<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dzwony upiorne
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1923
Druk O. M. Wolf
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.

List, który Toby wziął z rąk Aldermana Cute, adresowany był do możnego człowieka w wielkiej dzielnicy miasta. Powinienbym powiedzieć, w największej dzielnicy, gdyż jej mieszkańcy nazywali ją zwykle „światem“.
List ten zdawał się ważyć więcej w ręce Toba niż każdy inny. Nie dlatego, że Alderman zapieczętował go olbrzymią pieczęcią herbową, do czego zużył wielką ilość laku, lecz z powodu wielkiego nazwiska adresata, nasuwającego myśl o mnóstwie, mnóstwie złota i srebra.
Jak tu inaczej, niż u nas! w naiwności serca rozmyślał Toby, rozglądając się we wszystkich kierunkach. — Podziel żyjące żółwie w obrębie miasta przez liczbę bogaczy, mogących je kupować, a żaden nie dostanie nic, prócz swej części! Biednym ludziom flaki odejmować od ust. — na to byłby za dumny!
Powodowany bezwiedną czcią dla osoby tak dostojnej, Toby koniuszek fartuszka wsunął pomiędzy list a swoje palce.
— Jego dzieci — mówił do siebie Toby — a oczy jego zaszły mgłą — jego córki... Wielcy panowie będą się o nie starać...I wyjdą za mąż i mogą być szczęśliwemi żonami i matkami i mogą być tak ładne jak Małgo...
Nie mógł wymówić jej imienia. Końcowa zgłoska nabrzmiała w jego gardle do rozmiarów całego alfabetu.
— Już dobrze — pomyślał Toby — wiem dobrze, o co mi chodzi. A to mi wystarcza w zupełności. I z tą pocieszającą myślą podreptał dalej.
Dzień był bardzo mroźny. Powietrze przeźroczyste, lecz ostre i dojmujące. Słońce zimowe, niezdolne wprawdzie do ogrzewania, jasno jednak spoglądało na lód, którego nie mogło stopić, i rozpalało w okół niego promienną aureolę. Innym razem Trotty byłby z tego zimowego słońca wysnuł naukę dla biedaków, ale dziś był całkowicie niewrażliwym.
Rok doszedł dziś do sędziwego wieku. Cierpliwy rok od początku do końca znosił był zarzuty i oszczerstwa swych potwarców i wiernie pełnił swą pracę. Wiosną, latem, jesienią, zimą. Odbył cały przepisany mu kołobieg, a teraz oto skłaniał znużoną swą głowę, by umrzeć. Sam beznadziejny, bez potężnej podniety, bez własnego szczęścia, a jednak herold wielu radości dla drugich, w starości swej apelował oto do ludzi, by pamiętni jego żmudnych dni i nudnych godzin, pozwolili mu umrzeć w spokoju. Trotty mógłby w tym odchodzącym roku widzieć obraz biednego człowieka, ale dziś nie był zdolny do takich rozpamiętywań.
Ulica była niezwykle ożywiona, a wystawy sklepów jaskrawo udekorowane. Nowy rok, niby młody spadkobierca, Witany był przez cały świat darami i objawami radości. Wszędy książki i zabawki na Nowy Rok, świecące klejnoty na Nowy Rok, stroje na Nowy Rok, sposoby wzbogacenia się na Nowy Rok, nowe wynalazki spędzenia go wesoło. Życie jego podzielone było w kalendarzach i notesach, fazy księżyca, gwiazd i pór roku, z góry zostały określone: wszystkie zmiany dób, dnia i nocy podane były z taką dokładnością, z jaką Filer ujmował w cyfry mężczyzn i kobiety.
Nowy Rok, Nowy Rok, wszędzie Nowy Rok. Stary rok uchodził już za zmarłego, a jego dobytku pozbywano się tak tanio, jak garderoby zatopionego żeglarza. Jego próbki były już niemodne, więc oddawano je za bezcen, zanim jeszcze właściciel ich wyzionął ducha. Skarby jego były bezwartościowe obok bogactw niezrodzonego jeszcze następcy.
Trotty w myślach swych nie brał udziału ani w starym, ani w nadchodzącym roku.
— Wytępić, wytępić, fakty i cyfry, fakty i cyfry, stare dobre czasy, stare dobre czasy, wytępić, wytępić! W takt tej melodji dreptały nogi Toba i nie chciały się dostosować do żadnej innej.
Ale i ta, jakkolwiek ponura, doprowadziła go w sam czas do celu drogi, którym był dom członka parlamentu, Sir Josepha Bowley’a.
Drzwi otworzył portjer, Ale jaki portjer! Zgoła nie w rodzaju Toba. Coś zupełnie odmiennego. Aczkolwiek także służący, to jednak w niczem niepodobny do Toba.
Portjer ten odsapnął potężnie, zanim zdołał przemówić. Zadyszał się mocno, zerwawszy się ze swego fotelu nazbyt szybko, zanim miał czas nad czynem tym się zastanowić i się do niego przygotować. Odzyskawszy głos — co znów sporą trwało chwilę, gdyż odbiegł on daleko i spoczywał pod potężną warstwą ciała — rzekł schrypłym szeptem: — Od kogo to?
Toby wyjaśnił.
— W takim razie musicie go zanieść sami — oświadczył portjer, wskazując palcem drzwi pokoju, u końca długiego korytarza. — Dziś wszyscy tam wchodzą. Nie przychodzicie ani chwilę zawcześnie, gdyż powóz czeka już przed domem, a tylko na parę godzin przyjechali do miasta.
Toby wytarł starannie podeszwy, które i bez tego były całkiem czyste i ruszył we wskazanym kierunku, dziwiąc się po drodze, że w tym olbrzymim domu, otulonym w dywany, taka panuje cisza, jak gdyby cała rodzina mieszkała na wsi. Gdy zastukał do drzwi, odpowiedziano: „proszę! i niebawem ujrzał się w obszernej bibljotece, gdzie przy stole, zawalonym stosami papierów, siedziała okazała dama w kapeluszu; niezbyt okazały pan w czarnym ubiorze pisał, co mu dyktowała, gdy inny, starszy i znacznie okazalszy pan, którego laska i kapelusz leżały na stole, z jedną ręką wsuniętą pod surdut, przechadzał się tam i napowrót, z upodobaniem skierowując wzrok na swój portret naturalnej wielkości, wiszący nad kominkiem.
— Co to? spytał przechadzający się pan — Mr. Fish, zechce pan być tak dobrym i uważać?
Mr. Fish poprosił o wybaczenie, wziął list z rąk Toba i podał go jaśnie panu.
— Od Aldermana Cute, Sir Joseph.
— To wszystko? Człowieku, niczego już nie macie? spytał Sir Joseph.
Toby dał odpowiedź przeczącą.
— Nie macie do mnie żadnego rachunku, czy żądania? Nazywam się Bowley, Sir Joseph Bowley; czy nie macie do mnie czegoś, od kogokolwiek, jeśli macie, to podajcie. Mr. Fish ma obok siebie księgę czekową, bo ja nie pozwolę przenosić żadnych rachunków na nowy rok. Wszystko musi być w tym domu załatwione z końcem roku, i gdyby wić mego życia... śmierć...
— Przecięła — podsunął Mr. Fish.
— Przeciąć miała, panie Fish — surowo zauważył Sir Joseph — sprawy moje, mam nadzieję, byłyby w najlepszym porządku.
— Ach, mój drogi Sir Joseph! wtrąciła dama, znacznie od niego młodsza. — Jakże mnie przestraszasz!
— My lady Bowley — odparł Sir Joseph, od czasu do czasu tonący niejako w głębi swych słów — w tym dniu powinniśmy myśleć... o sobie. Powinniśmy porządkować nasze rachunki. Powinniśmy czuć, że każdy nawrót tak ważnego momentu w ludzkich sprawach nasuwa najdonioślejsze interesa pomiędzy człowiekiem, a jego bankierem.
Sir Joseph wypowiedział te słowa z takiem namaszczeniem, jak gdyby głęboko przejęty był ich znaczeniem moralnem; pragnął też, by nawet Trotty skorzystał ze sposobności usłyszenia ich i poprawienia się pod ich wpływem. W tym może celu wciąż jeszcze nie rozpieczętowywał listu, rzekłszy Tobowi, by chwilkę zaczekał.
— Mylady sobie życzy, by Mr. Fish... zwrócił się Sir Joseph do okazałej damy.
— Zdaje mi się, że Mr. Fish to już powiedział — odrzekła małżonka, patrząc na list. — Myślę jednak Sir Joseph, że mimo wszystko, nie mogę tego pominąć. To tyle kosztuje.
— Co tyle kosztuje? spytał Sir Joseph.
— Ten zakład dobroczynny. Dotąd ozwały się dopiero dwa głosy z zapomogą pięciu funtów. To wprost okropnie!
— Mylady Bowley — odparł Sir Joseph — wprawia mnie pani w zdumienie. — Czy rozkosz szlachetnego uczucia mierzy się liczbą głosów, czy prawe sumienie nie uwzględnia raczej liczby starających się i ich cnotliwości? Czyż nie napawa to najczystszem zadowoleniem, że na pięćdziesięciu ludzi ma się do rozporządzenia dwa głosy?
— Ja tego o sobie powiedzieć nie mogę — odparła pani. — Irytuje mnie to. I nie można też sobie zobowiązać w ten sposób swych znajomych. Oczywista, pan jako przyjaciel biednych, inne ma pod tym względem poglądy.
— Tak, jestem przyjacielem biednych — potwierdził Sir Joseph, rzucając? spojrzenie na obecnego biedaka. — Można mi z tego czynić zarzut. I czynią mi też z tego zarzut. Ale ja się tem szczycę.
— Niech niebo strzeże tak szlachetnego pana, pomyślał Trotty.
Pod tym względem naprzykład nie zgadzam się z panem Cute — mówił Sir Joseph, wciąż jeszcze trzymając w ręku jego list. — Nie zgadzam się ze stronnictwem Filera, nie zgadzam się z żadnem stronnictwem. Biedak którego jestem przyjacielem, nie ma z tem wszystkiem nic wspólnego, a to wszystko nie ma nic wspólnego z nim. Biedak w mojej dzielnicy, należy do mnie. Ani jednostka, ani żadne stowarzyszenie nie ma prawa stawać pomiędzy mną a moim przyjacielem biedakiem. Takie jest moje stanowisko. Ja mówię: — Mój dobry człowieku, chcę z tobą postępować jak ojciec.
Toby przysłuchiwał się z wielkiem wzruszeniem i czuł się jakoś mniej skrępowanym.
— Ze mną i jedynie ze mną masz do czynienia, mój dobry człowieku; — mówił dalej Sir Joseph, w roztargnieniu patrząc na Toba — jedynie i wyłącznie ze mną, i przez całe życie o nic się nie potrzebujesz troszczyć. Nie potrzebujesz sobie zadawać trudu myślenia o czemkolwiek. Ja już będę myślał za ciebie; ja wiem, czego ci potrzeba; ja jestem twym ojcem i stale nad tobą czuwam. Taki jest porządek wszechwiedzącej Opatrzności! Cel twego życia nie na tem polega, byś hulał i birbantował się i szukał rozkoszy w jadle i napoju, niby bezrozumne zwierzę — Toby ze skruchą przypomniał sobie swoje flaki — lecz na tem, byś sobie uświadomił dostojeństwo pracy. Wyjdź, człowieku, w jasny wczesny ranek, i... i... pracuj. Żyj oszczędnie i umiarkowanie, w bojaźni bożej, ćwicz się w samozaparciu, rodzinę swą utrzymuj niemal z niczego, podatki płać z regularnością zegara, bądź sumienny w swych interesach (bierz sobie przykład ze mnie, mego sekretarza, Mr. Fisha, zastaniesz zawsze przy pełnej kasie), a znajdziesz we mnie zawsze przyjaciela i ojca.
— Śliczne dzieci, Sir Joseph i rzekła małżonka, otrząsając się, — Reumatycy, kaleki, astmatycy, gorączkujący i cierpiący na wszelkie możliwe choroby.
— Mylady — uroczyście oświadczył Sir Joseph — ja mimo wszystko jestem przyjacielem i ojcem biedaków. Mimo wszystko będę ich wspomagał. Co kwartał może każdy z tych biedaków przyjść do Mr. Fisha. Każdego Nowego Roku będę w gronie mych przyjaciół pił ich zdrowie. Raz do roku ja i moi przyjaciele będziemy do nich wygłaszać przemowy z głębi serca płynące. Raz w życiu każdy taki biedak może nawet w obecności całego towarzystwa otrzymać publicznie drobny jakiś dar. A jeśli mimo tych wszystkich podniet i dostojeństwa pracy, nie zdoła się już dłużej utrzymać przy życiu i spocznie w cichym grobie, wtedy mylady — tu nozdrza Sir Josepha rozdęły się pod wpływem szlachetnego porywu — wtedy mogę pod temi samemi warunkami być przyjacielem i ojcem jego dzieci.
Toby był głęboko wzruszony.
— O, Sir Joseph, ma pan wdzięczną rodzinę! — rzekła jego małżonka.
— Mylady — odparł majestatycznie Sir Joseph — niewdzięczność jest pierworodnym grzechem tej klasy społecznej. Nie oczekuję też innej podzięki.
— Ach, z natury jesteśmy źli — pomyślał Toby. — Nic nas nie wzrusza!.
— Co leży w mocy człowieka, to ja robię — podjął znów Sir Joseph. — Spełniam swój obowiązek jako ojciec i przyjaciel biedaków, gdyż staram się kształcić ich duszę, przy każdej sposobności powtarzając im tę jedyną naukę etyczną, jaka tej klasie jest potrzebną: jest nią całkowite podporządkowanie się mojej osobie. Sami nie potrzebują się wcale o siebie troszczyć. Jeśli źli, podstępni ludzie powiedzą im coś innego, a oni poduszczeni i zniecierpliwieni zbuntują się przeciw mej władzy, dopuszczając się czarnej niewdzięczności — co niewątpliwie nastąpi — to nawet wtedy będę ich ojcem i przyjacielem. Tak już postanowione. Leży to w naturze rzeczy!
— Wypowiedziawszy tę wielką myśl, otworzył list Aldermana i przeczytał go.
— Bardzo to z jego strony grzecznie i taktownie! zawołał Sir Joseph. — Mylady, Alderman jest tak uprzejmy przypomnieć mi, że miał „niezwykły zaszczyt“ — bardzo grzecznie — spotkać mnie w domu naszego wspólnego przyjaciela, bankiera Deadles; otóż jest tak dobry, że zapytuje, czy byłoby mi przyjemnie, gdyby kazał zamknąć Willa Ferna.
— Bardzo przyjemnie! zadecydowała lady Bowley. — Najgorszy ze wszystkich. Prawdopodobnie dopuścił się jakiegoś rabunku?
— No, nie — odparł Sir Joseph, opierając się na treści listu — nie całkiem. Coś w przybliżeniu, ale nie całkiem. Przybył do Londynu, zdaje się, w celu rozejrzenia się za jakiemś zajęciem; (chciał się zapewne poprawić!) w nocy gdy go zastano śpiącego w szopie, został zaaresztowany a nazajutrz rano stawiono go przed Aldermanem. Alderman pisze (bardzo słusznie i rozsądnie) że postanowił wytępić podobne rzeczy i oświadcza, że, jeśliby mi to było przyjemnem, byłby szczęśliw rozpocząć od Willa Ferna.
— W każdym razie należy go ukarać, choćby już dla samego przykładu — rzekła lady. — Zeszłej zimy, kiedy dla chłopców i mężczyzn wiejskich zaprowadziłam robótki szydełkowe i robienie siatek, jako przyjemne zajęcie wieczorne i uczyłam ich podług najnowszego systemu akompaniamentu do słów:

Pozwól nam Panie, zbożnie pracować
I chlebodawcę z serca miłować,
W naszym zakątku wieść żywot cichy
I zwalczać wszelkie podszepty pychy,

tensam Fern — widzę go jeszcze całkiem dokładnie — porwał za kapelusz i rzekł: — Mylady, przepraszam najpokorniej, ale czy ja jestem grzeczną dziewczynką? Byłam na to przygotowaną, bo któżby od tej klasy oczekiwał czegoś innego jak bezczelności i niewdzięczności? Ale to inna sprawa. Proszę jednak skorzystać ze sposobności i dla odstraszającego przykładu wymierzyć mu karę należną.
— Hm! odchrząknął Sir Joseph. — Mr. Fish, bądź pan tak dobry...
Mr. Fish odrazu ujął pióro i pod dyktatem Sir Josehpa pisał:
„Drogi Panie:
„Jestem Panu wielce zobowiązany za Pańskie uprzejme zapytanie w sprawie Willa Ferna, o którym, ku memu wielkiemu ubolewaniu, nie mogę powiedzieć nic korzystnego. Uważałem się zawsze za jego ojca i przyjaciela, niestety jednak (jak zawsze!) niewdzięcznością i oporem odpłacono mi za moje dobre chęci. Jest to osobnik niespokojny i krnąbrny. Charakter jego nie wytrzymuje głębszej krytyki. Nic go nie zdoła skierować na drogę szczęścia, jakkolwiek mógłby być szczęśliwym. W tych warunkach, wyznaję że o ile znów przed panem stanie (a pisze mi pan, że przyrzekł stawić się jutro, a sądzę, że można ufać jego słowu) uwięzienie go na pewien czas za włóczęgostwo, byłoby usługą oddaną społeczeństwu, i stałoby się zbawiennym przykładem w kraju, gdzie zarówno dla tych, co nie zważając na dobre czy złe słowa, są jednak ojcami i przyjaciółmi biedaków, jak i ze względu na te, ogólnie mówiąc, obałumucone klasy społeczne, przykłady tego rodzaju bardzo są potrzebne.

Pozostaję etc. etc.“
— Zdaje się — zauważył Sir Joseph, podpisawszy list, który Mr. Fish zaraz zapieczętował — jak gdyby to wszystko było z góry przeznaczone. Z końcem roku zamykam wszystkie rachunki, nawet z Willem Fernem.

Trotty, który już od dość długiej chwili znów popadł w smutne przygnębienie, podszedł z miną boleściwą, by wziąść list.
— Proszę powiedzieć, że dziękuję i zasyłam ukłony! rzekł Sir Joseph. — Aha, zaczekajcie jeszcze!
— Zaczekajcie! ozwało się echo w postaci Mr. Fisha.
— Słyszeliście może — tonem wyroczni zaczął Sir Joseph, słyszeliście może pewne uwagi, które mi nasunął uroczysty moment, do którego się zbliżamy, a który nakłada nam obowiązek załatwienia naszych spraw i być przygotowanymi na wszelki wypadek. Słyszeliście że ja się nie zastawiam mojem wysokiem stanowiskiem społecznem, lecz że Mr. Fish — ten pan tutaj — ma obok siebie książkę czekową i jest tu poto, by mi umożliwić otwarcie całkiem nowej karty i w nowy okres wstąpić z całkiem uregulowanemi rachunkami. Otóż, powiedz mi, mój przyjacielu, czy możesz z ręką na sercu powiedzieć że równie dobrze przygotowałeś się na przyjęcie Nowego Roku?
— Obawiam się, proszę pana — mamrotał Trotty, patrząc nań pokornie — że mam jeszcze w świecie pewne drobne, bardzo drobne zaległości.
— Zaległości w świecie! powtórzył Sir Joseph Bowley tonem druzgocącym.
— Obawiam się, proszę pana — jąkał się Trotty, że Mrs. Chickenstalker jestem jeszcze dłużen dziesięć do dwunastu szylingów.
— Mrs. Chickenstalker! w tensam sposób powtórzył Sir Joseph.
— Ona ma grajzlernię, proszę pana — objaśnił Toby. — A trochę mam jeszcze dopłacić do czynszu. Bardzo mało. Nie powinniśmy mieć żadnych długów, wiem o tem, ale bieda nas do tego zmusiła!
Sir Joseph dwa razy kolejno powiódł wzrokiem po swej małżonce, Mr. Fishu i Tobie, następnie wykonał obiema rękami gest rozpaczy, mający wyrażać, że stracił już wszelką nadzieję.
— Jak może człowiek z tej klasy lekkomyślnej i opornej, człowiek stary, człowiek siwowłosy, spojrzeć w oczy Nowemu Roku, mając sprawy tak zawikłane jak może się wieczór położyć do łóżka i znów wstać rano, gdy… Nie! dokończył plecyma odwracając się do Toba. — Zabierzcie list, zabierzcie list i z Bogiem!
— Pragnąłbym z całego serca, by było inaczej — rzekł Trotty, pragnąc się usprawiedliwić — ale mieliśmy czasy bardzo ciężkie.
Sir Joseph powtórzył tylko: — Zabierzcie list, zabierzcie list! a Mr. Fish nietylko powtórzył jego rozkaz, lecz poparł go jeszcze czynnie, wypychając za drzwi, posłańca, który też skłonił się co spieszniej i wyszedł. Znalazłszy się na ulicy, biedny Trotty nasunął głęboko swój stary, zniszczony kapelusz, by ukryć bodaj część malującego się na jego twarzy zgnębienia, że nie otrzymał też żadnego udziału w nadchodzącym Nowym Roku.
Nie zdjął nawet kapelusza, by podnieść oczy ku dzwonnicy, gdy wrócił pod stary kościół. Z przyzwyczajenia zatrzymał się na chwilę i wiedział, że się ściemniło a dzwonnica niewyraźną zatartą sylwetą wznosi się nad nim w posępnym mroku. Wiedział też, że zaraz zaczną bić dzwony i że w takiej chwili brzmiały one w jego fantazji jak głosy z chmur dochodzące. Ale dlatego właśnie tem bardziej się spieszył z odniesieniem listu do Aldermana, by tylko umknąć głosom dzwonów. Bo obawiał się, że do poprzedniej melodii dodadzą teraz jeszcze: „przyjaciel i ojciec“, „przyjaciel i ojciec“.
Tedy Toby z największym pospiechem wykonał zlecenie, poczem pocwałował ku domowi. Ale już to wskutek swego chodu, niezbyt zgrabnego, już to z powodu nasuniętego na oczy kapelusza, niebawem potrącił jakiegoś przechodnia i z chodnika stoczył się na drogę.
— Przepraszam bardzo! rzekł, w najwyższem pomieszaniu zrywając z głowy kapelusz, którego obdarta podszewka opasała mu głowę, że tkwiła w niej jak w koszyczku. — Mam nadzieję, że was nie potłukłem.
Co się tyczy potłuczenia, to Toby nie był takim Samsonem, i raczej sam mógł zostać potłuczonym, a w rzeczy samej stoczył się z chodnika jak piłka; miał jednak takie wyobrażenie o swej sile, że naprawdę był zaniepokojony i raz jeszcze rzekł: — Mam nadzieję, że nie zrobiłem wam nic złego.
Mężczyzna, którego był potrącił, ogorzały, silny wieśniak, o szpakowatych włosach i zaroście, patrzył nań przez chwilę, jak gdyby go podejrzywał o żart. Przekonawszy się jednak, że tamten mówi całkiem poważnie, odparł: Nie, przyjacielu, nie zrobiłeś mi nic złego.
— Ani dziecku? — spytał Trotty.
— Ani dziecku — odparł wieśniak.
— Serdecznie wam dziękuję.
Mówiąc to przeniósł wzrok na dziewczynkę, śpiącą mu na ręku, i osłoniwszy jej twarzyczkę końcem wytartego szala, który nosił dokoła szyi, poszedł dalej.
Ton, jakim powiedział: „Dziękuję wam serdecznie“, wzruszył Toba do głębi. Był taki zmęczony i wyczerpany i brudny od długiego chodzenia i miał minę człowieka tak opuszczonego i obcego, że pociechą mu było, że mógł komuś dziękować, choćby za tak mało. Toby gonił go spojrzeniem, gdy się tak z trudem wlókł dalej ulicą, niosąc dziewczynkę, która mu rączką oplatała szyję.
Trotty ślepy dla reszty ulicy, utkwił spojrzenie w tej jednej postaci w rozdartych butach, — będących co najwyżej cieniem, czy widmem butów — w kamaszach z ordynarnej skóry, w grubym kabacie i szerokim kapeluszu, opadającym mu na oczy; po chwili przeniósł to spojrzenie na dziecko, rączką oplatające szyję mężczyzny.
Zanim nieznajomy zniknął w mroku, przystanął i rozglądnął się, a dostrzegłszy Toba, zdawał się wahać, czy zawrócić, czy iść dalej. Postąpił parę kroków naprzód, poczem jednak zawrócił, a równocześnie Toby zaczął doń podchodzić.
— Czy możecie mi powiedzieć — ozwał się nieznajomy z bladym uśmiechem — bo jeśli możecie, to jestem przekonany, że to zrobicie, a wolę was pytać, niż kogo innego: gdzie mieszka Alderman Cute?
— W najbliższem sąsiedztwie — objaśnił Toby — z całą chęcią pokażę wam jego dom.
— Miałem się stawić przed nim jutro i gdzieindziej — mówił nieznajomy, idąc obok Toba; — ale podejrzenie tak mi ciąży, że chciałbym się co rychlej oczyścić i pójść dokąd zechcę, szukać zarobku — jakkolwiek nie wiem, gdzie się już zwrócić. Wybaczy mi chyba, że o dzień wcześniej przyjdę do jego mieszkania.
— Czyżbyście się wy nazywali Fern! wykrzyknął Toby, przystając nagle.
— Jakto? — spytał tamten, w najwyższym stopniu zdumiony.
— Fern! Will Fern! — mruknął Trotty.
— Tak się nazywam — potwierdził tamten.
— W takim razie — rzekł Trotty, ujmując go za ramię i ostrożnie się rozglądając — na miłość Boga, nie chodźcie do niego, nie chodźcie do niego! On was każe zaaresztować, jakom żyw. Wejdźcie ze mną w tę uliczkę, a wszystko wam wytłómaczę. Nie chodźcie do niego!
Nowy znajomy patrzył na niego, jakby go uważał za warjata, mimo to jednak, poszedł za nim. Znalazłszy się w cichej uliczce, gdzie nie mógł ich nikt podsłuchać, Trotty opowiedział, co mu było wiadomem i jakie świadectwo wystawił mu Sir Joseph.
Ten, którego dotyczyła cała historja, słuchał go ze spokojem zdumiewającym; ani raz mu nie przerwał i nie zaprotestował. Od czasu do czasu kiwał tylko głową — raczej dla potwierdzenia starej ustalonej już historji, niż celem jej sprostowania; raz czy dwa, odchylił tylko kapelusz z czoła i piegowatą ręką przesunął po czole, na którem każda skiba ziemi przezeń zorana, zaznaczyła się głęboką brózdą, Poza tem zachowywał się całkiem spokojnie.
— Na ogół wystawiono mi świadectwo prawdziwe — rzekł. — Mógłbym tu i ówdzie oddzielić plewę od ziarna, ale niech i tak będzie. Co tam jeszcze powiedziano? Na moje nieszczęście, przeciwdziałałem jego planom; trudno! Jutro postąpiłbym taksamo. Co się tyczy charakteru, to ci wielcy państwo węszą i szukają i szpiegują i woleliby mieć w nas wzór doskonałości, niż obdarzyć nas bodaj jednem dobrem słówkiem. Mam nadzieję, że oni nie tak łatwo tracą swą dobrą sławę jak my; w przeciwnym razie prowadzą chyba życie kartuzów, nie warte zachodu. Co do mnie, przyjacielu, to nigdy nie brałem tą ręką — wyciągnął ją przed siebie — co do mnie nie należało i nigdy jej nie cofałem od roboty, chociażby była niewiadomo jak ciężka i źle płatna. Kto temu zaprzeczy, może mi ją odciąć! Skoro mnie jednak praca ta nie żywi jak istoty ludzkiej; skoro żyję tak marnie, że głodować muszę w domu i poza domem; skoro widzę, że całe życie robotnika taksamo się zaczyna i kończy, bez zmiany i bez widoków polepszenia, tedy mówię do tych wszystkich wielkich panów: Pozostawcie mnie w spokoju, nie przekraczajcie progu mej chałupy! Drzwi jej dość są ciemne, więc nie potrzebujecie ich bardziej jeszcze zaciemniać. Nie spodziewajcie się też, że przyjdę do parku i wezmę udział w komedji święcenia czyichś urodzin, albo wygłaszania pięknych mów, czy czegoś podobnego. Urządzajcie sobie swe zabawy i polowania bezemnie i radujcie się do woli, ale my nie mamy z sobą nic wspólnego. Pozostawcie mnie więc w spokoju!
Spostrzegłszy, że dziewczynka, śpiąca w jego ramionach, otworzyła oczy i rozgląda się ze zdumieniem, przerwał i szepnąwszy jej parę pieszczotliwych słów, postawił ją obok siebie na chodniku. Następnie obwijając sobie jeden z jej długich warkoczyków dokoła swego szorstkiego wskazującego palca, gdy mała uczepiła się tymczasem jego okurzonych spodni, rzekł do Toba: — Ja z natury nie jestem napastliwy i łatwo mnie zadowolnić. Do nikogo też nie czuję żalu, a tylko pragnę żyć jak boskie stworzenie. Nie mogę tak żyć i nie żyję, a to stworzyło przepaść między mną a tymi, którzy tak żyć mogą i żyją. Oprócz mnie jest wielu takich samych, ba, setki i tysiące.
Trotty wiedział, że tamten mówi prawdę i potakiwał ruchem głowy.
— W ten sposób zdobyłem sobie złą reputację — mówił znów Fern — i obawiam się, że jej sobie już nie poprawię. Człowiek nie powinien być posępny, a ja nim jestem, — chociaż Bóg wie, że pragnąłbym raczej być pogodny, gdybym mógł. Nie wiem, czy ten Alderman zbytby mi zaszkodził, gdyby mnie kazał zamknąć, a ponieważ nie mam nikogo, ktoby się za mną wstawił, więc prawdopodobnie by to zrobił; a widzicie... Palcem wskazał dziecko.
— Ładną ma buzię — rzekł Trotty.
— O tak — potwierdził Fern, przyczem delikatnie ujął ją obiema rękoma i zwróciwszy ku sobie, bacznie się jej przyglądał. — Nieraz tak myślałem. Nieraz tak myślałem, gdy ognisko moje było zimne, a szafa bardzo pusta. Tak też myślałem niedawno, gdy nas ujęto jak dwoje złodziejów. Ale ona... tego maleństwa nie powinni tak często niepokoić. Prawda, Lilly? Tak już człowieka udręczać nie powinni!
Coraz bardziej zniżał głos, a przyglądał się małej tak jakoś dziwnie i tkliwie, że Toby, chcąc myślom jego inny nadać kierunek, spytał, czy żyje jeszcze jego żona.
— Ja nigdy nie miałem żony — odparł tamten, potrząsając głową; — to córka mojego brata, sierotka. Ma już dziewięć lat, choć na to nie wygląda, ale teraz jest bardzo zmęczona i wyczerpana. Chcieli ją zabrać do Związku, dwadzieścia ośm mil od naszej wsi, i zamknąć wśród czterech ścian, jak to zrobili z moim starym ojcem, kiedy już nie mógł pracować; ale na szczęście ciążył im niedługo. Tedy ja ją wziąłem do siebie i odtąd żyje przy mnie. Matka jej miała tu krewniaczkę w Londynie. Staramy się ją odszukać, ale zbyt wielkie to miasto. Nie szkodzi; mamy za to dość miejsca, by się przechadzać. Nieprawdaż, Lilly?
Spojrzał dziecku w oczy z uśmiechem, który Toba wzruszył bardziej od łez. Uścisnął mu też rękę.
— Nie wiem nawet jak się nazywacie — mówił Fern — a jednak otworzyłem przed wami moje serce, gdyż jestem wam wdzięczny i mam do tego powód. Posłucham waszej rady i będę się strzec przed tym...
— Sędzią — dokończył Toby.
— Ach! — rzekł Fern. — skoro go tak nazywają, to niechże będzie sędzią. A jutro spróbuję lepszego szczęścia gdzieś w okolicy Londynu. Dobranoc! Szczęśliwego Nowego Roku!
— Poczekajcie! zawołał Toby, chwytając go za rękę — poczekajcie! Nowy Rok nie przyniósłby mi szczęścia, gdybyśmy się w ten sposób rozstali. Nowy Rok nie przyniósłby mi szczęścia, gdybym pozwolił błąkać wam się z dzieckiem po nocy. Nie znacie przecie miasta i nie macie noclegu. Chodźcie więc ze mną! Jestem biedny i ubogie mam mieszkanie, ale mogę wam udzielić noclegu bez szkody dla siebie. Chodźcie do mnie! Tak! Małą, ja poniosę — rzekł Trotty, biorąc dziewczynkę na ręce. — Maleństwo kochane! Mógłbym nosić ciężar dwadzieścia razy większy, i nie czułbym go nawet, powiedzcie, czy może idę za szybko. Bo przyzwyczajony jestem do szybkiego chodu. Zawsze tak biegam. Tak mówił Trotty, wykonując sześć drepcących kroków, gdy znużony jego towarzysz nadążał mu jednym krokiem, a cienkie nogi biegacza dygotały pod ciężarem dziecka.
— Jaka ona leciuchna — mówił Trotty, galopując zarówno mową jak chodem; nie chciał bowiem dopuścić do podziękowania i dlatego nie pozwalał Fernowi przyjść do głosu. — Leciuchna jak piórko. Lżejsza od pawiego pióra — znacznie lżejsza. Tedy jesteśmy i tedy idziemy! Pierwszy zakręt, na prawo, wujaszku Wilu, a potem koło studni i na lewo ulicą, aż do szynku. Tedy jesteśmy i tedy idziemy! Teraz skręcić, wujaszku Wilu, koło paszteciarni. A teraz koło masztalerni, wujaszku Wilu i zatrzymać się przed czarnemi drzwiami, nad któremi wisi szyld: „T. Beck, posłaniec uliczny.“ Tedy jesteśmy i tedy przyszliśmy, Małgosiu, we własnej osobie, by ci zrobić niespodziankę.
To mówiąc Trotty całkiem zadyszany, postawił dziecko koło córki. Dziewczynka spojrzała w twarz Małgosi, a nie dostrzegłszy w niej nic odpychającego, gdyż była bardzo pociągająca, odrazu rzuciła się jej na szyję.
— Tedy jesteśmy i tedy zostaniemy! mówił Trotty, biegając po izbie i dysząc ciężko. — Wujaszku Wilu, oto ogień, widzicie ? Czemu nie zbliżycie się do ognia? O, tu już jesteśmy i tu zostaniemy! Małgosiu, serce drogie, gdzie kociołek do herbaty? Oto jest i zaraz będzie kipiał!
Trotty naprawdę podczas swych wędrówek zdobył gdzieś kociołek do herbaty a teraz go już stawiał na ogniu, gdy Małgosia usadowiwszy dziewczynkę w ciepłym kącie, uklękła na podłodze i ściągnąwszy jej bucięta, osuszała chustką mokre nóżki. Przytem uśmiechała się do ojca, tak pogodnie, tak wesoło, że Trotty byłby jej odrazu błogosławił, gdy tak klęczała pochylona, bo widział przecież, że za ich wejściem, siedziała przed ogniskiem i płakała.
— Tatku — rzekła Małgosia — coś dziś jesteś bardzo wesół. Radabym wiedzieć, co na to powiedzą dzwony? Biedne małe nóżęta, jakież one zimne!
— Już są cieplejsze — zawołało dziecko — całkiem już ciepłe.
— Nie, nie, nie — zaprzeczyła Małgosia — trzeba je jeszcze mocno wycierać. O, mamy dużo, bardzo dużo do roboty! A gdy nóżki obeschną, uczeszemy mokre włoski, a potem musimy świeżą wodą obmyć tę bledziutką buzię, żeby się zarumieniła, a potem będziemy się radować i bawić i będzie nam dobrze.
Dziecko zalało się łzami, rączkami objęło ją za szyję i gładziło jej urodziwą twarz, szepcząc: — Małgosia, kochana Małgosia!
Nawet błogosławieństwo Toba nie mogłoby mieć większego znaczenia. Cóż mogłoby mieć większe znaczenie od serdecznej pieszczoty dziecka!
— Tatku! — po chwili ozwała się Małgosia.
— Tu jestem i tu idę, moje serce? — odparł Trotty.
— Święty Panie — zawołała Małgosia — jemu się w głowie pomieszało! Czepkiem tej kochanej dzieciny przykrył kociołek, a pokrywkę powiesił za drzwiami!
— Nie chciałem tego zrobić — rzekł Toby, spiesznie naprawiając pomyłkę. — Małgosiu?
Małgosia podniosła nań wzrok i zobaczyła, że umyślnie stanął za krzesłem gościa i dając jej tajemnicze znaki, pokazywał pół szylinga, zarobionego u Aldermana.
— Wchodząc tu — rzekł Trotty — widziałem że na schodach leżało odrobinę herbaty, a jeśli się nie mylę, to także kawałek słoniny. Nie przypominam sobie dokładnie, gdzie to było, więc pójdę sam poszukać.
Z tem kłamstwem, które, uważał za nierozwikłalne, Toby wyszedł do grajzlerni Mrs. Chickenstalker i zakupiwszy za gotówkę kawałek słoniny, wrócił po chwili, twierdząc, że nie mógł tak szybko znaleść w ciemności małego pakieciku.
— Ale wreszcie go znalazłem — rzekł Trotty, kładąc na stole pakiecik. — Teraz wszystko w porządku. Dobrze jednak widziałem, że była herbata i kawałek słoniny. Małgosiu, serce drogie, jeśli ty przyrządzić zechcesz herbatę, gdy twój niegodny ojciec uskwarzy tymczasem słoninę, to w jednej chwili będzie wszystko gotowe. To dość dziwne — mówił Trotty, z widelcem w ręku zabierając się do gotowania — ale moi bliżsi przyjaciele doskonale o tem wiedzą, że nie lubię ani słoniny, ani herbaty. Cieszę się, gdy smakują innym ludziom — dodał głośno, by gość go słyszał — ale ja nie znoszę ani jednego, ani drugiego.
A jednak Trotty z rozkoszą wciągał woń skwarzącej się słoniny, którą jadłby, och! i z jakim smakiem; a nalewając wrzącą wodę do czajniczka, miłośnie zaglądał do jego wnętrza, wdychając wonną parę, której kłęby gęstym obłoczkiem obsnuwały mu twarz i głowę. Mimo to nie jadł i nie pił, a tylko na początku dla formy połknął jeden kęs, który mu widocznie bardzo smakował, mimo zapewnienia, że niema coś dziś apetytu. Bo Tobowi chodziło o nakarmienie i napojenie Willa Ferna i Lilly, a tego samego pragnęła Małgosia. I na żadnej uczcie dworskiej, ani przy żadnym bankiecie, gospodarze nie doznawali takiej przyjemności, racząc swych gości, chociażby nimi byli monarchowie lub papież. Małgosia uśmiechała się do Toba, Toby uśmiechał się do Małgosi, Małgosia kiwała głową, a chciała by Toby brał to za oklaski na jego cześć; Trotty niemą wymową opowiadał jej długie historje, jak kiedy i gdzie znalazł swych gości; i byli oboje szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi!
— A jednak — myślał Trotty zasępiony, przyglądając się Małgosi — związek ten został, jak widzę, zerwany.
— A teraz wam coś powiem — odezwał się Trotty po herbacie. — Mała będzie zapewne spać z Małgosią.
— Z kochaną Małgosią, — rzekło dziecko pieszczotliwie — z Małgosią.
— To dobrze — rzekł Trotty. — I wcalebym się nie dziwił, gdyby malutka dała też buzi ojcu Małgosi. Bo widzisz, ja jestem ojcem Małgosi.
Trotty był niezmiernie uradowany, gdy dziewczynka podeszła doń bojaźliwie, ucałowała go, poczem znów wróciła do Małgosi.
— Mądra jest jak Salomon — oświadczył Trotty. — Tedy idziemy i pójdziemy... nie... nie... nie pójdziemy. Coś mi się poplątało. Co ja to chciałem rzec, Małgosiu, moje serce?
Małgosia rzuciła okiem na gościa, który z odwróconą głową siedząc na jej krześle, gładził główkę dziecka, nawpół ukrytą na jego kolanach.
— Doprawdy — rzekł Toby — nie wiem, doprawdy, co się dziś dzieje z mojemi myślami; jestem całkiem roztargniony. Will Fern, chodźcie teraz ze mną. Jesteście śmiertelnie znużeni i potrzeba wam spoczynku. Chodźcie ze mną!
Mężczyzna wciąż jeszcze gładził włoski dziecka, wciąż jeszcze siedział na krześle Małgosi z odwróconą twarzą. Nie mówił nic, ale jego szorstkie, grube palce, zagłębiające się raz po raz w kędziorkach dziecka, miały specjalną swą wymowę.
— Tak, tak — rzekł Trotty, bezwiednie odpowiadając na to, co wyczytał w twarzy córki. — Zabierz ją Małgosiu i połóż do łóżka. A wam, Wili, pokażę, gdzie się prześpicie. Nocleg to nie bardzo elegancki, bo zwykły strych ze sianem, ale mieszkając w masztalerni, ma się właśnie tę wygodę, że można się przespać na sianie. A zanim znajdzie się ktoś, potrzebujący remizy i stajni, my mamy tanie mieszkanie, dużo miękkiego siana na górze, które należy do sąsiada, a całkiem czyste, dzięki pracowitym rękom Małgosi. Tedy żwawo! Nie ociągajcie się! Na Nowy Rok świeże sianko!
Ręka, która wysunęła się z kędziorków dziecka, z drżeniem opadła na prawicę Toba, który nie przestając paplać, wyprowadził gościa tak delikatnie i ostrożnie, jak gdyby i on był dzieckiem.
Wróciwszy wcześniej od Małgosi, przez chwilę nadsłuchiwał u drzwi izdebki, graniczącej z kuchnią. Dziecko odmówiło przed spaniem zwykłą modlitwę, a pomodliwszy się za Małgosię urwało, i Trotty usłyszał, że pyta o jego imię.
Minęła spora chwila, zanim śmieszny stary człowiek odzyskał równowagę; wtedy dopiero rozdmuchał ogień i przysunął sobie krzesło do ciepłego kominka. Uczyniwszy to jednak, otarł knot świecy, wyjął z kieszeni gazetę i zaczął czytać, początkowo całkiem spokojnie, przebiegając oczyma wiersz po wierszu, stopniowo jednak z coraz to posępniejszą uwagą i smutnem zamyśleniem.
Albowiem ta lękiem przejmująca gazeta znów odwróciła myśli Toba w kierunku, jaki przybrały były już w ciągu dnia i w jakim się ostatecznie ustaliły pod wpływem zdarzeń całodziennych. Zainteresowanie się losem dwojga wędrownych, na chwilę mu nasunęło myśli pogodniejsze; pozostawszy jednak sam i czytając o zbrodniach i gwałtach ludu roboczego, wrócił do poprzedniego toku rozważań.
W tym nastroju czytał notatkę — nie pierwszą zresztą w życiu — o kobiecie, która w przystępie rozpaczy targnęła się nietylko na własne życie, lecz także własnego dziecka. Ta straszna zbrodnia, do tego stopnia wstrząsnęła jego duszą, pełną miłości dla Małgosi, że opuścił gazetę i przerażony opadł w głąb krzesła.
— Przeciwne naturze i okrutne — mruczał Toby — przeciwne naturze i okrutne! Tylko ludzie źli z natury, źli z urodzenia, nie mający nic do czynienia na tym świecie, mogą się dopuszczać takich czynów. Aż nadto jest prawdą co dziś słyszałem, prawdą aż nadto często potwierdzoną przez doświadczenie: jesteśmy źli!
Dzwony tak nagle podjęły jego słowa, ozwały się tak głośno, jasno i donośnie, że dźwięki ich uderzyły jak grom w siedzącego na krześle.
I co one mówiły?
— Toby Beck, Toby Beck, czekamy cię, Toby! Toby Beck, Toby Beck, czekamy cię, Toby! Chodź, odwiedź nas, chodź, odwiedź nas, przywlecz go tu, przywlecz go tu, pędź go, dręcz, pędź go, dręcz, nie daj mu spać, nie daj mu spać! Toby Beck, Toby Beck, roztwórz drzwi, Toby, Toby Beck!
Po chwilowej przerwie znów rozpoczęły swą dziką, gwałtowną pieśń, a cegły kominka i ściany odbrzmiewały im echem.
Toby nadsłuchiwał. Złudzenie, złudzenie! Popołudniu odszedł od nich niechętnie! Nie, nie. Nic podobnego. Ale oto znowu i znowu, po raz może dziesiąty: Pędź go, dręcz, pędź go, dręcz, przywlecz go tu, przywlecz go tu!
Dźwiękami swemi głuszyły całe miasto.
— Małgosiu — rzekł Trotty cicho, pukając do jej drzwi — czy coś słyszysz?
— Słyszę dzwony, ojcze; dzwonią dziś naprawdę bardzo głośno.
— Czy ona śpi? spytał Toby, szukając usprawiedliwienia, że zaglądnął do izdebki.
— O, i jak spokojnie, jak błogo! Ale nie mogę jeszcze odejść od niej. Spójrz tylko, jak mocno mnie trzyma za rękę!
— Małgosiu! szepnął Trotty — posłuchaj na chwilę głosu dzwonów.
Słuchała, przez cały czas zwrócona doń twarzą, ale nic się nie zmieniło w jej wyrazie. Nie rozumiała dzwonów.
Trotty się oddalił, ponownie usiadł przy kominku i znów się zaczął wsłuchiwać. Przez chwilę tylko siedział na krześle.
Dłużej tego znieść nie mógł; siła dzwonów była straszliwa.
— Jeśli drzwi dzwonnicy istotnie są otwarte — rzekł Toby, odkładając swój fartuszek, zapominając jednak o kapeluszu — to dlaczegóż nie miałbym tam wejść i sam się przekonać? Jeśli drzwi będą zamknięte, to nie potrzebuję już innego dowodu. Ten mi wystarczy.
Wymknąwszy się cicho na ulicę, był niemal pewny, że zastanie drzwi zamknięte i zaryglowane, bo znał je przecież dobrze i tak rzadko widywał je otwarte, że wszystkiego razem zdarzyło się to może trzy razy. Były to niskie, krągłe drzwi na zewnątrz kościoła, w ciemnym kącie za jedną z kolumn, na tak olbrzymich żelaznych zawiasach i zaopatrzone tak ogromnym zamkiem, że więcej rzucały się w oczy owe zawiasy i zamek, niż same drzwi.
Jakież jednak było jego zdumienie, gdy doszedłszy do kościoła z gołą głową, wyciągnął rękę w ciemny kąt, nie bez trwogi, że ją coś nagle pochwyci i nie bez tajemnego pragnienia cofnięcia jej napowrót, i oto się przekonał, że drzwi otwierające się z zewnątrz, istotnie stoją otworem!
W pierwszem przerażeniu chciał zawrócić, a przynajmniej wziąć ze sobą światło, lub jakiegoś towarzysza; natychmiast jednak odzyskał odwagę i postanowił sam wejść na dzwonicę.
— Czegóż miałbym się obawiać? rzekł do siebie Trotty. — Wszak to kościół! A może dzwonnicy byli na górze i zapomnieli zamknąć drzwi.
Wszedł tedy i po omacku jak ślepiec dreptał powoli, gdyż było bardzo ciemno i bardzo cicho, jako że dzwony milczały.
Kurz uliczny nagromadził się tu obficie i leżał grubą warstwą, że Toby szedł jak po aksamicie, co jeszcze potęgowało uczucie grozy. Wąskie schody były tak blizko drzwi, że Toby potknął się o pierwszy schód, przyczem nogą zawadził o drzwi, które zatrzasnęły się tak silnie, że nie mógł ich już otworzyć.
Ale to był właśnie jeszcze jeden powód, zmuszający go do pójścia dalej. Trotty dreptał więc dalej po omacku, coraz dalej i dalej, wciąż w kółko i wciąż wyżej i wyżej.
Schody były bardzo nieprzyjemne; tak niskie i wąskie, że wysunięta naprzód ręka wciąż czegoś dotykała, co czyniło wrażenie istoty ludzkiej lub upiora umykającego przed nim. Więc ręką obmacywał gładką ścianę, szukając twarzy tej istoty, gdy dreszcz zimny przebiegał go wzdłuż pleców. Raz czy dwa razy, jednostajną powierzchnię muru przerwały drzwi czy nyża wydająca mu się tak wielką jak cały kościół; to znów miał wrażenie, że stoi na skraju przepaści, w którą runie głową na dół, aż znów rękoma wyczuł ścianę.
Coraz dalej i dalej, ciągle w kółko i wciąż wyżej i wyżej!
Wreszcie zatęchłe, ciężkie powietrze odświeżyło się powiewem wiatru, który niebawem zaczął dąć tak silnie, że Toby z trudem tylko zdołał się utrzymać na nogach. Dotarł jednak do jednego z łukowych okien dzwonnicy, sięgającego mu do piersi i trzymając się oburącz spojrzał w dół na wierzchołki dachów, na dymiące kominy, na plamy świetlne i refleksy (w dzielnicy, gdzie przebywała Małgosia, dziwiąc się, gdzie on może być, a może nawet wołając na niego) stłoczone w jedną masę mgieł i ciemności.
Oto izdebka, do której przychodzili dzwonnicy. Pochwycił jeden z wytartych od używania sznurów, zwisających przez otwory dębowej powały. W pierwszej chwili się przestraszył, gdyż myślał, że to włosy; następnie zadrżał na myśl, że mógłby przebudzić wielki dzwon. Dzwony wisiały jednak wyżej. Trotty, pod wpływem myśli opętańczej, czy może czarów, szedł po omacku coraz wyżej i wyżej. Nakoniec zaczął wchodzić po drabinach i z wielkim trudem, gdyż były strome i nie dawały nogom należytego oparcia.
Coraz dalej wspinał się i wdzierał; coraz dalej i wyżej i wyżej!
Nakoniec, przebywszy strych i głową wydostawszy się ponad jedną z belek, znalazł się tuż pod dzwonami. W mroku nie mógł rozpoznać ich kształtów; były tu jednak — mroczne, niewyraźne, milczące.
Ciężar ołowiany samotności i lęku przytłoczył go nagle, gdy wspinał się ku temu wyniosłemu gniazdu z kamienia i metalu. W głowie mu się kręciło. Nadsłuchiwał, poczem wydał dziki okrzyk: hallo!
— Hallo! przeciągle odpowiedziało smutne echo.
Czując zawrót głowy, zmieszany, bez tchu, pełen przerażenia, Toby rozglądnął się po błękitach nieba i padł zemdlony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.