<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W milczeniu niekiedy tylko poświstując a coraz nowe zapalając cygaro, Szymbor odbył podróż wieczorną do niezbyt oddalonego Krymna... Żona siedziała pochylona w jednę stronę powozu, zadumana głęboko, wsparta na ręku, przypatrując się krajobrazowi oświeconemu księżycem i krzewom naddrożnym... które jak widma przesuwały się około szybko pędzącego powozu.
Któż wie jakich postaci i wspomnień kształty nadawała im wyobraźnia. Szymbor który w towarzystwie obcych był szyderski, wesół, ożywiony, pozostawszy sam na sam z żoną stawał się kwaśny i milczący... Jest to zwykłą naturą tych wielce miłych w towarzystwie ludzi mszczących się złym humorem na domownikach za ekspensa dowcipu dla obcych... Zresztą jakeśmy mówili, od wielu lat Szymborowie nie żyli z sobą tylko jak skuta galerników para, która się tym mocniej nienawidzi im cieśniej łańcuch ją ściska... Dla Justyny był on karą Bożą, ona dlań tylko reprezentantką spadku po Dziaduniu.
Kiedy niekiedy nie odwracając głowy Justyna z pod oka spoglądała na męża i z jego ruchów, fizyonomii, sposobu palenia cygara domyślała się iż był wielce zajęty snuciem jakichś groźnych planów. Zdradziło go słówko które mu się wyrwało w pierwszej chwili gdy przejeżdżali wrota dziedzińca.
— Wyzywa mnie ten stary grzyb... dojada... ale przypłaci!!
Wesołe a coraz żywsze gwizdanie wśród drogi ustało wreście gdy się zaczęli zbliżać ku temu miejscu w którem stał drewniany krzyż na pamiątkę śmierci Stanisława wzniesiony... Podania o jakichś nocnych zjawiskach na rozdrożu już do tego krzyża przylgnęły, woźnica mimowoli konie popędzał.
Noc była księżycowa, jasna, spokojna... las w tem miejscu przerzedzony składał się ze starych dębów mało w liście odzianych, przez których grube konary jasnemi smugi padały promienie na rodzaj łączki otoczonej w dali gąszczami.
Nad samą drogą stał ów krzyż, z pni dębowych z korą zestawiony, z koroną z ciernia...
Szymbor po którego stronie się on znajdował rzucił okiem ku figurze... i jakby rażony czemś krzyknął — Stój...
Po za krzyżem w blasku księżyca stała płachtą białą jakby całunem okryta postać... Justyna spojrzała i przelękła krzyknęła, konie zatrzymały się i miały chwycić z kopyta, gdy Szymbor jakby szałem porwany, którego sam potem pojąć nie mógł — wyskoczył z powozu wprost biegnąc na widmo.
Krzyk z za krzyża odpowiedział i gdy zajadły ale odważny pan Apollinary znalazł się o krok od zjawiska, poznał w niem... biedną kobietę ze wsi, która z brzemieniem gałęzi powracała do chaty.
Wstyd mu prawie było tej porywczości, tem dziwniejszej że las nie do niego należał... powrócił śmiejąc się do powrozu w którym żona siedziała zakrywszy oczy... ale trząsł się cały, wzburzony był i nadzwyczajnego wrażenia którego doznał ukryć nie potrafił.
— Pocóż ci było robić taką historyą?
— Ludzie by byli potem rozpowiadać gotowi, że się nam upior pokazał w drodze... zawołał Szymbor...
Ale mimo tego tłumaczenia do domu dojechał chmurny i gniewny.
Po skromnym, staroświeckim dworze Dziadunia — Krymno państwa Szymborów nawet nocą widziane wyglądało na zuchwale zarysowaną — prawdziwie pańską rezydencyą. Ogromny park w którym niewiele dotąd było drzew starszych otaczał smakowny pałacyk, nakształt włoskiej willi zbudowany. Do koła szeroko rozściełały się trawniki, umiejętnie potworzone klomby, zręcznie poprzecinane widoki na bliski staw i młyn malowniczo ustawiony na odległym planie w kształcie szwajcarskiej chaty.
Ale temu krajobrazowi stworzonemu sztuką mozolnie, czas nie dał jeszcze był swej sankcyi — był to szkic obrazu o którym godziło się wątpić czy skończonym zostanie lub zatartym. — Na progu willi wysiadłszy hrabia natychmiast dał dobranoc żonie — która mu ledwie głową skinęła milcząca i rozeszli się on w prawo do swoich, ona w lewo do pokojów które zajmowała przy salonie.
Cisza martwa zawisła znowu nad tym dworem zimnym jak murowany sarkofag czekający na zwłoki — tu jeszcze zwłok nawet, wspomnień brakło, był smutniejszy od żyjącego grobu... smutny jak nieużyta trumna.
Nowy, świeży — bez wczoraj i przeszłości nie obudzał wiary w jutro... zdawał się widmem, które wschodzący poranek mógł na mgłę roztopić. Przy pozorach dostatku czuć było w powietrzu jakby woń długów unoszącą się nad pałacykiem... przedsmak ruiny...
Hrabia Apollinary który nie lubił cokolwiek staranniejszego ubrania od czasu jak na wsi zamieszkiwał... natychmiast począł się rozbierać do łóżka, nakazawszy aby mu przywołano niezwłocznie Kernera.
Kerner pół Niemca, pół Polaka, wątpliwego pochodzenia, był anima damnata Szymbora od lat wielu. Spełniał przy nim funkcye niezliczone i nieokreślone, chociaż nosił się i widomie grał rolę bardzo paradnego strzelca... Władał on stajnią, psami, myśliwstwem, i do wszelkich czynności zaufania wymagających posługiwał, jeździł pożyczać pieniędzy, woził listy i odpowiedzi o których nikt wiedzieć nie był powinien... Szymbor od innych ludzi wymagający zbytecznego poszanowania, z Kernerem był na prawie poufałej stopie, szczególniej gdy pozostali sam na sam. Zbogacony strzelec z panem obchodził się przy ludziach dość bez ceremonii, a we cztery oczy mówiono nawet ostro. Co Kerner chciał i o co poprosił otrzymał, w wielu rzeczach dysponował nie pytając. Nie cierpieli go wszyscy we dworze, a szczególniej Justyna, ale jej się też nigdy na oczy nie pokazywał.
W chwilę potem od kufla piwa widać oderwany, rumiany, sążnistych pleców olbrzym wtoczył się do sypialnego pokoju Szymbora. Był to mężczyzna stworzony na żołnierza nie służalca, rozrosły, silny, twarzy bardzo przystojnej i nieco dumnej, ale nowem życiem ociężały i zleniwiony. Na twarzy jego malowało się w tej chwili więcej podraźnienie niż służbistość.
— Mój kochany Kernerze, rzekł Apollinary — przepraszam cię że musiałem tak późno prosić... ale mam interes.
— Nic nie szkodzi... mruknął niechętnie olbrzym...
— Nie pamiętasz ty... co się stało z tą strzelbą... dwururką, kniejową którą ci... przypomnij sobie, darowałem...
— Którąż? spytał Kerner wahając się z nogi na nogę.
— Ale tę Lepażówkę... ciężką... com jej nosić nie mógł...
Olbrzym zdawał się przypominać i namyślać.
— A! tak! tę Lepażówkę...
— Ja jej coś u ciebie nie widzę...
— Bo ja jej też dawno nie mam, odpowiedział Kerner popsutą polszczyzną i niemieckim akcentem... ja je sprzedałem...
— Dawno? spytał Szymbor.
— O! już lat ze czterech... rzekł Kerner.
— A komu?
— Czy ona jest panu potrzebny? odezwał się z ciekawości wpatrując w pana strzelec.
— Mogłaby mi była być potrzebną... te nowe strzelby... źle biją... Komu ty ją sprzedałeś? — i na co ci ją było sprzedawać?
— A no, kiedy to był prezent, ja mogłem z niego robić co chciałem... to było moje prawo... odparł gniewliwie Kerner.
— Zapewne, zapewne, ale jabym chciał wiedzieć dokąd się ona dostała...?
— Dokąd się oni dostali? teraz już ona wędrują po świecie. Wziął ją u mnie bixmacher w Kaliszu...
— Ale przynajmniej sprzedając spodziewam się cyfrę moję z niej wyjąć kazałeś?
Olbrzym spojrzał nań uważnie.
— Cyfry? albo tam byli cyfry?...
— To była strzelba robiona umyślnie w Paryżu... dla mnie.
— A kto mógł wiedzieć że to taka droga broń... ja się nie spodziewali żeby pan mnie takiego robił prezenta...
I ruszył ramionami.
Szymbor był widocznie markotny.
— No, co się stało to się stało, rzekł, jak będziesz w Kaliszu, pójdź do bixmachra i dowiedz się co z nią zrobił.
— Czy odkupić?
Szymbor się zamyślił... — no, tak, rzekł, odkup ją... w jesieni się przydać może, wynagrodzę ci to.
Kerner stał i patrzał na pana z rodzajem politowania.
— No, jak to mogą u państwa być pieniądze albo majątki... kiedy tak we wszystkiem... Dziś konia daruje a jutro go dwa razy przepłacając odkupi... tfu!!
— No, dość, nie gderz, bo dziś jestem zły... Zadysponuj mi też ażeby konie do Zarębia na jutro były gotowe.
To mówiąc nakreślił ołówkiem kartkę do żony, prosząc aby nazajutrz rano jechała z nim do Zarębia i oddał ją Kernerowi.
Olbrzym mrucząc się wytoczył...
Nie odebrawszy przeczącej odpowiedzi, zapewniony tem milczeniem iż Justyna towarzyszyć mu będzie, Szymbor popaliwszy jedno cygaro na pół drzemiący... zasnął snem... węgierskiego starego wina...
Żona która go dobrze znała i nawykła była wszelkich jego projektów się lękać... czekała nazajutrz niecierpliwie, aby głębiej w nie zajrzeć mogła.
Szymbor obudził się wcześniej niż zwykle, w humorze jeśli nie dobrym to mocno ożywionym, ubrał się prędko i kazawszy podać śniadanie w gabinecie pani — pośpieszył do niej z niezwykle uprzejmem — dzień dobry.
Zmierzyła go Justyna okiem ciekawem, rada dobadać się co go z apatyi wywiodło i jakie zamiary w sobie ukrywał — ale mąż swym obyczajem pozostał grzecznym a niezbadanym i zamkniętym w sobie.
— Jedziemy więc zaraz do pani Haliny, rzekł zasiadając do herbaty — wypada nam powinszować jej przybycia jedynaka — którego i ja bardzo lubię... Il y a de l’étoffe dans ce garçon, da się coś z niego zrobić...
— Mój Polciu — odezwała się Justyna... o jedno tylko proszę — zlituj się, żadnej kwestyi pieniężnej, błagam o to... Niepodobieństwem mi jest być jej winną... prosić ją o to... Dziadek się zajmuje jej interesami, wiedziałby o tem natychmiast.
— Ale za kogoż mnie bierzesz! ofuknął się śmiejąc mąż. — Ja! P. Haliny prosić o pożyczkę! allons donc! ani mi to w głowie... bardzo rozumiem że to by było omyłką.
— Bardzo dziękuję — jestem już spokojna.
— Kwestyą pieniężną proszę spuścić na mnie — dodał Apollinary... poprowadzę ją, spodziewam się, tak że nikogo prosić nie będziemy potrzebowali... pieniądze przyjdą same...
Żona niedowierzająco spojrzała na niego, on żywo zajął się herbatą... potem jakby umyślnie pragnął rozmowę odwrócić, spojrzał ku ogrodowi.
— Jak te drzewa u nas powoli rosną... zawołał — ten park, zasadzony z takiem staraniem i kosztem, wiecznie przypomina pepiniery pod Erfurtem... wszystko karleje i siedzi przy ziemi. W tym kraju nic nie umieją... za granicą są na to sposoby... pędzą, forsują drzewa, podlewają... a tu! nie mogę patrzeć na te kołki i chude płonki w suchotach... Jak tylko kochany Dziadunio nogi zadrze...
— A! proszęż cię! zaprotestowała żona...
Mais il n’est donc pas le grand père eternel, odparł Szymbor; przecież według praw natury kiedyś to nastąpić powinno... naówczas urządzę się koniecznie tak ażebym ja wziął Rajwolę... Mam tam stuletnie lipy, drzewa przepyszne... klony, kasztany... zobaczysz jaki z tego park zrobię.
Justyna spojrzała nań z politowaniem.
— Takich planów na przeżycie — rzekła powoli — robić się nie godzi, najczęściej one zawodzą... Dziad ma prawo i rozporządzi pewnie swoją własnością... a my na łaskę jego której nie mamy wcale rachować nie możemy.
— Tak... ale na los i szczęście rachować byśmy mogli... gdybyśmy rozum mieć chcieli...
Żona spojrzała nań oczyma przęlękłemi, ruszył ramionami. Po chwili wstał z kanapki i odciągając ją na bok... począł rozmowę tajemną...
Na pierwsze jej wyrazy twarz Justyny oburzeniem i zgrozą pobladła... potem łzy puściły się jej z oczu. Szymbor nalegał, śmiał się, ruszał ramionami i szatańskiemi rzucał na nię oczyma. Stała milcząca, zbolała, westchnęła na ostatek i porwawszy konwulsyjnie za kapelusz odezwała się głośno... ze łkaniem prawie.
— Są to okropne żarty, które tylko tak nieszczęśliwa jak ja istota znosić może...
I załamała ręce.
Szymbor patrzał na nię urągająco.
— Com powiedział nie cofam... dodał... proszę się rozmyślić... a teraz czas jechać... w drogę, miłościwa pani.
Na chwilę chwyciwszy się za głowę Justyna zdawała się nie mieć odwagi do tej podróży, potem jakby jej coś na myśl przyszło... konwulsyjnie pochwyciła szal i wybiegła w ganek...
Szymbor nucąc szedł za nią...
Zarębie państwa Zegrzdów nie wyglądało ani tak pańsko ani może tak smakownie jak Krymno, ale było wdzięczne i podobało się niezmiernym ładem a staraniem z jakiem najmniejszy kątek był wypieszczony.
Folwark zbudowany na kraju lasku przytykał do brzeziny, do której dosadziwszy drzew zrobiono bardzo miły ogród cienisty. Sam dom skromny, wiejski na sposób angielskiego cottagu, bez pretensyi, wygodny, okryty bluszczami i dzikiem winem, uśmiechał się z pośrodka kosza kwiatów i zieleni... których wszędzie było pełno.
Halina żyła kwiatami, miała też najpiękniejsze, najrzadsze a ogrodki jej wyglądały prawie na botaniczny...
Chociaż już było około jedenastej zastali wszystkich mieszkańców Zarębia, matkę, syna i towarzysza jego Antosia — jeszcze za stolikiem od śniadania. Śniadanie wprawdzie od dawna było skończone i zapomniane, ale oba młodzi panowie puścili się w opowiadania swych przygód... matka potem chciała synowi zdać sprawę ze swojego gospodarstwa... i tak o godzinach zapomniano. Gdy powóz zaturkotał w ganku... wszyscy się zerwali jakby postraszeni zobaczywszy na zegarze niespodzianą godzinę.
Władek wybiegł zastępując gospodarza i spotkawszy ciotkę w sieniach, cały zarumieniony wprowadził ją do saloniku... Halina w progu uścisnęła ją.
Matka Władysława była już niemłodą, ale jeszcze poważnie piękną przy siwiejących włosach, spokojnego oblicza, łagodnego wejrzenia... smętnego uśmiechu... Postarzała widocznie nie zużywszy zapasów młodości, która w każdym jej ruchu odbijała się jeszcze...
Szymbor zamyślony przez całą drogę, przybrał od progu zwykły ton do gości — wesoły...
— Przybyliśmy pani powinszować, zawołał, szczęśliwego przyjazdu p. Władysława... My co go także czule kochamy — śpieszym podzielić jej radość... a sami też korzystać z niego. Wczoraj ledwie się nam mignął.
— A mnie także! odezwała się Halina... poleciał do Rajwoli i nie mogłam się go z powrotem doczekać....
— Dziadunio wstrzymał? spytał Szymbor.
— Po troszę a trochę ciekawość, zawołał Władek... pierwszy raz spotkałem się tam z królem Beniowskim i jego wnuczką...
— A! otóż słowo zagadki! piękna owa wnuczka... zaśmiał się przybyły. Głośną jest sława panny Hanny...
— I nie przesadzoną! dodał rumieniąc się Władek, — nietylko jest piękna ale dziwny ma urok i coś tak szlachetnego...
Szymbor się śmiał zacierając ręce.
— A tak! tak! urok! szlachetność! wszystko... a nadewszystko... te latek 19 czy dwadzieścia...
Wśród tych preludyów rozmowy Antek Siekierka, piękny chłopak, szerokich ramion, barczysty, silnie zbudowany, rysów twarzy wyrazistych i energicznych — na widok Szymbora usunął się na bok, ukłonem powitał zdala przybyłych — a ze wzroku widać było że nie wiele miał dla nich współczucia — i po krótkiej chwili zakręcił się, wziął książkę ze stołu — zniknął.
Towarzystwo wkrótce potem się rozdwoiło — Halina zabrała Justysię prowadząc ją do rozkwitłych nowych swoich nabytków — a hrabia napiwszy się wódki i zapaliwszy cygaro wyniósł się z Władziem na ganek...
Po chwilce... zrobiło się tak gorąco iż należało czemś ugasić pragnienie, podano zimny grok który apetytu nie odbiera...
Na ławce w ganku przy szklance poczęła się rozmowa męzka, poufała, bez osłonek... natychmiast naprowadzona na ten ton ulubiony Szymborowi... który do wesołości pobudza swawolą.
Władzio nie miał wcale zbytniej sympatyi do tego wujaszka — chociaż przed nim ukrywano z rozkazu matki wszelkie wspomnienia dawnych zajść z ojcem jego — cynizm Szymbora go raził, ale p. Apollinary był zabawny, natarczywy i umiał zawsze w to zagrać co chłopca zajmowało. Weteran ów eleganckiego zepsucia obudzał w młodym człowieku rodzaj ciekawości, a zręcznem pochlebstwom umiał go ująć chwilowo.
Według właściwej sobie metody, Szymbor pod pozorem udzielania zbawiennych rad młodemu siostrzeńcowi, naprowadzał zwykle rozmowę na niezbyt budujące przedmioty i rozszerzał się nad nimi do zbytku; rozbierając je con amore i kazaniami temi więcej ze złem oswajał, otrzaskiwał, niżli mu zapobiegał...
Władek rumienił się, mięszał, ale słuchał i odpowiadał, a w końcu się czasem rozgrzał; Szymbor ilekroć dostrzegł że zaszedł za daleko, szczęśliwie umiał nawrócić, wiedząc że jak z potwarzy zawsze coś zostanie, tak i ze zgorszenia część żądła się wpija.
Rozmowa wszczęta o Berlinie jakim był i jest, wprowadziła na dalszą osnowę.
— Znudzisz się tu trochę, szanowny kawalerze, rzekł z politowaniem wujaszek... młodzieńcowi jak ty... ciężka rzecz być pozbawionym na tak długo miłego niewieściego towarzystwa. Wiem że romanse w garderobie nie starczą ci, chociaż i one mają swój urok właściwy, a dobrze prowadzone spadają zawsze na kamerdynerów. Leosi, która ci się tak podobała, nie ma, wyszła za mąż... Zresztą umizgać się tu niema do kogo, chyba do ciotki (rozśmiał się Szymbor, a Władek zaczerwienił) co nie byłoby zabawnem, gdyż ciocia zbyt sentymentalna, a prawdę rzekłszy przywiędła i malowana.
Wątpię żebyś na seryo bardzo był zachwycony wnuczką tego waryata... Wszyscy zgodnie świadczą że dziewczyna bardzo piękna... ale podobno zanadto rozumna i surowa. Tam, choćby ci wygodnie było poumizgać się, nie ma najmniejszej szansy... bo to ma być heroina jakaś... to do niczego nie prowadzi, chyba do ołtarza, co dla ciebie zawcześnie... W sąsiedztwie zkądinąd na panny nieurodzaj, młodych mężatek do bałamucenia tak dalece niema, wdówek świeżych braknie... Czekałyby cię więc uroczyste nudy, gdyby nie poczciwy (nie chwaląc się) wujaszek, który młodym był, zna młodego serca aspiracye, wie jak to są drogie chwile których się darmo tracić nie godzi... i... napatrzył dla ciebie... perełkę... To mówiąc Szymbor w końce złożonych palców pocałował się, Władek się rozśmiał... ale był zaciekawiony.
— Mówię ci, kończył wuj — bez przesady napatrzyłem dla ciebie perełkę... Ale sza! cicho! tajemnica między nami dwoma... Perełka!!
— Nie mam najmniejszej ochoty do nizania pereł, — rzekł Władzio.
— Nie zarzekaj się wcześnie... zobaczysz! Nie powiem słówka więcej! zobaczysz! Jak kiedyś przyjedziesz do nas, porwę cię, zawiozę, zaprezentuję... i wiem że głowę stracisz.
— Nie wiele ona dotąd warta — odparł Władzio — alebym się jej pozbyć nie chciał.
— Jeśli obronisz głowę — to serce wpadnie w matnię.
— Na cóż więc mnie wuj chce na to niebezpieczeństwo wystawiać?
— Naiwny młodzieńcze, rzekł Szymbor z westchnieniem — ażali nie wiesz, że sercowe przygody tych dni młodości to kwiat życia, to skarby jego i wonie, które oceanem łez nie dosyć opłacić. Młodość dał Pan Bóg do kochania, a kochanie dla młodości... Później choć się już kocha to bez apetytu... Stracona młodość na wstrzemięźliwościach, to niczem niewynagrodzona strata.
— Nie mam w tem doświadczenia, rzekł Władysław, ale mnie się zdaje że młodość nie zależy od lat a raczej od świeżości uczucia. Jeśli się ono nie zużyje, to wrażenia młodości przeniosą się na wiek późniejszy.
— Tak, mój drogi, ale naówczas rozum mentor już dorosł, stoi nudziarz na straży, truje ci wszelkie wrażenie, komentuje, analizuje, prorokuje.
Wierz mi, ani konserwowane szparagi, ani przechowywane uczucia świeżych nie są warte.
Władek zmilczał, o ową zapowiedzianą perłę dopytywać się nie śmiał, ale głowę sobie suszył domysłami jak i gdzie w jakiej konsze ukrywać się mogła. Zręczny wujaszek może naumyślnie na tej wzmiance poprzestał, rozmowę, zwrócił i puścił się na cale nową drogę.

Było to, jakeśmy mówili w przededniu 1863 r. — w tej epoce niezrozumiałej do dziś dnia dla dziejopisarza, niewytłumaczonej dla tych co ją przeżyli, sądzonej przedwcześnie, pełnej nierozwikłanych tajemnic, lecz nieochybnie dla Polski ważnej i następstw pełnej. — Gorzkich — ale goryczy ich nie spiliśmy jeszcze do dna, ani wiemy co na niem leży.
Kraj cały wrzał jasnowidząc następstwa ofiar niezmiernych, klęsk straszliwych, a nie śmiejąc małodusznie powiedzieć sobie — cofnę się przed strachem tych następstw... Gorąca młodzież wiodła za sobą ostygłych i zwątpiałych. Z dwóch krańców społecznych, z wyżyn ofiary i poświęcenia bez granic — z nizin bezmyślnej rozpaczy rekrutowali się kierownicy tego ruchu i jego żołnierze. Nigdy mniej sworny zastęp na zuchwalsze nie porwał się dzieło.
Z chłodną rozwagą na świeżych mogiłach, dziś jeszcze nikt nie potrafi wypowiedzieć ani genezy tego ruchu, ani tajemniczych narodzin, wzrostu i chwilowej siły. Był to historyczny cud, którego polityka drobnostkowa dziennikarskich mędrków nie wytłumaczy, choć go oszkalować i poniżyć będzie usiłowała — było w tem coś fatalnego, nieuniknionego bo potrzebnego ludzkości. — Ślepym jest kto złych i dobrych ale przepotężnych następstw tej rozpaczliwej walki nie dojrzy — a ograniczonym kto pochlebia sobie że ją pojął i zrozumiał, że zgłębił ją do dna.
Ani sąd o ludziach, ani anatomia wypadków nie dają miary tego przesilenia, które pchnęło Rosyą na drogę imperatorskiego socyalizmu i zorganizowanej rewolucyi.
Zdawało się jeszcze naówczas wielce, że ostateczny wybuch nie przyjdzie do skutku, że sił nań nie starczy, że się obejdzie bez katastrofy i że wrzód ów... rozpędzi umiejętna ręka lekarza reformami mającemi zastąpić kataplazmy.
Lecz gdy ostrożniejsza część narodu pracowała nad tem, młodzi szli za popędem uczucia i spiskowali...
Już naówczas po prowincyach słaba jeszcze organizacya rewolucyjna, powolnie szerzyć się zaczynała. Sieć ta, która później objąć miała kraj cały, zawięzywała się zwolna upozorowana rozmaitemi niewinnemi imionami i celami.
Władek mało był w to wszystko wtajemniczony, bo odsunięty od ogniska, z niemieckich tylko dzienników wcale nieświadomych, czerpał skazówki ruchu. Biło mu doń serce, chociaż ani jasnego pojęcia, ani przeczucia rozmiarów nie miał... Znając Szymbora niemógł się wcale domyślać by on — który wiecznie szydził sobie z patryotyzmu: miał go w tym przedmiocie zaczepić. Tymczasem wuj niespodzianie go zagadnął.
— No... a cóż mówisz o tym ruchu który od r. 1861 tak rośnie i powiększa się, że dziś już mu granic trudno oznaczyć? Co ty na to?
Władek w istocie niewiele odpowiedzieć umiał... wybąknął kilka słów prawie zawstydzony...
— Wiesz — dodał, że ja wcale zagorzałym patryotą nie jestem... ale tu się coś święci... większego niż zrazu sądziliśmy. Moja rola inną być musi od twojej — ja z natury, położenia i wieku stanę w obozie konserwatystów, a ty??
— Ja — wstyd mi wyznać rzekł Władek, niemam dziś jasnego pojęcia o stanie rzeczy w Królestwie, bawiłem w Berlinie.
— Ale to się też w Berlinie odbić musiało między młodzieżą?
— Za mało, bym się ośmielił z tego wnioskować.
— No, to ja ci powiem, że to bez wybuchu się nie skończy. Draźnią naród ostatecznie, okoliczności przyczyniają się, lat trzydzieści jakeśmy awantury nie zrobili... lękam się bardzo aby do niej nie przyszło... Cóż ty?
— Muszę się rozpatrzyć lepiej, rzekł Władek.
— Jakkolwiek konserwatysta, odezwał się Szymbor, jakkolwiek przeciwny wszelkim rewolucyom, które za sobą prowadzą, smutne skutki dla kieszeni i żołądków, nie mogę pojąć twojej obojętności. Czybyś miał ze mną robić ceremonie i taić mi co myślisz?
— Nie, odparł Władek... ale jestem ciemny... Gdy zawołają aby się bić za Polskę, pójdę.
— Musisz, rzekł Szymbor... musisz... Jestem w zasadzie temu przeciwny a widzę nieuniknioną konieczność. Niema innej roli, tylko albo podać rękę Moskalowi, który cię ze skóry obedrze aby nową nawlec, lub — iść z tymi co się bić będą?
— Ale jakże bić się mogą? bez wojska, bez broni, bez pieniędzy?
— Tego ci nie wytłumaczę... nie wiem, przyszłość zakryta... rozumiem tylko jedno, że młody człowiek dbały o swą sławę i imię, z założonemi rękami pozostać nie może...
Z Dziadkiem o tem nic nie mów... będzie cię wstrzymywał, choć sam jest gorętszy daleko odemnie... Co do mnie, radzę, życzę, nie zostawaj na boku... Bez tego chrztu u nas człowiek nie wart funta kłaków... Mnie gdy dziś powiedzą Moskal, odeprę żem służył w 1831, ty gdyby ci tę obelgę w oczy rzucono, nie masz nic na swe uniewinnienie. Rewolucya może być prostą burdą, ale nam... jak cyganom dla towarzystwa trzeba się dać powiesić!!
Dziwne te wyrazy Szymbora, nie zupełnie zrozumiałe Władysławowi, głęboko w nim utkwiły. Mało dotychczas zajmował się polityką, chociaż najpoczciwsze uczucia dla kraju wszczepiła w niego matka, nie wahałby się był chwili poświęcić dla nich — uderzało go tylko że właśnie Szymbor mu dowodził konieczności ofiary, on który żadnej nigdy dla kraju nie uczynił, on co był zwolennikiem spełnionych faktów i majętnych zwłaszcza Moskali. Zadumał się nie mogąc sobie tego wytłumaczyć... wuj odgadł myśl jego milczenia.
— Pojmuję, rzekł, że ci się dziwnem wydawać może, z ust Szymbora słyszeć coś podobnego? Ale ja ci po swojemu dobrze życzę... i obowiązki młodości rozumiem.
— Nie wątpi przecież wuj, że im w danym razie zadosyć uczynię.
— Nie wątpię, ale widząc cię tak obojętnym dotąd na to co cały kraj do głębi porusza, przyznaję się, uląkłem nieco, żeby w tobie nie znaleść zbyt na ten raz rozsądnego człowieka. Musiałbym rozwagę pochwalić... ale... ale czasem zbytek rachuby oddziaływa na całe życie...
A po chwili spojrzawszy na zamyślonego siostrzana, dorzucił ruszając ramionami:
— Z tego nic nie będzie, to najmniejszej nie ulega wątpliwości, kilku gorączkowych bohaterów pójdzie na Sybir, dużo nastrzelają i nawieszają, wielu poucieka, kraj do góry nogami Moskale wywrócą... ale nie mniej awanturę zrobić trzeba i od niej się usunąć młodemu niepodobna.
Ba! ja sam nie ręczę, żebym przyparty okolicznościami nie palnął jakiej mowy do bratniego ludu... nie podał ręki mojemu pisarzowi prowentowemu który może mnie powiesić... i nie przyjął jakiego urzędu... W ogólności z dwóch stryczków... jednego oddalonego a drugiego bliskiego, zawsze się ten wybiera, który jak najdalej ukazuje się na horyzoncie.
Dziwnie, zaprawdę dziwnie ci się wydawać może iż ja, ja! nie będąc z powołania patryotą, znany z kosmopolityzmu i obojętności namawiam cię do burdy... ale cóż u kata! muszę być logiczny! Znajduję że kochać się powinieneś póki jesteś młody i przejść przez wszystkie szały i głupstwa młodego wieku... Mam tylko nadzieję że ty z tego wyjdziesz cało... Zwykle majętniejsi zawsze niemal umieją się wyśliznąć, ofiarą pada tłum z którego później robią świętych i męczenników na ołtarze ojczyzny.
Szymbor począł się śmiać... mowa ta i niezrozumiała i dziwnie przykra w końcu aż podraźniła Władysława...
— Mój wuju, rzekł... widzę żeś mnie chyba chciał tylko wybadać... nie wiem zaprawdę jak sobie postąpię, ale to wiem z pewnością, że będę wiernym kraju synem. Mogę zbłądzić, z dobrej woli obowiązków moich nie zdradzę.
Szymbor mu się ukłonił szydersko.
— Byłem tego pewny, więc na teraz dosyć, polityki mam po póty — pokazał na szyję, zróbmyż sobie tę łaskę wzajemnie żeby już o niej nie mówić...
— Z największą przyjemnością — odpowiedział Władek.
W tej też chwili właśnie i panie powróciły do salonu, Halina zaprosiła ich do siebie, rada że przerwie rozmowę w cztery oczy z Szymborem, który przy niej język hamować musiał.
Spodziewano się na obiad Dziadunia, ale przybycie biednego Beniowskiego z wnuczką, których przez litość choć na jeden dzień zatrzymać było potrzeba dla spoczynku, wstrzymało go w Rajwoli, choć serce się rwało do kochanego jedynaka, którego jeszcze wyegzaminować nie miał czasu.
Napisał więc z rana kartkę zapraszając z Zarębia wszystkich do siebie, ale Halina skutkiem wzruszenia doznanego po przybyciu syna czuła się niezdrową, syn jej opuścić nie chciał, wysłano więc Siekierkę, który rad był bardzo że w ten sposób zbliżenia się do Szymbora uniknie.
Antek przybywszy do Rajwoli zastał tam Beniowskiego, którego raz już był widział i śliczną Hannę, uspokojoną, wesołą, sto razy jeszcze piękniejszą...
Wrażenie jakie wczoraj uczyniła na Władka, powtórzyło się silniej może jeszcze na nieprzystępnem dotąd podobnym uczuciom sercu Antka, który je tak pohamować umiał, żeby się go był nikt w świecie nie domyślił. Sierota, dziecię wioski i ludu znał on dobrze, iż w tem społeczeństwie do którego był przypuszczony widzem tylko miał pozostać i świadkiem... jeźli nie chciał narazić na ciężkie próby godności swej człowieczej, miłości własnej i serca. Nabył tej plebejuszowskiej dumy czasem śmiesznej i przesadzonej jak arystokratyczna, ale w nim skromnej i cichej, był dla wszystkich z wyszukaną grzecznością lecz nawet nęcony nie zbliżał się do nikogo, nikomu serca nie otworzył... Wśród najżyczliwszych nawet wydawał się zimnym i sztywnym, co mu za złe miano, lecz biedny chłopak czuł że tylko trzymając się sam zdala, potrafi innych w przyzwoitej utrzymać odległości.
I teraz też gdy śmiała, naiwna Hanna spojrzała nań z dziewiczą ciekawością, gdy poczęła z nim rozmowę, zbliżyła się do niego... oczarowała... Antek choć pod urokiem jej cały, nie zmienił twarzy, głosu, nie dał się sobie spoufalić z nią, ani nazbyt napawać tym czarem...
Dziadek dowiedziawszy się o przybyciu Justyny i Szymbora do Zarębia... pokiwał głową i wedle obyczaju swego gdy miał co ważniejszego do roztrząsania, poszedł do swego gabinetu, aby tam sam na sam przechadzając się... rzecz dobrze ze wszech stron rozebrać.
— Tak, rzekł do siebie w końcu — nie wiem gdzie miałem głowę wczoraj! postąpiłem sobie jak niedoświadczony młokos... popełniłem niedarowaną omyłkę! Truteń ten sam wczoraj przyjechał prosić mnie o pieniądze na podróż! a jam mu ich odmówił. Mógłem położyć za warunek aby sobie zaraz odjechał... potargować się — ale czy się godziło odmawiać gdy Władek nadjeżdża... a Szymbor umyślnie, na złość i przekorę psuć go będzie i jadem swoim zatruwać. Przestrzegałem chłopca nieraz — lecz przez poszanowanie węzłów rodzinnych, nie mogę wuja przed nim zbyt oczerniać — nie lepiejże się go było pozbyć!!
Uderzył się w czoło.
— Ślepy jestem! głupieję! Niechby było licho grosz brało, byle mój chłopak był cały... Zapłacić trzeba, wykupić się, niech jadą, niech jutro jadą, — co rychlej to lepiej.
Bez namysłu Dziadunio usiadł do listu, a że do Szymbora nie pisywał nigdy, wystósował go do Justyny, przepraszając za wczorajsze odmówienie, gderząc trochę na rozrzutność, ale prosząc w ostatku aby przyjechała z nim pomówić, ile na tę podróż potrzebować będą.
Kartkę tę napisawszy, oderwał Antosia od miłej rozmowy z Hanną, gdyż Beniowskiemu dał był dla zabawy nową podróż do Madagaskaru... i przywołał go, przepraszając gości, do gabinetu.
Znał dobrze młodego chłopaka serce i przywiązanie do całej rodziny, zasady poczciwe, gotowość do poświęcenia się bez granic... postanowił więc zwierzyć mu się nieco.
— Antku kochany, dziecko moje — rzekł kładnąc rękę na jego ramieniu... dla mnie ty jesteś jakby członkiem naszej rodziny... kocham cię jak wnuka... ufam ci... Nie zdziwisz się więc gdy od ciebie zażądam dowodu przywiązania dla nas, w które najmocniej wierzę...
Antek wzruszony, wlepił w starego oczy bystre, pytające — jakby natychmiast miał biedz gdzie mu każą, w ogień czy w wodę.
— Będę z tobą mówił otwarcie — dodał stary... Jesteś przyjacielem, towarzyszem, powiernikiem, jakby starszym bratem Władzia... kochasz go.
— I kocham go i szanuję.
— Tymczasem kochaj go tylko a mocno, będzie tego dosyć — kończył żywo Szambelan. — Czego jemu jeszcze powierzyć niemogę, powiem tobie bez ogródki. — Wuj Szymbor bądź co bądź należy do rodziny, Władek go musi szanować... nie powiem jemu, zwierzę tobie że to jest wróg jego ojca zacięty i łotr mości panie — łotr z pod ciemnej gwiazdy... Nie uprzedzam cię, nie z gniewu mówię ale z potrzeby... winienbym może powiedzieć więcej niż łotr... ale do czasu się wstrzymam... Człowiek bez czci i wiary, życia najgorszego, zasad żadnych, podstępny i chytry nad pojęcie. Jego towarzystwo, rozmowy, rady mogą nie dobrze wpłynąć na Władka. Przewrotny Machiawel gotów go psuć naumyślnie... bo złe dobrego nie cierpi i radeby i je przerobić na obraz i podobieństwo swoje... Proszę więc ciebie, pilnuj! ostrzegaj! odwracaj! ratuj! masz wpływ na niego... odwódź...
— Uczynię co tylko będzie w mej mocy, rzekł Antoni — sam poniekąd domyślałem się tego niebezpieczeństwa. Ale wpływ rówieśnika... i rówieśnika w mojem położeniu... nie może być wielki.. Zwłaszcza gdy ma przeciwważyć inny osoby starszej wiekiem i świetniejszej wychowaniem. Władek najpoczciwszy chłopak ale gorączka, namiętny...
— A tak! gorączka! namiętny! ogień w nim gore... uważałem to i tego właśnie się lękam. Mityguj go, opamiętać się staraj... czuwaj nad nim, proszę cię.
— Zrobię co każe serce i powinność, rzekł Antek — czy się to zda na co? nie ręczę.
— Na miłość Bożą — jeźliby co złego było... jeźlibyś dostrzegł najmniejsze skrzywienie, cień niebezpieczeństwa... błagam cię — ostrzeż mnie...
Szambelan spojrzał w tej chwili na Antka, który się mocno zarumienił, chwycił go za rękę silnie.
— A! przepraszam cię! zawołał — nierozmyślniem tego zażądał. Czuję że nie możesz być denuncyantem przyjaciela — wiem! rozumiem, szanuję, pochwalam ten skrupuł. Spuszczam się na twoje sumienie — uczynisz co ci ono podyktuje...
I uścisnął Antka ze łzami... Nie powiedzieli słowa więcej, wyszli do Beniowskiego i Hanny. Mimowoli uległ władzy niewieściego uroku Siekierka i choć był powinien odjechać natychmiast, pozostał przykuty obok pięknej dziewicy, która znieopatrznością wiekowi właściwą, nieświadoma wrażeń jakie czyniła, rada była rozmowie...
Mówili o wszystkiem, o ogrodzie, o wsi, o życiu, o Bogu, o nieśmiertelności, o ludziach, o uczuciach... bo młoda rozmowa jest jak ptak co pierwszy raz z gniazda wyleciał, puszcza się, spada, bije... byle skrzydeł spróbowała. Oboje mieli długo pielęgnowanych myśli zapasy ogromne...
— Któż to taki jest? zapytał Beniowski Dziada, widząc wnuczkę tak zajętą młodym człowiekiem.
— To jest mój wychowaniec, od kolebki towarzysz i przyjaciel Władysława... Wkrótce zostanie doktorem i wstydu nie uczyni powołaniu.
— Doktór? spytał król... to się doskonale składa... zrobię go moim nadwornym... a że go tu nic nie wiąże pojedzie ze mną do Madagaskaru... tylko czy nie znajdujesz że się nadto przysiada do przyszłej królowej?
Dziad się rozśmiał...
— Młodzi są... niewinna rozmowa... dajże im pokój.
— Niewinna, zapewne, rzekł król, ale ja o Hannę się zawsze obawiam... przeznaczając ją dla pretendenta.
— Daj im pokój, niech się zabawią, pojedzie zaraz i twoja przyszła królowa więcej go pewno nie zobaczy.
W istocie Antek choć mu tu bardzo było dobrze, choć się dziwnie rozumiały ich dusze i godziły przekonania, przypomniał sobie, że powinien był powracać i wkrótce towarzystwo pożegnał. Piękna Hanna podając mu rękę, spojrzała nań czulej może niż na Władka, bo jakoś poufalej z nim się przez tych kilka godzin poznajomiła — odważyła się szepnąć:
— Jeżeli pan będziesz w Kaliszu, nie mińże dworku professora Beniowskiego.
Siekierka się zaczerwienił mocno, wybełkotał coś niezrozumiałego, przeciwko obyczajowi nowemu pocałował ją w rękę i poleciał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.