Dzieci wieku/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Niedaleko od grobli i młynów, którędy droga szła ku cmentarzowi, na samym skraju licho zabudowanego przedmieścia, stała uboga chata mieszczańska z ogrodem obszernym, do niej przytykającym. Był to obraz nędzy wśród ubóstwa, co ją otaczało. Cała ta część miasteczka nie odznaczała się zamożnością, ale ostatni dworek może ze wszystkich najbiedniej wyglądał.
Ogród należący doń, opasany był żerdziami, kołkami, chróstem i nie dobrze ubezpieczony od napaści stworzeń drapieżnych. Część jego schodząca ku stawowi, zarosła trawą, była tylko mokrą, torfiastą łąką, nie wiele pożyteczną, na wyższej uprawiono trochę warzywa.
Ale ta zagroda nie miała i w najpiękniejszej części swej pozoru dobrze zagospodarowanej, zagony podniesiono wysoko, gdyż łatwo je na wiosnę zalać mogła woda, nie były czysto i ładnie wyrobione, zdawały się na prędce słabemi rękami ogrzebane. Siedzące na nich warzywa, bujno też nie rosły, kapusta mała, ponachylana, kartofle powiędłe; trochę kukurydzy, a bliżej chaty mak; cebula, biednie i blado wydobywały się ziemi. Pod oknem nie było kwiatków, zdziczałe lilie z chwastów i pokrzyw ledwie głowy pokazać mogły.
Studzienka około chaty rozwaloną była na wpół, cembryny stare w ziemię wklęsły, żuraw się wykrzywił, a koryta zczerniałe, wydawały się jakby powygryzane tak je poszczerbiła wilgoć.
Kałuża wiekuista oblewała do koła studnię i zagradzała niemal ścieżkę do dworku, który podobniejszy był do mizernej chaty włościańskiej, niż do domu mieszczanina. Dach jego zjadły dawno mchy i trawy na nim porosłe: ale się powygarbiany trzymał jeszcze, choć razem z chatą ku ziemi przysiadł. Okna jej leżały prawie na przyzbie; a okiennice dawno się zamykać nie mogły. Obok stojące chlewki i oborka nie były świeższe ani piękniejsze, dawno ich znać nie poprawiano. I nikt tu też nie zobaczył dzieci przed drzwiami, które najuboższe ożywić mogą schronienie, zawsze było pusto i smutno.
Znać mieszkańcy chałupy już zrozpaczyli, żeby kiedy podźwignąć ją mogli i siebie, z obojętnością patrzyli na upadek.
Późno nad wieczór, gdy już mrok padał, a niebo po dniach skwarnych czarnemi się zaczynało obłokami okrywać, szedł z miasteczka młody człowiek niby na przechadzkę, oglądając się często, czy go kto nie widzi, czy kto znajomy za nim nie idzie, a niekiedy to dzieci, to kobiet o coś pytając. Zdaleka pokazywali mu wszyscy tę chatę opuszczoną. Zbliżając się do niej powstrzymał kroku, patrzał, i na twarzy odmalowało się uczucie boleści aż do ironii posuniętej — uśmiechał się.
Był to Walek Luziński.
Od czasu zupełnego wyswobodzenia z pod opieki doktora, męczyła go coraz potężniejąc myśl, żądza odkrycia swego pochodzenia, rodziny i odsłonienia tajemnicy okrywającej sierocą kolebkę. Postanowił był udać się do Turowa na zwiady, chociaż tam wiele sobie obiecywać nie mógł i sam nie wiedział jak się obróci. Ale nimby tego dokonał, chciał wprzód spróbować czy w miasteczku nie znajdzie jakiej nitki przewodniej. W tym celu znalazłszy jakiś pozór, poszedł do magistratu przejrzeć księgi ludności i szukać w nich nazwiska Luzińskich. Znalazł je nadspodziewanie łatwo, ale rodzina ta dosyć liczna przed kilkudziesięciu laty; zupełnie była teraz wymarła, tak, że z niej pozostali tylko w spisie, dwoje starych Luzińskich i wnuczka. Obok nazwiska odszukał też Walek numer ich posessyi, a po tych idąc wskazówkach, wieczorem, wstydząc się być widzianym, przysunął się pod nędzną chałupę, ostatni przytułek starych Luzińskich.
Długo błądził do koła, spodziewając się, że ktoś może wynijdzie z chaty, i że potrafi nie wchodząc do środka zawiązać rozmowę, ale — napróżno. Mrok padał coraz gęstszy, zwiększony chmurami, które się zewsząd powoli gromadziły, a koło dworku nikt się nie pokazał. Niecierpliwy, by się raz czegoś dowiedzieć, Walek odważył się wreszcie przestąpić próg i zajrzeć do wnętrza. Izba na lewo stała pusta, odarta, poczerniała, naprzeciwko drzwi tylko wisiał sam jeden obraz Chrystusa, pokazującego na bok przebity.
Gdy drzwi skrzypnęły, głos z alkierza spytał niewyraźnie — kto tam? Walek nie umiał inaczej odpowiedzieć, tylko: — obcy, podróżny.
— Czegóż wy tu chcecie? — odparł głos z alkierza, tu niedostaniecie nic, nawet wody. Stary z wnuczką poszli do lasu, a ja leżę chora, idźcie z Bogiem.
— Czy to dworek Luzińskich? — zapytał Walek.
— A juścić, a co wam do nich?
— Chciałem się o nich dowiedzieć?
— Dowiedzieć o Luzińskich, a co komu po nich? — mówił głos zbolały — co komu po nędzy?
Walek był w przykrem położeniu, i dalej byłby niewiedział, jak prowadzić rozmowę, gdyby po za nim nie otwarły się drzwi, a w nich ukazał się stary, przygarbiony dziad i blade piętnastoletnie dziewczę.
Dziad był okropny! taki, jakimi dzieci straszą, ogromny a przygarbiony, siwy, broda płatami czarna, jak okopcona, włos rozczochrany, pierś z pod koszuli zgrzebnej wyglądała jak bronz czerwony ciemna, stercząca kośćmi i guzami, w ręku trzymał kij, a na plecach w krzyż wisiała torba i króbka z grzybami. Oprócz tego przywiązaną miał wiązkę chrustu na ramionach, a dziewczę w wytartej, nie na nią robionej siermiędze, w szarej koszuli, podpasane paskiem czerwonym, w spódniczce sinej spłowiałej, nogi miało bose, a na głowie, na wypełzłych od słońca włosach jasnych, chustynkę ciemną bezbarwną.
Mimo to był wdzięk młodości, w bladej, wynędzniałej twarzyczce dziecka, którego dojrzałość spóźniły praca i boleść. Ząbki miała białe, oczy duże niebieskie, ale szyję i ręce spalone, zapracowane, a nóżęta poranione.
I ona szła z króbką na ramieniu, z dwojakami pełnemi jagód zmięszanych czerwonych i czarnych, a w torebce jej też coś ciążyło. Malownicze to były postacie dla artysty, ale bolesne zjawisko dla człowieka.
Oboje przybyli milcząco wpatrzyli się z ciekawością nadzwyczajną w Walka, jakby już dawno nie widzieli człowieka porządniej odzianego, na progu chałupy. Domyślił się Luziński, że starzec i dziewczę do domu należeli.
Dziad postawił króbkę na ławie, ciągle patrząc na Walka, a dziewczę po chwili do alkierza pobiegło.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł dziad — co to wam potrzeba?
— Nic — anom się przyszedł rozpytać o Luzińskich.
— O jakich? — spytał dziad.
— O tych co tu mieszkają.
— A po cóż wam to?
Walek się wstydził wyznać szczerze; i począł kłamać.
— Bo to widzicie — rzekł kręcąc — miałem przyjaciela w Warszawie, otóż on słyszał, że tu są jacyś Luzińscy, a że i sam się tak zwał i z tej okolicy pochodził, prosił mnie, abym się rozpytał.
Staruszek oparł się o ławę, bo był bardzo zmęczony.
— Ho! ho! — rzekł smutnie — byli Luzińscy na świecie, byli, ale już ich tak jak nie ma, i pytać nie warto. A co komu z nich, albo z ich nazwiska?
Westchnął ciężko.
— I nie musiał to być ten wasz przyjaciel Luziński z naszych, jeśli mu się dobrze działo, bo nam ino złe przychodzi.
I zamilkł. — Idźcie se z Bogiem — dodał po chwili — nie ma wam tu po co się trudzić. Tam stara moja dożywa w bólu, tu widzicie dziada, co dzień cały pracując jeść ciepłego wieczorem nie dostanie, a ot widzieliście i wnuczkę, która zostanie sierotą i zwala się może, jeśli miłosierna dusza jej nie przytuli. Widzieliście chatę co opada, ściany, co się walą, otóż to dola ostatnich Luzińskich. A powiedźcie przyjacielowi, niech o nich nie dowiaduje się, niech się nie przepytuje do nich, aby biedy nie zaczepiał.
Walek się tą odpowiedzią zaspokoić nie mógł.
— Przebaczcie mój stary — rzekł — że was trudzę — tamtemu też Łozińskiemu nie bardzo się lepiej działo, nie uląkł by się pobratymstwa, był sam jeden, sierota, rodziców nie znał, familii nie miał.
— Mówicie, że z tych stron pochodził? — zapytał stary zamyślony.
— Tak mi powiadał, ale niewiele o sobie wiedział, jak nic.
— Było tu tych Luzińskich dawniej dosyć — odparł dziad — ale powymierało i rozbiegło się, bo żadnemu nie szło, tylko my zostali, a i to nie na długo, do cmentarza niedaleko, nie zmogą się nas zanieść.
— Nie mieliście brata? — zapytał Walek.
— Dwóch, dwóch — rzekł stary krótko i niechętnie odpowiadając.
— Cóż się z nimi stało?
— Hm, co się z nimi stało? — rzekł z wyraźną niechęcią dziad. — Czyście sędzią, żebyście mnie pytać mieli, jak na spytkach? A co wam do tego, co się z nimi stało?
— Nie gniewajcie się mój ojcze, toć gdyby się okazało, żeście temu chłopcu rodziną, pewnie by wam też pomógł.
— Albo to ja czyjej pomocy, oprócz Bożej, potrzebuję, czy proszę? — zawołał dziad żywo — choć w łachmanach chodzę i na żebraka wyglądam, nie wyciągałem ręki i póki życia jej nie splami jałmużna. Zdechnie się, to zdechnie, a choćby wola Boża była to i z głodu! To co? albo to królowie nie żebrali i panowie nie marli bez chleba. Ino Bóg wie co komu przeznacza.
— Ale cóżby wam szkodziło biednego pocieszyć? — rzekł Walek pokorniej.
— Czem pocieszyć? że ma nędzarzy w rodzie i przeklon!... A choćby i ojca znalazł, pewnie się nim nie rozraduje, jeśli będzie Luziński. Bo już tak wola Boża chciała, aby co Luziński, był nieszczęśliwy, albo...
Tu urwał nagle.
— Idźcie no z Bogiem, idźcie — dodał.
Przez cały czas rozmowy, z alkierza twarzyczka bladego dziewczęcia patrzała, wlepionemi w Walka oczyma.
Dziad był widocznie zniecierpliwionymi chciał się ino pozbyć natręta, ale Walek nie odchodził, na szczęście, czy na biedę, z gromadzących się chmur w tej chwili lunął deszcz, jak z wiadra i raz po razu łysnęło okrutnie, a grzmot szeroko, hucznie rozległ się pomiędzy wzgórzami.
— A! mój ojcze, nie wypędzajcie mnie w taką ulewę — rzekł Walek — przysiądę na ławie i przeszkadzać wam nie będę.
Stary ruszył ramionami i zaśmiał się gorzko.
— Jak to nie będziecie przeszkadzać? — zawołał — dosyć byście siedzieli, to mi w chacie obcego człowieka czuć i jam nie swój. Siedźcie, kiedyście przyszli na biedę, ale dajcie mi pokój z Luzińskim, kiedybym ja sam rad zapomnieć, że się Luzińskim nazywam.
Uparty Walek zmilczał, ale po chwili szepnął:
— Ojciec tamtego miał imię Marek.
— To co z tego? — odparł, odwracając szparko stary — albo to jeden Marek włóczy się po piekle? Marek! albo ja wiem; co się z Markiem stało? albo ja wiem?
— Ale był w waszej rodzinie Marek?
Dziad się odwrócił od niego groźny.
— Z sąduście przyszli? hę? to mówcie, nie bierzcie mnie na wykręty. Wiecie, że był Marek, co wam do niego?
— Nie jestem sądowym i niewiedziałem, że jeden z waszych miał to imię, tylko wam powiadam co wiem.
— A ja wam powiadam, że niewiem nic — rzekł w gniewie dziad — nic, nic.
Usiadł na ławie, głowę spuścił na piersi i milczał. Dzieweczka wyszła z alkierza.
— Dziaduś, ja ognia rozpalę i babce zgotuję trochę mleka, com za jagody przyniosła.
— Czekaj aż ten pójdzie, a z nim burza. W pioruny ognia palić nie można, dym pociągnie ogień z nieba, to jutro i głowy nie będzie gdzie przytulić. Czekaj.
Tymczasem błyskało strasznie i deszcz lał, jak z wiadra, na dworze zciemniało zupełnie, smugi tylko światła bladego, to różowego, to sinego, przelatywały przed oknami, i piorun bił po piorunie na staw, bór i trzęsawice.
Dziadowi pilno było pozbyć się gościa, wyzierał przez zakopcone okienko, oba milczeli. Walek nie śmiał już pytać, czekał rychło burza nieco przejdzie, aby do miasteczka powrócić.
Wtem dziada zawołał głos z alkierza, i stary mrucząc, poszedł do łóżka chorej, która znać całą słyszała rozmowę.
Do Walka też doszły wyraźnie z alkierza następujące wyrazy:
— Stary mój — stary, co ci? kto tam jest? za co się gniewasz? czego on chce? Po co obcemu być przykrym?
— A jak nim być nie mam — przerwał dziad — albo wiem kto i po co przyszedł mnie badać? Ilem razy milczał, nie żałowałem, a często wygadawszy się odpłakał. Gada trzy po trzy.
— Bądź cierpliwy, stary, i z ludźmi i z losem trzeba być cierpliwym, co pomoże się tak sierdzić?
— Boby sobie nigdy nie poszedł — rzekł dziad.
— A o cóż on cię pyta?
— Kto go wie? o Luzińskich — ile ich było, co się z nimi stało! O tych, co pomarli wie ino Bóg, a o tych co żyją i on już zapomniał.
Gdy tak szemrano w alkierzu, dzieweczka obawiając się znać nadchodzącej ciemności, wśród której strasznego gościa nawet dojrzeć we wnętrzu chaty było trudno, próbowała rozpalić ogarek jakiś, który postawiła na kominie. Słabe jego światełko jeszcze bardziej ponurem czyniło to mieszkanie nędzy. Walek byłby chętnie wyszedł, ale choć grzmoty się zmniejszały, ulewa nie ustawała i owszem zdawała się zwiększać jeszcze.
Dziad po chwili wysunął się nazad z alkierza ponury i prawie gniewny, dziewczę do babki natychmiast uciekło.
Luziński wpadł na myśl spróbowania jeszcze inaczej starca, aby z niego coś wydobyć. Wstał z ławy i postąpił ku niemu.
— Panie Luziński — rzekł — nie będę się przed wami taił dłużej, nie dla przyjaciela to ja przyszedłem was dopytywać o rodzinę, ale dla siebie samego. Nazywam się Walenty Luziński, jestem sierotą bez ojca i matki, opiekun mnie opuścił, sam jeden na świecie, szukałem choć śladu mego pochodzenia.
Starzec uważnie nań popatrzał.
— A któż cię wie — spytał — czy wprzódy kłamałeś czy teraz? Jeżeliś Luziński to ci jedno powiem, abyś sobie w życiu nic nie obiecywał krom biedy i nieszczęścia, bo się żadnemu z nas nie wiodło.
— I mnie też — odparł Walek.
— Ojciec twój miał imię Marek? — spytał dziad przyglądając mu ciągle.
— Tak jest, Marek.
— Wiele masz lat? — szepnął stary.
— Dwadzieścia i dwa.
Stary znowu spojrzał i pomyślał coś, potem ramionami ruszył — zamilkł.
— A gdzieżeś się rodził? — spytał po chwili.
— Tu w miasteczku.
— A matka twoja?
— Matka moja mieszkała wprzódy w Turowie, potem czy ją wygnano, czy sama wyjechała. Ojciec znikł, niewiadomo gdzie. Sierotą wziął mnie doktór na wychowanie i byłem u niego jakby synem, ale w ostatku mnie wypędził.
— Bez kawałka chleba? — zapytał stary.
— Nie — mam z czego żyć.
— I mając z czego żyć, ręce zdrowe, głowę na karku, trzeba ci się czepiać familii, szukać kłopotu; dopytywać starych grzechów — rzekł dziad szydersko, o! toś już prawdziwy Luziński. Idź w świat pókiś cały, nie oglądaj się po za siebie, nie pytaj, miej rozum własny, bez ludzi obejść się trzeba.
To mówiąc, otworzył okienko i wysadził głowę, chmura już przeciągała, deszcz, którego strumienie zbiegały po lśniącej ziemi, ustawał, na niebie zielonawy błękit z za czarnych przeglądał obłoków, wieczór był znowu cichy, spokojny, a woń zroszonych ról i drzew napełniała powietrze.
— Idź z Bogiem — odezwał się stary do Walka, który stał zawsze w nadziei, że cóś się dowie — idź, idź, tu dla ciebie nie ma nic, panie Luziński, dobranoc.
Walek gniewny; skłonił głowę w milczeniu i wyjść nareszcie musiał.
Wprawdzie nic się nie dowiedział od starego, ale sposób w jaki go pytał, pół słówka, zapomnienia się biednego Luzińskiego, kazały się domyślać, że coś wiedział o rodzinie, może nawet o ojcu Walentego. Wyszedłszy młody chłopak, zniecierpliwiony, przemyślał nad środkami, jakiemi by mógł zmusić dziada do mówienia. Wzgarda z jaką go z chaty wyprawił, napełniała gniewem. Już był uszedł kilka kroków ku miasteczku, gdy w ogródku otaczającym chatę, dostrzegł biegnące dziewczę tylko co widziane ze starym. Wybiegło ono znać nie głównemi drzwiami, ale furtką do ogrodu i śpieszyło dając znaki Walkowi, żeby się za trzymał, oglądając się, czy z chaty stary go nie zobaczy. Zdziwił się Walek i zwrócił do płotu, dzieweczka przybiegła zdyszana; chwyciła ręką jedną za kołek, skoczyła na żerdź, i tak umieszczona, na pół pochyliła się do ucha Luzińskiemu.
— Paniczu — rzekła — babunia słyszała coście gadali z dziadem, ale dziad chory i gniewa się zawsze, a no jeźli chcecie pogadać i popytać, przyjdźcie kiedy go w domu nie będzie.
— A kiedyż nie będzie go w domu?
— Jutro z rana dziaduś idzie do Waniurki na robotę, ja będę pilnować i stać przed chatą. Jeźli wam pokażę palcem, o tak (uśmiechając się wabiła ku sobie) to wejdziecie, a jeźli od siebie, to nie. Dobranoc.
— Dziękuję.
Dziewczę zeskoczyło z płotu, i jak zając pobiegło w chwasty i między tyki fasoli, wśród których znikło.
Walek z uśmiechem zadowolenia wracał do miasta. Niebo się rozpogadzało, wieczór znowu był prześliczny, księżyc jak obmyty ukazywał się z po nad dalekich lasów. Luzińskiemu wcale nie było pilno do pani Pauze, szedł też powoli, zadumany nad swemi losy, wyszukując tylko suchszych ścieżek. Okolica miasteczka piaszczysta, po gwałtownej ulewie prawie już śladów jej nie przechowała, wody zbiegły i wsiąkły, drożyny były niemal suche. Walek szedł zwolna, w tem od miasteczka wywabione chłodem wieczora poczęły się zjawiać pary i całe kupki przechadzających. Wiedząc, jak przykre są wejrzenia ludzi nieżyczliwych, w chwili takiej przesilenia, jaką przebywał, — nie mając w sobie siły i spokoju by je znieść z czołem wypogodzonem, Walek usunąć się postanowił na bok, i wrócić drożyną pustą, okrążającą mieścinę za ogrodami.
Mały strumień osadzony staremi poobcinanemu wierzbami, kręcił się tu, dzieląc sady i warzywne zagony od łąki, we dnie chodzili tędy czasem ludzie do roboty, ale wieczorem ciasna dróżka wcale nie była uczęszczaną. Zdziwił się niezmiernie Walek, gdy na zakręcie ujrzał przed sobą powoli w tym samym kierunku idącego mężczyznę, którego nie poznał zrazu. A że w mieście wszyscy mu byli dobrze znajomi, zaciekawiony przyśpieszył kroku i zbliżywszy się, raczej domyślił się niż rozeznał owego nieznajomego, o którym świeżo rozpowiadano, że kupił Skalskiego aptekę.
Szedł on sam jeden, powoli bardzo, zamyślony może również unikając towarzystwa i spotkania. Po niejakim czasie odwrócił głowę, postrzegł Luzińskiego i stanął. Walek sądząc, że mu się chce dać wyminąć, bo ścieżka była tak ciasna, że we dwóch iść nią było niepodobna — pośpieszył, mijali się w istocie i Luziński odwrócił był głowę umyślnie, gdy doktór Walter zaczepił go sam, cichem: — dobry wieczór.
— Dobry wieczór, panu dobrodziejowi — odpowiedział, odwracając się nieco Luziński.
— I śliczny wieczór — rzekł łagodnie nieznajomy, jakby wciągając w rozmowę.
Ciekawy Walek wcale się jej nie myślał opierać, rad był pochwalić się znajomością doktora Waltera, wstrzymał się więc ośmielony, i odparł:
— Właśnie i mnie ta burza wstrzymała za miastem w chacie; musiałem ją przesiedzieć.
— A wiem — odezwał się doktór Walter — bom ja chronił się od niej naprzeciwko, widziałem pana. Wybrałeś sobie najnędzniejszą chałupę.
— Niemiałem wyboru — skłamał Luziński — tak burza nadeszła nagle, a była krótka, ale straszna.
— Kto nie widział cyklonów na morzu indyjskiem i burz w zatokach chińskich, ten o burzach w ogóle mówić nie może — odezwał się nieznajomy, jakby umyślnie przedłużając rozmowę.
— Muszą to być wspaniałe obrazy?
— Majestatyczne, jak owych kosmicznych sił objawy, wśród których człowiek i życie wydają się nicością — mówił Walter. — Wśród takich kateklyzmów dopiero pojąć można, jak życie nasze jest fenomenem małej wagi, dla tego universum, w którem wrą siły niezwyciężone. Widząc jak śmierć jest nieuchronną, wierzy się w nieśmiertelność.
Walek zmilczał, szedł teraz powoli, dając się z sobą równać towarzyszowi, drożyna nieco się rozszerzała, mogli więc zmieścić się obok, choć Luziński brodził w trawie wilgotnej. Ale ciekawość nie dozwalała mu tak porzucić człowieka, który sam pierwszy go ku sobie znęcił.
— Wszak się nie mylę, rzekł po chwili Walter, jesteś pan wychowańcem tego doktora Myliusa, którego niedawno tu bliżej miałem poznać przyjemność?
Walek skłonił głową.
— Byłem nim, rzekł krótko.
— Ja choć prawie nikogo nie znam, z twarzy i postawy oswoiłem się tu ze wszystkimi, mówił powoli Walter, wciąż bardzo uważnie wpatrując się w Luzińskiego. Bardzo długo nie byłem w kraju, chociaż niegdyś się w nim urodziłem. To jest, dodał, nie w tych okolicach, dalej nieco. Teraz zachciało mi się wrócić, i osiąść w stronie rodzinnej, ale mi tu tak pusto, jak wszędzie.
— Pan Dobrodziej nie masz familii? — spytał Walek.
— Żadnej, żadnej, byłem sierotą, gdym opuścił kraj, a teraz i mogiłbym swoich nie znalazł. Jest-to smutna dola, ale się do wszystkiego przywyka w świecie, nawet do takiego sieroctwa.
— W moim wieku, a nawet jeszcze w latach pańskich, stworzenie sobie rodziny, stosunków nowych nie jest niepodobieństwem.
— W pańskim wieku jest to możliwe zapewne, w moim już nie. Człowiek się staje egoistą, szorstkim, dzikim, i szuka tylko takich stosunków, które każdego dnia, gdy mu zaciężą, zerwać potrafi. Ale osamotnienie przy pracy umysłu i ducha, nie jest szkodliwem, mówił doktór powoli, owszem, daje ono pogląd zdrowy na świat, stanowisko wyższe, niezależne, mające swój urok i swe słodycze...
— Ja także z musu, ozwał się Walek, — bo zupełny sierota, a stosunek mój ze światem nie wiele mi od niego obiecuje, — ja także muszę się przygotować do pustelniczego żywota wśród tłumu. Za młodu już wcale mnie świat ten nie nęci.
— To źle, rzekł nieznajomy.
— Widzę go czarno.
— Jeźli się widzi to panu, a nie przewiduje, powtórzę, to źle.
— Dlaczego?
— Dlatego, że są pewne fazy życia, przez które człowiek prędzej lub później przejść musi. Jak roślina puszcza liście, łodygę, pączki, nim rozkwitnie i wyda nasionka, tak człowiek musi przejść przez entuzyazmy, złudzenia, namiętności, rozczarowania, eksperymenta, nim mu prawnie wolno będzie zostać zimnym widzem tej sceny.
— A nie możeż wyższa organizacya, lub raczej odmienna, wyprzedzić tych praw ogólnych, i z nich się wyłamać wyjątkowo? — spytał Walek.
Nieznajomy słuchał go z zajęciem, gdy rozmowa weszła na cokolwiek zawilsze zadania, zdawał się ciekawie czekać próby pojęć i siły umysłu młodzieńca, lekki uśmieszek przebiegł mu po ustach, coś jak radosne uczucie błysnęło w oczach.
— Masz pan co do roboty? — spytał nagle Luzińskiego.
— Nie, jestem wolnym.
— Więc chodźmy, przejdźmy się razem, miłą mi będzie z panem rozmowa, dodał Walter, poprosiłbym nawet do siebie.
— Tambym mógł spotkać doktora Myliusa, a to by mu zrobiło przykrość zapewne.
— Wątpię, ażebyśmy go spotkali o tej godzinie, odezwał się Walter. Zresztą, choć od nieznajomego to pytanie wyda mu się dziwnem, o cóżeście się właściwie poróżnili i rozeszli? Możebym potrafił?...
Walek dziko spojrzał.
— Będę szczerym, łatwiej mi to przyjdzie z nieznajomym, niż ze znajomymi, rzekł stanowczo, uprzedzenia, które człowiek czuje w drugich, przeciw sobie usta mu wiążą. Pan, spodziewam się, uprzedzonym nie jesteś. Doktór mnie, a ja doktora zrozumieć nigdy nie mogłem. Dwie nasze natury, cały świat od siebie przegradzał. Ja czuję w sobie coś wyższego, i z prawa tego, co nazywam demonem moim, sądzę się upoważnionym, nieco może lekko postępować z drugimi. Jestem to, co ludzie zowią zarozumiałym. Mówię, co myślę. Los mój nie jest na wysokości mych pragnień. Źlem zrobił może, iż o to obwiniłem doktora który mnie wychował, ale on wziął to za obelgę, co było wybuchem młodzieńczym.
Walek tłumaczył się bardzo zręcznie, ale pod jego wykrętną tkanką wyrazów czuć było zepsute chłopię, które sofizmatami przed sobą samym się wykłamuje.
— Pewny jestem, że jedno uniesienie, odparł powoli Walter, doktór Mylius byłby panu przebaczył, ale ono musiało być w związku z całem jego postępowaniem poprzedzającemu. Powiedz mi pan szczerze, otwarcie, jak lekarzowi, co cię tak boli.
— Wszystko! — zawołał Walek, życie, położenie, zależność, potrzeba walki, więzy społeczne, formy, ludzie.
— Ale mój panie, odparł doktór, toby cię zupełnie uczyniło niezdatnym do życia, i niezdolnym do zwycięztwa! Taki stan duszy, to istotna choroba? Jakże ona przyszła? zkąd? wyniosłeś ją z kolebki, czy zaczerpnąłeś w zepsutem powietrzu, które cię otaczało?
— Alboż wiem! ze świadomością nie byłem badaczem i obserwatorem własnego wzrostu i formacyi. Sam dla siebie jestem zagadką, to wiem, że się czuję nieszczęśliwym, chciwym wszystkiego, do niczego może niezdolnym, chyba myślą... czyn mnie nudzi i zniechęca, niecierpliwi opór, przygnieciony siłami, któremi pogardzam, oburzam się, nieumiejąc potargać ich więzów.
Walter słuchał ciągle chciwie. W tej chwili wyszli byli z za ogrodów, szersza między płotami droga wiodła ich wprost do dworku zajmowanego przez Waltera.
— Chodź pan ze mną, odparł chłodno, będziemy mówili o tem. Nie gardź pan jak wielu rówieśników starością, ani zetknięciem się z nią, choćby ono zrazu walkę poglądów wywołać miało. Z pewnością wcale różnie zapatrujemy się na świat, a mimo to przyjść możemy do pewnego porozumienia. Czyś pan kiedy pracował nad sobą? — zapytał.
— W jakiem to rozumieniu pan mówisz? — rzekł Walek, pracowałem wiele, bo chciwy byłem wiedzy, ale nic mnie nie zaspokajało, rzucam się na pastwę coraz nową, wiecznie głodny.
— Nie mówię o tem, pytam czyś pracował nad złamaniem i poddaniem sobie woli własnej? czyś opanował człowieka duchem? rzekł Walter.
— Nie, bo byłem i jestem tego przekonania, zawołał Luziński, że instynktom własnym potrzeba puścić cugle, bo one są wskazówką przeznaczeń.
— Do pewnej miary może, zawołał Walter, ale przekroczywszy ją, wpada się w fatalizm i w szał może, naówczas wszystko się wydaje usprawiedliwionem, i człowiek pędzi ku przepaści.
— Ale w przepaści czeka go śmierć, nicość, sen Hamletowski bez marzeń — i koniec.
Zamilkli, Walter był zafrasowany, stali na progu dworku.
— Chodź pan do mnie, rzekł, i przyjmiesz czy nie, co ci powiem, posłuchaj.
Doktór zapalił świeczkę, i wprowadził przez sień zarzuconą do tego pokoju, w którym przyjmował Myliusa. Walek nie chciał okazać zdziwienia, ani nawet zajęcia nagromadzonemi tu przedmiotami, rzucił na nie okiem, i na podanem krzesełku usiadł.
— Mimowoli zaczepiliśmy o najważniejsze zadania życia, rzekł powoli Walter, stanęliśmy u granicy, po za którą umysł nie przechodzi, bić się tylko i rozbijać o nią może. Pan z młodzieńczem zuchwalstwem mijasz co pod stopami, a chciałbyś chmury dłonią pochwycić. Tymczasem życie wymaga przejednania się z rzeczywistością do pewnego stopnia. I są dwa żywoty człowieka, z których on jeden sobie wybrać może, albo w społeczeństwie stać się jego cząstką powolną, uległą, spokojną, zgadzającą się z warunkami bytu, które ją otaczają, albo stanąć po za niem, wyrzec się rodziny, uczucia stosunków, oddać nauce, badaniu, życiu ducha... Jedno z dwojga.
— Ja bym dodał, rzekł szydersko Walek, trzeci rodzaj życia, w walce z ludźmi i ze światem.
— To nie jest trzeci rodzaj życia, bo to nie jest życie, odparł Walter, jestto trzepiotanie się ptaka, którego sidło trzyma za gardło.
— W ten sposób potrzebaby geniuszowi milczeć, przykroić się do dobrych kształtów pospolitych ludzi, i abdykować.
Nie, rzekł uśmiechając się Walter, prawdziwy geniusz zwykle dobrowolnie przywdziewa szatę szarą, idzie z robotnikami na pole, ale głazy, które oni w dziesięciu dźwigają, podnosi na dłoni, drzewa wyrywa z korzeniem, i potem poznać się daje — czynem nie słowem. Słowo! tę apotezę czynu, w którem się on odbić powinien, dzisiejszy wiek wybrał sobie za godło, za narzędzie i nadużył go i przechwalił je i sponiewierał zarazem. Wszystko też dziś w słowo przerasta i na słowie się kończy. Widzimy w sprawach bezsilność jak największą, której towarzyszy potęga słowa niezmierna. Z wielkich ludzi wpływ wieku porobił wielkich retorów. A im naród który na drodze ducha wieku zaszedł dalej, tem też w słowie zawarł, lub chciał zawrzeć więcej. Patrzcież! ilekroć obietnice wielkie chce ziścić, ręce mu opadają, niemocen jest, niezdolny. Pan wierzysz w słowo, nieprawdaż, i także do czynu niezdolnym się czujesz? — zapytał doktór.
— Prawda, rzekł nieco upokorzony Walek, spuszczając oczy.
— Powtóre, abym chorobę waszą bliżej wam samym uprzytomnił, odgadując jej symptomata, mówił Walter, badając go wzrokiem przeszywającym, powtóre... wy chcecie życiu jakimś sposobem sztucznym dać najprzód wszystkie do działania narzędzia, nim do czynu przystąpicie. Mówicie sobie, zyszczę lub dobiję się bogactwa i mienia: przewagi w społeczeństwie jakkolwiek bądź a dopiero potem działać zacznę. Otóż w ten sposób nie idzie się wcale do czynu, ale do bezczynności. Dobry rzemieślnik jest właśnie ten, który własnemi rękami potrafi ukuć sobie narzędzia pracy. Kto w pocie czoła nie dobił się grosza, wziętości, imienia, ten ich użyć nie potrafi. W darach losu jest jego szyderstwo, podaje on pieszcząc wszystko, ale to narzędzia, kruche, połamane i zardzewiałe...
Walek zupełnie zamilkł, ostatnie wyrazy dotknęły go tem mocniej, że przed nim samym odsłaniały duszy jego tajniki, przestraszył się prawie. Prawdzie tych słów chciałby się był sprzeciwić, a nie mógł, zmięszany nie wiedział już co począć, gdy Walter, jakby ulitowawszy się nad nim, zamilkłszy, zwrócił rozmowę nagle.
— Ale o tem wszystkiem, rzekł, młody mój przyjacielu, stokroć jeszcze mówić będziemy mieli zręczność. Są to zadania niewyczerpane, głębokie, bardzo dobre na długie wieczorne rozmowy dwóch samotników. Zwróćmy się do potoczniejszych rzeczy. Czy myślisz pan w miasteczku pozostać?
— Sam nie wiem, rzekł dosyć nieśmiało Luziński, który zmierzywszy siłę swego przeciwnika, wiele stracił ze zwykłej zarozumiałości. Położenie moje zmieniło się tak nagle, żem się jeszcze opamiętać nie mógł.
— Aleś pan skończył nauki? — z uśmiechem dodał Walter, choć nauki się nigdy nie kończą, a u nas, gdy kto z niemi rozbrat bierze, nazywa się, że je dokończył.
— Otóż ja, odparł Luziński, wedle pospolitego wyrażenia je skończyłem, ale chciałbym, pracować.
— Co pana nęci głównie?
— Literatura, rzekł Walek.
Była chwila milczenia, doktór na pozór bardzo ostygły, przypomniał sobie, że gościa wedle obyczaju krajowego, niczem nie przyjął — poszedł do szafy, powtarzając kilkakroć — literatura! i dobył z niej spleśniałą nieco flaszkę.
— Wypijesz pan kieliszek tego wina, retour des Indes? zapytał. Ma być przedziwne, ale ja wina nie lubię.
To mówiąc nalał kielich i postawił go przed Walkiem, jeszcze raz powtarzając:
— Literatura!
— Tak, rzekł po chwili, rozumiem co pan nazywasz literaturą, ale Bogiem a prawdą — chcąc być w całem znaczeniu literatem, potrzeba zostać encyklopedystą, nauczyć się wszystkiego, aby panować nad wszystkiem. Literatura w swej najlżejszej formie dotyka nieustannie najważniejszych zadań naukowych, życia, filozofii, nawet rzemiósł i techniki. Ktokolwiek nie dosyć zbrojny pracą wielostronną, wybrał się w tę drogę, zdradza swą nieświadomość na każdym kroku, bałamuci siebie lub drugich. Jeźli chce być sumiennym i ograniczy się kółkiem szczupłem nabytej wiedzy, będzie jednostronnym, monotonnym. Chcesz pan być literatem, a zatem wiesz, że masz na zostanie nim pracować do śmierci, usque ad finem.
— A intuicya? spytał Walek.
— Przepraszam pana, pij pan to wino; wiesz pan czem jest intuicya? Jest-to określenie tego stanu ducha, z którego sobie psychologia sprawy nie zdała. Ale jak się do intuicyi przychodzi? poprzednią pracą i ogromną gimnastyką myśli. Tylko gibki i wypróbowany umysł odgaduje.
— A talent! spytał znów Luziński.
— A talent? to może tylko oszczędność czasu, nie siły. Talent daje prędzej pochwycić, i dla tego tylko więcej.
— A geniusz — dodał wreszcie ciszej chłopak.
— A geniusz — to zagadka, to choroba, ale z pewnością rzecz tak osobliwa, że na długie wieki jedną taką spotykamy kometę.
Rozmowa stawała się niepodobieństwem. Luziński w duchu sam przyznawał, że jej z doktorem nie mógł utrzymać. Zadania dlań nowe, Walter widocznie miał już gotowemi, obrobionemi rozmyślaniem długiem. Może w skutek tego umiarkowania jakie okazał Luziński, doktór szczególną jakąś zdawał się dlań mieć sympatyą. — Sprowadził sam rozmowę na inne przedmiota, począł rozpytywać, słowem, ujmował tak Walka, jakby chciał go do siebie zbliżyć i stosunki z nim poufalsze zawiązać.
Młody człowiek — słusznie czy nie, przypisał to w duchu wpływowi doktora Myliusa, który sam czuwać nad nim niemogąc, znać go temu zastępcy pilno polecił.
Trudno określić jakie ta rozmowa w ogóle zrobiła wrażenie na Luzińskim — był nieco nią przybitym, ale zajętym mocno, myśl jego ze ścieżek powszednich wyżej nieco się wspięła.
— Jestem sam, rzekł nareszcie, żegnając go Walter. Mylius mało ma czasu żeby mnie odwiedzać, gdy nie będziesz miał co lepszego do czynienia, przyjdź do mnie. Mogę ci być radą i pomocą, nie gardź, proszę, sercem życzliwem.
Luziński powiedział kilka słów grzecznych i wyszedł, ale już na progu ozwała się nałogowo stara duma.
— Gdybym był pospolitym człowiekiem, juścić bym go tak nie zajął? rzekł w duchu, a on się zna na ludziach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.