Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część piąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Ludwik de Penhoel.

Walka toczyła się między Pontalesem i Robertem. Błażéj i Bibandier milczeli. Hiven z przerażeniem spoglądał na tapczan.
— Gdyby tylko chodziło o wykupienie dóbr — mówił Robert — nie byłbym trudził pana margrabiego... lecz zagraża ci coś innego... czy wiesz, że Ludwik Penhoel jest niebezpiecznym przeciwnikiem!
— Czyś go widział?
— Jak pana widzę.
— Czy jest możny?...
— Bardzo możny.... dorodny.... silny.... w dniu, w którym twój syn poległ z jego ręki, Ludwik odbył cztery pojedynki.
Mój biedny syn... lecz on nie umarł... i w jego wieku można się z rany wyleczyć... żałuję mocno, że zaszły pomiędzy nami nie porozumienia — dodał przybierając dobroduszną postać — wierzajcie mi, że po pierwszém zadziwieniu, rad jestem że was oglądam.
Robert podał mu rękę.
— Otóż to, co się nazywa mówić — rzekł — tém bardziéj, że nie powątpiewam o jego szczerości.
— Ponieważ tak jest... a więc najprzód ci powiem, żeśmy przywieźli z Paryża Remigeusza i żonę jego.
— Ah! więc to pan ich z sobą przywozisz?
— Oczywiście... potrzeba mi było broni przeciw pańskiéj przebiegłości... Jakkolwiek bądź Penhoel posiada potrzebne fundusze na wykupienie dóbr... otóż nie ukrywam tego przed tobą: że gdy Penhoel powróci do pałacu, to pan będziesz wkrótce zmuszony do ustąpienia z zamku...
— Z powodu?
Robert wydobył zegarek.
— Już 10-ta — szepnął — za pół godziny będzie tu Remigeusz... przebacz mi, iż nie wchodzę w bliższe szczegóły, gdyż czas nagli zaledwie będziemy mogli spisać stosowne warunki.
Pontales nic nie odpowiedział, lecz rzucił okiem na obecnych.
— Bezwątpienia — rzekł Robert, pojmując znaczenie tych spojrzeń trwożliwych — jest nas trzech przeciw jednemu... gdyż pan Hiven zachowa ścisłą neutralność w razie wypowiedzenia wojny... moglibyśmy użyć przemocy... lecz nie lękaj się panie margrabio... nie dopuścimy się tego... interes nasz wymaga, ażebyśmy zawarli przymierze... lecz tą rażą przymierze trwałe, niezależne od twego upodobania.
Obrócił się do prawnika, który przed kominem grzał nogi.
— Przygotuj pan pióra i atrament... oto dwa arkusze stemplowego papieru... bądź łaskaw wygotować umowę pomiędzy panem Pontalesem z jednéj, a nami trzema z drugiéj strony, mocą któréj, nastąpi rozdział dóbr Penhoela na cztery równe części.
— To jest, że mam dostać tylko czwartą część — mówił Pontąles zdziwiony.
— Tak... każdy z nas otrzyma toż samo — odpowiedział Robert.
— Jeżeli tak, to przekładam raczej ażeby dobra wykupione zostały.
— Pozwól pan — rzekł Robert — zdaje mi się, że nie masz zupełnie wolnego wyboru... bo jeżeli nie będziemy na stronie pana... to wystąpiemy przeciw niemu... nieprawdaż moje zuchy?
Błażéj i Bibandier poruszyli się na ławce.
— Jeżeli wystąpiemy przeciw panu, wprowadzimy na scenę niektóre okoliczności, które go nabawić mogą kłopotu... pisz pan prędzej panie Hiven...
— Na co... — rzekł z cicha Pontąles — nie podpiszę nigdy...
— Podpiszesz kochany przyjacielu... wyobraź sobie, że djabeł wmieszał się w naszą sprawę... córki stryja Jana żyją...
Pontąles zadrżał.
— Stary Benedykt przecież to powiedział.
Na honor mówię, że żyję, i wiedzy o twéj życzliwości ku sobie... lecz co jest najciekawszém, że Ludwik Penhoel dowiedział się przez nie o swéj rodzinie... on je kocha do szaleństwa... i jeżeli przeprawi się przez rzekę Oust, dowiesz się o nim bardzo prędko...
— Oto jeden akt — rzekł Makroefal.
Robert spojrzał na pismo.
— Dobrze... przepisz pan.
Hiven zabrał się do pracy.
— Lecz powiedz mi pan przecie — zapytał Pontales — z jakiego względu podpisanie téj umowy przezemnie, mogłoby mnie zabezpieczyć?
— Za kwadrans — odpowiedział amerykanin — Remigeusz stanie przy przewozie... mamy broń z sobą i sztylet dla ciebie...
— Dla mnie?
— Tak... gdyż tą raza każdy z nas musi mieć czynny udział. Jest nas pięciu, bo i pan Hiven raczy nam dopomódz.
— Jestem człowiekiem spokojnym...
— Nic to nie znaczy... będziemy mieli kilku przeciwników być może.
— Ludwika Penhoel? — wyjąkał Pontales.
— Ludwika Penhoel — powtórzył Robert.
Powiedział to bez myśli. Według niego bowiem, nabob powinien być jeszcze w Paryżu, albo przynajmniéj w drodze. Lecz potrzeba było zastraszyć Pontalesa, który wahał się jeszcze.
— Panie margrabio! — rzekł Robert — potrzeba się zdecydować... Jeżeli nie podpiszesz... przewieziemy tutaj obu Penhoelów... Powinieneś zrozumieć twoje położenie... masz do czynienia z trzema ludźmi, którzy nie mają nic do stracenia i którzy być może, maję do ciebie urazę... lecz ci ludzie przekładają osobisty interes nad myśl zemsty... korzystaj więc z ich rozsądku, gdyż jeżeli pominiesz sposobność dziś wieczór, jutro ci ludzie wystąpią jako świadkowie w oskarżeniu o kradzież i morderstwo, jakie Penhoelowie zamyślają przeciw tobie wystosować.
Pontales przycisnął rękami łyse swe czoło.
Donośny głos dał się słyszéć zewnątrz.
— Podawaj prom! — ho... ho!...
Stary przewoźnik poruszył się powtórnie pod swoją kołdrą, jakby ten krzyk ożywił go.
— To on... — szeptał dyszący — poznaję go... mój Boże!.. udziel mi godzinę życia... ażeby sługa mógł powitać pana swego... nim stawi się przed tobą...
Pontales pochwycił papier i podpisał.
Wszyscy powstali. Robert zgasił drzazgę.
Konający przemówił znowu:
— Podpisał... lecz Bóg czuwa... mordercy... zbójcy... biada wam!...
Bibandier Pontales i prawnik wyszli z chaty.
— Od trzech miesięcy stary kona — pomruknął Błażéj — i jego zeznanie byłoby okropném w razie wypadku.
— Wyjdź — rzekł Robert.
Błażéj wyszedł.
Amerykanin zbliżył się po macku do łoża umierającego. Szarpnąwszy silnie, wyciągnął poduszkę z pod głowy Benedykta, który wydał słaby okrzyk. Głowa jego była zwieszoną, oddech zatrzymał się w gardle.
— Przepowiedziałem to... — wyjąkał opierając się śmierci — przepowiedziałem... Moje ciało — do niego należy... Niech Bóg i N. Panna ulitują się nad moją duszą...
Ucichło w chacie. Robert oblany zimnym potem, połączył się z czterema towarzyszami. Weszli wszyscy do promu. Pontales i Makroefal mieli noże w ręku.
Pontales drżący, pierwszy wskoczył do promu....
— Mają czas do północy... do północy ktokolwiek zechce się przeprawić przez rzekę, powinien umrzéć.
Jego umysł był gwałtownie wstrzęśniony. Gorączka pozbawiła go przebiegłej przezorności, która była zasadę jego długiego życia.
Robert śmiał się w duchu, widząc go na czele wywijającego nożem.
Bibandier pochwycił za wiosło. Pan Hiven stał w tyle doświadczając udręczeń nieznośnych, widząc się zmuszonym występie do walki.
Dopłynęli do środka rzeki. Nie mogli nic dostrzedz na przeciwległym brzegu, tak dalece było ciemno.
— Połóżcie się na dnie statku — rzekł Robert — Bibandier tylko powinien być widzialnym.
Własnym przykładem poparł tę radę, i nad promem górowała tylko kudłata głowa byłego ułana.
Po chwili przestał robić wiosłem.
— On jest sam — szepnął.
— Przybij do brzegu — rzekł Robert.
— Mówią, że pomiędzy Penhoelami i Pontalesami nienawiść panuje przeszło od stulecia... masz więc pierwszeństwo... uderz pierwszy....
— Zgoda! — odpowiedział Pontales posępnie.
Prom przybił do lądu, i prawie zaraz Remigeusz Penhoel skoczył ciężko na pomost.
Nie można było rozróżnić rysów jego twarzy, lecz wszystko w nim okazywało nadzwyczajne wzruszenie.
— Prędzéj, prędzéj — mówił — zniknął na czarnym koniu... lecz może powróci.... prędzéj, prędzéj!...
Wszyscy powstali, lecz Remigeusz nie widział nikogo, mając wzrok zatopiony na brzeg przeciwny.
Pontales był miotany szaleństwem. Robert musiał go wstrzymywać.
— Zaraz, zaraz... — szeptał amerykanin.
Pontales szarpał się pieniąc z wściekłości.
Statek płynął samopas przez kilka sekund.
Teraz byli przed wysepkę, na któréj rosły wierzby, do których się przyczepili Robert i Błażéj téj nocy, gdy przybyli do Penhoelu.
— Obróć! — zawołał amerjkanin — bo trącimy o ląd...
W chwili gdy Bibandier posłuszny temu zleceniu, oparł wiosło o brzeg, niewidoma ręka pochwyciła za żelazo i przyciągnęła silnie prom.
Były ułan krzyknął z przestrachu i puścił wiosło. Statek oparł się na wysepce, i obecnie u steru stał człowiek wysokiego wzrostu, który tam się zjawił jakby w skutku czarów.
— Ludwik Penhoel... — szepnął Robert puściwszy rękę Pontalpsa.
— Kłamiesz! — odezwał się Remigeusz — jeden jest, tylko Penhoel... drugi był nikczemnym zdrajcą... — Głos zamarł w gardle jego, ponieważ stary Pontales ugodził go nożem w plecy.
Remigeusz upadł ciężko w poprzek statku.
Pontales poskoczył wywijając nożem i krzycząc:
— Teraz drugiego!
Nieznajomy, którym był rzeczywiście Ludwik Penhoel, nie widział tego, że jego brat ugodzony został nożem. Odrzuciwszy w tył swój płaszcz złamał na kolanie wiosło.
Prom płynął ku środkowi bagnisk.
Pontales upadł uderzony maczugę.
Poczém nastąpiła krótka walka pomiędzy nabobem i trzema mordercami; gdyż Bibandier poczciwy chłopiec, uważając że się zanosi na tragedję, wyśliznął się na wysepkę pomiędzy wierzby i wędrował drogą do Redon.
Sztylety nie wiele szkodzić mogły maczudze naboba, która za każdém opadnięciem zadawała mordercom śmiertelne razy.
Poczém nastąpiło milczenie na statku.
Ludwik cisnął maczugę i pomimo ciemności spostrzegł leżącego brata.
— Remigeuszu! — rzekł — już nie mamy nieprzyjaciół...
Remigeusz nie ruszył się.
Nabob ok raczył trupów chcąc się zbliżyć do niego.
W chwili gdy się nachylił chcąc go ująć za rękę, ten poruszył się konwulsyjnie i zesunął do wody.
Nabob pośliznąwszy się o strugę krwi, krzyknął przeraźliwie i rzucił się w wodę ubrany.
Statek z czterema trupami płynął w kierunku prądu białéj niewiasty.
Ludwik nurkował w głębinie ponurych wód bagnisk. Po trzy kroć wypływał i po trzy kroć dawał się słyszeć jego głos donośny wzywający brata. Zanurzył się po raz ostatni, poczém dopłynął do brzegu.
W téj chwili prom znikał w kłębach mgły, tworzącéj fantastyczną odzież białéj niewiasty. Obrócił się parę razy w młynkowym wirze... zatrzeszczał... trupy się podniosły... i otchłań pochłonęła ich na wieki.
Pojazdy któreśmy widzieli przed oberżą w Redon, przebyły most Hussay i stanęły przed pałacem Penhoela. Brama i drzwi pałacu były otwarte. Pontales chciał przez to okazać, że oczekuje bez obawy na swoich przeciwników.
Wewnątrz pałacu nie zaszły żadne zmiany. Przez te trzy miesiące Pontales mieszkając w zamku jak poprzednio, nie użytkowa! z posiadłości, którą uważał za zastaw.
W salonie pałacu zebrani byli podróżni z dwóch pojazdów.
Martę złożono na sofie i wszyscy ją otaczali. Była bladą, jéj piękne oblicze nacechowane było piętnem długotrwałych katuszy; miała oczy zamknięte, oddech utrudzony i zdawało się że ją życie popuszcza.
Stryj Jan trzymał jéj jednę rękę śledząc bicia pulsu, Djana i Cyprjana ogrzewały drugą pocałunkami. Blanka klęczała u jéj nóg na kobiercu. W około stali: Stefan, Roger, Wincenty i Géraud.
Dosłyszano na bagnach trzy okrzyki donośne i przeciągłe.
Marta poruszyła się i otworzyła powieki, lecz wkrótce znów je zawarła.
Była w tém stanie drętwienia od wyjazdu z Redon. Nadmiar cierpień przygniatał jéj biedne macierzyńskie serce. W czasie drogi, stryj Jan usiłował ją przysposobić, lecz była prawie ciągle bezprzytomną i nie wiedziała o niczém co się stało od dni kilku.
W salonie wszyscy byli przejęci jedną myślę, nie śmiejąc jéj wynurzyć; każdy mówił do siebie:
— Czyż umrze, nie doczekawszy szczęścia?...
Lica Marty zdawały się bledsze, oddech był coraz słabszy.
— Motko! — przemówiła Blanka ze łzami — czy nie chcesz się przebudzić!...
Cyprjana i Djana wznosiły oczy do nieba, modląc się z całéj duszy.
W tém obie powstały, miłość natchnęła je jedną myślą: wysunęły na środek dwie harfy stojące w kącie salonu i po kilku lekkich akordach, czystym i miłym swym głosem zanuciły piosnkę bretońską, którą dawniéj Marta lubiła z przyjemnością słuchać.
Obecni téj scenie, spoglądali na chorą, zatrzymując oddech.
Po pierwszej zwrotce, Marta nie poruszyła się wcale. Ręce Djany i Cyprjany drżały dotykając stron harfy, a głosom ich towaszyły łzy.
W czasie drugiéj zwrotki, słabe westchnienie wydobyło się z piersi Marty. Następnie otworzyła oczy i uśmiech zaczął błądzić na jéj ustach.
Cyprjana i Djana opuściły harfy i uklękły przed nią.
W téj chwili otworzyły się drzwi salonu i Ludwik Penhoel ukazał się w progu.
Jego piękna twarz była poważną i smutną, czarne włosy zmoczone wodą i potem spadały na odzież w nieładzie.
Marta zwróciła wzrok najprzód na Blankę, potém na Cyprjanę i Djanę; uśmiech jéj wyrażał błogie rozrzewnienie. Podniosła oczy i ujrzała samych przyjaciół.
Nikt nie śmiał się ruszyć ani przemówić słowa.
Gdy jéj spojrzenie padło na Ludwika Penhoela, stojącego w progu niewzruszenie, zadrżała i różana barwa wystąpiła na jéj lica.
— Oh! — szepnęła — wy, których tak kochałam... Djano!... Cyprjano!... Blanko!... moje drogie córki...
Ludwiku!... mój biedny Ludwiku!... jesteście więc razem i szczęśliwi!...
Powątpiewanie i niespokojność okazały się w jéj twarzy.
— Szczęśliwi! — powtórzyła — takimi was widzę w snach moich.
Jéj oczy znów się zamknęły, głowa opadła na poduszkę sofy, gdy ręce składała z ukorzeniem:
— Mój Boże! — dodała głosem tak słabym, że zaledwie mogła być dosłyszany — jeżeli to jest snem jeszcze... spraw Panie... ażebym się więcéj nie przebudziła!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.