widzę — rzekł — z opowiadania pana Ireneusza Moulin, że pani Dick-Thorn więcej żałowała utraconych dokumentów aniżeli pieniędzy. Czyś pan nie znalazł żadnych papierów w tym pugilaresie?
— Nie szukałem niczego więcej — odparł słabym głosem Jan Czwartek — wszak nie przypuszczam by się w nim one znajdowały.
— Nie zauważyłeś pan jakiego szczególnego znaku na tym pugilaresie?
— Owszem, były na nim litery C. G.
Młody adwokat zaczął się zastanawiać.
— Czyś go pan zgubił, lub też go panu zabrano? — zapytał po chwili.
— O ile mi się zdaje musiał mi go zabrać Fryderyk Bérard wówczas gdym pod zadanym ciosem padł bezprzytomny na ziemię. Pamiętam bowiem dobrze, żem go miał przy sobie w restauracji pod „Czarną gałkę“.
— O której godzinie mniej więcej napadł na pana ów Fryderyk Bérard.
— Około pierwszej po północy.
— Mocno mnie to dziwi, bo właśnie o wpół do pierwszej, na rogu Amsterdamskiej ulicy znalazłem podobny pugilares z takiemi samemi literami. Był on z czarnego safjanu ze srebrnym znakiem.
— A były w nim pieniądze? — zapytał Jan Czwartek.
— Nie było ani grosza.
— W takim razie — zawołał Jan — domyślam się wszystkiego. To nie Fryderyk Bérard zabrał mi pugilares, ale mój towarzysz, niejaki Mignolet który wraz ze mną był w restauracji.
— Nie ulega więc wątpliwości — rzekł Henryk, — że znaleziony przezemuie pugilares jest własnością pani Dick-Thorn. Tą jednak rzecz pozostawimy na później, a teraz powiedz mi pan jeszcze jakiemi literami by} podpisany ten list wzywający starego doktora z Brunoy na schadzkę?
— Literami Z. de la T. V.
Henryk zanotował sobie podyktowane litery.
— A czy nie starałeś się dowiedzieć czyj podpis podrobić wam kazano.
— Ja starałem się o to — przerwał Ireneusz obawiając się ażeby Jan czwartek nie wypowiedział przed czasem swoich podejrzeń co do księcia. Starałem się, śledziłem ale te litery do tylu nazwisk zastosować się dadzą że trudno z nich dojść coś pewnego.
— A gdzież teraz znajduje się człowiek który ten list napisał?
— Siedzi w więzieniu.
— To dobrze. W razie potrzeby będziemy wiedzieli gdzie go szukać. A co do dziecka porzuconego wówczas przez pana pod bramą domu, niceś się pan dotąd nie dowiedział?
— Owszem — odezwał się Edmund. — Mój stryj cudownem zrządzeniem Opatrzności, tego samego wieczora zabrał chłopca w dorożkę i odwiózł go domu podrzutków. Co się następnie z nim stało, dowiemy się jutro od mojego stryja który dziś w tem celu rozpocząć miał odpowiednie starania.
— Bardzo dobrze; jest to niezmiernie ważna kwestja. Według mnie cała ta zbrodnia miała na celu usunięcie dziecka być może prawego spadkobiercy. Podczas dzisiejszego wieczoru, uporządkuję u siebie w domu zeznania Jana Czwartka i napiszę skargę do sądu na panią Dick-Thorn i Fryderyka Bérard, którą jutro przyniosę tu do podpisu. Następnie udam się do prokuratora i rozpocznę proces. Do widzenia więc jutro.
Berta przed wyjściem zbliżyła się do Jana Czwartka a podając mu rękę wyrzekła:
— Niech ci Bóg wynagrodzi to wszystko co dla mnie czynisz obecnie.
Jan z oczyma łez pełnemi chciał się powtórnie rzucić jej do nóg, lecz Edmund go powstrzymał lękając się o jego zdrowie.
W kilka chwil potem stary rzezimieszek zostawszy sam, przywołał swoją dozorczynię.
— Przysuń mi pani stolik, — rzekł do niej — i przygotuj wszystko, co potrzeba do pisania.
— Czy nie lepiej byłoby to odłożyć na jutro, pan jesteś dziś bardzo zmęczonym; — rzekła troskliwie o jego zdrowie.
— Nie! wolę dziś to załatwić, — odrzekł. — Kto wie, czy jutro żyć będę.
Pani Urszula przygotowała wszystko choremu, który przysunąwszy się do stolika na nagłówku arkusza stemplowego papieru położył napis dużemi literami:

„Taka jest ostatnia ma wola“.

∗             ∗

Była godzina jedenasta wieczorem.
W pałacu Jerzego de la Tour-Vandieu przy ulicy św. Dominika, ciemność panowała zupełna. Wszyscy zdawało się że są już pogrążeni we śnie.
Henryka nie było w domu, ale raz na zawsze przykazał ażeby służba na niego nie oczekiwała i jego więc lokaj udał się także na spoczynek.
Jednakże mimo tego pozornego uśpienia, najważniejsza osoba, to jest książę Jerzy de la Tour-Vandieu czuwał, o śnie nie myśląc wcale.
Wybierał się on do swego mieszkania w Batignoles; gdzie naznaczył schadzkę pani Dick-Thorn i Théferowi swym wspólnikom.
Przeszedłszy do swego gabinetu, rozpoczął ubieranie się, a zaopatrzony w ślepą latarkę, wyruszył znanym nam skrytem przejściem wiodącym do pawilonu przy Uniwersyteckiej ulicy.
Po kilku minutach znalazł się w przedsionku pawilonu.
Nie przypuszczając ażeby ktokolwiek dostać się tam mógł bez jego pozwolenia wszedł swobodnie nie obawiając się ażeby go spostrzeżono. Na marmurowym słupie postawił latarkę aby ją zabrać za powrotem w swą podróż podziemną.
Nagle drgnął, przystanął. Jakiś niezwykły odgłos dobiegł do uszu jego. Stał chwilę rozglądając się na wszystkie strony i wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzał przez uchylone drzwi promień światła przedostający się na pałacowy korytarz.
— Co to jest?... — pytał w duchu sam siebie, niemogąc pokonać przerażenia. — Mieliżby złodzieje zakraść się tutaj? Niemogę wołać o pomoc, bo wydałbym swoją tutaj obecność. Sam będąc bezbronnym, narażać się niepodobna.
Zbliżył się na palcach do drzwi uchylonych, przypatrując się zblizka.
Na kominku palący się ogień, jasne rzucał światło na pokój; na stole stała paląca się świeca.
Przez uchyloną kotarę nad łóżkiem dojrzał jakąś ludzką postać spoczywającą na poduszkach. Ochłonął z przerażenia i wszedł cicho do pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.