Dzieci wieku/Tom II/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Roger Skalski napróżno w pocztowej gospodzie szukał barona Helmolda; nie było go tam, chociaż niewyjechał dotąd z miasta. Służący nie umieli powiedzieć gdzie się podział, wiadomo było, iż tu żadnych nie miał stosunków, zrazu więc pan Roger przypuścił, iż może się z nim rozminął w drodze i pospieszył do domu, w nadziei, że go tam zastanie. Ale i tu go nie było, wielce zaintrygowany tem młodzieniec, trochę nawet tajemniczością tego kroku, pobytem, wszystkiem podraźniony, mimo wstrętu jaki miał do miejsc publicznych w miasteczku, zaszedł do cukierni Gorconiego, aby tu zasiadłszy w oknie na powrót znikłego barona czatować.
Cukiernia Gorconiego w tym samym rynku położona, nieopodal od restauracyi pani Pauze, samą naturą rzeczy była w antagonizmie i walce z sąsiadką.
Gorconi dawał kawę, herbatę, poncz, przekąski, mięsne nawet, co szkodziło restauracyi, szyld jego bardzo ozdobny często znęcał podróżnych. Gorconi się zdobył na bilard nawet.
Pani Pauze utrzymywała, że to jest truciciel, szalbierz, i że w jego domu dzieją się rzeczy, o których poczciwa gęba mówić nie może; nawzajem arystokratyczniejszy Gorconi śmiejąc się mawiał, że u pani Pauze sama gawiedź i bajbardzo się zbiera.
Na wyśmianie nieco kulawego jej bilardu brakło wyrażeń sąsiadowi, który się chlubił nowym, doskonałym i ustawionym wedle wymagań czasu i prawideł sztuki. O kawie, czekoladzie i ponczu restauracyi Gorconi nawet mówić nie chciał, w jednym wyrazie zamykał swój sąd o nich — pomyje.
Nie dziw, że pani Pauze, której donoszono potwarze, jakich się Szwajcar dopuszczał, na te pomyje odpowiadała jednym też wyrazem — trucizna.
Odmawiano sobie sługi, w miasteczku podzielono się na partye Gorconistów i Pauzistów — ale do wojny innej prócz na języki, nie przyszło.
Można sobie wystawić, jak przyjemnie być musiało Gorconiemu, gdy ujrzał arystokratycznego młodzieńca, wchodzącego o białym dniu do jego zakładu — owego Skalskiego, który nigdzie bywać nie raczył. Nie dziw też, iż sam Gorconi rękę przykładając do białego beretu, przypadł do dostojnego gościa, że chłopcy wszyscy zbiegli się z pokojów, i że cała cukiernia stanęła na usługi jegomości.
Roger padł na krzesło przy stoliczku u okna, ruchem ręki majestatycznym odprawił służbę, wziął gazetę i cicho szepnął, dając znak Gorconiemu, aby mu podał kieliszek biszofu.
Że ów biszof był spreparowany starannie, za to można zaręczyć, ale gdy na tacce udającej srebrną, z serwetką w ręku sam Gorconi przyniósł go i postawił, pewien swojego tryumfu — doznał pewnie przykrego uczucia — gdyż nie rychło do ust raczył go ponieść pan Roger. Oczy miał wprawdzie utkwione w gazetę, ale nie czytał, myśl jego błąkała się w przypuszczeniach, a wzrok ukradkowo pilnował rynku.
Przechodziło pojęcie co się z baronem stać mogło? Najprzód, po co do Turowa jeździł? powtóre, z czem z niego powrócił? nakoniec, gdzie i za czem uganiał się po miasteczku? Interesu pieniężnego niepodobna było przypuszczać, młodość barona, powierzchowność jego, pewne wieści z Warszawy jeszcze, kazały się domyślać, iż miał serce i rękę do zbycia! Szło więc o hrabianki! Jakiegoż środka dla zbliżenia się do nich chciał użyć? — To najbardziej obchodziło Rogera, który — choć się z tem nie wydawał, miał pewne myśli, zamiary, projekta, na Turów obrachowane.
Hrabianki były dwie, interes mógł się robić wspólnemi siłami, chodziło o porozumienie. Wszystko dobrze zważywszy Roger, jakkolwiek życzył dobrze siostrze, jakkolwiek rozczarowywać jej nie chciał — wcale nie rachował na to, żeby baron mógł się zająć Idalią.
Na pierwszy rzut oka jeszcze w Warszawie, Roger poznał w nim brata po duchu, męża stałych zasad, który kochać się, zająć i palnąć bąka z miłości nie potrafi. Oba byli nadto dziećmi wieku, i dla obu kobieta zawczasu przestała być ideałem, a była w niższych sferach zabawką, w wyższych spekulacyą. Roger sam kierując się tylko ambicyą w planach ożenienia, i tylko rachubą zdrową — nie przypuszczał, aby baron galicyjski, przybywający zdaleka aż tu, mógł po co innego jak po worek wędrować.
To się miało samo z siebie rozumieć. Zakochać się przy dobrej woli i usposobieniu można wszędzie, ale ożenić dobrze, najłatwiej tam, gdzie człowiek jest mało znany, a dobrze komedyę grać umie. Roger tak dalece postępowanie Helmolda znajdował trafnem, iż mu na myśl przychodziło je naśladować i wzajemnie do Galicyi się udać. Tam już za nim żaden zapach apteczny dojść nie mógł.
Rozumując tak sobie Roger, usta maczał we wcale nie dystyngowanym biszofie, przekonany, iż ten napój będzie tu najznośniejszym. Za każdym łykiem Gorconi mierzył go oczyma, szukał na jego twarzy objawów rozkoszy i zadowolenia — ale znaleźć ich nie mógł. Powiedział sobie w końcu, iż ludzie większego świata są zamknięci w sobie i nie zwykli wrażeniami się dzielić z otaczającymi. To go nieco uspokoiło.
Roger, myślał, zgadywał, rachował, i doszedł wreszcie do pewnego domysłu, który mu się zdawał szczęśliwym, szło o bardzo dyskretne sprawdzenie go, podniósł wejrzenie łagodne, acz poważne na Gorconiego, który skinienia czekał.
— Panie Gorconi!
— Do usług.
— Nie byłbyś też tak grzeczny powiedzieć mi, czy nie obserwowałeś podróżnego, młodego człowieka, który stoi na poczcie, w którą się udał stronę.
Gospodarz zaszczycony zaufaniem gościa, zbliżył się doń z miną tajemniczą.
— Ten młodzieniec, rzekł po cichu — wczoraj przez nieświadomość zapewne, poszedł na wieczerzę do garkuchni.
— Dokąd?
— Do Pauzy.
— A dziś?
— Dziś, dziś, dziś, jeźli go nie ma tam, a tam rzadko kto skosztowawszy pójdzie dwa razy, dodał szydersko, już trudno mi zgadnąć.
— Masz waćpan sprytnego chłopaka?
— A! panie dobrodzieju — jak ogień, słysz, Franek, chodź tu.
Roger wyjął złotówkę z kieszeni, chłopcu czarne oczki błyszczały jak dwa węgielki.
— Idź, mój kochany, rzekł cicho Roger — do sklepu Mordka Szpetnego, wiesz, że na tyle jest pokój, gdzie czasem wino pijają, nie pytaj o nikogo, nie mów nic. Zobacz, czy tam nie ma młodego, nieznajomego pana.
— Tego co wczoraj przyjechał na pocztę, z Turowa? pochwycił Franek.
— Tego samego.
— A jeźli jest? proszę pana.
— Jeźli jest, zobacz z kim jest, i wymknij się.
Instrukcya tak jasna, poparta złotówką, pchnęła chłopca piorunem. Roger ledwie miał czas raz skosztować biszofu, a nawet go już pochwalił, wywdzięczając się Gorconiemu, gdy Franek był nazad.
— A co?
— Jest panie, jest.
— Z kim?
— Z panem Mamertem.
— A! a! rozśmiał się Roger, pokiwał głową i dał jeszcze groszy dziesięć dodatku. Poczem z wielkiem podziwieniem Gorconiego, począł czytać gazetę i popijać biszof powoli.
Dobrze zrobił Roger, iż się z napoju wychyleniem nie spieszył, godzina bowiem upłynęła nim baron Helmold ukazał się z cygarem w ustach. Roger puścił go do gospody, wyczekał jeszcze kwadransik, zapłacił, grzecznie się uśmiechnął Gorconiemu, który zdjął beret dla uczczenia go — i powoli się wyśliznął.
— No — rzekł, zacierając ręce Szwajcar, niewiem wprawdzie co, ale się coś święci w miasteczku, poczyna się ruch, a mnie idzie o ruch. Gdzie ruch tam życie. Niech się rodzą, umierają, żenią, kłócą, byle był jakiś ruch, cukiernia zawsze na tem zyska. Coś się święci! nie ma wątpliwości — ale co?
I Gorconi głęboko utonął w zamysłach.
Ażeby wytłómaczyć czytelnikowi co pan baron Helmold mógł robić u Mordka Szpetnego przy butelce wina, z zupełnie nam nieznanym panem Mamertem, należałoby sięgnąć głębiej w biografią młodego Galicyanina, co się nam na teraz zbytecznem zdaje. Powiemy tylko, iż gdy go troskliwa o przyszłość mama wyprawiała w podróż odkryć ku nowemu światu, z nadzieją bogatego ożenku, przyszło jej na myśl, iż niejaki Klaudzyński, właściciel kamienicy i kupiec lwowski, ma rodzonego brata od młodości osiadłego i gospodarzącego w Królestwie, rządcą u hrabiostwa Turowskich. Klaudzyński Lwowski wielce był obowiązanym niegdy ojcu barona, chętnie więc gorąco polecający list dał do brata. O tym bracie, oprócz, że mu się dobrze działo u Turowskich, rzadko się dowiadywano, nie pisywał chyba zmuszony.
Trzymał się miejsca tego w Turowie od lat kilkudziesięciu — i, rzecz dziwna, gdy interesa pryncypała coraz upadały, osobiste pana Mamerta zdawały się w stosunku odwrotnym, coraz na świetniejszej stać stopie. Fenomen ten, niejednokrotnie w kraju naszym obserwowany, jest już niemal prawem ogólnem, gdy rządca zbiera — właściciel się rujnuje. Każdy naturalnie myśli najprzód o sobie, ale czemu umiejąc własnemi interesami zarządzać, nie może skutecznie cudzych ratować — trudno wytłumaczyć. Zwykle rządcy zrujnowanych ludzi, opowiadają, że się ich panowie nadto sami do spraw mięszali.
Jak tam było w Turowie, niewiadomo, hrabia Turowski nigdy do zbytku się nie zajmował majątkowemu interesami swojemi, ale pan Mamert własne tak prowadził, że przyjechawszy niegdyś na najętej furce do Turowa, i zacząwszy zawód swój od skromnej funkcyi pisarza, teraz liczonym był (na ucho) na kilkakroć sto tysięcy złotych. Wiedziano o ulokowanych przezeń summach różnych i odcinanych kuponach od listów zastawnych.
Mimo to bogactwo w pocie czoła i sumienia zarobione, pan Mamert był taki pokorny, łagodny, milczący, niepozorny, biedniuśki, że na oko niktby go nie posądził ani o zbytnią przebiegłość, ani o taką zamożność.
Chodził w szaraczkowym surducie zapiętym na wszystkie guziki, w czarnej chustce, często w butach kozłowych, a że twarz miał od ospy silnie poznaczoną, bladą i niewyrazistą, postawę nieuderzającą, w tłumie by tego geniuszu nikt nie postrzegł nawet. A geniuszu potrzeba było, aby od kilkunastu złotych, cicho, nie obudzając krzyku, nie dając powodu do zgorszenia, nie draźniąc nikogo, dorobić się kilkuset tysięcy.
Losy rodziny i majątków hrabiów Turowskich, zmieniały się, przechodziły przez rozmaite przesilenia, a Klaudzyński wszystko przetrwał. Umiał on stać się nieodbicie potrzebnym i nowej pani i jej otoczeniu, a pokorą swą przebijał wszystko.
Stan interesów tak był zły, iż nie raz już wpadano na myśl zmiany pana Mamerta, naówczas on pośpieszał sam z prośbą usilną o uwolnienie, przyznawał się do nieudolności, ofiarował ustąpić, ale kończyło się na tem, że niepodobna było się obejść bez niego.
Pan Mamert potrafił za dawniejszych czasów wcisnąć się w zarząd dóbr panien hrabianek, administrował też niemi, a był w równych łaskach, jak w pałacu. Rzecz fenomenalna — nie miał prawie nieprzyjaciół. Roboty jego szły cicho jak dobry zegarek.
Drugiego dnia po przybyciu, baron Helmold znalazł sposobność widzenia się z panem Mamertem, ale gdy draźliwej kwestyi dotknąć spróbował, Klaudzyński się skrzywił, ramiona podniósł do góry, a głowę schował w nie jak żółw i zaczął machać ręką, dając znaki baronowi, aby temu dał pokój. Zrozumiał on dobrze o co szło, i — po pewnem wahaniu się — dał Helmoldowi rendez-vous w miasteczku u Mordka Szpetnego.
Tem pilniej było porozumieć się o to z nim, młodemu myśliwemu na posagi, że traf najdziwniejszy, którego nawet wytłómaczyć nie potrafimy, — postawił go pod oknem w Turowie, w chwili, gdy hrabianka Iza uroczyste owe wyrzekła słowa, przyrzekając, iż gotowa pójść z zamkniętemi oczyma, za pierwszym, który się jej trafi.
Baron Helmold z rozpatrzenia się w Turowie wyniósł to przekonanie, iż zdobycie jednej z hrabianek nie będzie łatwem, że tysiączne przeszkody staną na zawadzie, i nim by się o to pokusił, chciał być pewien — jak się wyrażał — że gra warta świecy. — Na to więc potrzebnym mu był nieoszacowany pan Mamert Klaudzyński. Baron wiedział i o tem, że rządca zawiaduje dobrami hrabianek i sprzyjać pretendentom nie może — ale zdawało mu się, że o to jakoś ułożyć by się w końcu potrafił.
Na umówiony dzień niepoczesna figurka pana Mamerta stawiła się w oznaczonym miejscu. Baron zawczasu przygotował się do traktowania. Usiłować oszukać lub przechytrzeć pana Mamerta było śmiesznem, postanowił zażyć go z innej beczki.
Postawiono butelkę wina, które się reńskiem zwało, za czem przemawiał jego kwasek więcej niż zapach krzemienisty, — podano ser szwajcarski, żydóweczka zamknęła drzwi, a baron rzucił się najprzód na szyję nieco zdziwionego tą czułością drewnianego człowieczka.
— Panie Mamercie Klaudzyński, rzekł, — jesteśmy ziomkami, rodziliśmy się na jednej ziemi, rodziny nasze w dawnych i przyjacielskich zostają z sobą stosunkach, otwarcie więc do ciebie mówię, wyciągając dłoń jako do rodaka, pomóż mi...
— Panie baronie dobrodzieju — ozwał się, chowając głowę jak był zwykł, gdy pokornego udawał pan Mamert, byłbym najszczęśliwszym, gdybym w czem mógł, ale w czem że ja, mizerna kreatura...
— No, no — dosyć tego, bądźmy szczerzy, rzekł baron, matka mnie wyprawiła tu na odgłos przez brata pańskiego jej udzielony, o posażnych hrabiankach. Jakkolwiek my nieźle stojemy majątkowo, wszelako od przybytku głowa nie boli, chcąc coś na świecie znaczyć, pieniądze są potrzebne.
— Nader potrzebne — dodał potwierdzająco Mamert.
— Otóż widzisz pan, mówił baron, w imię stosunków jakie nas łączą, odzywam się do was, jako do rodaka (baron powtarzał tego rodaka, znać wierząc w skuteczność zaklęcia) — objaśnicie mnie. Jest-li możliwem otrzymanie ręki jednej z hrabianek i — stanowczo co, co, co one mają?!
Nastąpiło głębokie milczenie, pan Mamert siedział spokojnie zadumany, spoglądając to na kieliszek, to na barona, oczekiwać się zdawał czegoś jeszcze więcej. Praktyczny młodzieniec pomiarkował się, iż niedostatecznie rzecz wyłuszczył.
— Bo widzisz, panie Klaudzyński, dodał, pan jesteś zbyt rozsądny i wytrawny człowiek, abym pana próbował durzyć tem, że się zakochałem. Wiadomo panu, iż się już dziś ludzie nie kochają. Ożenek to interes, panie dobrodzieju, i godzi się koło niego chodzić jak około interesu, bacznie, pilnie, oględnie. Bądź otwartym. Wiem o tem, że pan rządzisz dobrami hrabianek, że masz dziesiąty grosz, no, i wygody z tego, że ci się nie może chcieć je wydać, bo byś na tem stracił, to rzecz jasna. Kochać ich znowu tak, abyś im poświęcał swoje dobro — nie możesz.
Mamert głowę schował głęboko, zgarbił się, zmalał, nic nie mówił, ale nie przeczył, patrzał w złotawy płyn kieliszka, oczekując co dalej będzie.
Baron ciągnął rzecz swoją.
— Widzisz tedy pan, że ja sądzę o tem rozsądnie, jak się należy, bez iluzyj. Ale, z drugiej strony, pomimo całej czujności hrabiny około hrabianek, prędzej, później, one w jakikolwiek sposób, znudzone, z domu wam uciekną.
Mamert ręką machnął i oczy tylko podniósł w niebo.
— Nie lepiej-że, kochany panie Mamercie, przewidując to ułożyć się z własną korzyścią? zapewniając sobie należne trudów wynagrodzenie, niż czekać aż piorun uderzy. A że uderzy, na to panu daję słowo uczciwego człowieka!
Przestraszone oczy pana Mamerta zwróciły się na barona.
— Daję wam jeszcze raz słowo honoru, iż na własne moje uszy (wypadkiem) słyszałem, jak hrabianka Iza zaklęła się, iż pójdzie za pierwszego lepszego, który się nawinie, byle raz uwolnić się z tych więzów.
Pan Mamert wciąż słuchał, potem wstał, westchnął, rozprostował się, ręką pogładził popiersiach, potarł czoło, utarł nos, i zwróciwszy się do barona, począł mówić tak cicho, że ledwie go było można dosłyszeć.
— Znając pańską familię — mam nadzieję — zwłaszcza, gdy tak szlachetne objawiasz uczucia, że mnie pan baron nie zdradzisz.
Obejrzał się.
— Daję panu słowo, jak grób milczę! zawołał baron, włażąc niemal na ramiona bojaźliwemu Klaudzyńskiemu, który się cofał.
— Otóż, co tu długo mówić. Widzisz pan, chociażby nawet... Ludzie tego nie rozumieją, zęby zjadłem pilnując ich dobra. Wszystko mnie winni. Ocaliłem tę fortunę. Trzysta korcy sieli tam, gdzie ja dziś sieję osiemset. Zdrowie straciłem dla nich, i klnę się panu, na moje sumienie nic nie zrobiłem dla siebie. Gdyby Turek sądził, to mi się za krwawe poświęcenie coś należy.
Pan Mamert mówił, jak widzimy i nie bardzo logicznie i począł od końca. Baron wysłuchał go cierpliwie.
— Ale do rzeczy, panie Klaudzyński — to wszystko prawda, pogadamy o tem. Co one mieć będą? Wszak posagi w ziemi.
— W ziemi! co za ziemia! jakie dobra! gleby, łąki, lasy! nadewszystko nieocenione lasy, a! lasy panie, sosny masztowe. Folwarki, zabudowania, młyny!
— Jakże to cenicie te dwie schedy?
Mamert się zamyślił.
— Powiedzieć milion, mało, dwa, możeby było za wiele, a kto wie? z lasami?
— A! gdyby to się z obydwoma można ożenić, zawołał, ręce zacierając baron.
— Druga, szepnął cicho Mamert, może nie wyjść za mąż. Będąc przy siostrze, wiadomo, są na to sposoby.
Baron żywo, gorączkowo zbliżył się do ucha Klaudzyńskiemu i coś mu szepnął takiego, że na bladą twarz jego rumieniec wywołał.
— Słowo honoru! rzekł głośno — dam na piśmie jeźli chcesz, to lepiej, ale pomóż mi szczerze, jako rodakowi.
A najprzód — którą brać?
Klaudzyński wypił wino i myślał głęboko, potem ścisnął rękę barona mocno i szepnął — starszą, — starszą, odważniejsza jest, prędzej się uda, młodsza nie ma ochoty wielkiej iść za mąż. Ale którąż by pan wolał?
Baron ruszył ramionami.
— Szanowny ziomku, zawołał — nie jestem młokos — panny obie ani ładne ani brzydkie, o kochaniu mowy być nie może, a robiąc interes — zawsze lepiej wybrać starszą. Ale nie dosyć powiedzieć, jak tego dokonać? czy iść przebojem otwarcie? przeciw macosze, Luisowi i Francuzom?
Mamert prędko, jakby muchy odganiał, zaczął ręką machać.
— Ale nie — nie, sekretnie — wszystko trzeba robić sekretnie. Panna odstała, znudzona, trzeba się pokochać i zawiązać stosunki. Być parę razy w Turowie, potem ja wskażę drogę do bilecików i trzeba wykraść, nic nie pomoże, trzeba wykraść, tak! tak! nie ma rady!
— No, to wykradniemy! zawołał baron — chociaż mnie tu obcemu nie przyjdzie to łatwo — ale mus...
Klaudzyński mimo łatwego zgodzenia się posmutniał, pił wino, ale pogrążony w zadumach głębokich.
— A w takim razie, cóż się z młodszą stanie? spytał baron, tę jeszcze ostrzej będą pilnować. Czyby obie porwać nie było lepiej?
— Ale to do tego jeszcze daleko — rzekł cicho Klaudzyński, niewiadomo, jak się rzeczy obrócą.
Spojrzał na barona zimno, a Helmold zmiarkował, iż tak ważną traktując sprawę, należało dobić targu i sprzymierzeńca związać.
— Nie wiem jak ci się to wyda — rzekł po chwili namysłu — ale gotów jestem z mej strony zobowiązanie się wydać na piśmie, z tem, iż pan wzajemnie czarno na białem, przyrzeczesz mi pomoc swoją.
Było to dictum acerbum, rzecz miała dwie strony, pismo wydało się niebezpiecznem, ale spuścić się na słowo barona, który tak chłodno rozumiał i robił interesa, nie radziła przezorność.
— Jeźli już pan baron jesteś tak łaskaw, zwłaszcza że wszyscyśmy śmiertelni (tu westchnął), po cóż robić dwustronną umowę, i mojego mizernego podpisu wymagać, kiedy w przyrzeczeniu swem wyrazić możesz, iż o tyle mi dasz, o ile sprawa się dokona? Mój dokument byłby zupełnie zbytecznym.
— To prawda, odparł baron stukając o stół, i gorączkowo śpiesząc związać się umową.
Żydóweczka weszła pewna, że obyczajem naszym, każą dać drugą wina butelkę, baron to z jej oczów i ruchu wyczytał, bo zaczęła od zabrania wypróżnionej.
— A no, rzekł, dobrego szampańskiego nam przynieś i arkusz papieru, i kałamarz i pióro.
Ostrożny bardzo Mamert, aby nie obudzić podejrzeń, dodał:
— Listowego papieru, kopertę, lak i pieczątkę.
Mrugnął oczyma baronowi.
— Tak, tak.
Żydóweczka odeszła.
— Cóż mi teraz radzisz? — spytał Helmold.
— Tsyt! tsyt! najprzód dziś, nie zwracając oczów na siebie, rozejść się. Potem, od tej chwili, pan baron mnie nie znasz, nie wiesz, nie gadasz do mnie.
— Dobrze.
— Gdy będzie co potrzeba, ja list pod adresem panny... panny Pauliny, złożę u Mordka Szpetnego, proszę się tu o niego dowiadywać. Ja im powiem o tem... Dziś, panie baronie, nic jeszcze nie umiem wskazać, oprócz że trzeba jutro, pojutrze do Turowa powrócić, na złe przyjęcie i kwasy się gotować, wszystko znosić, niewidzieć nic, niedomyślać się nic, gdy będą mówić, nierozumieć... Resztę pan i sam się domyśli.
Po cichu ścisnęli się za ręce.
Baron ani się spodziewał, że to mu tak łatwo przyjdzie, ale też nie wiedział o tem, że gdy pod oknem hrabianki Izy słuchał jej zaklęcia, pan Mamert nieopodal równie dobrze je pochwycił. Wylękniony tem postanowieniem panny, wolał naturalnie umówić się i pomódz baronowi, który tak dobrze wchodził w jego położenie, niż narażać się na niepewne losy.
Sura przyniosła szampana i nowe kieliszki, chcąc się pochwalić, że w ich domu wiedzą czem się co pije. Kontrahenci trącili się niemi milczący, i spojrzeli po sobie. Baron był ożywiony, Mamert zrezygnowany.
Umowa pod pieczęcią w kilku słowach natychmiast zredagowaną została. Helmold ją podpisał; ze spuszczonemi oczyma, skromnie, wstydliwie przyjął ją zacny Klaudzyński, rzucił okiem dla sprawdzenia redakcyi, i nim schował do kieszeni, odezwał się z czułością do barona:
— Panie baronie, słowo panu daję, jestem, czuję się rozczulonym. Powierzchownie sądząc, ludzie mogliby mnie obwiniać o chciwość, o frymark, ale Bóg widzi (tu oczy podniósł w niebo), ile ja tam pracy mojej włożyłem, mogę powiedzieć życia.
— Ja to rozumiem, podchwycił baron, i dlatego widziałeś sam, żem odrazu wszedł w twe położenie!
— Pan jesteś szlachetnym człowiekiem, i miło mi mu służyć.
Jeszcze raz ścisnęli dłonie, baron go pożegnał, w pierwszej izbie rozpłacił się, i poszeptawszy jeszcze na ucho, wymknął się z gospody, zapaliwszy cygaro.
Gra tedy się rozpoczynała.
Szedł z projektem rozważenia dobrze, jak ją prowadzić należało, i chciał zaraz napisać do matki w osłonionych wyrazach, dając jej znać, co się święci.
Nie domyślał się wcale, iż Roger go szpiegował, i zdziwił się mocno, gdy ledwie do listu zasiadłszy, posłyszał puknięcie, a w trop za niem ujrzał wchodzącego natręta.
Jest w obyczaju świata, iż takiego gościa wita się jak najczulej, aby się nie domyślił, iż w duszy się go przeklina. Przyjaciela można czasem zimnie, przyjąć, i odkryć mu stan duszy, dla natręta trzeba najwyszukańszej grzeczności, bo się go, niestety, oszukuje.
To też baron zerwał się jak piorun, rozpromieniał cały, i począł tak ściskać, a trząść jak piorun, a trząść oburącz chwyconą dłoń, jakby zbawcę witał. Roger to doskonale zrozumiał, i począł przepraszać.
— Ale zmiłuj się, jestem najszczęśliwszy, zawołał baron, niemając co robić, siadłem pisać do matki. Nic pilnego...
— Cóż tu u nas baron porabiasz?
— Otóż przyznam ci się, panie Rogerze, rzekł poufnie głos zniżając baron, że jestem w największym kłopocie. Zdaje się, mówiłem wam, iż mam tu w okolicy krewnych, przy tej zręczności odwiedzić chciałem poczciwego hrabiego Luisa... Myślałem, że to wszystko zbędę we dwa, trzy dni, tymczasem krewni wymagają w imię jakichś tam starych, zagmatwanych, głupich interesów, dłuższego pobytu. Chwycili mnie za poły, — niesposób się wyrwać, jestem w rozpaczy, prawdziwie w rozpaczy. We Lwowie kursa, mnie powracać potrzeba.
— Ale my na tem zyskujemy, rzekł Roger, bo dłużej cieszyć się będziemy jego miłem towarzystwem.
Baron westchnął.
— Wszystko to dobrze, ale kursa! Mam złotogniadą klacz, Ofelią, którą chciałem stawić, i sam myślałem prowadzić. Spóźnię się, niezawodnie spóźnię. Ofelii nie dam na dżokeja, bez siebie, i tracę, na tem, oprócz przyjemności wielkiej, jakie parę tysięcy reńskich, co najmniej.
Roger słuchał, jakby wierzył.
— A więc interesa jakieś? — spytał.
— Tak, niespodzianie, korzystają z mojej bytności, by je dokończyć. Matka obdarzyła mnie plenipotencyą.
— Jednakże do tego radybyście prawnika, lub przynajmniej wytrawnego człowieka potrzebowali...
— Nie wiem, rzekł zakłopotany baron.
— Jabym go wam nastręczył, rzekł Roger. Bywacie w Turowie, poradźcie się tamtejszego rządcy, jurysty i matacza jakich mało — Klaudzyńskiego...
Młodzi panowie spojrzeli sobie w oczy. Baron więcej z gniewu, że został odgadnięty, niż ze wstydu, zaczerwienił się jak wiśnia. Roger uśmiechał się. Na chwilę zamilkli oba, Helmold szukał w głowie wykrętu.
— Paradny jesteś, zawołał uderzając naiwnie niby rękami po kolanach, i śmiejąc się, radzisz mi, après coup, rzecz zrobioną. Ja wracam właśnie z narady z nim, bo Klaudzyński jest ze Lwowa, a matka u jego brata wyrobiła mi list do niego. Właśnie z nim mówiłem o moim interesie, ale to nie dla mnie człowiek, to nie jurysta, to sobie agronom, spekulant co trochę form liznął.
Roger z kolei złapany, zamilkł, uczuł się odparty, widział, że jeźli baron ma jakie plany, i osnuł intrygę, nie ma się z nią zwierzać ochoty. Postanowił go do muru przyprzeć.
— Wiesz, panie baronie, odezwał się ciszej, gdybym był na twem miejscu, korzystałbym z nader szczęśliwego skład u okoliczności.
— Jakiego?
— A no, dwie hrabianki bogate do wyboru.
— Ale czyż bogate?
— Pan Mamert by was o tem najlepiej mógł objaśnić, ja sądzę, że bogate.
— Tak, ale niezbyt młode, wcale nie ładne, a o ile z domu zmiarkować mogłem, nie radzi je wydać, i strzegą jak smoki ogrodu Hesperydów.
— Ba! zaśmiał się Roger. Smoki czasem śpią, jabłka zrywać się dają...
Znowu badawczo na siebie spojrzeli.
— Pan znasz hrabianki, panie Rogerze? spytał baron.
— Ja? zdaleka, parę razy widziałem je w towarzystwie, często widuję w kościele. Nie są ładne, ale ród znać, jest dystynkcya, przytem nie ma pono lepszych żon nad te, które wiele doznały przykrości w domu.
— Nie jest to pewnik, odezwał się baron, charakter kobiety nabiera cierpkości, której się potem niełatwo pozbywa, a kogo męczono, ten by rad swe męczarnie na drugich odemścić, i mąż pada ofiarą.
— Więc, odezwał się Roger, wcaleby wam na myśl nie przyszła żadna z hrabianek?
Baron spojrzał nań bystro.
— Nie, rzekł, dotąd... nie pomyślałem.
— Bardzo się z tego cieszę, zawołał Roger.
— Dlaczego?
— No tak, szczerze wyznaję, nie będę się z tem krył, widząc je tak opuszczonemi. Jesteśmy dobra szlachta, snuje mi się coś po głowie... kupujemy właśnie wioskę w sąsiedztwie. Cóżby mi szkodziło spróbować szczęścia?
— Zapewne, rzekł Helmold zadumany, zwłaszcza, że gdyby nawet mnie cóś podobnego do głowy przyszło, mamy przecie dwie, jest się czem podzielić.
— Z obcych tu nikt nie zajrzy, mówił Roger, rodzina stoi na straży, przyjedzie ktoś chyba jak wy, panie baronie, wypadkiem, to się go prędko pozbędą. Nie jestem zarozumiały. Myśmy szlachta choć stara, ale zubożała nieco, w innych może okolicznościach nie narażałbym się na odkosza, ale tu, panny znudzone, przyjmą każdego adoratora, a z familią...
— Familia nie dopuści, przerwał baron.
— Na to przecież są sposoby, dodał flegmatycznie Roger, nie trzeba nawet rachować na jej zgodę, trzeba się bez niej umieć obejść.
Tu zamilkł.
Zmierzyli się oczyma zapaśnicy, baron wszakże nie uznał właściwem zwierzać się panu Rogerowi, rozmowę postarał się obrócić w żart.
— Bawisz pan w miasteczku? zapytał Skalski.
— Nie wiem sam, chciałbym wyjechać jutro.
— A dziś program jaki?
— Żadnego, list do matki i spoczynek.
— To was zabiorę na herbatę do siebie.
Baron się zawahał trochę. Roger tembardziej nastawał, że wiedział, jaką tem przyjemność zrobi siostrze.
— Daję wam godzinę na napisanie listu, a potem przychodzę i zabieram gwałtem. Rodzice i siostra nie przebaczyliby mi, gdybym wam się dał tu nudzić w gospodzie.
Helmold opierał się nieco, ale i wspomnienie ładnej twarzyczki, zalotnych oczek panny Idalii, przyczyniło się może do skłonienia go, by przyjął ofiarowaną herbatę w aptece. Wziąwszy słowo, Roger pożegnał go i odszedł, śpiesząc nakazać przygotowania w domu.
Skalski stary był zbyt może zajęty, aby wypadek ten wielkie na nim uczynił wrażenie, choć druga już wizyta barona była mu bardzo przyjemną; panie obie zostały uszczęśliwione. Skalska z naiwnością wieśniaczki widziała w tem oznakę wrażenia, jakie Idalia zrobiła na gościu, a panna była pewną, że go za drugim strzałem dobije.
Pobiegła więc śpiesznie do swego pokoju, dla narady z panną Naramską, garderobianą z Warszawy, osobą pełną smaku i doświadczenia, która zawsze przypominać lubiła, że była lat dwa u modniarki i tylko dla słabości oczów zawód ten porzucić musiała. Otwarto szafę, powydobywano suknie, odkorkowano wonie i kosmetyki, i poczęło się wielkie dzieło stroju który miał baronowi dowieść, że nie w samych stolicach są elegantki.
Przez cały czas trwania tualety, panna Naramska była niewyczerpaną w opowiadaniach, ale z tego potoku słów nic prawie uszów Idalii nie doszło, tak była zamyśloną.
Plątały się po jej pięknej główce pytania bez odpowiedzi. Baron? czy prawdziwy baron? czy też bogaty? czy też ma serce? czy jeszcze wolny i niezakochany? coby go najłatwiej podbić mogło?
Biedne dziewczę nie spytało ani razu serca swojego, czy doń bije, duszy, czy się ku niemu porywa, przyszłości, czy się jasno wróży, — dziecię wieku, myślało o tytule baronowej, i o świetnym ekwipażu, któż wie, może o prezentacyi u dworu?!