Dzwony upiorne/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzwony upiorne | |
Wydawca | Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego | |
Data wyd. | 1923 | |
Druk | O. M. Wolf | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | The Chimes | |
Podtytuł oryginalny | A Goblin Story of Some Bells that Rang an Old Year Out and a New One In | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTECZKA POWIEŚCI. — Nr. 1.
KAROL DICKENS.
DZWONY UPIORNE
W KRAKOWIE 1923.
NAKŁADEM KSIĘGARNI S. A. KRZYŻANOWSKIEGO
SKŁAD GŁÓWNY: WARSZAWA TOW. WYD. »IGNIS«
Drukiem O. M. Wolfa w Tarnowie.
|
Niewielu ludzi — dla najrychlejszego porozumienia z czytelnikiem, zaznaczam odrazu, że uwagi swej nie odnoszę ani do ludzi młodych, ani do niższych warstw należących, lecz wogóle do wszelkiego rodzaju ludzi, biednych i możnych, młodych i starych, dorastających jeszcze i już dogasających — tedy niewielu ludzi, powiadam, spałoby chętnie w kościele. Nie mówię o spaniu podczas kazania przy ciepłem powietrzu (co się już raz czy dwa razy w istocie przydarzyło) lecz w nocy i samemu. Niejednego zdziwiłoby w wysokim stopniu to twierdzenie, gdybym mówił o spaniu w jasny dzień. Ale ja mówię: w nocy. Należy to zrozumieć: w nocy. I jestem tak śmiały, że zobowiązuję się tego dowieść w pierwszy lepszy wietrzny dzień zimowy, na pierwszym lepszym przeciwniku, który przyjdzie do mnie sam jeden na stary cmentarz pod stare wrota kościelne i z góry mnie upoważni do zamknięcia go tam aż do rana — o ile mu coś takiego specjalną sprawia przyjemność.
Bo nocny wicher ma złe przyzwyczajenie wałęsania się i wzdychania dokoła takich budynków, szarpanie niewidzialną ręką drzwiami i oknami, celem wyszukania szpary, przez którą mógłby się wcisnąć. A gdy mu się to uda, jęczy i wyje, jak ktoś, co nie znalazłszy czego szukał, pragnie się znów wydostać, przyczem nie zadawalnia się wianiem po korytarzach, świstaniem w okół filarów, uderzaniem w organy o głębokich tonach, lecz wzbija się pod sklepienie, które pragnąłby zburzyć; następnie pada rozpacznie na kamienne płyty i z pomrukiem zstępuje do podziemi grobowych. I znów wypełza potajemnie i snuje się wzdłuż murów, poczem, szeptem zdaje się odczytywać napisy mogilne. Przy jednych schrypłym wybucha śmiechem, przy innych żali się i wzdycha. A upiornie też działa, przycupnąwszy za którymś z ołtarzy; zda się tam dzikie zawodzić melodje o mordzie i nieszczęściu i oddawaniu czci fałszywym bogom, mimo tablic z przykazaniami, co wyglądają tak gładko i ładnie, chociaż często skalane były i pokruszone. Hu! Nas, siedzących w okół miłego ogniska, niechaj Bóg broni przed taką melodją! Bo straszny ma głos wicher o północnej godzinie, gdy w pustym śpiewa kościele!
A cóż dopiero wysoko w dzwonnicy! Tam dziki ten hulaka świszczy sobie i gwizda do woli! Wysoko w dzwonnicy, gdzie przez niejeden luk strzelisty i niejeden miły lufcik, może swobodnie wcisnąć się i wyniknąć, obracać się i wirować koło krętych schodów, wprawiać w ruch wrzaskliwy kurek na dachu i wstrząsać samą nawet wieżą! Wysoko w dzwonnicy, gdzie krokwie i żelazne rygle rdzą przegryzione, i mosiężne i ołowiane dachy skurczone od wiatru i słoty, skrzypią i trzeszczą pod niezwykłemi krokami; gdzie ptactwo buduje nędzne gniazda w kątach starych dębowych belek i wiązadeł, gdzie kurz szarzeje od starości, a centkowane pająki, rozleniwiałe w bezpieczeństwie, tłuste swe kadłuby kołyszą w takt drżących falowań dzwonów, nie tracąc równowagi w swych utkanych zamków napowietrznych, lub nagłym zdjęte niepokojem wspinają się jak majtkowie, albo osunąwszy się na ziemię puszczają w ruch dwadzieścia rączych nóżek, dla ratowania marnego życia! Wysoko w starej dzwonnicy, zdala od świateł i odgłosów miasta, pod mknącemi obłokami straszno jest w nocy i upiornie; a właśnie tam wysoko w starej dzwonnicy, znajdowały się dzwony, o których mam opowiadać.
Były to stare dzwony, chciejcie, mi wierzyć. Przed wiekami dzwony te zostały ochrzczone przez biskupów, przed tylu jednak wiekami, że dokumenty chrztu nie istniały od niepamiętnych już czasów, przeto nikt nie znał nazwy dzwonów. Miały one swego czasu swych ojców, chrzestnych i matki, a niewątpliwie też swe srebrne serca, ale czas zgasił chrzestnych rodziców, a Henryk VIII przetopił serca; tak więc bez imion i łez serc wisiały w starej dzwonnicy.
A jednak nie były nieme. Przeciwnie, dzwony owe miały głosy dziwnie silne, donośne i dźwięczne, które na skrzydłach wiatru biegły daleko i szeroko. Były też dzwony te zbyt mocne, by się całkowicie poddawać kaprysom wiatru, a jeśli go zły humor trapił, to one śmiało mu się przeciwstawiały i pogodne ich dźwięki iście po królewsku rozbrzmiewały dla słuchających uszu, a jeśli się uparły w burzliwą noc dobiec do biednej matki, czuwającej nad chorem dzieckiem, albo do samotnej kobiety, której mąż był na rozhukanem morzu, to potrafiły wtedy zgłuszyć nawet szalejącą północno-zachodnią wichurę, jak to opowiadał Toby Beck. Nazywał się Toby, jakkolwiek chętniej go nazywano Trotty Beck, a bez specjalnego aktu parlamentalnego nikt go nie mógł nazwać inaczej (chyba Tobiaszem) jako że swego czasu — podobie jak dzwony przed niepamiętnemi wiekami został ochrzczony prawomocnie, jakkolwiek mniej uroczyście i z mniejszym współudziałem radosnych tłumów.
Co do mnie, to piszę się w zupełności na wierzenia Toba Becka i myślę, że dość miał czasu do wykrycia prawdy. I co mówił Toby Beck, to mówię i ja i staję po jego stronie, jakkolwiek on przez cały dzień boży (ciężka praca!) stał u drzwi kościoła. Toby Beck był bowiem posłańcem i tam czekał na klientów.
Do czekania tam zimową porą było to miejsce zbyt wietrzne, narażające na gęsią, skórkę i siny nos, odmrożenie palców i szczękanie zębami, o czem Toby Beck dobrze wiedział. Wiatr szarpiący wiał od rogu ulicy, mianowicie wiatr wschodni jak gdyby umyślnie przybył był z najdalszych krańców ziemi, by dąć na Toba. Czasem spotkał go wcześniej, niż się spodziewał, bo przemknąwszy koło zakrętu i Toba, nagle zawracał, jak gdyby mówił: „Ha, oto on!“ I zarzucał mu na głowę jego biały fartuszek, niby niegrzecznemu chłopcu; słaba trzcineczka napróżno prostowała się i broniła w ręce; nogi drżały i dygotały, a Tobem samym, obracając to w tę, to w ową stronę, wiatr tak potrząsał i miotał, tak go szczypał i szarpał, tak pchał i parł przed siebie, że tylko nieomal cudem, nie został żywcem porwany i jak rój żab, ślimaków, lub innych drobnych stworzeń, uniesiony w powietrzu w jakiś obcy zakątek ziemi, ku najwyższemu zdumieniu tubylców, dla których posłaniec jest wielkością nieznaną. A jednak wietrzny dzień, aczkolwiek tak przykry dla Toba, był dlań pewnego rodzaju świętem. Z całą pewnością. Czas wyczekiwania na zarobienie znów sześciu pensów, nie dłużył mu się tak bardzo na wietrze, jak przy pogodzie spokojnej; walka z gwałtownym żywiołem pochłaniała bowiem jego uwagę, przytem go odświeżała i podniecała, gdy naprzykład był głodny czy zniechęcony. Taksamo silny mróz lub śnieżyca była dla Toba wydarzeniem, które dobrze nań oddziaływało, jakkolwiek trudno byłoby określić, dlaczego; więc dnie wietrzne, mroźne, śnieżne zawieje i burze z gradem były w kalendarzu Toba podkreślone czerwonym ołówkiem.
Najgorszym jego wrogiem była natomiast pora deszczowa; zimna, brudna, przenikliwa wilgoć, otulająca go niejako mokrym płaszczem; jedynym, jaki Toby posiadał, a którego brak byłby dlań pożądanym. W dnie dżdżyste, kiedy deszcz padał powoli, gęsto, uporczywie, kiedy ulice przepełnione były mgłą, w której się omal dusił, kiedy wilgocią przesycone parasole pomykały to tu, to tam, okręcając się i obracając jak kręgle, uderzając o siebie na trotuarach pełnych ludzi, i pryskając w okół zimnemi kroplami, kiedy ścieki szumiały, a z rynny spływały strugi wody, kiedy z wystających murów kościoła plusk! plusk! plusk! sączyło się na Toba, że wiązanka słomy, na której stał, w krótkim czasie zaczęła butwieć; w takie dnie Toba nawiedzała pokusa. Wtedy ze swej kryjówki w rogu kościoła — schronienie tak marne, że w lecie nie użyczało więcej cienia, niż go zwykła deska rzuca na bruk słoneczny — spoglądał tęsknie, z twarzą wydłużoną przez troskę. Gdy jednak w minutę później wyszedł stamtąd, by się rozgrzać ruchem, i kilkanaście razy przeszedł się tam i napowrót, odrazu się rozweselał i z jaśniejszą już twarzą znów zajmował stanowisko w swem wgłębieniu.
Nazywano go Trotty, czyli Kłusakiem od jego galopowania, które miało być szybkiem, jakkolwiek takiem nie było. Może a nawet prawdopodobnie, mógłby był chodzić szybciej; ale pozbawić Toba jego galopu znaczyłoby go przyprawić o chorobę i śmierć, jego galop obryzgiwał go błotem podczas słoty, kosztowało go niezmiernie dużo trudu; mógłby wszak chodzić nieporównanie wygodniej, ale to właśnie był powód dla którego obstawał przy swem szłapiącem galopowaniu. Z natury słaby, drobny, wątły, stary człowieczek, swemi dobremi zamiarami był Toby istnym Herkulesem. Chętnie zarabiał swe pieniądze. Przyjemność mu sprawiało przeświadczenie — Toby był bardzo biedny i nie mógł się tak łatwo wyrzekać przyjemności — że pieniądze swe nie zarabia w sposób grzeszny. Gdy za szylinga lub 18 pensów miał gdzieś pójść, lub odnieść mały pakunek, ożywiający go zapał wewnętrzny jeszcze bardziej się potęgował. Galopując wołał do szybko przed nim biegnących listonoszów, by mu ustąpili z drogi; święcie bowiem wierzył, że napewno ich wgniecie i przewróci w szybkim biegu; miał też głębokie, jakkolwiek nie często na próbę wystawiane przekonanie, że potrafi dźwigać wszystko, co ktokolwiek inny unieść zdoła.
Tak więc Toby galopował nawet wtedy, gdy w słotny dzień wyłaził ze swego schronienia, aby się rozgrzać. W butach podartych, pozostawiając na błocie krzywą linję miękkich śladów stóp, chuchając w zziębnięte ręce i rozcierając je, jako że od przenikliwego zimna chroniły je tylko wytarte szare wełniane rękawice, z osobną przegrodą dla wielkiego palca, a wspólną dla pozostałych; z podgiętemi kolanami i trzcinką pod pachą, Toby ciągle galopował.
Galopował nawet wtedy, gdy przechodził tylko na drugą stronę ulicy, by patrzeć na dzwonnicę, kiedy rozlegały się dźwięki dzwonów. Tę ostatnią wycieczkę, urządzał sobie kilka razy dziennie, bo dzwony były przecież jego towarzyszami niedoli; gdy więc słyszał ich głosy, pragnął też poglądać ku ich domostwu i rozważać, w jaki sposób wprawiane są w ruch i jakie serca w nich uderzają. Zaciekawiały go te dzwony o tyle może więcej, że nasuwały rozmaite porównania z własną jego dolą. Wisiały tam bez względu na stan pogody, narażone na wichurę i słotę; widziały tylko zewnętrzną stronę wszystkich tych domów; nigdy nie zbliżały się zbytnio do tych błyszczących ogni, świecących do okien, lub wybuchających z kominów; nie brały udziału we wszystkich tych dobrych rzeczach, które przez drzwi od ulicy, lub przez kraty okien kuchennych podawano kucharzom-smakoszom. W wielu oknach ukazywały się twarze i znów znikały: czasem ładne, młode, miłe twarze, czasem ich przeciwieństwo; Toby jednak (jakkolwiek często się nad tem zastanawiał, bezczynnie stojąc na ulicy) wiedział taksamo mało jak dzwony, skąd przychodziły i dokąd odchodziły, albo też, czy poruszając wargami, w ciągu całego roku wypowiedziały o nim choćby jedno życzliwe słowo.
Toby nie był kazuistą — a przynajmiej nie był nim świadomie — to też nie chcę powiedzieć, że w zaczątkach jego sympatji do dzwonów, gdy pierwsza bliższa z niemi znajomość zaczęła się kształtować analizował swe rozważania, lub też urządzał formalny przegląd swych myśli. To jednak chcę powiedzieć i mówię, że podobnie jak cielesne funkcje Toba, np. jego narządy trawienia, własną roztropnością i mnogą liczbą operacyj zgoła mu nieznanych, a których znajomość byłaby go wprawiła w ogromne zdumienie, dochodziły do pewnego celu — taksamo jego zdolności umysłowe bez jego wiedzy i współudziału wprawiły w ruch wszystkie kółka i sprężyny, w czasie powstawania jego sympatji do dzwonów.
A gdybym był powiedział: jego miłości, to nie cofnąłbym tego określenia, jakkolwiek nie wyrażałoby ono jego skomplikowanych uczuć. Bo jako człowiek prosty nadawał on im charakter dziwnie uroczysty. Były tak tajemnicze, nieraz je słyszano a nigdy ich nie widziano; umieszczone były tak wysoko, w takiej oddali, rozbrzmiewały tak głębokiemi, mocnemi tonami, że spoglądał ku nim z pewnego rodzaju czcią; a nieraz wpatrując się w ciemne łukowe okno wieży, zdawał się nawpół oczekiwać, że skinie nań coś, nie będące dzwonem, lecz tem, co tak często słyszał w melodji dzwonów. Mimo to Toby z oburzeniem odpierał krążące wśród ludzi podanie, że coś straszy w dzwonnicy, gdyż wskazywało to na możliwość łączenia dzwonów z jakiemiś złemi siłami. Jednem słowem, dzwony bardzo często dźwięczały mu w uszach i plątały mu się po głowie, ale zawsze w znaczeniu najlepszem, a bardzo często tak mu sztywniał kark od wpatrywania się z zadartą głową i otwartą gębą w wysoką dzwonnicę, w której wisiały, że następnie musiał raz czy dwa razy dłużej galopować, by pozbyć się tej sztywności.
To samo właśnie robił w pewien zimny dzień, gdy ostatni senny dźwięk godziny dwunastej, niby olbrzymia melodyjnie pobrzękująca, lecz wcale nie pracowita pszczoła, wybiegały z wieżycy.
— Ach, południe! rzekł Toby, galopując przed kościołem tam i napowrót — Ach!
Nos Toba był bardzo czerwony i powieki jego były bardzo czerwone i często niemi mrugał i w górę podnosił ramiona, że niemal dotykały uszu, a nogi miał całkiem zdrętwiałe; krótko mówiąc, temperatura jego zbliżała się do punktu zamarznięcia.
— Ach, południe! powtórzył Toby, posługując się swą rękawiczką z prawej ręki jak małą bokserską i chłoszcząc nią swą pierś, zato, że była zimną. Ach-ch-ch!
Poczem znów przez jakie dwie minuty galopował w milczeniu.
— To nic — znów począł Toby, (ale nagle przerwał i z wyrazem wielkiego zainteresowania, a także pewnego niepokoju zaczął starannie obmacywać swój nos, w całej jego długości. Wnet był z tem gotów, gdyż nos jego nie posiadał rozmiarów imponujących.
— Myślałem, że odpadł — rzekł Toby do siebie, galopując dalej. — Wszystko jednak w porządku, bo prawda, nie mógłbym mu robić wyrzutów, gdyby się oddalił; ciężką ma służbę w tem zimnie, a niewiele może się spodziewać, jako że nigdy nie miewam kataru. W najlepszym wypadku, biedne to stworzenie dosyć się namęczy; bo jeśli nawet czasem powącha coś dobrego, co się rzadko zdarza, to tylko z cudzych rondli.
Myśl ta nasunęła mu drugą, której nie doprowadził był do końca.
Niema nic regularniejszego — mówił; do siebie Toby — od powracania pory południowej, a nic nieregularniejszego od powracania posiłku południowego. Na tem polega wielka różnica. Wiele potrzeba było czasu, zanim to odkryłem. Radbym wiedzieć, czyby się też jakiemuś dżentelmanowi opłaciło zakupić to spostrzeżenie dla jakiejś gazety lub parlamentu!
Toby tylko żartował, gdyż sam poważnie kręcił głową w dowód nieufności. Gazety — rozmyślał, dalej Toby — same przecież mają dość spostrzeżeń, a taksamo parlament. Oto ostatni numer tygodnika. Wyjął z kieszeni bardzo brudną gazetę i rozłożył ją na łokieć odległości od oczu. — Pełno w niej spostrzeżeń! pełno spostrzeżeń! Już to ja naprawdę z największem upodobaniem czytuję, gazety — powoli mówił Toby, znów składając gazetę i wsuwając ją do kieszeni — ale teraz, to gazetę czytuję ze wstrętem. Wprost mnie przejmuje lękiem. Nie wiem, co się stanie z nami biedakami. Dałby Bóg, by najbliższy Nowy Rok przyniósł nam coś lepszego!
Tatku! tatku! ozwał się miły głos tuż w pobliżu.
Ale Toby nic nie słyszał, w dalszym ciągu galopując tam i napowrót, w głębokiej zadumie mówiąc do siebie samego.
— Zdaje się, że nie umiemy znaleść należytej drogi, czy też postępować jak należy, lub może zdobyć sobie praw — mówił Toby. Co do mojej osoby, to niewiele się uczyłem zamłodu i nie mogę wymiarkować, czy mamy coś do czynienia na ziemi, czy nie mamy. Nieraz sobie myślę, że musimy chyba mieć tu trochę do czynienia, a innym razem myślę znowu, że jesteśmy tu tylko intruzami. Nieraz mi się wszystko tak pomąci w głowie, że nie jestem w stanie wyrozumieć, czy jest w nas co dobrego, czy też z natury jesteśmy źli. Zdaje się, że popełniamy rzeczy straszne; zdają się, że spełniamy wielki trud i prace; zawsze się jednak na nas uskarżają i zawsze się przed nami mają na baczności. W ten czy ów sposób, nami zapełniają gazety. I mówić tu o Nowym Roku! — smutnie mamrotał Toby. — Ja już potrafię wytrzymać; tyle co każdy inny, a przeważnie nawet więcej, bo mocny jestem jak lew, co nie każdy może o sobie powiedzieć. Przyjąwszy jednak, że naprawdę tak jest, że nie mamy prawa do Nowego Roku... przyjąwszy że jesteśmy tylko narzucajacymi się wtrętami...
— Hola, tatku, tatku!, znów się ozwał miły głos. Tym razem go Toby usłyszał, wzdrygnął się, przystanął i cofając wzrok, w dal wysłany, jakby dla zdobycia wyjaśnienia w sercu Nowego Roku, ujrzał się naprzeciw swej córki i spojrzał jej w oczy, w które spoglądać mógł cały świat i nie zbadać ich głębi. Oczy czarne, odbijające te oczy, które, się w nie wpatrywały; nie rzucające błysków, chyba gdy właścicielka ich miała po temu ochotę, lecz pełne jasnych, spokojnych, trwałych i głębokich promieni, spokrewnionych ze światłem, przez niebo do bytu powołanem. Piękne, wierne oczy, promienne nadzieją, młodą, świeżą nadzieją; tak przepełnione nadzieją, tak silne i jaśniejące, mimo dwudziestu lat pracy i ubóstwa, na które już spoglądały, że dla Toba stały się one głosem, który rzekł: — Myślę, że mamy coś do czynienia na ziemi — choćby trochę!
Toby ucałował usta, należące do tych oczu i ręce przytulił do kwitnącej twarzyczki.
— Cóż, Małgosiu — rzekł — co słychać? Nie spodziewałem się, że dziś przyjdziesz.
— I ja się tego nie spodziewałam — odrzekła dziewczyna, kołysząc głową i uśmiechając się. — Jestem jednak! I w dodatku nie sama, nie sama!
Nie chcesz chyba powiedzieć — odparł Trotty, z ciekawością przyglądając się zakrytemu koszowi, który niosła na ręce, żeś...
— Spójrz tylko, tatku — rzekła Małgosia — powąchaj!
Trotty w wielkim pośpiechu, odrazu chciał podnieść pokrywę, ale dziewczyna żartem ją przytrzymywała.
— Nie, nie, nie! broniła, w dziecinnem rozbawieniu. — Musisz sobie trochę przedłużyć przyjemność. Trochę tylko odchylę pokrywę kosza — tylko troszeczkę... I zrobiła to z największą ostrożnością, mówiąc przytem tak cicho, jakby się obawiała, że coś w koszyku usłyszy jej słowa. — Tak! więc co tam jest?
Toby najskwapliwiej obwąchał brzeg kosza i wykrzyknął z zachwytem: — Ach, tam jest coś gorącego!
— Wrzącego! potwierdziła Małgosia. — Ha, ha, ha! coś wrzącego!
— Ha, ha, ha! zaśmiał się Toby, podskakując do góry. — Coś wrzącego!
— Ale co? pytała Małgosia. — Chodź, ojcze, nie odgadłeś jeszcze, co tam jest. A musisz to zrobić. Ani myślę otworzyć kosza, zanim odgadniesz, tylko nie tak spiesznie! Poczekaj chwileczkę! Odrobinkę jeszcze odchylę pokrywę! A teraz odgadnij!
Małgosia wprost się lękała, by nie odgadł zbyt szybko; cofała się, podsuwając mu kosz; podnosiła do góry swe kształtne ramiona; zatykała sobie ucho ręką, jak gdyby w ten sposób mogła cofnąć z ust Toba trafną odpowiedź, a przez cały czas chichotała z cicha.
Toby tymczasem, kładąc rękę na każdem kolanie, pochylił się nad koszem i nosem głęboko wciągnął wydobywającą się woń, cichy uśmiech na jego ogorzałej twarzy rozprzestrzeniał się, jak gdyby wchłaniał gaz rozweselający.
— Ach! to coś bardzo dobrego — rzekł Toby. — To jest... nie, to pachnie delikatniej niż kiełbasa. Pachnie nadzwyczajnie. I coraz ponętniej. Za ostra ta woń na cielęce nóżki. To nie nóżki!
Małgosia nie posiadała się z radości. Nie mógł, by się już bardziej pomylić! Cielęce nóżki, albo kiełbasa... Ha, ha, ha!
— Czyżby wątroba? zadawał sobie pytanie. — Nie, pachnie tak jakoś miękko, że nie może być wątroba. Świńskie nóżki? Nie. Na świńskie nóżki to znów zapach zbyt wyraźny. Na głowy kogucie znów za mało ostry. A kiszki też nie są. Teraz ci już powiem, co jest: kruszki!
— Nie, nie kruszki! serdecznie się śmiała Małgosia. — Nie, nie zgadłeś!
— Och, co ja też mówię! rzekł Toby, przybierając nagle postawę możliwie najbardziej prostopadłą. — Wnet już nie będę wiedział, jak się sam nazywam. Przecież to flaki!
Tak było istotnie, a Małgosia promieniejąc radością, zapewniała go, iż za pół minuty przyzna, że nigdy w życiu nie jadł lepszych flaków.
— A teraz — mówiła Małgosia, żywo zajmując się koszem — zaraz już nakryję, tatku! bo flaczki przyniosłam w misce, a miskę obwiązałam chustą; a skoro raz chcę być tak dumną użyć jej jako obrusa, to żadna ustawa nie może mi tego zabronić; nieprawdaż, tatku?
— Chyba nie, moje dziecko — odparł Toby; — jakkolwiek oni tam co chwila z coraz to inną występują ustawą.
— A pamiętasz, tatku, co ci niedawno odczytałam z gazety, o tym sędziu, który powiedział, że my, biedacy, powinniśmy znać wszystkie ustawy. Ha, ha, to niezłe! Wielki Boże, za jak mądrych oni nas uważają!
Tak, moje dziecko — odparł Toby — i szanowaliby też takiego, coby je znał naprawdę. Utyłby przy robocie, jaką by otrzymał i cieszyłby się sympatją wszystkich ludzi wykształconych. Z pewnością!
I z apetytem jadłby swój obiad gdyby tak pachniał jak ten — wesoło rzedła Małgosia. — A teraz szybko, tatku, bo jest też kilka gorących kartofli i pół butelki piwa. Gdzie chcesz jeść: na słupie, czy na schodach? Ach Boże, jakie z nas wielkie państwo! Mamy do wyboru dwa miejsca.
Dziś na schodach, Małgosiu — odparł Toby. — Przy pogodzie na schodach, podczas deszczu na słupie. Na schodach zawsze wygodniej, bo można usiąść; ale w słotę spływają z nich całe rzeki.
— Więc tu — rzekła Małgosia, klaszcząc w dłonie. — Wszystko gotowe! I ładnie wygląda! Siadaj tatku, siadaj!
Od chwili, gdy Trotty odgadł, co kosz zawiera, stał nieruchomy, patrząc i mówiąc do niej w roztargnieniu; wyraźny znak, że jakkolwiek, pomijając nawet flaki, ona była przedmiotem, trzymającym na uwięzi jego oczy i myśli, to jednak ani nie myślał o niej, ani jej nie widział takiej, jaką była w danej chwili, lecz jakiś fantastyczny, nieokreślony obraz czy dramat jej przyszłego życia majaczył w jego wyobraźni. Żywem jej wezwaniem zbudzony ze snu, chciał melancholijnie potrząsnąć głową, lecz się opanował i galopem podbiegł ku niej. W chwili gdy chciał usiąść, ozwały się dzwony.
— Amen! rzekł Trotty, zdejmując kapelusz i wznosząc ku nim oczy.
— Tatku, amen mówisz do dzwonów? spytała Małgosia.
— Bo głosy ich, córeczko, zabrzmiały mi nagle jak modlitwa! odparł Trotty, siadając. — Piękną by one odmawiały modlitwę, gdyby umiały. Mnie one mówią tyle rozmaitych rzeczy.
— Dzwony, tatku? zaśmiała się Małgosia, stawiając przed nim miskę i kładąc obok nóż i widelec. — Co też ty mówisz!
— No mnie się zdaję, że opowiadają mi wiele rzeczy — odparł, z wielkim apetytem zabierając się do obiadu. — A cóż to za różnica? Skoro ja je słyszę, to co na tem zależy,czy mówię, czy nie? Ach, Wielki Boże — mówił dalej, widelcem wskazując wieżę i coraz bardziej ożywiając się przy jedzeniu. — Ileż to razy słyszałem, jak dzwony te mówiły: „Toby Beck, Toby Beck, bądź dobrej myśli. Toby Beck, Toby Beck, bądź dobrej myśli!“ Jakie miljon razy to słyszałem!
— Coś takiego! rzekła Małgosia.
Nieraz to już jednak słyszała, gdyż Toby ustawicznie mówił o dzwonach.
— Gdy interesa źle idą — mówił Toby — tak bardzo źle, że już nie może być gorzej, one mi zawsze dzwonią: „Toby Beck, Toby Beck, wnet się coś zdarzy.“
— I ostatecznie się zdarzy, tatku — rzekła Małgosia z odcieniem smutku w melodyjnym głosie.
— Zawsze — potwierdził Toby, bez żadnej podejrzliwości. — Nigdy mnie nie zawiodły.
Podczas tej rozmowy, Toby bez przerwy przypuszczał atak do stojącego przed nim pachnącego posiłku, krając i jedząc, krając i popijając, krając i żując, od flaków przechodząc do kartofli, a od kartofli do flaków, z doskonałym, niesłabnącym apetytem. Gdy jednak w pewnej chwili przypadkiem się rozejrzał po ulicy — na wypadek, gdyby ktoś z okna, czy drzwi przyzywał może posłańca — oczy jego w drodze powrotnej spotkały się ze spojrzeniem Małgosi, która, siedząc naprzeciw niego z założonemi rękoma, z radosnym uśmiechem przyglądała się jego postępom w jedzeniu.
— Niech mi Bóg wybaczy! wykrzyknął Toby, opuszczając nóż i widelec. — Moja gołąbko, Małgosiu! Czemu mi nie zwróciłaś uwagi, że jestem tak nieroztropny?
— Jakto, tatku?
— Ot, siedzę tu — ze skruchą tłómaczył się Toby — i napycham sobie żołądek i brzuch, a ty siedziś przedemną na czczo i pościsz i nie chcesz jeść, gdy...
— Ja już jadłam, tatku — przerwała córka. — O poszczeniu niema mowy; jadłam także.
— Głupstwo — odparł Trotty. — obiad dla dwojga tego samego dnia! To niemożliwe! Taksamo mogłabyś mi opowiadać o dwóch świętach Nowego Roku w tymsamym dniu, albo o tem, że przez całe życie posiadałem funt sterlingów go nie naruszyłem.
— A jednak jadłam obiad rzekła Małgosia, podchodząc bliżej. — Jeśli się napowrót zabierzesz do swojego, to ci zaraz opowiem, jakim sposobem się to stało i gdzie; i powiem ci też, jak mi było możliwem tobie coś przynieść i... i jeszcze coś innego.
Toby wciąż jeszcze niedowierzał, ale córka spojrzała nań tak serdecznie i kładąc mu rękę na ramieniu, prosiła, by jadł, dopóki jeszcze wszystko ciepłe; tedy Trotty znów ujął nóż i widelec i ponownie zabrał się do dzieła, ale znacznie powolniej niż wpierw i potrząsając głową, jak gdyby wcale nie był z siebie zadowolony.
— Ja — poczęła Małgosia po chwilowem wahaniu — jadłam obiad z Ryszardem. Wcześnie, dziś obiadował, a ponieważ przyniósł z sobą jedzenie, odwiedzając mnie, więc... się niem podzieliliśmy.
Trotty połknął łyk piwa i oblizał się. Poczem w odpowiedzi, na którą córka zdawała się czekać, rzekł: — O — do!
— I Ryszard mówi, tatku — podjęła znów Małgosia, lecz zaraz urwała.
— Cóż on mówi, Małgosiu? spytał Toby.
— Ryszard mówi, tatku... znów urwała.
— Ryszard coś mówi długo — zauważył Toby.
— Mówi więc — znów zaczęła Małgosia, podnosząc wreszcie oczy i mówiąc wprawdzie głosem drżącym, lecz wyraźnym — Ryszard mówi, że znów upłynął rok i naco się zda czekać z roku na rok, gdy przecież nieprawdopodobnem jest, by się nasze położenie zmienić miało na lepsze? On mówi, tatku, że teraz jesteśmy biedni, a później też będziemy biedni; ale teraz jesteśmy młodzi, a lata nas uczynią starymi, zanim się opatrzymy. On mówi, że gdyby tacy biedacy jak my, chcieli czekać, aż nam się droga uprości, to wpierw dostalibyśmy się na te wąską drogę, która wszystkich wiedzie... do grobu.
Człowiek bystrzejszy niż Trotty Beck, musiałby skupić całą bystrość umysłu, by móc temu zaprzeczyć. Trotty milczał.
— I pomyśl, tatku, jak smutno byłoby się zestarzeć i umrzeć z myślą, że mogliśmy się przecież wzajem pocieszać i wzajem sobie pomagać. Jak ciężko byłoby nam kochać się przez całe życie, gdy każde pracowałoby i dręczyło się z osobna i patrzyło, jak drugie męczy się i starzeje i siwieje. Nawet w najlepszym wypadku, gdybym go potrafiła zapomnieć (czego nigdy nie potrafię) jakże ciężko, ojcze kochany, mieć serce tak gorące jak moje i czuć, jak ono stopniowo usycha, i nie mieć ani jednego wspomnienia szczęśliwej chwili w życiu, któreby mi pozostało, gdy wszystko mnie opuści i pocieszało mnie i uszlachetniało!
Trotty siedział całkiem cicho, Małgosia ocierała łzy z oczu, poczem mówiła już weselej, to śmiejąc się, to wzdychając, to się śmiejąc i wzdychając równocześnie: — Tedy Ryszard mówi, tatku, że ponieważ na jakiś czas ma zapewnioną robotę, a ja go kocham już całe trzy lata — ach, nawet dłużej, chociaż on o tem nie wie — więc w dniu Nowego Roku się pobierzemy. On mówi, że to najlepszy i najszczęśliwszy dzień w roku i niemal z pewnością przynosi szczęście. Wprawdzie to krótki termin nieprawdaż, tatku? — ale nie potrzebujemy przecież czekać na uporządkowanie moich spraw majątkowych, ani na uszycie ślubnej sukni, jak u wielkich pań. Czyż nie, tatku? Tyle powiedział i jak on to umie, tak poważnie i stanowczo, a przytem tak dobrotliwie i serdecznie, że mu odpowiedziałam, że pójdę do ciebie, tatku i się z tobą rozmówię. A ponieważ mi dziś rano niespodzianie zapłacono za robotę, a ty przez cały tydzień miałeś pożywienie bardzo skąpe, a przytem pragnęłam, by dzisiejszy dzień stał się potrosze świętem dla ciebie, a dla mnie dniem szczęśliwym, więc zrobiłam małą ucztę, tatku kochany, i przyniosłam ją, by ci zrobić niespodziankę.
— I patrz, jak on jej pozwala stygnąć na schodach! ozwał się inny głos.
Był to głos tegoż Ryszarda, który zbliżył się niespostrzeżenie i nagle stanął przed ojcem i córką z twarzą tak płonącą, jak owe rozpalone żelazo, na które co dnia spadało jego ciężkie kowadło. Był to urodziwy, dobrze zbudowany, silny młodzian, o oczach, które błyszczały jak płonące iskry, wystrzelające z pieca; z czarnemi włosami, układającemi się wspaniale dokoła śniadych skroni i z uśmiechem, który usprawiedliwiał pochwalne słowa Małgosi o jego sposobie mówienia.
— Patrz, jak on pozwala wszystkiemu stygnąć na schodach! rzekł Ryszard. — Małgosia nie wie, co ojciec lubi. Naprawdę, że nie wie!
Trotty rozpłomieniony w jednej chwili, podał Ryszardowi rękę i chciał mu z wielkim zapałem coś odpowiedzieć, gdy niespodzianie otworzyły się drzwi domu, a wychodzący z nich służący omal nie wdepnął w miskę z flakami.
— Usuńcie się z drogi! Zawsze musicie tu siadać na naszych schodach! Nie możecie to pójść raz do naszych sąsiadów, albo gdzie! No, z drogi! Ustąpicie się, czy nie?
Ściśle biorąc, to ostatnie pytanie było zbyteczne, bo się już usunęli.
— Co jest? co się dzieje? spyta! pan, przed którym otworzono właśnie drzwi, gdy krokiem nawpół ociężałym, dziwnie łączącym w sobie szybki chód i powolny pośpiech, wyszedł z domu — owym krokiem, jakim mężczyzna, schodzący już z góry żywota, noszący skrzypiące obuwie, łańcuszek przy zegarku i czystą bieliznę, nietylko nie ubliżając własnej godności, lecz nadając sobie nawet pozór, że czekają go korzystne i zyskowne interesa, zwykł był wychodzić z domu. Co jest? co się dzieje?
— Zawsze was trzeba na kolanach prosić i błagać — z wielkim zapałem zwrócił się służący do Toba Becka — byście nasze schody zostawili w spokoju. Czemu tu wciąż przychodzicie? Nie możecie się trzymać zdala?
— No, dobrze już, dobrze! ozwał się pan. Hola, człowieku! i głową skinął na Toba Becka, — Zbliżcie się. Co tam macie? To wasz obiad?
— Tak, proszę pana — odparł Trotty, w kącie pozostawiając swą strawę.
— Nie zostawiajcie tam jedzenia! zawołał pan. — Przynieście mi je tutaj. Tak! Czy to wasz obiad?
— Tak, proszę pana — odrzekł Trotty, z napływającą do ust ślinką wpatrując się w kawał flaka, który odłożył sobie jako ostatni najlepszy kąsek, a który pan przewracał teraz i odwracał z jednej strony na drugą.
Inni dwaj panowie wyszli teraz za pierwszym. Jeden z nich był zgnębionym jegomościem, średniego wieku, mizernie ubranym i z miną niezadowoloną. Stale trzymał ręce w kieszeniach swych ciasnych spodni, nieokreślonego kołom soli i pieprzu, wskutek czego kieszenie te mocno były rozepchane — i niezbyt starannie był obmyty i uczesany. Drugi pan nosił błękitny frak z błyszczącemi guzikami i biały krawat. Miał twarz bardzo czerwoną, jak gdyby zawiele krwi z jego ciała dopływało do głowy, co może było powodem, że zdawał się mieć serce dość zimne.
Ten, który widelcem na wszystkie strony obracał obiad Toba, przywołał pierwszego, którego nazywał Filerem i obaj nachylili się nad miską. Ponieważ Filer był bardzo krótko widzącym, więc musiał się tak nisko pochylić, by rozpoznać, jaka to potrawa, że Tobowi serce zamarło w piersi. Ale Filer nie tknął jego jedzenia.
— Jest to pewien rodzaj zwierzęcego, jadalnego artykułu, panie Alderman — objaśniał Filer, ołówkiem nakłuwając resztki strawy — znany robotniczej klasie tego kraju pod nazwą flaków.
Alderman się zaśmiał i mrugnął okiem, gdyż z pana Aldermana Ente był żartowniś nielada. A przytem szczwany lis, który wszystko wiedział, wszystkiego doświadczył i niej pozwalał się wyprowadzić w pole. On zgłębił serce ludu! Jeśli kto je znał, to napewno Ente.
— Ale kto to jada flaki? mówił dalej Filer, rozglądając się w około. — Flaki są najmniej ekonomicznym, najkosztowniejszym artykułem spożywczym, jaki kraj ten może wyprodukować. Dokładne badania wykazały, że funt flaków w gotowaniu traci siedm ósmych swej wagi, czyli o jedną piątą więcej od wszelkiej innej substancji zwierzęcej. We właściwem znaczeniu słowa flaki są droższe od ananasu, hodowanego w cieplarniach. Jeśli się weźmie pod uwagę liczbę bydła co roku zarzynanego w obrębie samego tylko miasta, to obliczając jak najniżej ilość flaków z tych zwierząt, o ile się je zabija w odpowiednim czasie, wynika jednak, że tem, co się traci na wadze flaków przez ich gotowanie, możnaby żywić garnizon z pięciuset ludzi przez całe pięć miesięcy, liczących po trzydzieści jeden dni i jeszcze przez luty. O, ta rozrzutność, ta rozrzutność!
Trotty stał z otwartemi ustami, a kolana się pod nim trzęsły. Wyglądał tak, jak gdyby na własną rękę wygłodził był garnizon, liczący pięciuset ludzi.
— Kto jada flaki? ciepło zapytał Filer. — Kto jada flaki?
Trotty skłonił się niezdarnie.
— Wy? Wy? pytał Filer. — Tedy wam coś powiem, przyjacielu. Flaki te odejmujecie od ust wdowom i sierotom.
— Niech Bóg uchowa! słabym głosem rzekł Trotty. — Wolałbym umrzeć z głodu!
— Podzielcie podaną wpierw ilość flaków — mówił dalej Filer — przez liczbę wdów i sierót, a na każdą z nich przypadnie łucik flaków. Dla was nie zostanie ani jeden gram. A więc jesteście rabusiem.
Trotty był tak wzburzony, że go wcale nie obeszło, gdy Alderman sam spożył kawałek flaka. Ulżyło mu nawet na sercu, że się go pozbył.
— A co pan powie? żartobliwie zwrócił się Alderman do człowieka o czerwonej twarzy, w błękitnym fraku. — Już pan słyszał opinję przyjaciela Filera. Co pan teraz powie?
— Co mogę powiedzieć? odparł zagadnięty. — Co można powiedzieć? Kto w dzisiejszych zwyrodniałych czasach, zajmowałby się podobnem stworzeniem? Gestem wskazał na Toba. — Spójrz pan na niego! Co za istota! Och, gdzież się podziały dobre stare czasy, piękne stare czasy, wielkie stare czasy! Wtedy można było wychować silny stan chłopski. Wtedy można było podjąć się wszystkiego. Dziś się nic zrobić nie da. Ach! westchnął pan z czerwoną twarzą — te dobre stare czasy, dobre stare czasy!
Nie wyjaśnił, o jakich czasach myślał i nie powiedział też, czy dzisiejszym czyni narzut przez niesamolubną świadomość, że nie uczyniły prawdziwie nic godnego uwagi, wydając jego osobę.
— Dobre stare czasy, dobre stare czasy! powtórzył. — Co to były za czasy! Jedyne czasy! Nie warto wprost mówić o innych czasach, ani sprzeczać się o to, jaki lud teraz mamy, Chyba pan teraźniejszości nie nazwie czasem. Ja jej tak nazwać nie mogę. Zajrzyj pan, proszę do Kostjumów Strutta, a zobaczy pan, czem taki posłaniec uliczny był za któregokolwiek z tych dawnych dobrych rządów angielskich.
— W najlepszych czasach nie miał na grzbiecie koszuli ani pończoch na nogach a w całej Anglji nie rosła żadna roślina dla jego brzucha — wtrącił Filer — Mogę to wykazać na tabelach.
A pan z czerwoną twarzą wciąż jeszcze sławił stare dobre czasy, wielkie stare czasy, wspaniałe stare czasy. Mógł ktoś mówić, co chciał; on swym wyuczonym frazesem wciąż się kręcił koło tego, samego jak wiewiórka w swej ruchomej klatce, o której zmyślnym mechanizmie ma takiesame pojęcie, jakie pan z czerwoną twarzą miał o swem minionem tysiącletniem państwie.
Być może, że wiara Toba w te bardzo mętne stare czasy nie całkiem była zniszczona, gdyż w tej chwili uczuł dziwne jakieś wątpliwości. — Ale w swem nieszczęściu jedno wiedział jasno: jakkolwiek każdy z tych panów z osobna inne miał przekonania, to jednak jego przeczucia z dzisiejszego ranka i innych dni, aż nazbyt były uzasadnione. — Tak, tak, nie umiemy znaleść należytej drogi, czy też postępować jak należy — myślał pełen rozpaczy. — Nic w nas niema dobrego. Źli jesteśmy z natury!
Trotty miał jednak w swej piersi serce ojcowskie, które mimo tej predystynacji jakimś sposobem tam się zabłąkało; nie mógł więc znieść, by Małgosia w okresie rozkwitu swej krótkiej błogości, miała z ust tych mądrych panów usłyszeć przepowiednię swego losu. — Boże, bądź jej miłościw — myślał biedny Trotty — dowie się jeszcze dość wcześnie.
Co spieszniej więc dał młodemu kowalowi znak, by ją stąd zabrał; tamten był jednak tak zatopiony w czułej rozmowie z Małgosią, że stojąc w pewnem oddaleniu spostrzegł znak Toba dopiero wtedy, gdy go też zauważył Cute. Tedy nie wyładowawszy jeszcze swej mądrości, jak tego pragnął, gdyż Alderman był filozofem, mianowicie filozofem praktycznym, — o, i jak praktycznym! — nie chciał utracić żadnego słuchacza, więc krzyknął: stój!
— Wiecie przecież — zwrócił się Alderman do swych dwóch przyjaciół z uśmiechem zadowolenia, stale przebywającym na jego twarzy — wiecie, że jestem człowiekiem prostym i praktycznym i że prostą, praktyczną drogą zwykłem zmierzać do celu. Tak ja postępuję. Otóż postępowanie z ludźmi tego rodzaju nie jest ani sztuką, ani tajemnicą, jeśli się ich tylko rozumie i umie z nimi rozmawiać na ich sposób. Hola, człowieku, słuchajcie! Nie powiecie mi przecież, że nie możecie zawsze jeść do syta i co tylko jest najlepszego, bo ja już dobrze wiem, jak rzeczy stoją. Skosztowałem waszych flaków, więc nie możecie mi nic „zbajtlować.“ Rozumiecie, co znaczy bajtlować? Nieprawdaż, że to się tak mówi? Ha, ha, ha! zaśmiał się Alderman, zwracając się znów do swych przyjaciół — nic łatwiejszego jak porozumieć się z tymi ludźmi, gdy się tylko umie do tego zabrać.
Niezrównany człowiek do porozumiewania się z ludźmi, ten Alderman Cute! Zawsze w dobrym humorze! Taki przystępny, rozmowny, żartobliwy pan, znający biednych ludzi!
— Widzicie przyjaciele — mówił dalej Alderman — tyle się mówi głupstw o biedzie i o „złych czasach“; tak brzmi ten frazes, nieprawdaż? Ha, ha, ha! Ja frazes ten wytępię. Poza tem, bardzo się rozpowszechniło głupie utyskiwanie, że lud głoduje — i to ja wytępię. Bo wierzcie, mi — znów się zwrócił do swych przyjaciół — u tych ludzi da się wszystko wytępić, skoro się tylko umie do tego zabrać.
Trotty zbliżył się do Małgosi i wziął ją za rękę; zdawał się jednak nie wiedzieć, co robi.
— Wasza córka, co? spytał Alderman, poufale ujmując ją pod brodę.
Zawsze przystępny w stosunku do klasy robotniczej, ten nieoceniony pan Alderman Cute! On wie, co się tym ludziom podoba! Ani w nim cienia dumy!
— Gdzie jej matka? spytał czcigodny pan.
— Nie żyje — odparł Toby. — Matka jej była praczką i powołana została do nieba, gdy ta przyszła na świat.
— Ale chyba nie poto ją powołali, by tam prała bieliznę? żartobliwie zauważył Alderman.
Nie wiadomo, czy Toby umiał czy nie umiał wyobrazić sobie swoją żonę w niebie bez dawnego jej zajęcia; my jednak zapytamy: Gdyby pani Alderman Cute umarła, czy pan Alderman Cute wyobrażałby ją sobie, jako pełniącą w niebie jakoweś czynności?
— A wy się zapewne do tej umizgacie, ha? zwrócił się Cute do młodego kowala.
— Tak — szybko odparł Ryszard, gdyż gniewało go to zapytanie — a w Nowy Rok się pobierzemy.
— Co wy mówicie? szorstko wtrącił Filer. — Pobierzecie się?
— No tak, mamy ten zamiar — odparł Ryszard. — I spieszno nam, bo gdyby tak wpierw i to wytępiono!
— Ach! westchnął Filer — panie Alderman, niech pan to wytępi, a będzie to naprawdę dobrym czynem, żenić się, żenić! Nieznajomość pierwszych zasad ekonomji państwowej ze strony tych ludzi, ich nieostrożność, ich zepsucie wystarczają dalibóg, by... Spójrz pan, proszę, na tę parę!
Prawdziwie warto było spojrzeć na tych dwoje. A małżeństwo było najrozsądniejszym, najuczciwszym zamiarem, jaki wogóle mogli byli powziąć.
— Chociażby człowiek dożył wieku Metuzalema — rzekł Filer — i męczył się przez całe życie, piętrząc całe góry faktów na cyfrach, cyfrach i jeszcze raz cyfrach, to jednak nie może się łudzić, że zdoła ich przekonać, że nie mają prawa ani powodu się pobierać, taksamo jak nie może się spodziewać, że ich przekona, iż nie mieli prawa ani powodu przyjść na świat. A my przecież wiemy, że nie mają tego prawa ani powodu. Dawno doszliśmy do tej pewności matematycznej.
Alderman Cute bawił się znakomicie i przyłożywszy do nosa wskazujący palec prawej ręki, zdawał się do obydwu swych przyjaciół mówić. — A teraz uważajcie, co ja powiem! Przekonajcie się, jak postępuje człowiek praktyczny! Przywołał do siebie Małgosię.
— Chodź-no tu bliżej, moje dziecko! rzekł Alderman Cute.
Młodemu jej wielbicielowi gorąca krew uderzyła do głowy w ciągu ostatnich pięciu minut i nie miał ochoty pozwolić jej odejść. Opanował się jednak, postąpił o krok naprzód, gdy Małgosia podeszła do pana i stanął obok niej. Trotty wciąż ją jeszcze trzymał pod ramię, patrząc to na nią to na Ryszarda z takiem pomieszaniem, jak gdyby go dopiero co zbudzono ze snu.
— Moje dziecko — począł Alderman w swój sposób uprzejmy i łaskawy — pragnę ci w paru słowach udzielić dobrej rady. Do mego urzędu należy udzielanie rad, ponieważ jestem sędzią. Wszak wiesz, że jestem sędzią?
Małgosia potwierdziła nieśmiałem skinieniem głowy. Wszystkim przecież wiadomo, że Alderman Cute jest sędzią! Wielki Boże, stale był przecież tak zajęty swoją godnością sędziego! Któż, oprócz pana Cute mógł w oczach publiczności tak świetne zajmować stanowisko!
— Masz zamiar wyjść niezadługo za mąż — mówił dalej Alderman. — Bardzo to niewłaściwe i nieskromne, wobec tego, że należysz przecie do rodu kobiecego! Pomijam wszelako tę stronę sprawy. Gdy jednak wyjdziesz za mąż, zaczniesz się kłócić ze swym mężem i będziesz nieszczęśliwą. Myślisz może, że tak nie będzie, ale tak będzie, skoro ja ci to mówię. Odrazu ci też powiem, że postanowiłem wytępić nieszczęśliwe małżeństwa. Tedy do mnie nie przychodź. Następnie będziesz miała dzieci — może chłopców. Chłopcy ci otrzymają naturalnie złe wychowanie i będą się włóczyć po ulicach bez pończoch i butów. Pomyśl, moja droga, że ja ich surowo ukarzę, gdyż postanowiłem wytępić chłopców, biegających po ulicy bez pończoch i butów. Być może, a nawet prawdopodobnie, mąż twój umrze za młodu i pozostawi cię z dzieckiem. A wtedy wyrzucą cię z mieszkania i będziesz musiała wałęsać się po ulicach. Ale wtedy, nie zabłąkaj się moja duszko w moje sąsiedztwo, gdyż mam silny zamiar wytępienia wszystkich matek bezdomnych; mam święte postanowienie wytępienia wszystkich młodych matek, jakiekolwiek by one były. I nie usprawiedliwiaj się wtedy przedemną chorobą, albo małemi dziećmi; gdyż ludzi chorych i małe dzieci (znasz zapewne modlitwę kościelną, lecz obawiam się, że jej nie znasz) postanowiłem wytępić. A gdybyś się poważyła, w sposób rozpaczliwy, niewdzięczny, bezbożny, podstępny, utopić się czy powiesić, to wiedz, że nie będę miał nad tobą litości, gdyż wbiłem sobie do głowy wytępić wszelkie samobójstwo. Niema nic na świecie — dodał Alderman z uśmiechem samozadowolenia — czemu oddawałbym się z równym zapałem, jak właśnie tępieniu samobójstwa. Tedy nie czyń czegoś podobnego, czy rozumiesz? Ha, ha, ha, już my się rozumiemy, wszak wiedziałem.
Toby natomiast nie wiedział czy się ma smucić, czy radować, że Małgosia zbladła śmiertelnie i puściła rękę narzeczonego.
— A co się ciebie tyczy, nierozsądny młodzieńcze — jeszcze weselszym tonem zwrócił się Alderman do młodego kowala — to powiedz, co ty sobie właściwie myślisz, zabierając się do ożenku? W jakim celu chcesz się żenić, ty naiwny chłopcze? Gdybym ja był takim przystojnym, młodym, silnym chłopcem jak ty, to wstydziłbym się wiązać do fartuszka! U licha, toż ona będzie starą babą, gdy ty dosięgniesz najlepszego męskiego wieku! I ładnie będziesz wyglądał, gdy takie babsko i gromada wrzeszczących dzieci czepiać ci się będą na każdym kroku!
O, ten nieoceniony Alderman Cute wiedział, jak przemawiać do ludzi prostych!
— A teraz się stąd zabierajcie — rzekł Alderman i czyńcie skruchę. Nie wystawiajcie się na głupca, żeniąc się w święto Nowego Roku. Zanim nadejdzie następny Nowy Rok, będziecie o tej sprawie myśleć całkiem inaczej. Taki przystojny, młody chłopiec, za którym z pewnością biegają wszystkie młode dziewczęta. A teraz ruszajcie w swoją drogę.
I ruszyli w swoją drogę, ale nie pod ramię, ani trzymając się za ręce i zamieniając wesołe spojrzenia. Ona miała oczy pełne łez, a on posępny szedł i zgnębiony. Byliż to ci sami, na których widok serce Toba przed chwilą dopiero skakało z radości, mimo przejmującego je równocześnie lęku? Nie, nie! Alderman (niech go Bóg strzeże w swej łasce) wytępił radość ich serc.
— Skoro właśnie tu jesteście — rzekł Alderman do Toba — to możecie mi odnieść ten list. Czy umiecie biec szybko?
Już z was stary człowiek. Toby, który zmieszanem spojrzeniem odprowadzał swą Małgosię, pospieszył zapewnić, że jest bardzo silny i biega nadzwyczaj szybko.
— Ileż wy macie lat? spytał Alderman.
— Przeszło sześćdziesiąt, proszę pana — odparł Toby.
— O, człowiek ten wyszedł już sporo poza wiek średni — przerwał Filer, jak gdyby jego cierpliwość wystawiona na próbę, dłużej już jednak dopisać nie potrafiła.
— Widzę, że jestem zbyteczny — rzekł Toby. — Ach... obawiałem się tego już dziś rano. Wielki Boże!
Przerwał mu Alderman, wręczając list, który wyjął z kieszeni. Toby byłby też otrzymał szylinga; ponieważ jednak Filer obliczył, że obrabowałby w takim razie taką a taką liczbę ludzi, o taką a taką kwotę, więc otrzymał tylko pół szylinga i jeszcze sobie winszował szczęścia, że zarobił bodaj tyle.
Poczem Alderman ujął pod ramię obydwu swych przyjaciół i odszedł z miną wyniosłą; niebawem się jednak wrócił, jak gdyby o czemś był zapomniał.
— Słuchajcie — rzekł Alderman.
— Słucham pana — odparł Toby.
— Uważajcie wy dobrze na córkę. Zbyt jest ładna!
Nawet swą ładną twarz musiała komuś ukraść — pomyślał Toby, oglądając pół szylinga i przypominając sobie flaki.
— Prawdopodobnie ukradła pięciuset paniom, każdej z osobna, ich urodę. Coś okropnego!
— Zbyt jest ładna — powtórzył Alderman. — Wobec tego stanu rzeczy, nie skończy się to dobrze; już ja to widzę. Zapamiętajcie, co wam mówię. Dobrze nad nią czuwajcie! To rzekłszy, pobiegł za przyjaciółmi.
Wszędy niesprawiedliwość! wszędy niesprawiedliwość! mruczał Toby, załamując ręce. — Źli jesteśmy z natury i nie mamy powodu żyć na świecie!
Gdy słowa te mówił, poczęły nań spływać dźwięki dzwonów. Pełne, rozgłośne, dźwięczne, ale nie pocieszające. Nie, wcale nie pocieszające.
— Całkiem inaczej brzmi ta melodja — rzekł starzec, zasłuchany. Ani śladu w nich z tych wszystkich urojeń. Bo i skądby? Nowy rok obchodzi mnie równie mało jak stary. Gdybymż to już mógł umrzeć!
Wciąż jeszcze rozbrzmiewały dźwięki dzwonów, wywołując potężne fale powietrzne. „Wytępić, wytępić! Stare dobre czasy, stare dobre czasy! Fakty i cyfry, fakty i cyfry! Wytępić, wytępić!“ To mówiły dzwony, o ile wogóle coś mówiły, aż Toby uczuł zawrót głowy.
Wzburzoną głowę ujął oburącz, jakby ją chciał uchronić od pęknięcia, i zrobił to w samą porę, gdyż w jednej z rąk znalazł list, co mu przypomniało otrzymane zlecenie. Tedy mechanicznie, jak zwykle, puścił się galopem.
List, który Toby wziął z rąk Aldermana Cute, adresowany był do możnego człowieka w wielkiej dzielnicy miasta. Powinienbym powiedzieć, w największej dzielnicy, gdyż jej mieszkańcy nazywali ją zwykle „światem“.
List ten zdawał się ważyć więcej w ręce Toba niż każdy inny. Nie dlatego, że Alderman zapieczętował go olbrzymią pieczęcią herbową, do czego zużył wielką ilość laku, lecz z powodu wielkiego nazwiska adresata, nasuwającego myśl o mnóstwie, mnóstwie złota i srebra.
Jak tu inaczej, niż u nas! w naiwności serca rozmyślał Toby, rozglądając się we wszystkich kierunkach. — Podziel żyjące żółwie w obrębie miasta przez liczbę bogaczy, mogących je kupować, a żaden nie dostanie nic, prócz swej części! Biednym ludziom flaki odejmować od ust. — na to byłby za dumny!
Powodowany bezwiedną czcią dla osoby tak dostojnej, Toby koniuszek fartuszka wsunął pomiędzy list a swoje palce.
— Jego dzieci — mówił do siebie Toby — a oczy jego zaszły mgłą — jego córki... Wielcy panowie będą się o nie starać...I wyjdą za mąż i mogą być szczęśliwemi żonami i matkami i mogą być tak ładne jak Małgo...
Nie mógł wymówić jej imienia. Końcowa zgłoska nabrzmiała w jego gardle do rozmiarów całego alfabetu.
— Już dobrze — pomyślał Toby — wiem dobrze, o co mi chodzi. A to mi wystarcza w zupełności. I z tą pocieszającą myślą podreptał dalej.
Dzień był bardzo mroźny. Powietrze przeźroczyste, lecz ostre i dojmujące. Słońce zimowe, niezdolne wprawdzie do ogrzewania, jasno jednak spoglądało na lód, którego nie mogło stopić, i rozpalało w okół niego promienną aureolę. Innym razem Trotty byłby z tego zimowego słońca wysnuł naukę dla biedaków, ale dziś był całkowicie niewrażliwym.
Rok doszedł dziś do sędziwego wieku. Cierpliwy rok od początku do końca znosił był zarzuty i oszczerstwa swych potwarców i wiernie pełnił swą pracę. Wiosną, latem, jesienią, zimą. Odbył cały przepisany mu kołobieg, a teraz oto skłaniał znużoną swą głowę, by umrzeć. Sam beznadziejny, bez potężnej podniety, bez własnego szczęścia, a jednak herold wielu radości dla drugich, w starości swej apelował oto do ludzi, by pamiętni jego żmudnych dni i nudnych godzin, pozwolili mu umrzeć w spokoju. Trotty mógłby w tym odchodzącym roku widzieć obraz biednego człowieka, ale dziś nie był zdolny do takich rozpamiętywań.
Ulica była niezwykle ożywiona, a wystawy sklepów jaskrawo udekorowane. Nowy rok, niby młody spadkobierca, Witany był przez cały świat darami i objawami radości. Wszędy książki i zabawki na Nowy Rok, świecące klejnoty na Nowy Rok, stroje na Nowy Rok, sposoby wzbogacenia się na Nowy Rok, nowe wynalazki spędzenia go wesoło. Życie jego podzielone było w kalendarzach i notesach, fazy księżyca, gwiazd i pór roku, z góry zostały określone: wszystkie zmiany dób, dnia i nocy podane były z taką dokładnością, z jaką Filer ujmował w cyfry mężczyzn i kobiety.
Nowy Rok, Nowy Rok, wszędzie Nowy Rok. Stary rok uchodził już za zmarłego, a jego dobytku pozbywano się tak tanio, jak garderoby zatopionego żeglarza. Jego próbki były już niemodne, więc oddawano je za bezcen, zanim jeszcze właściciel ich wyzionął ducha. Skarby jego były bezwartościowe obok bogactw niezrodzonego jeszcze następcy.
Trotty w myślach swych nie brał udziału ani w starym, ani w nadchodzącym roku.
— Wytępić, wytępić, fakty i cyfry, fakty i cyfry, stare dobre czasy, stare dobre czasy, wytępić, wytępić! W takt tej melodji dreptały nogi Toba i nie chciały się dostosować do żadnej innej.
Ale i ta, jakkolwiek ponura, doprowadziła go w sam czas do celu drogi, którym był dom członka parlamentu, Sir Josepha Bowley’a.
Drzwi otworzył portjer, Ale jaki portjer! Zgoła nie w rodzaju Toba. Coś zupełnie odmiennego. Aczkolwiek także służący, to jednak w niczem niepodobny do Toba.
Portjer ten odsapnął potężnie, zanim zdołał przemówić. Zadyszał się mocno, zerwawszy się ze swego fotelu nazbyt szybko, zanim miał czas nad czynem tym się zastanowić i się do niego przygotować. Odzyskawszy głos — co znów sporą trwało chwilę, gdyż odbiegł on daleko i spoczywał pod potężną warstwą ciała — rzekł schrypłym szeptem: — Od kogo to?
Toby wyjaśnił.
— W takim razie musicie go zanieść sami — oświadczył portjer, wskazując palcem drzwi pokoju, u końca długiego korytarza. — Dziś wszyscy tam wchodzą. Nie przychodzicie ani chwilę zawcześnie, gdyż powóz czeka już przed domem, a tylko na parę godzin przyjechali do miasta.
Toby wytarł starannie podeszwy, które i bez tego były całkiem czyste i ruszył we wskazanym kierunku, dziwiąc się po drodze, że w tym olbrzymim domu, otulonym w dywany, taka panuje cisza, jak gdyby cała rodzina mieszkała na wsi. Gdy zastukał do drzwi, odpowiedziano: „proszę! i niebawem ujrzał się w obszernej bibljotece, gdzie przy stole, zawalonym stosami papierów, siedziała okazała dama w kapeluszu; niezbyt okazały pan w czarnym ubiorze pisał, co mu dyktowała, gdy inny, starszy i znacznie okazalszy pan, którego laska i kapelusz leżały na stole, z jedną ręką wsuniętą pod surdut, przechadzał się tam i napowrót, z upodobaniem skierowując wzrok na swój portret naturalnej wielkości, wiszący nad kominkiem.
— Co to? spytał przechadzający się pan — Mr. Fish, zechce pan być tak dobrym i uważać?
Mr. Fish poprosił o wybaczenie, wziął list z rąk Toba i podał go jaśnie panu.
— Od Aldermana Cute, Sir Joseph.
— To wszystko? Człowieku, niczego już nie macie? spytał Sir Joseph.
Toby dał odpowiedź przeczącą.
— Nie macie do mnie żadnego rachunku, czy żądania? Nazywam się Bowley, Sir Joseph Bowley; czy nie macie do mnie czegoś, od kogokolwiek, jeśli macie, to podajcie. Mr. Fish ma obok siebie księgę czekową, bo ja nie pozwolę przenosić żadnych rachunków na nowy rok. Wszystko musi być w tym domu załatwione z końcem roku, i gdyby wić mego życia... śmierć...
— Przecięła — podsunął Mr. Fish.
— Przeciąć miała, panie Fish — surowo zauważył Sir Joseph — sprawy moje, mam nadzieję, byłyby w najlepszym porządku.
— Ach, mój drogi Sir Joseph! wtrąciła dama, znacznie od niego młodsza. — Jakże mnie przestraszasz!
— My lady Bowley — odparł Sir Joseph, od czasu do czasu tonący niejako w głębi swych słów — w tym dniu powinniśmy myśleć... o sobie. Powinniśmy porządkować nasze rachunki. Powinniśmy czuć, że każdy nawrót tak ważnego momentu w ludzkich sprawach nasuwa najdonioślejsze interesa pomiędzy człowiekiem, a jego bankierem.
Sir Joseph wypowiedział te słowa z takiem namaszczeniem, jak gdyby głęboko przejęty był ich znaczeniem moralnem; pragnął też, by nawet Trotty skorzystał ze sposobności usłyszenia ich i poprawienia się pod ich wpływem. W tym może celu wciąż jeszcze nie rozpieczętowywał listu, rzekłszy Tobowi, by chwilkę zaczekał.
— Mylady sobie życzy, by Mr. Fish... zwrócił się Sir Joseph do okazałej damy.
— Zdaje mi się, że Mr. Fish to już powiedział — odrzekła małżonka, patrząc na list. — Myślę jednak Sir Joseph, że mimo wszystko, nie mogę tego pominąć. To tyle kosztuje.
— Co tyle kosztuje? spytał Sir Joseph.
— Ten zakład dobroczynny. Dotąd ozwały się dopiero dwa głosy z zapomogą pięciu funtów. To wprost okropnie!
— Mylady Bowley — odparł Sir Joseph — wprawia mnie pani w zdumienie. — Czy rozkosz szlachetnego uczucia mierzy się liczbą głosów, czy prawe sumienie nie uwzględnia raczej liczby starających się i ich cnotliwości? Czyż nie napawa to najczystszem zadowoleniem, że na pięćdziesięciu ludzi ma się do rozporządzenia dwa głosy?
— Ja tego o sobie powiedzieć nie mogę — odparła pani. — Irytuje mnie to. I nie można też sobie zobowiązać w ten sposób swych znajomych. Oczywista, pan jako przyjaciel biednych, inne ma pod tym względem poglądy.
— Tak, jestem przyjacielem biednych — potwierdził Sir Joseph, rzucając? spojrzenie na obecnego biedaka. — Można mi z tego czynić zarzut. I czynią mi też z tego zarzut. Ale ja się tem szczycę.
— Niech niebo strzeże tak szlachetnego pana, pomyślał Trotty.
Pod tym względem naprzykład nie zgadzam się z panem Cute — mówił Sir Joseph, wciąż jeszcze trzymając w ręku jego list. — Nie zgadzam się ze stronnictwem Filera, nie zgadzam się z żadnem stronnictwem. Biedak którego jestem przyjacielem, nie ma z tem wszystkiem nic wspólnego, a to wszystko nie ma nic wspólnego z nim. Biedak w mojej dzielnicy, należy do mnie. Ani jednostka, ani żadne stowarzyszenie nie ma prawa stawać pomiędzy mną a moim przyjacielem biedakiem. Takie jest moje stanowisko. Ja mówię: — Mój dobry człowieku, chcę z tobą postępować jak ojciec.
Toby przysłuchiwał się z wielkiem wzruszeniem i czuł się jakoś mniej skrępowanym.
— Ze mną i jedynie ze mną masz do czynienia, mój dobry człowieku; — mówił dalej Sir Joseph, w roztargnieniu patrząc na Toba — jedynie i wyłącznie ze mną, i przez całe życie o nic się nie potrzebujesz troszczyć. Nie potrzebujesz sobie zadawać trudu myślenia o czemkolwiek. Ja już będę myślał za ciebie; ja wiem, czego ci potrzeba; ja jestem twym ojcem i stale nad tobą czuwam. Taki jest porządek wszechwiedzącej Opatrzności! Cel twego życia nie na tem polega, byś hulał i birbantował się i szukał rozkoszy w jadle i napoju, niby bezrozumne zwierzę — Toby ze skruchą przypomniał sobie swoje flaki — lecz na tem, byś sobie uświadomił dostojeństwo pracy. Wyjdź, człowieku, w jasny wczesny ranek, i... i... pracuj. Żyj oszczędnie i umiarkowanie, w bojaźni bożej, ćwicz się w samozaparciu, rodzinę swą utrzymuj niemal z niczego, podatki płać z regularnością zegara, bądź sumienny w swych interesach (bierz sobie przykład ze mnie, mego sekretarza, Mr. Fisha, zastaniesz zawsze przy pełnej kasie), a znajdziesz we mnie zawsze przyjaciela i ojca.
— Śliczne dzieci, Sir Joseph i rzekła małżonka, otrząsając się, — Reumatycy, kaleki, astmatycy, gorączkujący i cierpiący na wszelkie możliwe choroby.
— Mylady — uroczyście oświadczył Sir Joseph — ja mimo wszystko jestem przyjacielem i ojcem biedaków. Mimo wszystko będę ich wspomagał. Co kwartał może każdy z tych biedaków przyjść do Mr. Fisha. Każdego Nowego Roku będę w gronie mych przyjaciół pił ich zdrowie. Raz do roku ja i moi przyjaciele będziemy do nich wygłaszać przemowy z głębi serca płynące. Raz w życiu każdy taki biedak może nawet w obecności całego towarzystwa otrzymać publicznie drobny jakiś dar. A jeśli mimo tych wszystkich podniet i dostojeństwa pracy, nie zdoła się już dłużej utrzymać przy życiu i spocznie w cichym grobie, wtedy mylady — tu nozdrza Sir Josepha rozdęły się pod wpływem szlachetnego porywu — wtedy mogę pod temi samemi warunkami być przyjacielem i ojcem jego dzieci.
Toby był głęboko wzruszony.
— O, Sir Joseph, ma pan wdzięczną rodzinę! — rzekła jego małżonka.
— Mylady — odparł majestatycznie Sir Joseph — niewdzięczność jest pierworodnym grzechem tej klasy społecznej. Nie oczekuję też innej podzięki.
— Ach, z natury jesteśmy źli — pomyślał Toby. — Nic nas nie wzrusza!.
— Co leży w mocy człowieka, to ja robię — podjął znów Sir Joseph. — Spełniam swój obowiązek jako ojciec i przyjaciel biedaków, gdyż staram się kształcić ich duszę, przy każdej sposobności powtarzając im tę jedyną naukę etyczną, jaka tej klasie jest potrzebną: jest nią całkowite podporządkowanie się mojej osobie. Sami nie potrzebują się wcale o siebie troszczyć. Jeśli źli, podstępni ludzie powiedzą im coś innego, a oni poduszczeni i zniecierpliwieni zbuntują się przeciw mej władzy, dopuszczając się czarnej niewdzięczności — co niewątpliwie nastąpi — to nawet wtedy będę ich ojcem i przyjacielem. Tak już postanowione. Leży to w naturze rzeczy!
— Wypowiedziawszy tę wielką myśl, otworzył list Aldermana i przeczytał go.
— Bardzo to z jego strony grzecznie i taktownie! zawołał Sir Joseph. — Mylady, Alderman jest tak uprzejmy przypomnieć mi, że miał „niezwykły zaszczyt“ — bardzo grzecznie — spotkać mnie w domu naszego wspólnego przyjaciela, bankiera Deadles; otóż jest tak dobry, że zapytuje, czy byłoby mi przyjemnie, gdyby kazał zamknąć Willa Ferna.
— Bardzo przyjemnie! zadecydowała lady Bowley. — Najgorszy ze wszystkich. Prawdopodobnie dopuścił się jakiegoś rabunku?
— No, nie — odparł Sir Joseph, opierając się na treści listu — nie całkiem. Coś w przybliżeniu, ale nie całkiem. Przybył do Londynu, zdaje się, w celu rozejrzenia się za jakiemś zajęciem; (chciał się zapewne poprawić!) w nocy gdy go zastano śpiącego w szopie, został zaaresztowany a nazajutrz rano stawiono go przed Aldermanem. Alderman pisze (bardzo słusznie i rozsądnie) że postanowił wytępić podobne rzeczy i oświadcza, że, jeśliby mi to było przyjemnem, byłby szczęśliw rozpocząć od Willa Ferna.
— W każdym razie należy go ukarać, choćby już dla samego przykładu — rzekła lady. — Zeszłej zimy, kiedy dla chłopców i mężczyzn wiejskich zaprowadziłam robótki szydełkowe i robienie siatek, jako przyjemne zajęcie wieczorne i uczyłam ich podług najnowszego systemu akompaniamentu do słów:
Pozwól nam Panie, zbożnie pracować
I chlebodawcę z serca miłować,
W naszym zakątku wieść żywot cichy
I zwalczać wszelkie podszepty pychy,
tensam Fern — widzę go jeszcze całkiem dokładnie — porwał za kapelusz i rzekł: — Mylady, przepraszam najpokorniej, ale czy ja jestem grzeczną dziewczynką? Byłam na to przygotowaną, bo któżby od tej klasy oczekiwał czegoś innego jak bezczelności i niewdzięczności? Ale to inna sprawa. Proszę jednak skorzystać ze sposobności i dla odstraszającego przykładu wymierzyć mu karę należną.
— Hm! odchrząknął Sir Joseph. — Mr. Fish, bądź pan tak dobry...
Mr. Fish odrazu ujął pióro i pod dyktatem Sir Josehpa pisał:
„Drogi Panie:
„Jestem Panu wielce zobowiązany za Pańskie uprzejme zapytanie w sprawie Willa Ferna, o którym, ku memu wielkiemu ubolewaniu, nie mogę powiedzieć nic korzystnego. Uważałem się zawsze za jego ojca i przyjaciela, niestety jednak (jak zawsze!) niewdzięcznością i oporem odpłacono mi za moje dobre chęci. Jest to osobnik niespokojny i krnąbrny. Charakter jego nie wytrzymuje głębszej krytyki. Nic go nie zdoła skierować na drogę szczęścia, jakkolwiek mógłby być szczęśliwym. W tych warunkach, wyznaję że o ile znów przed panem stanie (a pisze mi pan, że przyrzekł stawić się jutro, a sądzę, że można ufać jego słowu) uwięzienie go na pewien czas za włóczęgostwo, byłoby usługą oddaną społeczeństwu, i stałoby się zbawiennym przykładem w kraju, gdzie zarówno dla tych, co nie zważając na dobre czy złe słowa, są jednak ojcami i przyjaciółmi biedaków, jak i ze względu na te, ogólnie mówiąc, obałumucone klasy społeczne, przykłady tego rodzaju bardzo są potrzebne.
Trotty, który już od dość długiej chwili znów popadł w smutne przygnębienie, podszedł z miną boleściwą, by wziąść list.
— Proszę powiedzieć, że dziękuję i zasyłam ukłony! rzekł Sir Joseph. — Aha, zaczekajcie jeszcze!
— Zaczekajcie! ozwało się echo w postaci Mr. Fisha.
— Słyszeliście może — tonem wyroczni zaczął Sir Joseph, słyszeliście może pewne uwagi, które mi nasunął uroczysty moment, do którego się zbliżamy, a który nakłada nam obowiązek załatwienia naszych spraw i być przygotowanymi na wszelki wypadek. Słyszeliście że ja się nie zastawiam mojem wysokiem stanowiskiem społecznem, lecz że Mr. Fish — ten pan tutaj — ma obok siebie książkę czekową i jest tu poto, by mi umożliwić otwarcie całkiem nowej karty i w nowy okres wstąpić z całkiem uregulowanemi rachunkami. Otóż, powiedz mi, mój przyjacielu, czy możesz z ręką na sercu powiedzieć że równie dobrze przygotowałeś się na przyjęcie Nowego Roku?
— Obawiam się, proszę pana — mamrotał Trotty, patrząc nań pokornie — że mam jeszcze w świecie pewne drobne, bardzo drobne zaległości.
— Zaległości w świecie! powtórzył Sir Joseph Bowley tonem druzgocącym.
— Obawiam się, proszę pana — jąkał się Trotty, że Mrs. Chickenstalker jestem jeszcze dłużen dziesięć do dwunastu szylingów.
— Mrs. Chickenstalker! w tensam sposób powtórzył Sir Joseph.
— Ona ma grajzlernię, proszę pana — objaśnił Toby. — A trochę mam jeszcze dopłacić do czynszu. Bardzo mało. Nie powinniśmy mieć żadnych długów, wiem o tem, ale bieda nas do tego zmusiła!
Sir Joseph dwa razy kolejno powiódł wzrokiem po swej małżonce, Mr. Fishu i Tobie, następnie wykonał obiema rękami gest rozpaczy, mający wyrażać, że stracił już wszelką nadzieję.
— Jak może człowiek z tej klasy lekkomyślnej i opornej, człowiek stary, człowiek siwowłosy, spojrzeć w oczy Nowemu Roku, mając sprawy tak zawikłane jak może się wieczór położyć do łóżka i znów wstać rano, gdy… Nie! dokończył plecyma odwracając się do Toba. — Zabierzcie list, zabierzcie list i z Bogiem!
— Pragnąłbym z całego serca, by było inaczej — rzekł Trotty, pragnąc się usprawiedliwić — ale mieliśmy czasy bardzo ciężkie.
Sir Joseph powtórzył tylko: — Zabierzcie list, zabierzcie list! a Mr. Fish nietylko powtórzył jego rozkaz, lecz poparł go jeszcze czynnie, wypychając za drzwi, posłańca, który też skłonił się co spieszniej i wyszedł. Znalazłszy się na ulicy, biedny Trotty nasunął głęboko swój stary, zniszczony kapelusz, by ukryć bodaj część malującego się na jego twarzy zgnębienia, że nie otrzymał też żadnego udziału w nadchodzącym Nowym Roku.
Nie zdjął nawet kapelusza, by podnieść oczy ku dzwonnicy, gdy wrócił pod stary kościół. Z przyzwyczajenia zatrzymał się na chwilę i wiedział, że się ściemniło a dzwonnica niewyraźną zatartą sylwetą wznosi się nad nim w posępnym mroku. Wiedział też, że zaraz zaczną bić dzwony i że w takiej chwili brzmiały one w jego fantazji jak głosy z chmur dochodzące. Ale dlatego właśnie tem bardziej się spieszył z odniesieniem listu do Aldermana, by tylko umknąć głosom dzwonów. Bo obawiał się, że do poprzedniej melodii dodadzą teraz jeszcze: „przyjaciel i ojciec“, „przyjaciel i ojciec“.
Tedy Toby z największym pospiechem wykonał zlecenie, poczem pocwałował ku domowi. Ale już to wskutek swego chodu, niezbyt zgrabnego, już to z powodu nasuniętego na oczy kapelusza, niebawem potrącił jakiegoś przechodnia i z chodnika stoczył się na drogę.
— Przepraszam bardzo! rzekł, w najwyższem pomieszaniu zrywając z głowy kapelusz, którego obdarta podszewka opasała mu głowę, że tkwiła w niej jak w koszyczku. — Mam nadzieję, że was nie potłukłem.
Co się tyczy potłuczenia, to Toby nie był takim Samsonem, i raczej sam mógł zostać potłuczonym, a w rzeczy samej stoczył się z chodnika jak piłka; miał jednak takie wyobrażenie o swej sile, że naprawdę był zaniepokojony i raz jeszcze rzekł: — Mam nadzieję, że nie zrobiłem wam nic złego.
Mężczyzna, którego był potrącił, ogorzały, silny wieśniak, o szpakowatych włosach i zaroście, patrzył nań przez chwilę, jak gdyby go podejrzywał o żart. Przekonawszy się jednak, że tamten mówi całkiem poważnie, odparł: Nie, przyjacielu, nie zrobiłeś mi nic złego.
— Ani dziecku? — spytał Trotty.
— Ani dziecku — odparł wieśniak.
— Serdecznie wam dziękuję.
Mówiąc to przeniósł wzrok na dziewczynkę, śpiącą mu na ręku, i osłoniwszy jej twarzyczkę końcem wytartego szala, który nosił dokoła szyi, poszedł dalej.
Ton, jakim powiedział: „Dziękuję wam serdecznie“, wzruszył Toba do głębi. Był taki zmęczony i wyczerpany i brudny od długiego chodzenia i miał minę człowieka tak opuszczonego i obcego, że pociechą mu było, że mógł komuś dziękować, choćby za tak mało.
Toby gonił go spojrzeniem, gdy się tak z trudem wlókł dalej ulicą, niosąc dziewczynkę, która mu rączką oplatała szyję.
Trotty ślepy dla reszty ulicy, utkwił spojrzenie w tej jednej postaci w rozdartych butach, — będących co najwyżej cieniem, czy widmem butów — w kamaszach z ordynarnej skóry, w grubym kabacie i szerokim kapeluszu, opadającym mu na oczy; po chwili przeniósł to spojrzenie na dziecko, rączką oplatające szyję mężczyzny.
Zanim nieznajomy zniknął w mroku, przystanął i rozglądnął się, a dostrzegłszy Toba, zdawał się wahać, czy zawrócić, czy iść dalej. Postąpił parę kroków naprzód, poczem jednak zawrócił, a równocześnie Toby zaczął doń podchodzić.
— Czy możecie mi powiedzieć — ozwał się nieznajomy z bladym uśmiechem — bo jeśli możecie, to jestem przekonany, że to zrobicie, a wolę was pytać, niż kogo innego: gdzie mieszka Alderman Cute?
— W najbliższem sąsiedztwie — objaśnił Toby — z całą chęcią pokażę wam jego dom.
— Miałem się stawić przed nim jutro i gdzieindziej — mówił nieznajomy, idąc obok Toba; — ale podejrzenie tak mi ciąży, że chciałbym się co rychlej oczyścić i pójść dokąd zechcę, szukać zarobku — jakkolwiek nie wiem, gdzie się już zwrócić. Wybaczy mi chyba, że o dzień wcześniej przyjdę do jego mieszkania.
— Czyżbyście się wy nazywali Fern! wykrzyknął Toby, przystając nagle.
— Jakto? — spytał tamten, w najwyższym stopniu zdumiony.
— Fern! Will Fern! — mruknął Trotty.
— Tak się nazywam — potwierdził tamten.
— W takim razie — rzekł Trotty, ujmując go za ramię i ostrożnie się rozglądając — na miłość Boga, nie chodźcie do niego, nie chodźcie do niego! On was każe zaaresztować, jakom żyw. Wejdźcie ze mną w tę uliczkę, a wszystko wam wytłómaczę. Nie chodźcie do niego!
Nowy znajomy patrzył na niego, jakby go uważał za warjata, mimo to jednak, poszedł za nim. Znalazłszy się w cichej uliczce, gdzie nie mógł ich nikt podsłuchać, Trotty opowiedział, co mu było wiadomem i jakie świadectwo wystawił mu Sir Joseph.
Ten, którego dotyczyła cała historja, słuchał go ze spokojem zdumiewającym; ani raz mu nie przerwał i nie zaprotestował. Od czasu do czasu kiwał tylko głową — raczej dla potwierdzenia starej ustalonej już historji, niż celem jej sprostowania; raz czy dwa, odchylił tylko kapelusz z czoła i piegowatą ręką przesunął po czole, na którem każda skiba ziemi przezeń zorana, zaznaczyła się głęboką brózdą, Poza tem zachowywał się całkiem spokojnie.
— Na ogół wystawiono mi świadectwo prawdziwe — rzekł. — Mógłbym tu i ówdzie oddzielić plewę od ziarna, ale niech i tak będzie. Co tam jeszcze powiedziano? Na moje nieszczęście, przeciwdziałałem jego planom; trudno! Jutro postąpiłbym taksamo. Co się tyczy charakteru, to ci wielcy państwo węszą i szukają i szpiegują i woleliby mieć w nas wzór doskonałości, niż obdarzyć nas bodaj jednem dobrem słówkiem. Mam nadzieję, że oni nie tak łatwo tracą swą dobrą sławę jak my; w przeciwnym razie prowadzą chyba życie kartuzów, nie warte zachodu. Co do mnie, przyjacielu, to nigdy nie brałem tą ręką — wyciągnął ją przed siebie — co do mnie nie należało i nigdy jej nie cofałem od roboty, chociażby była niewiadomo jak ciężka i źle płatna. Kto temu zaprzeczy, może mi ją odciąć! Skoro mnie jednak praca ta nie żywi jak istoty ludzkiej; skoro żyję tak marnie, że głodować muszę w domu i poza domem; skoro widzę, że całe życie robotnika taksamo się zaczyna i kończy, bez zmiany i bez widoków polepszenia, tedy mówię do tych wszystkich wielkich panów: Pozostawcie mnie w spokoju, nie przekraczajcie progu mej chałupy! Drzwi jej dość są ciemne, więc nie potrzebujecie ich bardziej jeszcze zaciemniać. Nie spodziewajcie się też, że przyjdę do parku i wezmę udział w komedji święcenia czyichś urodzin, albo wygłaszania pięknych mów, czy czegoś podobnego. Urządzajcie sobie swe zabawy i polowania bezemnie i radujcie się do woli, ale my nie mamy z sobą nic wspólnego. Pozostawcie mnie więc w spokoju!
Spostrzegłszy, że dziewczynka, śpiąca w jego ramionach, otworzyła oczy i rozgląda się ze zdumieniem, przerwał i szepnąwszy jej parę pieszczotliwych słów, postawił ją obok siebie na chodniku. Następnie obwijając sobie jeden z jej długich warkoczyków dokoła swego szorstkiego wskazującego palca, gdy mała uczepiła się tymczasem jego okurzonych spodni, rzekł do Toba: — Ja z natury nie jestem napastliwy i łatwo mnie zadowolnić. Do nikogo też nie czuję żalu, a tylko pragnę żyć jak boskie stworzenie. Nie mogę tak żyć i nie żyję, a to stworzyło przepaść między mną a tymi, którzy tak żyć mogą i żyją. Oprócz mnie jest wielu takich samych, ba, setki i tysiące.
Trotty wiedział, że tamten mówi prawdę i potakiwał ruchem głowy.
— W ten sposób zdobyłem sobie złą reputację — mówił znów Fern — i obawiam się, że jej sobie już nie poprawię. Człowiek nie powinien być posępny, a ja nim jestem, — chociaż Bóg wie, że pragnąłbym raczej być pogodny, gdybym mógł. Nie wiem, czy ten Alderman zbytby mi zaszkodził, gdyby mnie kazał zamknąć, a ponieważ nie mam nikogo, ktoby się za mną wstawił, więc prawdopodobnie by to zrobił; a widzicie... Palcem wskazał dziecko.
— Ładną ma buzię — rzekł Trotty.
— O tak — potwierdził Fern, przyczem delikatnie ujął ją obiema rękoma i zwróciwszy ku sobie, bacznie się jej przyglądał. — Nieraz tak myślałem. Nieraz tak myślałem, gdy ognisko moje było zimne, a szafa bardzo pusta. Tak też myślałem niedawno, gdy nas ujęto jak dwoje złodziejów. Ale ona... tego maleństwa nie powinni tak często niepokoić. Prawda, Lilly? Tak już człowieka udręczać nie powinni!
Coraz bardziej zniżał głos, a przyglądał się małej tak jakoś dziwnie i tkliwie, że Toby, chcąc myślom jego inny nadać kierunek, spytał, czy żyje jeszcze jego żona.
— Ja nigdy nie miałem żony — odparł tamten, potrząsając głową; — to córka mojego brata, sierotka. Ma już dziewięć lat, choć na to nie wygląda, ale teraz jest bardzo zmęczona i wyczerpana. Chcieli ją zabrać do Związku, dwadzieścia ośm mil od naszej wsi, i zamknąć wśród czterech ścian, jak to zrobili z moim starym ojcem, kiedy już nie mógł pracować; ale na szczęście ciążył im niedługo. Tedy ja ją wziąłem do siebie i odtąd żyje przy mnie. Matka jej miała tu krewniaczkę w Londynie. Staramy się ją odszukać, ale zbyt wielkie to miasto. Nie szkodzi; mamy za to dość miejsca, by się przechadzać. Nieprawdaż, Lilly?
Spojrzał dziecku w oczy z uśmiechem, który Toba wzruszył bardziej od łez. Uścisnął mu też rękę.
— Nie wiem nawet jak się nazywacie — mówił Fern — a jednak otworzyłem przed wami moje serce, gdyż jestem wam wdzięczny i mam do tego powód. Posłucham waszej rady i będę się strzec przed tym...
— Sędzią — dokończył Toby.
— Ach! — rzekł Fern. — skoro go tak nazywają, to niechże będzie sędzią. A jutro spróbuję lepszego szczęścia gdzieś w okolicy Londynu. Dobranoc! Szczęśliwego Nowego Roku!
— Poczekajcie! zawołał Toby, chwytając go za rękę — poczekajcie! Nowy Rok nie przyniósłby mi szczęścia, gdybyśmy się w ten sposób rozstali. Nowy Rok nie przyniósłby mi szczęścia, gdybym pozwolił błąkać wam się z dzieckiem po nocy. Nie znacie przecie miasta i nie macie noclegu. Chodźcie więc ze mną! Jestem biedny i ubogie mam mieszkanie, ale mogę wam udzielić noclegu bez szkody dla siebie. Chodźcie do mnie! Tak! Małą, ja poniosę — rzekł Trotty, biorąc dziewczynkę na ręce. — Maleństwo kochane! Mógłbym nosić ciężar dwadzieścia razy większy, i nie czułbym go nawet, powiedzcie, czy może idę za szybko. Bo przyzwyczajony jestem do szybkiego chodu. Zawsze tak biegam. Tak mówił Trotty, wykonując sześć drepcących kroków, gdy znużony jego towarzysz nadążał mu jednym krokiem, a cienkie nogi biegacza dygotały pod ciężarem dziecka.
— Jaka ona leciuchna — mówił Trotty, galopując zarówno mową jak chodem; nie chciał bowiem dopuścić do podziękowania i dlatego nie pozwalał Fernowi przyjść do głosu. — Leciuchna jak piórko. Lżejsza od pawiego pióra — znacznie lżejsza. Tedy jesteśmy i tedy idziemy! Pierwszy zakręt, na prawo, wujaszku Wilu, a potem koło studni i na lewo ulicą, aż do szynku. Tedy jesteśmy i tedy idziemy! Teraz skręcić, wujaszku Wilu, koło paszteciarni. A teraz koło masztalerni, wujaszku Wilu i zatrzymać się przed czarnemi drzwiami, nad któremi wisi szyld: „T. Beck, posłaniec uliczny.“ Tedy jesteśmy i tedy przyszliśmy, Małgosiu, we własnej osobie, by ci zrobić niespodziankę.
To mówiąc Trotty całkiem zadyszany, postawił dziecko koło córki. Dziewczynka spojrzała w twarz Małgosi, a nie dostrzegłszy w niej nic odpychającego, gdyż była bardzo pociągająca, odrazu rzuciła się jej na szyję.
— Tedy jesteśmy i tedy zostaniemy! mówił Trotty, biegając po izbie i dysząc ciężko. — Wujaszku Wilu, oto ogień, widzicie ? Czemu nie zbliżycie się do ognia? O, tu już jesteśmy i tu zostaniemy! Małgosiu, serce drogie, gdzie kociołek do herbaty? Oto jest i zaraz będzie kipiał!
Trotty naprawdę podczas swych wędrówek zdobył gdzieś kociołek do herbaty a teraz go już stawiał na ogniu, gdy Małgosia usadowiwszy dziewczynkę w ciepłym kącie, uklękła na podłodze i ściągnąwszy jej bucięta, osuszała chustką mokre nóżki. Przytem uśmiechała się do ojca, tak pogodnie, tak wesoło, że Trotty byłby jej odrazu błogosławił, gdy tak klęczała pochylona, bo widział przecież, że za ich wejściem, siedziała przed ogniskiem i płakała.
— Tatku — rzekła Małgosia — coś dziś jesteś bardzo wesół. Radabym wiedzieć, co na to powiedzą dzwony? Biedne małe nóżęta, jakież one zimne!
— Już są cieplejsze — zawołało dziecko — całkiem już ciepłe.
— Nie, nie, nie — zaprzeczyła Małgosia — trzeba je jeszcze mocno wycierać. O, mamy dużo, bardzo dużo do roboty! A gdy nóżki obeschną, uczeszemy mokre włoski, a potem musimy świeżą wodą obmyć tę bledziutką buzię, żeby się zarumieniła, a potem będziemy się radować i bawić i będzie nam dobrze.
Dziecko zalało się łzami, rączkami objęło ją za szyję i gładziło jej urodziwą twarz, szepcząc: — Małgosia, kochana Małgosia!
Nawet błogosławieństwo Toba nie mogłoby mieć większego znaczenia. Cóż mogłoby mieć większe znaczenie od serdecznej pieszczoty dziecka!
— Tatku! — po chwili ozwała się Małgosia.
— Tu jestem i tu idę, moje serce? — odparł Trotty.
— Święty Panie — zawołała Małgosia — jemu się w głowie pomieszało! Czepkiem tej kochanej dzieciny przykrył kociołek, a pokrywkę powiesił za drzwiami!
— Nie chciałem tego zrobić — rzekł Toby, spiesznie naprawiając pomyłkę. — Małgosiu?
Małgosia podniosła nań wzrok i zobaczyła, że umyślnie stanął za krzesłem gościa i dając jej tajemnicze znaki, pokazywał pół szylinga, zarobionego u Aldermana.
— Wchodząc tu — rzekł Trotty — widziałem że na schodach leżało odrobinę herbaty, a jeśli się nie mylę, to także kawałek słoniny. Nie przypominam sobie dokładnie, gdzie to było, więc pójdę sam poszukać.
Z tem kłamstwem, które, uważał za nierozwikłalne, Toby wyszedł do grajzlerni Mrs. Chickenstalker i zakupiwszy za gotówkę kawałek słoniny, wrócił po chwili, twierdząc, że nie mógł tak szybko znaleść w ciemności małego pakieciku.
— Ale wreszcie go znalazłem — rzekł Trotty, kładąc na stole pakiecik. — Teraz wszystko w porządku. Dobrze jednak widziałem, że była herbata i kawałek słoniny. Małgosiu, serce drogie, jeśli ty przyrządzić zechcesz herbatę, gdy twój niegodny ojciec uskwarzy tymczasem słoninę, to w jednej chwili będzie wszystko gotowe. To dość dziwne — mówił Trotty, z widelcem w ręku zabierając się do gotowania — ale moi bliżsi przyjaciele doskonale o tem wiedzą, że nie lubię ani słoniny, ani herbaty. Cieszę się, gdy smakują innym ludziom — dodał głośno, by gość go słyszał — ale ja nie znoszę ani jednego, ani drugiego.
A jednak Trotty z rozkoszą wciągał woń skwarzącej się słoniny, którą jadłby, och! i z jakim smakiem; a nalewając wrzącą wodę do czajniczka, miłośnie zaglądał do jego wnętrza, wdychając wonną parę, której kłęby gęstym obłoczkiem obsnuwały mu twarz i głowę. Mimo to nie jadł i nie pił, a tylko na początku dla formy połknął jeden kęs, który mu widocznie bardzo smakował, mimo zapewnienia, że niema coś dziś apetytu. Bo Tobowi chodziło o nakarmienie i napojenie Willa Ferna i Lilly, a tego samego pragnęła Małgosia. I na żadnej uczcie dworskiej, ani przy żadnym bankiecie, gospodarze nie doznawali takiej przyjemności, racząc swych gości, chociażby nimi byli monarchowie lub papież. Małgosia uśmiechała się do Toba, Toby uśmiechał się do Małgosi, Małgosia kiwała głową, a chciała by Toby brał to za oklaski na jego cześć; Trotty niemą wymową opowiadał jej długie historje, jak kiedy i gdzie znalazł swych gości; i byli oboje szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi!
— A jednak — myślał Trotty zasępiony, przyglądając się Małgosi — związek ten został, jak widzę, zerwany.
— A teraz wam coś powiem — odezwał się Trotty po herbacie. — Mała będzie zapewne spać z Małgosią.
— Z kochaną Małgosią, — rzekło dziecko pieszczotliwie — z Małgosią.
— To dobrze — rzekł Trotty. — I wcalebym się nie dziwił, gdyby malutka dała też buzi ojcu Małgosi. Bo widzisz, ja jestem ojcem Małgosi.
Trotty był niezmiernie uradowany, gdy dziewczynka podeszła doń bojaźliwie, ucałowała go, poczem znów wróciła do Małgosi.
— Mądra jest jak Salomon — oświadczył Trotty. — Tedy idziemy i pójdziemy... nie... nie... nie pójdziemy. Coś mi się poplątało. Co ja to chciałem rzec, Małgosiu, moje serce?
Małgosia rzuciła okiem na gościa, który z odwróconą głową siedząc na jej krześle, gładził główkę dziecka, nawpół ukrytą na jego kolanach.
— Doprawdy — rzekł Toby — nie wiem, doprawdy, co się dziś dzieje z mojemi myślami; jestem całkiem roztargniony. Will Fern, chodźcie teraz ze mną. Jesteście śmiertelnie znużeni i potrzeba wam spoczynku. Chodźcie ze mną!
Mężczyzna wciąż jeszcze gładził włoski dziecka, wciąż jeszcze siedział na krześle Małgosi z odwróconą twarzą. Nie mówił nic, ale jego szorstkie, grube palce, zagłębiające się raz po raz w kędziorkach dziecka, miały specjalną swą wymowę.
— Tak, tak — rzekł Trotty, bezwiednie odpowiadając na to, co wyczytał w twarzy córki. — Zabierz ją Małgosiu i połóż do łóżka. A wam, Wili, pokażę, gdzie się prześpicie. Nocleg to nie bardzo elegancki, bo zwykły strych ze sianem, ale mieszkając w masztalerni, ma się właśnie tę wygodę, że można się przespać na sianie. A zanim znajdzie się ktoś, potrzebujący remizy i stajni, my mamy tanie mieszkanie, dużo miękkiego siana na górze, które należy do sąsiada, a całkiem czyste, dzięki pracowitym rękom Małgosi. Tedy żwawo! Nie ociągajcie się! Na Nowy Rok świeże sianko!
Ręka, która wysunęła się z kędziorków dziecka, z drżeniem opadła na prawicę Toba, który nie przestając paplać, wyprowadził gościa tak delikatnie i ostrożnie, jak gdyby i on był dzieckiem.
Wróciwszy wcześniej od Małgosi, przez chwilę nadsłuchiwał u drzwi izdebki, graniczącej z kuchnią. Dziecko odmówiło przed spaniem zwykłą modlitwę, a pomodliwszy się za Małgosię urwało, i Trotty usłyszał, że pyta o jego imię.
Minęła spora chwila, zanim śmieszny stary człowiek odzyskał równowagę; wtedy dopiero rozdmuchał ogień i przysunął sobie krzesło do ciepłego kominka. Uczyniwszy to jednak, otarł knot świecy, wyjął z kieszeni gazetę i zaczął czytać, początkowo całkiem spokojnie, przebiegając oczyma wiersz po wierszu, stopniowo jednak z coraz to posępniejszą uwagą i smutnem zamyśleniem.
Albowiem ta lękiem przejmująca gazeta znów odwróciła myśli Toba w kierunku, jaki przybrały były już w ciągu dnia i w jakim się ostatecznie ustaliły pod wpływem zdarzeń całodziennych. Zainteresowanie się losem dwojga wędrownych, na chwilę mu nasunęło myśli pogodniejsze; pozostawszy jednak sam i czytając o zbrodniach i gwałtach ludu roboczego, wrócił do poprzedniego toku rozważań.
W tym nastroju czytał notatkę — nie pierwszą zresztą w życiu — o kobiecie, która w przystępie rozpaczy targnęła się nietylko na własne życie, lecz także własnego dziecka. Ta straszna zbrodnia, do tego stopnia wstrząsnęła jego duszą, pełną miłości dla Małgosi, że opuścił gazetę i przerażony opadł w głąb krzesła.
— Przeciwne naturze i okrutne — mruczał Toby — przeciwne naturze i okrutne! Tylko ludzie źli z natury, źli z urodzenia, nie mający nic do czynienia na tym świecie, mogą się dopuszczać takich czynów. Aż nadto jest prawdą co dziś słyszałem, prawdą aż nadto często potwierdzoną przez doświadczenie: jesteśmy źli!
Dzwony tak nagle podjęły jego słowa, ozwały się tak głośno, jasno i donośnie, że dźwięki ich uderzyły jak grom w siedzącego na krześle.
I co one mówiły?
— Toby Beck, Toby Beck, czekamy cię, Toby! Toby Beck, Toby Beck, czekamy cię, Toby! Chodź, odwiedź nas, chodź, odwiedź nas, przywlecz go tu, przywlecz go tu, pędź go, dręcz, pędź go, dręcz, nie daj mu spać, nie daj mu spać! Toby Beck, Toby Beck, roztwórz drzwi, Toby, Toby Beck!
Po chwilowej przerwie znów rozpoczęły swą dziką, gwałtowną pieśń, a cegły kominka i ściany odbrzmiewały im echem.
Toby nadsłuchiwał. Złudzenie, złudzenie! Popołudniu odszedł od nich niechętnie! Nie, nie. Nic podobnego. Ale oto znowu i znowu, po raz może dziesiąty: Pędź go, dręcz, pędź go, dręcz, przywlecz go tu, przywlecz go tu!
Dźwiękami swemi głuszyły całe miasto.
— Małgosiu — rzekł Trotty cicho, pukając do jej drzwi — czy coś słyszysz?
— Słyszę dzwony, ojcze; dzwonią dziś naprawdę bardzo głośno.
— Czy ona śpi? spytał Toby, szukając usprawiedliwienia, że zaglądnął do izdebki.
— O, i jak spokojnie, jak błogo! Ale nie mogę jeszcze odejść od niej. Spójrz tylko, jak mocno mnie trzyma za rękę!
— Małgosiu! szepnął Trotty — posłuchaj na chwilę głosu dzwonów.
Słuchała, przez cały czas zwrócona doń twarzą, ale nic się nie zmieniło w jej wyrazie. Nie rozumiała dzwonów.
Trotty się oddalił, ponownie usiadł przy kominku i znów się zaczął wsłuchiwać. Przez chwilę tylko siedział na krześle.
Dłużej tego znieść nie mógł; siła dzwonów była straszliwa.
— Jeśli drzwi dzwonnicy istotnie są otwarte — rzekł Toby, odkładając swój fartuszek, zapominając jednak o kapeluszu — to dlaczegóż nie miałbym tam wejść i sam się przekonać? Jeśli drzwi będą zamknięte, to nie potrzebuję już innego dowodu. Ten mi wystarczy.
Wymknąwszy się cicho na ulicę, był niemal pewny, że zastanie drzwi zamknięte i zaryglowane, bo znał je przecież dobrze i tak rzadko widywał je otwarte, że wszystkiego razem zdarzyło się to może trzy razy. Były to niskie, krągłe drzwi na zewnątrz kościoła, w ciemnym kącie za jedną z kolumn, na tak olbrzymich żelaznych zawiasach i zaopatrzone tak ogromnym zamkiem, że więcej rzucały się w oczy owe zawiasy i zamek, niż same drzwi.
Jakież jednak było jego zdumienie, gdy doszedłszy do kościoła z gołą głową, wyciągnął rękę w ciemny kąt, nie bez trwogi, że ją coś nagle pochwyci i nie bez tajemnego pragnienia cofnięcia jej napowrót, i oto się przekonał, że drzwi otwierające się z zewnątrz, istotnie stoją otworem!
W pierwszem przerażeniu chciał zawrócić, a przynajmniej wziąć ze sobą światło, lub jakiegoś towarzysza; natychmiast jednak odzyskał odwagę i postanowił sam wejść na dzwonicę.
— Czegóż miałbym się obawiać? rzekł do siebie Trotty. — Wszak to kościół! A może dzwonnicy byli na górze i zapomnieli zamknąć drzwi.
Wszedł tedy i po omacku jak ślepiec dreptał powoli, gdyż było bardzo ciemno i bardzo cicho, jako że dzwony milczały.
Kurz uliczny nagromadził się tu obficie i leżał grubą warstwą, że Toby szedł jak po aksamicie, co jeszcze potęgowało uczucie grozy. Wąskie schody były tak blizko drzwi, że Toby potknął się o pierwszy schód, przyczem nogą zawadził o drzwi, które zatrzasnęły się tak silnie, że nie mógł ich już otworzyć.
Ale to był właśnie jeszcze jeden powód, zmuszający go do pójścia dalej. Trotty dreptał więc dalej po omacku, coraz dalej i dalej, wciąż w kółko i wciąż wyżej i wyżej.
Schody były bardzo nieprzyjemne; tak niskie i wąskie, że wysunięta naprzód ręka wciąż czegoś dotykała, co czyniło wrażenie istoty ludzkiej lub upiora umykającego przed nim. Więc ręką obmacywał gładką ścianę, szukając twarzy tej istoty, gdy dreszcz zimny przebiegał go wzdłuż pleców. Raz czy dwa razy, jednostajną powierzchnię muru przerwały drzwi czy nyża wydająca mu się tak wielką jak cały kościół; to znów miał wrażenie, że stoi na skraju przepaści, w którą runie głową na dół, aż znów rękoma wyczuł ścianę.
Coraz dalej i dalej, ciągle w kółko i wciąż wyżej i wyżej!
Wreszcie zatęchłe, ciężkie powietrze odświeżyło się powiewem wiatru, który niebawem zaczął dąć tak silnie, że Toby z trudem tylko zdołał się utrzymać na nogach. Dotarł jednak do jednego z łukowych okien dzwonnicy, sięgającego mu do piersi i trzymając się oburącz spojrzał w dół na wierzchołki dachów, na dymiące kominy, na plamy świetlne i refleksy (w dzielnicy, gdzie przebywała Małgosia, dziwiąc się, gdzie on może być, a może nawet wołając na niego) stłoczone w jedną masę mgieł i ciemności.
Oto izdebka, do której przychodzili dzwonnicy. Pochwycił jeden z wytartych od używania sznurów, zwisających przez otwory dębowej powały. W pierwszej chwili się przestraszył, gdyż myślał, że to włosy; następnie zadrżał na myśl, że mógłby przebudzić wielki dzwon. Dzwony wisiały jednak wyżej. Trotty, pod wpływem myśli opętańczej, czy może czarów, szedł po omacku coraz wyżej i wyżej. Nakoniec zaczął wchodzić po drabinach i z wielkim trudem, gdyż były strome i nie dawały nogom należytego oparcia.
Coraz dalej wspinał się i wdzierał; coraz dalej i wyżej i wyżej!
Nakoniec, przebywszy strych i głową wydostawszy się ponad jedną z belek, znalazł się tuż pod dzwonami. W mroku nie mógł rozpoznać ich kształtów; były tu jednak — mroczne, niewyraźne, milczące.
Ciężar ołowiany samotności i lęku przytłoczył go nagle, gdy wspinał się ku temu wyniosłemu gniazdu z kamienia i metalu. W głowie mu się kręciło. Nadsłuchiwał, poczem wydał dziki okrzyk: hallo!
— Hallo! przeciągle odpowiedziało smutne echo.
Czując zawrót głowy, zmieszany, bez tchu, pełen przerażenia, Toby rozglądnął się po błękitach nieba i padł zemdlony.
Czarne są gromem ciężarne chmury, a mętne wody głębokie, gdy morze myśli, po raz pierwszy podnosząc się po ciszy, wyrzuca swych zmarłych. Ohydne dziwaczne potwory święcą swe przedwczesne częściowe zmartwychwstanie; pomieszane członki i postacie rozmaitych rzeczy jednoczą się i mieszają z sobą podług zrządzenia przypadku, a jak i kiedy i w jakiem następstwie znów się rozłączą i każda treść i forma duszy znów pierwotny przybierze kształt i pocznie żyć nanowo, tego nikt powiedzieć nie może, jakkolwiek każdy z nas, każdego dnia jest naczyniem obrazu tej wielkiej tajemnicy.
Tedy niepodobna słowami, a tem mniej dokładnie określić, kiedy i jak mrok nocnej dzwonnicy zmienił się w jasność dnia; kiedy i jak samotna wieża zaludniła się mirjadami postaci, kiedy i jak ciche: „pędź go, dręcz!“ monotonnie dzwoniące poprzez sen i omdlenie Toba, ukształtowało się w wyraźny głos, który do czuwającego jego ucha krzyknął: „zbudź go ze snu!“ Niepodobna też określić, kiedy i jak otrząsnął się z sennej, zagmatwanej myśli, że wszystkie te wydarzenia były rzeczywiste, obok całego orszaku innych, nieistniejących. To jednak pewne, że kiedy Toby przebudził się na deskach, na których leżał i stanął na równych nogach, przed oczyma jego przesunęło się takie oto widziadło upiorne:
Wieża, ku której sprowadził go czar, zaludniona była karzełkowatemi zjawami, duchami, elfami dzwonów, widział ich ustawicznie, skaczące, fruwające spadające z dzwonów. Niektóre znajdowały się obok niego na ziemi, inne bujały w powietrzu, inne wspinały się po sznurach; jeszcze inne spoglądały nań przez szczeliny i dziury w ścianach; zataczały w okół niego coraz większe koła i umykały jak marszczące się kręgi wodne, gdy je nagle zmąci kamień, z rozmachem wrzucony do wody. Widział je w najrozmaitszych postaciach i odmianach. Widział brzydkie i ładne, chrome i cudnie piękne. Widział młode i stare, dobre i złe, wesołe i ponure; widział, jak niektóre z nich tańczyły, słyszał, jak śpiewały; widział też, jak niektóre wyrywały sobie włosy, inne zaś wyły przeraźliwie. Roiło się od nich w powietrzu. Widział, jak bezustannie przybywały i oddalały się. Widział, jak spuszczały się na dół, wzbijały ku górze, szybowały w dal, to znów przycupały tuż obok, w gorączkowym pospiechu i niepokoju. Kamienie, cegły, ściany były dlań niemal taksamo przezroczyste, jak dla tych wszystkich istot. Widział je uwijające się po domach, u łóżek ludzi w śnie pogrążonych; widział jak uspakajały śpiących, innych znów smagały maczugami, wrzeszcząc im w same uszy; widział, jak u niejednego wezgłowia śpiewały słodkie melodje, rozweselały głosami ptasząt i wonią kwiatów; widział, jak niektóre zapomocą czarodziejskich zwierciadeł zakłócały spokój śpiących strasznemi widziadłami.
Widział te istoty, uwijające się nietylko wśród śpiących, lecz także wśród czuwających; spełniały czynności najrozmaitsze i wzajem się wykluczające, posiadając czy przybierając naturę najbardziej odmienną. Jedne z nich przypinały sobie mnóstwo skrzydeł, by spotęgować swą szybkość; inne obarczały się łańcuchami i ciężarami, by się poruszać jak najpowolniej. Widział, jak jedne poruszały sercem dzwonów w jedną, inne w przeciwną stroną, a jeszcze inne usiłowały je unieruchomić. Widział, jak jedne urządzały wesele, inne pogrzeb, w jednej izbie odbywały się wybory, w drugiej urządzano bal, a wszędzie ustawiczny, niezmordowany ruch.
Całkiem oszołomiony olbrzymią liczbą tych ciągle się zmieniających dziwnych istot i strasznym rozgwarem dzwonów, które przez cały ten czas biły i dźwięczały, Trotty oburącz chwycił się drewnianego słupa i trupiobladą twarz zwracał to w jedną to w drugą stronę w niemem bezgranicznem zdumieniu.
Gdy tak się rozglądał, dzwonienie nagle ustało. Dokonała się zmiana raptowna! Cały orszak zniknął; postacie się rozwiały, utraciły swą szybkość; próbowały uciekać, ale w tejże chwili rozpadały się, rozpływały w powietrzu i umierały. I żadne nowe zastępy nie zajmowały ich miejsca. Jeden opóźniony maruder szybko zeskoczył z wielkiego dzwonu i stanął na nogach; zmarł jednak, zanim się zdołał obrócić. Niektóre z tych, co dotąd tańczyły w dzwonicy i wykonywały szalone skoki, pozostały tam i pląsały jeszcze przez chwilę, ale za każdym obrotem słabsze były i wątlejsze, a po chwili wszystkie dosięgnął los ich towarzyszy. Najdłużej pozostał przy życiu mały garbusek, który przycupnąwszy w kąciku wirował tak długo i tak zapamiętale, że naostatku pozostała z niego tylko jedna noga, a później już tylko stopa, aż wreszcie skurczył się cały i zniknął, a wtedy cisza zupełna zaległa starą wieżycę.
I wtedy dopiero, nie wcześniej, Trotty zobaczył w każdym dzwonie postać brodatą wielkości i kształtu dzwonu. Niepojęte! postać, a jednak będąca dzwonem samym. Olbrzymie, poważne, o wyrazie posępnym, postacie te przyglądały mu się, gdy tak stał znieruchomiały, jakby przygwożdżony do miejsca.
Postacie tajemnicze i straszliwe, które nie opierając się na niczem, zdawały się niejako unosić w wieżycy, osłoniętemi głowami sięgając pułapa, nieruchome i mroczne. Zwiewne i mroczne, jakkolwiek dostrzegł je w świetle od nich samych bijącem — bo wszak nie było nikogo innego — upiorne usta zakrywały sobie przesłoniętemi dłońmi.
Nie mógł dość szybko spuścić się przez otwór w podłodze, gdyż opuściła go cała władza ruchu. W przeciwnym razie byłby to uczynił — ba, byłby się wolał zrzucić ze szczytu wieży, niż czuć na sobie strzegące go oczy, które byłyby go strzegły i badały nawet wtedy, gdyby im wyrwano źrenice.
Przytem lęk i trwoga przed samotnem miejscem i ciemną okropną nocą, obejmowały go, niby ręka upiorna. Odcięcie od wszelkiej pomocy, wysokie, ciemne, duchami przepełnione kręte schody, pomiędzy nim a ziemią, na której żyli ludzie; ta wyżyna, na której nawet lot ptaków za dnia widziany, przyprawiał go o zamęt głowy; oddalenie od wszystkich dobrych ludzi, którzy o tej porze spokojnie spali w swych łóżkach — wszystko to sprawiało, że raz po raz mroziła go nie myśl, a raczej fizyczne uczucie całej grozy położenia. A tymczasem oczy jego i trwożne myśli krążyły koło strażników, którzy niepodobni wprawdzie do żadnej postaci z tego świata, a to zarówno z powodu otaczającego ich mroku, jakoteż wyglądu i kształtów, oraz nadnaturalnego unoszenia się w powietrzu, byli niemniej tak widoczni, jak ciężkie dębowe stołki, belki i krokwie, podtrzymujące dzwony. Otaczały je one istnym lasem obrobionego drzewa, a z ich skrzyżowań i plątaniny, niby konary tego do upiornego użytku zeschłego lasu, ponurzy ci, nieruchomi strażnicy, pełnili swą służbę.
Powiew zimny i przenikliwy, z westchnieniem przebiegł wieżycę. Gdy ścichł, ozwał się wielki dzwon, czy też duch dzwonu.
— Co to za gość? spytał. Głos jego był głęboki i ponury, a Tobowi się zdawało, że inne postacie wtórują mu echem.
— Zdawało mi się, że dzwony wołały mnie po imieniu — odrzekł Trotty, podnosząc ręce gestem błagalnym. — Sam nie wiem, poco tu jestem i poco przyszedłem. Słuchałem dzwonów przez długie lata i nieraz mi sprawiały przyjemność.
— A ty im dziękowałeś — rzekł dzwon.
— Po tysiąc razy — odrzekł Trotty.
— Jak?
— Jestem biedny — jąkał Trotty — więc tylko słowami mogłem im dziękować.
— A zawsze im dziękowałeś? — pytał duch dzwonu. — Czy nigdy nas nie obraziłeś słowem?
— Nie — szybko odpowiedział Trotty.
— Czy nigdy nie powiedziałeś o nas nic złego, fałszywego, ujemnego? pytał dalej duch dzwonu.
Trotty chciał właśnie powiedzieć: „nigdy!“ gdy nagle się zawahał, mocno pomieszany.
— Głos czasu — mówiła zjawa — woła do człowieka: idź naprzód! Czas istnieje dla jego postępu, jego udoskonalenia, dla nadania mu większej wartości, ulepszenia jego życia, zbliżenia go do celu, widniejącego mu przed oczyma i w jego świadomości, a wytkniętego wówczas jeszcze kiedy powstał czas i on. Czasy mroku, niegodziwości i gwałtu przychodziły i mijały. Niezliczone miljony ucierpiały i żyły i umierały, by wskazać drogę leżącą przed nimi. Kto próbuje się cofnąć lub przystanąć, powstrzymuje potężną machinę, — która niepowołanego zabije, a z powodu chwilowego przystanku, pędzić musi następnie z tem większą chyżością i rozpędem!
— Tego ja, o ile wiem, nie robiłem nigdy — rzekł Trotty. — A jeśli to robiłem, to chyba całkiem przypadkowo i z pewnością bym tego nie robił.
— Kto czasowi lub jego sługom — mówił duch dzwonu — wkłada do ust żale za czasami, które uznane zostały jako zbyt płytkie, pozostawiwszy po sobie ślady tak wyraźne, że dostrzegłby je ślepiec — żale, które o tyle tylko służą teraźniejszości, iż wskazują ludziom, jak bardzo potrzebną jest ich pomoc, skoro można słuchać żalów za taką przeszłością — kto to czyni, postępuje niesłusznie. A tę niesłuszność popełniłeś ty wobec dzwonów.
Pierwszy nadmierny lęk Toba minął. Czuł jednak dla dzwonów miłość i wdzięczność, więc usłyszawszy, że oskarżają go o tak wielką winę, uczuł w sercu ból i skruchę.
— Gdybyście wiedziały — rzekł, błagalnie składając ręce — a może i wiecie…
Gdybyście wiedziały, jak często byłyście mi towarzyszami, jak często napełniałyście mnie otuchą, gdy byłem zgnębiony; jak długo byłyście rozrywką mojej Małgosi (jedyną może, jaką miała w życiu) gdy matka jej umarła i pozostało nas tylko dwoje, to z powodu niebacznego słowa, nie miałybyście do mnie urazy.
— Kto w dźwiękach dzwonów słyszy lekceważenie jakiejkolwiek nadziei czy radości, troski lub zgryzoty udręczonej ludzkości, kto słyszy w nas odpowiedź na wiarę, mierzącą ludzkie namiętności taksamo, jak odważa racje nędznego pożywienia, o które ludzkość troska się i marnieje; ten nam wyrządza krzywdę. Taką krzywdę ty nam wyrządziłeś — odpowiedział dzwon.
— To uczyniłem — rzekł Trotty — och, wybaczcie!
— Kto w nas słyszy echo nędznego ziemnego robactwa, ciemiężycieli natur złamanych i upokorzonych, a przeznaczonych jednak do czegoś wyższego, niż takie czerwy przejściowe mogą sobie wyobrazić — mówił dalej duch dzwonu — kto to słyszy w naszych dźwiękach, ten nas krzywdzi; przeto ty nas skrzywdziłeś.
— Bezwiednie — rzekł Trotty — nieświadomie. Ja tego nie chciałem.
— A naostatku i co najgorsza — mówił znów dzwon — kto odwraca się od upadłych i pohańbionych swego rodu, kto ich uważa za straconych, miast współczującem okiem szukać niestrzeżonej przepaści, z której stoczyli się od dobra, jeszcze w upadku czepiając się skrawka utraconego gruntu, trzymając się go, gdy konali w głębi, okryci ranami, ten krzywdę wyrządza niebu i ludziom, czasowi i nieśmiertelności. A tę krzywdę ty wyrządziłeś.
— Litości! zawołał Trotty, padając na kolana — miłosierdzia!
— Posłuchaj ! rzekł cień.
— Posłuchaj ! zawołały inne cienie.
— Posłuchaj ! ozwał się jasny głos dziecięcy, który Tobowi wydał się znanym.
W kościele na dole cicho zabrzmiały organy. Stopniowo tony ich potężniały, melodja wzbijała się ku sklepieniu, napełniając chór i nawę. Coraz silniejsze, rozprzestrzeniały się coraz dalej i dalej, płynęły coraz wyżej i wyżej, budząc czujące serca w potężnych dębowych słupach, w wydrążonych dzwonach, w żelazem obitych drzwiach, w kamiennych schodach, aż nie mogąc się pomieścić w murach wieżycy, wzleciały ku niebu.
Nic dziwnego, że pierś starego człowieka, nie mogła pomieścić dźwięków tak potężnych. Wyrwały się więc z tego ciasnego więzienia potokiem łez, a Toby rękoma przesłonił sobie twarz.
— Posłuchaj ! rzekł cień.
— Posłuchaj ! zawołały inne cienie.
— Posłuchaj ! rzekł głos dziecięcy.
Była to melodja smutna, posępna, pieśń pogrzebowa. A wsłuchując się w nią, Trotty rozpoznał wśród śpiewaków głos swego dziecka.
— Ona umarła — wykrzyknął stary człowiek — Małgosia umarła. Duch jej mnie woła. Słyszę go.
— Duch twej córki opłakuje zmarłe i przyłącza się do zmarłych — zmarłe nadzieje, zmarłe złudzenia, zmarłe sny młodości — odparł dzwon — lecz ona żyje. Z jej życia naucz się żywej prawdy. Naucz się od istoty, sercu twemu najdroższej, jak źli są ci, którzy złymi przyszli na świat. Spójrz, jak pączek ten, płateczek po płateczku opada z najpiękniejszej szypułki i spójrz, jaki jest biedny i smutny. Idź za nim! W rozpacz!
Wszystkie cienie wyciągnąwszy prawe ręce, wskazywały ku dołowi.
— Duch dzwonów będzie ci towarzyszył — rzekła postać — idź, on pójdzie za tobą.
Toby się odwrócił i ujrzał — dziecko! Dziecko, które Will Fern niósł na ulicy, dziecko, nad którem czuwała Małgosia, lecz które teraz śpi.
— Ja sam je niosłem dziś wieczór — rzekł Trotty — w tych oto ramionach.
— Pokaż mu, co on nazywa sobą samym — rzekły ciemne postacie, jedna za drugą.
Wieża rozwarła się u jego stóp. Spojrzał w dół i ujrzał swą własną postać, leżącą na ziemi, na polu, zdruzgotaną i bez ruchu.
— Już nie żyje — rzekł Trotty. — Umarł!
— Umarł! równocześnie powtórzyły wszystkie postacie.
— Litościwe nieba! A Nowy Rok?
— Minął — odpowiedziały postacie.
— Co? spytał drżąc. — Zabłąkałem się w ciemności, dostałem się na zewnątrz wieży i runąłem z niej na ziemię — przed rokiem?
— Przed dziewięciu laty — objaśniły postacie.
Udzielając tej odpowiedzi, cofnęły swe wyciągnięte ręce i w miejscu gdzie stały ich postacie, teraz znajdowały się dzwony.
I poczęły dzwonić, bo nadeszła ich pora. I znów zbudziły się do życia olbrzymie cienie zjaw, znów poczęły się uwijać i pełnić różnorodne zajęcia, jak poprzednio. I znów zniknęły za zmilknięciem dzwonów i zapadły się w nicość.
— Kto to? spytał Trotty swego przewodnika. — jeśli nie oszalałem, to kto one?
— Duchy dzwonów. Ich dźwięki w powietrzu — odpowiedziało dziecko. — One przybierają postać i zajęcia, zrodzone z myśli i nadziei śmiertelników, oraz z ich wspomnień.
— A ty — rzekł Trotty zmieszany — kim ty jesteś?
— Cicho, cicho — rzekło dziecko — spójrz tu.
W ubogiej niskiej izbie, zajęta szyciem, ukazała się oczom jego Małgosia, jego własna, kochana córka. Nie próbował złożyć pocałunku na jej policzku, nie usiłował przycisnąć jej do kochającego serca; wiedział, że te pieszczoty już nie dla niego. Powstrzymał tylko oddech urywany i otarł łzy, zaćmiewające mu oczy, by ją tylko mógł widzieć.
Ach, jakże zmieniona, jak zmieniona! Jasne spojrzenie, jakże zamglone! Róże policzków, jak zwiędłe! Piękna była jak zawsze. Ale nadzieja nadzieja! Ach, gdzież jest ta nadzieja, która doń mówiła jak żywy głos?
Podniosła oczy od pracy i spojrzała na towarzyszkę. Trotty poszedł za jej spojrzeniem i cofnął się przerażony. Na pierwszy rzut oka poznał ją w dorosłej już dziewczynie. W długich jedwabistych włosach widział tesame kędziorki, koło ust widział tensam wyraz dziecięcy, w oczach, badawczo teraz utkwionych w Małgosi, poznał tosamo spojrzenie, jakiem obrzuciła jego twarz, kiedy ją przyniósł do domu!
Ale co to?
Trwożnie wpatrując się w twarz, dostrzegł w niej coś nieznanego; coś uroczystego, nieokreślonego, niewytłómaczalnego, wyrażającego zaledwie myśl tego dziecka… jakiem jeszcze być mogło z wyglądu. A jednak było to tosamo dziecko, tosamo i nosiło jeszcze tęsamą sukienkę.
— Posłuchaj, rozmawiają.
— Małgosiu — wahająco poczęła Lilly — jak ty często odrywasz wzrok od pracy, by na mnie spojrzeć!
— Czy moje spojrzenia tak się zmieniły, że cię trwożą? spytała Małgosia.
— Och, moja kochana, chyba żartujesz. Czemu się nie uśmiechasz Małgosiu, patrząc na mnie?
— Przecież się uśmiecham. Czy nie? odpowiedziała, uśmiechając się do Lilly.
— Tak, teraz się uśmiechasz — rzekła Lilly — ale to się teraz zdarza tak rzadko. Gdy sądzisz, że jestem zajęta i nie patrzę na ciebie, masz twarz taką strapioną i zatrwożoną, że nie mam prawie odwagi spojrzeć na ciebie. Co prawda, w tem naszem ciężkiem, mozolnem życiu mało mamy powodu do radości, ale dawniej byłaś przecież taka wesoła?
— Czy teraz nią nie jestem? odparła Małgosia dziwnie niespokojnie i wstała, by ją uściskać. — Lilly, czy ja ci może jeszcze utrudniam to nasze życie, i bez tego już dość ciężkie?
— Ty byłaś jedyną istotą — rzekła Lilly, całując ją gorąco — która mi właśnie dodawałaś otuchy, jedyną istotą, dzięki której życie sprawiło mi pewną radość. Taka praca, taka ciężka praca! Tyle godzin i tyle dni, tyle długich, długich nocy beznadziejnej, żmudnej, nieskończonej pracy, nie dla gromadzenia skarbów, czy prowadzenia życia wygodnego i wesołego lub chociażby skromnego, lecz tylko dla zdobycia marnego kawałka chleba, by nie zginąć z głodu i podtrzymać w sobie świadomość tego naszego ciężkiego losu. O Małgosiu, Małgosiu — zawołała boleśnie, oplatając ją ramionami — jak może świat być tak okrutnym i obojętnie przyglądać się naszej nędzy!
— Lilly — rzekła Małgosia uspakajająco, odgarniając jej włosy z załzawionej twarzyczki — Lilly, ty, taka młoda i ładna!
— Małgosiu — przerwała jej Lilly, odsuwając ją nieco i błagalnie patrząc jej w twarz — to właśnie najgorsze, najgorsze ze wszystkiego! Gdybym to już była starą! Gdybym miała twarz zwiędłą i pomarszczoną, to byłabym też wolną od myśli, wiodących mnie na pokuszenie w latach młodości.
Trotty się odwrócił, by spojrzeć na swego przewodnika. Ale duch dziecka uciekł i już go nie było.
On sam również nie pozostał na temsamem miejscu, gdyż Sir Joseph Bowley, przyjaciel i ojciec biednych, wydawał wielką ucztę w pałacu Bowley w dzień urodzin lady Bowley; a ponieważ lady Bowley urodziła się była w dzień Nowego Roku (co pisma lokalne uważały za wyraźną wskazówkę Opatrzności, że lady Bowley została wyznaczona nr. 1), więc uczta odbywała się w święto Nowego Roku.
W pałacu Bowley roiło się od gości. Był tam pan o czerwonej twarzy i Mr. Filer i wielki Alderman Cute — Alderman Cute żywił bowiem gorące sympatje dla ludzi z dobrego towarzystwa, a jego stosunek do Sir Josepha stał się znacznie bliższym, od chwili napisania owego uprzejmego listu; od tego czasu należał niemal do przyjaciół domu. Było jeszcze mnóstwo innych gości, a był także duch Toba, snujący się niespokojnie i rozglądający się za swym przewodnikiem.
W wielkiej sali miał się odbyć uroczysty obiad, a Sir Joseph Bowley, jako znakomity przyjaciel i ojciec biednych, miał w tym duchu wygłosić wielką mowę. Niektórzy z tych jego przyjaciół i dzieci mieli w innej sali spożywać puding, a na dany znak mieli ci przyjaciele i dzieci przyłączyć się do swych przyjaciół i ojców i stworzyć pewnego rodzaju zebranie familijne tak wzruszające, że ani jedno oko męskie nie miało pozostać suche.
Ale miało się stać coś jeszcze donioślejszego. Coś jeszcze bardziej wzruszającego. Sir Joseph Bowley, baron i członek parlamentu, miał ze swymi chłopami zagrać w kręgle, osobiście zagrać w kręgle.
— To przypomina zupełnie — zauważył Alderman Cute — czasy starego króla Henryka, mocnego króla Henryka, grubego króla Henryka. Ach, co za piękny charakter!
— Bardzo — sucho rzekł Mr. Filer. — O ile się to odnosi do jego małżeństw i mordowania żon. Bo nawiasem mówiąc, więcej jest kobiet, niż potrzeba.
— Ty się będziesz żenił z pięknemi paniami i nie każesz ich mordować, nieprawdaż? zwrócił się Alderman Cute do dwunastoletniego przedstawiciela rodu Bowleyów. — Co za miły chłopiec! Zanim się opatrzymy, będziemy tego małego dżentlemana mieć w naszym parlamencie — perorował Alderman, ujmując chłopca za ramiona i przyglądając mu się z uwagą, do jakiej tylko był zdolny. — Będziemy słyszeć o jego zwycięstwie przy wyborach, jego przemówieniach w izbie, o godnościach, ofiarowywanych mu przez ministerstwo, niezwykłych jego triumfach na wszystkich polach. Ach, i sami też w Radzie gminnej wygłaszać będziemy skromne mowy na jego cześć. Tak, zanim się opatrzymy, już to się urzeczywistni.
— O, całą różnicę stanowią tu trzewiki i pończochy — myślał Trotty, lecz serce jego lgnęło do tego chłopca przez miłość do tych chłopców bez bucików i pończoch, które mogły być dziećmi biednej Małgosi, a o których przepowiadał Alderman Cute, że będą złe i zepsute. — Ryszard — westchnął starzec, wałęsając się wśród towarzystwa — nie mogę znaleść Ryszarda, gdzie on jest?
Zapewne nie tam, jeśli jeszcze żyje ! Ból i samotność całkiem go wytrąciły z równowagi. Wciąż jeszcze błąkał się wśród dostojnego towarzystwa, rozglądając się za swym przewodnikiem, by go spytać: — Gdzie Ryszard? Gdzie jest Ryszard? Chodząc to tu, to tam spotkał Mr. Fisha, sekretarza Sir Josepha, wielce zaniepokojonego.
— Na Boga — rzekł Mr. Fish — gdzie jest Alderman Cute? Kto widział Aldermana?
— Kto widział Aldermana? Dobry Boże, któżby go nie widział? Przecież on taki rozsądny, taki przystępny, tak uwzględniający naturalne pragnienie ludzi łaknących jego widoku, że jeśli popełniał jakikolwiek błąd, to chyba ten, że ustawicznie się ludziom rzucał w oczy. A gdzie było dobre towarzystwo, tam z pewnością nie brakło Aldermana, którego pociągało oczywista, powinowactwo wielkich dusz.
Kilka głosów odpowiedziało, że Alderman znajduje się w orszaku, otaczającym Sir Josepha. Mr. Fish przecisnął się do niego i podszedł z nim do okna, by pomówić na osobności. Trotty przyłączył się do nich. Nie z własnego popędu. Czuł, że jakaś siła nieznana skierowuje go ku nim.
— Kochany panie Cute — szedł Mr. Fish — cofnijmy się nieco. Straszny wypadek! W tej chwili otrzymałem wiadomość. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli Sir Josephowi nic o tem w dniu dzisiejszym nie powiemy. Pan zna Sir Josepha, więc mi poradzi, jak postąpić. Wypadek straszny i godny pożałowania!
— Mr. Fish, kochany Mr. Fish — co się stało? spytał Alderman. — Chyba nie rewolucja, co? A także nie bunt przeciw władzy?
— Bankier Deedles — mówił sekretarz ciężko dysząc — Deedles & Co., który tu dziś miał przybyć, człowiek tak poważany…
— Chyba nie zbankrutował? wykrzyknął Alderman. — To niemożliwe!
— Zastrzelił się!
— Wielki Boże!
— Przy swym kantorze przyłożył sobie do ust rewolwer — opowiadał Mr. Fish — że cały mózg się rozbryzgał. Bez powodu — stosunki majątkowe znakomite.
— Stosunki! wykrzyknął Alderman. — Człowiek olbrzymio bogaty. Jeden z najszanowniejszych ludzi. I samobójstwo! Śmierć z własnej ręki!
— Dziś rano — dokończył Mr. Fish.
— Och, mózg, mózg! krzyknął pobożny Alderman, wznosząc ręce ku niebu. Och, nerwy, nerwy! Tajemnice maszyny, zwanej człowiekiem! Jakże łatwo zrobić ją bezużyteczną! Jakież z nas biedne istoty! Może jakaś biesiada, Mr. Fish! Może postępowanie jego syna, który, jak słyszałem, prowadzi życie lekkomyślne i zaciąga długi na imię ojca! Człowiek tak szanowany! Jeden z najszanowniejszych ludzi, jakich znam. Wypadek godny pożałowania, nieszczęście publiczne! Postawię wniosek, by przywdziano głęboką żałobę. Człowiek tak szanowany! Ale ktoś nami rządzi. Musimy się poddać jego wyrokom!
Cóż to, panie Alderman? Ani słowa o wytępieniu samobójstwa? Sędzio! pomyśl o twem poczuciu etycznem i szumnych frazesach! Chodź, panie Alderman. Ustaw obydwie szale swej wagi. Na jedną, pustą, rzuć biedną kobietę, nie mającą chleba, gdy źródło natury wyschło w niej od głodu i nędzy, a dziecko jej pozbawione jest praw, należnych mu od czasów Ewy. Zważ tych dwoje, o, ty Danielu, wydający wyroki! Zważ ich w oczach tysiący nieszczęśliwych, słuchających i pamiętających okropną farsę, jaką przed nimi odgrywasz. Albo przypuśćmy, że stracisz zmysły — a niewiele ci brak do tego — i targniesz się na swe życie, jako przestroga dla tobie podobnych (jeśli tacy istnieją), gdy swą nadętą nikczemność krakać będą istotom zrozpaczonym, stojącym nad skrajem obłędu. Co wówczas?
Słowa te wydobyły się z piersi starca, jak gdyby inny głos przez niego mówił. Alderman Cute zobowiązał się w obec Mr. Fisha, że pomoże mu zawiadomić Sir Josepha o bolesnej katastrofie, gdy uroczysty ten dzień przeminie. Poczem w gorzkiej boleści, ściskając rękę Mr. Fisha, rzekł: — Człowiek tak godny ! Poczem dodał, że nawet on nie rozumie, jak mogą się na świecie dziać takie nieszczęścia.
— Możnaby niemal przypuszczać — mówił Alderman Cute — że w urządzeniu fabryki społecznej działają niekiedy siły wywrotowe. Bracia Deedles!
Gra w kręgle znakomicie się udała. Sir Joseph rzucał kule z wielką zręcznością; jego potomek grał z mniejszym rozmachem, a wszyscy doszli do przekonania, że teraz, gdy baron i syn barona grają w kręgle, wieś dźwignie się z błyskawiczną szybkością.
O oznaczonej godzinie podano do stołu. Trotty bezwolnie udał się z innymi do wielkiej sali, czując, że wiedzie go coś, silniejszego od jego woli. Widok był uroczy. Panie piękne, goście weseli, ożywieni, w dobrych humorach. Gdy otworzono drzwi, a przez nie wpłynęła fala ludzi w strojach wieśniaczych, piękno widowiska dosięgło szczytu. Ale Trotty mamrotał coraz częściej: — Gdzie Ryszard? Powinien ją pocieszać i być jej pomocnym! Nie widzę tu Ryszarda.
Wygłoszono kilka mów i pito za zdrowie lady Bowley, a Sir Joseph Bowley wyraził swe podziękowanie i wypowiedział swą wielką mowę, w której przy pomocy rozmaitych argumentów dowodził że jest urodzonym ojcem i przyjacielem itd., poczem wzniósł toast na swych przyjaciół i dzieci i na godność pracy. Aż tu jakieś wzburzenie w głębi sali pociągnęło uwagę Toba. Po chwilowej wrzawie, hałasie i sprzeczce, jakiś męszczyzna przecisnął się przez ciżbę i stanął na przedzie.
Nie był to Ryszard, ale ktoś, o kim nieraz myślał i kogo oczekiwał. Przy słabem oświetleniu mógłby się może pomylić co do tożsamości tego starego, siwego, pochylonego, wynędzniałego człowieka, ale w jasnem świetle lamp, padającem na jego potężną głowę, odrazu poznał Willa Ferna.
— Co to znaczy? — wykrzyknął Sir Joseph, powstając. Kto pozwolił wejść temu człowiekowi? To zbrodniarz, którego zamknięto w więzieniu. Mr. Fish, bądź pan tak dobrym…
— Jedną chwilkę — rzekł Will Fern — jedną chwilkę, jaśnie pani. Jaśnie pani urodziła się w dzień dzisiejszy, równocześnie z Nowym Rokiem. Proszę mi użyczyć jednej chwilki czasu.
Lady Bowley szepnęła mężowi parę słów, a Sir Joseph z wrodzoną mu godnością, znów zajął swe miejsce.
Obdarty gość — bo Will Fern ubrany był nędznie — rozejrzał się w około i głębokim ukłonem okazał gościom swe uszanowanie.
— Jaśnie państwo — rzekł — pili właśnie za pomyślność robotników. Proszę, spójrzcie na mnie.
— Przychodzicie prosto z więzienia — rzekł Mr. Fish.
— Prosto z więzienia — potwierdził Will — i to nie po raz pierwszy ani drugi, ani nawet trzeci lub czwarty.
Mr. Filer zauważył mrukliwie, że kilkakrotne uwięzienie przynosi mu hańbę i że się powinien wstydzić.
— Jaśnie państwo — powtórzył Will Fern — spójrzcie na mnie. Widzicie, że jestem w takiem położeniu, że mi już nie potraficie zaszkodzić, ani też pomóc; albowiem czasy, kiedy wasze dobre słowa czy dobre czyny, mogły mi się były na coś przydać — ręką uderzył się w pierś i potrząsnął głową — czasy te ulotniły się z zapachem zeszłorocznego bobu lub koniczyny. Pozwólcie jednak, bym za tych tutaj — ręką wskazał na zgromadzonych w sali robotników — wyrzekł parę słów, a jeśli macie ochotę, to i wy możecie raz usłyszeć szczerą prawdę.
— Niema tu nikogo, ktoby sobie życzył was mieć jako mówcę! rzekł gospodarz domu.
— Bardzo być może, Sir Joseph. Niemniej jest prawdą, co chcę powiedzieć.
Otóż, jaśnie państwo, ja w tej miejscowości żyłem przez wiele lat. Możecie jeszcze dotąd oglądać moją chałupę. Setki razy bogate panie rysowały ją i malowały. Słyszałem, że na obrazie wygląda bardzo ładnie. Tylko że na obrazie niema deszczu ani śniegu, ani wichru. To też lepiej się ona nadaje do malowania, niż do mieszkania. Ja w niej jednak mieszkałem. Jak ciężkie i gorzkie w niej wiodłem życie, nie chcę nawet mówić. Każdego dnia i w każdej porze roku można się o tem przekonać.
Mówił taksamo, jak owego wieczora, gdy Trotty spotkał go na ulicy, tylko głos jego stał się głębszy i ostrzejszy, a od czasu do czasu drżał lekko. Nigdy jednak nie przybierał tonu namiętnego i rzadko też podnosił głos, opowiadając o sprawach tak prostych. — Ciężej to, niż jaśnie państwo przypuszczają — mówił — wyróść w takiem miejscu na człowieka uczciwego. Że ja wyrosłem na człowieka, nie na zwierzę, jakiem byłem dawniej, przemawia jednak na moją korzyść. Obecnie stan mój jest taki, że na nic mi się już nie zdadzą słowa ni czyny. Wszystko dla mnie skończone.
— Cieszy mnie, że człowiek ten przyszedł — rzekł Sir Joseph, wesoło rozglądając się po otoczeniu. — Proszę mu nie przerywać. Zdaje się, że Opatrzność sama go tu zesłała. Jest on przykładem, żywym przykładem. Wierzę i jestem przekonany, że moi przyjaciele z tego skorzystają.
— Jakoś się przebijałem — mówił Fern po chwili milczenia — tak, czy owak. Ani ja, ani nikt inny, nie mógłby powiedzieć, jakim sposobem; ale było to życie tak ciężkie, że nie mogłem przybierać miny wesołej i udawać, że jestem inny, niż w rzeczywistości nim byłem. Wy, panowie, zasiadający w parlamencie, na widok człowieka o twarzy niezadowolonej, mówicie do siebie: „To człowiek podejrzany“. Mam pewne wątpliwości, powiadacie, co do tego Willa Ferna. Trzeba się mieć na baczności przed tym ptaszkiem. Nie powiem, aby to z waszej strony było czemś nienaturalnem. Ale powiadam, że od tej chwili wszystko, cokolwiek Will Fern zrobi czy nie zrobi idzie na jego rachunek!
Alderman Cute wetknął wielkie palce obydwu rąk do kieszeń kamizelki i rozparty w krześle, uśmiechał się i mrugał do stojącego w pobliżu kandelabra, jak gdyby chciał powiedzieć: — Oczywiście! Czyż nie mówiłem? Zwykła gadanina ! Niech was Bóg strzeże! Sprostamy temu wszystkiemu — ja i natura ludzka.
— Otóż, panowie — mówił Will Fern, wyciągając ręce przed siebie, a chuda jego twarz zaczerwieniła się na chwilę — pomyślcie tylko, jak wyglądają wasze ustawy, mające nas ścigać i prześladować, gdy do tego dojdzie. Próbuję żyć gdzieindziej. Wtedy staję się odrazu włóczęgą i awanturnikiem. Dalej z nim do więzienia! Idę do waszych lasów strącać orzechy i odłamuję — kto tego nie robi? — jedną, czy dwie gałązki. Do więzienia z nim! Wasz leśny widzi mnie w jasny dzień w pobliżu ogrodu ze strzelbą na plecach. Do więzienia z nim! Wydostawszy się z więzienia, chcę się z nim naturalnie policzyć i rzucam parę słów obelżywych. Do więzienia z nim! Utnę sobie kij z drzewa. Do więzienia z nim! Zjem zgniłe jabłko lub buraka. Do więzienia z nim! Więzienie odległe stąd o dwadzieścia mil, więc wyszedłszy na wolność, proszę po drodze o jakąś drobnostkę. Do więzienia z nim! Jednem słowem, policjant, leśny, strażnik, spotykają mnie na każdym kroku i za każdym razem przychwytują mnie na jakimś występku. Do więzienia z nim! To włóczęga i znany aresztant; areszt stał się jedynem jego domostwem.
Alderman z przekonaniem potakiwał głową, jakby chciał rzec: Tak, i bardzo dobrem domostwem!
— Alboż to mówię dla swego dobra? mówił dalej Fern. — Kto mi może zwrócić moją swobodę, moje dobre imię, moją niewinną siostrzenicę? Wszyscy lordowie i wszystkie wielkie panie całej Anglji uczynić tego nie mogą. Jednakowoż posłuchajcie panowie: z innymi przynajmniej postępujcie inaczej. Dajcie nam, przez miłość Boga, lepsze pomieszkania od tych, w których przyszliśmy na świat; dajcie nam lepsze pożywienie, na które pracujemy, dajcie nam łagodniejsze ustawy, by nas na właściwą nawrócić drogę, jeśli zbłądzimy, i nie stawiajcie nam przed oczyma, gdziekolwiek się zwrócimy, kajdan i aresztów. Wtedy z całą gotowością i wdzięcznością robotnik przyjmie i uczyni dla was wszystko, co tylko człowiek uczynić zdoła. Bo serce jego jest cierpliwe, spokojne i chętne. Ale wpierw musicie w nim zbudzić odpowiednie uczucia. Bo czy on będzie szczątkiem czy ruiną człowieka, jak ja obecnie, czy też podobny jest do tych, co tu przed wami stoją, wobec was czuje się całkiem obcym. Więc panowie, odzyskajcie jego serce, zanim nadejdzie dzień, kiedy pod wpływem jego zmienionych poglądów, nawet biblja będzie mu brzmieć inaczej i zacznie doń mówić, jak zdawała się do mnie mówić w więzieniu: „Dokąd ty pójdziesz, ja pójść nie mogę. Gdzie ty mieszkasz, tam ja nie mieszkam. Twój lud nie jest moim ludem, a twój Bóg nie jest moim Bogiem“.
W sali wszczął się nagle dziwny ruch i niepokój. Trotty myślał w pierwszej chwili, że kilku ludzi wstało, by wyrzucić Willa Ferna i dlatego wyglądają teraz inaczej. Ale już w najbliższej chwili spostrzegł, że sala i całe towarzystwo zniknęły mu z przed oczu, natomiast ujrzał znów swą córkę, schyloną nad robotą, ale w izbie jeszcze niższej i uboższej, niż poprzednio i bez Lilly.
Krosna, przy których tamta pracowała, stały na gzymsie i były przykryte. Krzesło, na którem siedziała, stało pod ścianą. Z tych drobnych szczegółów, a przedewszystkiem z bladej, zgnębionej twarzy Małgosi wyczytał historję całą! Och, któżby jej nie wyczytał!
Małgosia miała oczy utkwione w robocie dopóki się nie ściemniło, a gdy mrok zapadł, że już nie mogła rozróżniać nitek, zapaliła małe światełko i dalej pracowała. Wciąż jeszcze stary jej ojciec, niewidzialny bawił przy niej i na nią spoglądał; kochał ją, jakże gorąco ją kochał! — i mówił do niej pieszczotliwie o starych czasach i o dzwonach, jakkolwiek biedny Trotty dobrze wiedział, że ona go słyszeć nie może.
Minęła już wielka część wieczora, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła. W progu stał mężczyzna, trzęsąc się na nogach, pijany, brudny, z śladami występku i nieumiarkowania na zniszczonej twarzy, a zmierzwione włosy i rozczochrana broda potęgowały jeszcze ten obraz zaniedbania. Jednakowoż przy bliższem przyjrzeniu można było odkryć w nim resztki urody i pewnego dostatku.
Przystanął na progu, czekając, czy mu wolno wejść, a ona cofając się o parę kroków, patrzyła nań milcząca i stroskana. Życzenie Toba się spełniło: zobaczył Ryszarda.
— Czy mogę wejść, Małgosiu?
— Tak wejdź tylko.
Dobrze, że Trotty go poznał, zanim przemówił. W przeciwnym razie, na dźwięk jego ochrypłego szorstkiego głosu byłby myślał, że to kto inny, a nie Ryszard.
W izbie były tylko dwa krzesła. Podsunęła mu swoje, a sama stanąwszy o parę kroków od niego, czekała, co jej ma do powiedzenia.
On jednak usiadł i bezmyślnie wbił oczy w podłogę, z uśmiechem głupim, tępym, przedstawiając widok takiego upodlenia, takiej beznadziejności, takiego ostatecznego upadku, że ona rękoma zasłoniła sobie oczy i odwróciła głowę, by nie widział jej głębokiego wstrząśnienia.
Zbudzony szelestem jej sukni, czy innym jakim szmerem, podniósł głowę i zaczął mówić, jak gdyby dopiero co był wszedł:
— Wciąż jeszcze przy robocie, Małgosiu? Pracujesz do późnej nocy.
— Jak zawsze.
— A także o świcie?
— Także.
— Tak ona mówiła. Mówiła, że nigdy nie jesteś zmęczona, a przynajmniej nigdy się do tego nie przyznasz. Przez cały czas, kiedy mieszkałyście razem. Nawet wtedy nie, gdy omdlewałaś ze zmęczenia i głodu. Ale mówiłem ci już o tem, kiedy tu byłem ostatnim razem?
— Tak — odrzekła — a ja cię prosiłam, byś mi nic więcej nie opowiadał. A ty dałeś mi uroczyste przyrzeczenie, że nigdy już tego nie zrobisz.
— Uroczyste przyrzeczenie — powtórzył z idjotycznym uśmiechem, bezmyślnie patrząc przed siebie. — Uroczyste przyrzeczenie. Tak!
Po chwilowej pauzie, jakby nawiązując do poprzedniego tonu, spytał z nieoczekiwaną żywością: — Co ja mam zrobić, Małgosiu? Co mam zrobić? Ona znów była u mnie.
— Znów — rzekła Małgosia składając ręce. Och, czy tak często o mnie myśli? Znów była?
— Jakie dwadzieścia razy — rzekł Ryszard. — Małgorzato, ona mnie wprost prześladuje. Biegnie za mną na ulicy i wsuwa mi to do ręki. Słyszę jej kroki cicho sunące po popiele, gdy jestem w kuźni. Ha! ha! nie często się to zdarza! A zanim odwrócę głowę, słyszę jej głos: — Ryszardzie, nie odwracaj się! Na miłość Boga, zanieś jej to! — Przynosi mi do mieszkania. Przysyła w listach. Puka do okna i kładzie na parapecie.
Co mam zrobić? Spójrz tylko.
Trzymał w ręku małą sakiewkę, dzwoniąc pieniądzmi.
— Zachowaj to — rzekła Małgosia — zachowaj! Jeśli znów przyjdzie, to powiedz jej Ryszardzie, że kocham ją całą duszą, że nigdy nie kładę się do snu, bym jej wpierw nie pobłogosławiła i nie pomodliła się za nią, że przy mej samotnej pracy ciągle o niej myślę, że dniem i nocą jestem przy niej że w chwili śmierci jeszcze o niej będę myśleć, ale że na to ja patrzeć nie mogę.
Powoli cofnął rękę i ściskając sakiewkę, rzekł z senną powagą:
— Przecież jej powiedziałem. Powiedziałem jej tak jasno, jak tylko w słowach powiedzieć można. Ten podarek odnosiłem przecież tyle razy i kładłem na jej progu. Ale gdy znów przyszła i stała przedemną, tak oko w oko, co miałem począć?
— Widziałeś ją? — wykrzyknęła Małgosia. — Widziałeś ją? O, Lilly, moja droga, moja słodka Lilly!
— Widziałem ją — mówił dalej, nie odpowiadając, lecz wciąż jeszcze zajęty swemi myślami. — Stała, drżąc cała i mówiła: — Jak ona wygląda, Ryszardzie? Czy wciąż jeszcze o mnie mówi? Czy schudła? A moje miejsce przy stole — kto zajmuje moje dawne miejsce? A krosna, na których mnie uczyła haftować — czy je spaliła, Ryszardzie? Tak było. Tak do mnie mówiła.
Małgosia, tłumiąc westchnienia, pochyliła się nad nim, by nie uronić ani jednego słowa, a łzy jej spływały z oczu.
Łokcie wsparłszy na kolanach, całą postacią podany naprzód, jak gdyby to, co mówił, w nawpół zatartem piśmie widniało na podłodze, a on miał dopiero odczytać i złożyć, mówił dalej: — Ryszardzie, upadłam bardzo nisko, a możesz sobie wyobrazić, ile cierpiałam, gdy mi to zwrócono, a ja znów się na to zdobywam, by własnoręcznie znów to przynieść. Ale ty ją kiedyś kochałeś, jak daleko tylko pamięć moja sięga. Inni was rozdzielili; niepewność, wątpliwości, zazdrość, próżność oddaliły cię od niej. Ale ty ją przecież kochałeś, odkąd tylko pamiętam. Zdaje mi się, że to jest prawdą — rzekł, przerywając swe opowiadanie. Ale to nie należy do rzeczy. Ryszardzie jeśli ją kiedykolwiek kochałeś, jeśli w pamięci zachowałeś to, co minęło i znikło, to raz jeszcze jej to zanieś! Jeszcze raz! Powiedz jej, jak bardzo cię prosiłam i nalegałam. Powiedz jej, jak głowę złożyłam na twem ramieniu, gdzie spoczywała może jej głowa i jak pokornie cię prosiłam, Ryszardzie. Powiedz jej, że patrzyłeś na moją twarz i że cała piękność, którą ona tak sławiła, minęła całkowicie i pozostała tylko blada wychudła mara, nad którą by płakała, gdyby ją zobaczyła. Powiedz jej wszystko i jeszcze raz jej to zanieś, a ona już teraz nie odmówi, nie będzie tak bezlitosną!
Siedział zadumany, powtarzając ostatnie słowa, dopóki się znów nie ocknął.
— Nie przyjmiesz tego, Małgosiu? spytał, powstając.
Potrząsnęła głową przecząco i prosiła go, by odszedł.
— Dobranoc, Małgosiu.
— Dobranoc.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć, zdumiony jej bólem, a może też i współczuciem dla niego, przejawiającem się w drżeniu jej głosu. Był to odruch chwilowy, który postać jego ożywił dawnym odblaskiem. Ale trwało to tylko parę sekund. Następnie zwiesił głowę i odszedł, jak przyszedł, a owa iskra zgasłego ognia nie roznieciła w nim poczucia obecnego jego upodlenia.
Małgosia zmuszona była pracować, mimo udręki, bólu i dolegliwości fizycznych i duchowych. Usiadła i znów się zabrała do szycia. Noc głęboka, północ, a ona wciąż jeszcze pracuje.
Utrzymywała w piecyku słaby ogień, gdyż noc była bardzo mroźna, a od czasu do czasu wstawała, by rozżarzyć węgle. Dzwony biły pół do pierwszej, gdy pogrzebaczem przegarniała ogień, a gdy się podniosła z klęczącej postawy, usłyszała lekkie pukanie do drzwi. Zanim miała czas dać folgę zdumieniu, że ktoś przychodzi o tak późnej godzinie, drzwi się rozwarły.
O młodości, o urodo, przeznaczone do szczęścia, spójrzcie! O młodości, o urodo, błogosławione i błogosławiące wszystkiemu, co się z wami zetknie, i spełniające cele dobrotliwego swego Stwórcy, spójrzcie!
Spojrzała na wchodzącą postać i zawołała: — Lilly!
Szybko przypadła do niej, osunęła się na kolana i uczepiła się jej sukni.
— Wstań, Lilly droga! Wstań, dziecko moje!
— Nigdy, Małgosiu, nigdy! Tu, tu chcę być przy tobie, trzymać cię w mych objęciach, czuć na mej twarzy twój oddech słodki!
— Lilly droga, Lilly ukochana, moje dziecko jedyne! Własna matka nie mogłaby cię kochać goręcej! Złóż głowę na mej piersi.
— Nigdy już, Małgosiu, nigdy! Gdy cię ujrzałam po raz pierwszy, klęczałaś przedemną. Teraz pozwól mi umrzeć na klęczkach przed tobą. Pozwól mi tu umrzeć!
— Wróciłaś do mnie! Dziecko ukochane, będziemy znów żyć razem, razem pracować, spodziewać się i razem też umrzemy!
— Ach, pocałuj mnie, Małgosiu! Opleć mnie ramionami! Przyciśnij do swej piersi! Spójrz na mnie życzliwie, ale nie podnoś mnie z klęczek. Pozwól mi tak pozostać u swych stóp, pozwól mi po raz ostatni patrzeć w twą twarz! O młodości, o urodo, przeznaczone do szczęścia, spójrzcie! O młodości, o urodo, spełniające cele swego dobrotliwego Stwórcy, spójrzcie!
— Wybacz mi, Małgosiu! Droga, kochana, wybacz! Wiem, że to czynisz, widzę, że mi wybaczasz, ale powiedz mi to, Małgosiu, powiedz!
Powiedziała jej, przyciskając usta do twarzy Lilly, obejmując ramionami istotę — czuła to — złamaną.
— Niech ci Bóg wynagrodzi, najdroższa! Jeszcze raz mnie pocałuj! On jej pozwolił usiąść u stóp świętych i osuszyć je włosami. Małgosiu, tyle współczucia, tyle miłosierdzia!
Gdy umarła, duch powracającego dziecka niewinny i promienny, dotknął Toba i skinął doń ręką, by szedł dalej.
Ponowne przypomnienie upiornych postaci w dzwonach; ponowne słabe rozróżnienie ich dźwięków; rozpraszająca się świadomość, że widział raz po raz odnawiające się roje zjaw, aż zarysy ich zatraciły się w mnogości obrazów; nieokreślone uczucie, że minęło wiele lat — i oto Trotty, wiedziony przez ducha dziecka, znów znalazł się w towarzystwie ludzi.
Tęgich, czerwonych, zadowolonych ze siebie! Było ich tylko dwóch, ale czerwoni byli za dziesięciu. Siedzieli przed jasno buchającym płomieniem, przy niskim stoliku, a jeśli woń gorącej herbaty i grzanek nie zachowywała się tu dłużej, niż zazwyczaj, to chyba dopiero co stolik ten był nakryty. Wobec tego jednak, że filiżanki i spodki stały czyste na gzymsie, a mosiężny widelec do przewracania grzanek wisiał w swym kącie, wyciągając swe bezczynne cztery palce, jak gdyby mu brano miarę na rękawiczki, więc nie było innych widzialnych oznak niedawnego posiłku, oprócz wygrzewającego się, mruczącego kota, pewnych palców, z upodobaniem gładzących bujną brodę i zażywnych, by nie powiedzieć tłuszczem zalanych twarzy obojga państwa.
Ta otyła para, widocznie małżonków, uczciwie się podzieliła ogniem kominka, patrząc w strzelające iskry, które padały do rusztu, kiwając się w półdrzemce, to znów się budząc, gdy rozżarzony węgiel, większy od innych z trzaskiem, zleciał w płomień, jak gdyby ogień zrywał się do odlotu.
Nie zanosiło się jednak na to, by rychło miał wygasnąć. Płonął bowiem nietylko w małym pokoju i na malowanych szybach drzwi, oraz na przesłaniających je portjerach, lecz także w przylegającym sklepiku. W małym sklepiku, przepełnionym zapasami, w sklepiku wprost żarłocznym, o żołądku tak olbrzymim i napchanym, jak żołądek rekina: serem, masłem, podpałkami, mydłem, wędzonką, zapałkami, słoniną, piwem, konfiturami, karmelkami, ziarnem dla ptaków, surową szynką, miotłami, krzesiwami, solą, octem, pastą do obuwia, śledziami, przyborami do pisania, sosem grzybowym, szpagatem, chlebem, piłkami, jajmi i rysikami — wszystkie te artykuły to były niejako ryby, które dostały się w sieci tego żarłocznego sklepiku. Jakie jeszcze inne artykuły się tu znajdowały, trudno byłoby określić, ale były tam kłębki szpagatu, wieńce cebuli, świece w funtowych paczkach, szczotki umocowane tuż pod sufitem, gdy flaszki i gąsiorki rozmaitego kształtu, z których wydobywały się zapachy nęcące, stwierdzały słuszność szyldu, obwieszczającego publiczności, że właściciel tego sklepiku jest koncesjonowanym sprzedawcą herbaty, kawy, tytoniu, pieprzu i tabaki.
Spoglądając na towary, widoczne przy blasku ognia i mniej wesołym płomieniu dwóch kopcących lamp, słabo palących się w sklepie, jak gdyby nadmiar krwi dusił im płuca, Trotty przeniósł następnie wzrok na drzemiącą przy kominku parę i w otyłej niewieście odrazu poznał Mrs. Chickenstalker, która zdradzała skłonność do tuszy już w owych dniach, kiedy to figurował w jej księdze z dobrym długiem.
Rysy jej towarzysza były mu mniej znane. Wydatny, zwisający podbródek, pełen fałdów, w których ukryłby się palec, wybałuszone oczy, zdające się kłócić że coraz to głębiej zapadają w tłuszcz gąbczastej twarzy, nos, obarczony wadą w funkcjonowaniu, pospolicie zwaną zatkaniem, krótka gruba szyja i sapiąca pierś, obok innych równie pięknych rysów, dość były osobliwe, by się wyryć w pamięci Toba; a jednak nie mógł on ich w pierwszej chwili przypisać nikomu ze swych znajomych. Wreszcie poznał w towarzyszu prostej i krzywej drogi życia Mrs. Chickenstalker, dawnego portjera Sir Josepha Bowley’a, apoplektycznego głupca, który w jego wspomnieniach od szeregu lat łączył się z osobą grubej Chickenstalker, jako że on umożliwił mu dostęp do domu, gdzie przyznawszy się do drobnej zaległości wobec tej damy, ściągnął był ciężkie gromy na swą nieszczęsną głowę.
Toba niewiele interesowała zmiana w karjerze życiowej dawnego portjera, po tylu zmianach, oglądanych poprzednio. Ale asocjacja myśli bywa niekiedy dość silna; to też mimowoli rzucił on okiem na ścianę, gdzie kredą zapisane widniały długi kundmanów. Jego nazwiska nie było. Przeczytał kilka nazwisk, całkiem mu nieznanych i zauważył też, że lista ich była znacznie skromniejsza niż dawniej, z czego wywnioskował, że portjer uznaje obroty gotówkowe i że przystąpiwszy do interesu Mrs. Chickenstalker, dobrze patrzył na palce jej dłużnikom.
Trotty był tak zrozpaczony i zgnębiony zwarzoną młodością i niespełnionemi nadziejami córki, że smutno mu nawet było, iż nie figuruje wśród dłużników Mrs.
Chickenstalker.
— Jak tam na dworze, Anno? zapytał dawny portjer Sir Josepha Bowley’a, wyciągając nogi przed ogniskiem i trąc je, dokąd sięgały jego krótkie ramiona, przyczem wyraz jego twarzy zdawał się mówić: — Tu się oto wygrzewam podczas słoty, a w pogodę również nie muszę wychodzić.
— Wiatr zimny a niebo coś tak wygląda, jakby miał spaść śnieg — odrzekła żona. — Przytem noc bardzo ciemna.
— To dobrze, że mieliśmy grzanki — mówił dawny portjer, tonem człowieka, którego sumienie poszło na emeryturę. — Taka noc, to jakby stworzona dla grzanek i miękkich bucht i pączków. Dawny portjer wymieniał te rodzaje ciast, jak gdyby wyliczał swe dobre uczynki. Poczem znów zaczął sobie nacierać grube łydki, kręcąc kolanani, by płomień skierować na części mniej przypieczone — dodał, krztusząc się od śmiechu, jak gdyby go łaskotano.
— W dobrym coś jesteś humorze, mój drogi Tugby — zauważyła żona.
Firma brzmiała obecnie: „Tugby, dawniej Chickenstalker“.
— Nie, w nieszczególnym — odparł Tugby. — Jestem tylko trochę podniecony.
— Grzanki były takie smaczne. Przytem się znów śmiał, aż twarz stała mu się całkiem fioletową, a odzyskanie poprzedniej barwy kosztowało go tyle trudu, że jego krótkie grube nogi, wykonywały w powietrzu przedziwne ruchy. I nie przybrały pozycji przyzwoitszej, zanim Mrs. Tugby, potrząsaniem i klapsami w plecy, nie doprowadziła ich właściciela do pewnej równowagi.
— Boże wielki, co się z tobą dzieje, mężu! wykrzyknęła Mrs. Tugby przerażona. — Co ci jest?
Mr. Tugby przecierał załzawione oczy i słabym głosem powtarzał, że czuje się trochę podnieconym.
— Więc proszę cię, mój drogi, nie bądź już podnieconym — rzekła Mrs. Tugby — bo tem swojem wymachiwaniem i dyndaniem nogami, na śmierć mnie przerażasz Mr. Tugby przyrzekł, że się to już nie powtórzy. Jendakowoż życie jego było ciągłą walką, w której wnosząc z coraz to krótszego oddechu i coraz ciemniejszej purpury jego twarzy, on miał zostać zwyciężonym.
— Wiatr zimny i niebo zapowiada śnieg, a noc bardzo ciemna. Nieprawdaż, moja droga? ozwał się Mr. Tugby, patrząc w płomień i znów wracając myślą do powodu swej wesołości.
— Tak, ostra zima! potwierdziła żona, kiwając głową.
— Tak, tak — rzekł Mr. Tugby — lata są pod tym względem podobne do chrześcijan; jedni mają ciężką śmierć, a inni lekką. Ten rok niedaleką już ma przed sobą drogę, a jednak się tak męczy. Tem bardziej mi się podoba, Wszedł ktoś do sklepu, żono.
Ale Mrs. Tugby wstała już za pierwszem skrzypnięciem drzwi.
— Czem mogę służyć? spytała, wchodząc do sklepu. — Ach, przepraszam, Sir, nie wiedziałam, że to pan.
W ten sposób usprawiedliwiała się wobec dżentlemana w czarnym ubiorze, który w kapeluszu lekko na bakier nasadzonym i z rękoma w kieszeniach, niedbale siadł okrakiem na beczce piwa.
— Źle z nim, Mrs. Tugby — rzekł przybyły. — Człowiek ten nie będzie żył.
— Ten na poddaszu? spytał Tugby, który również wszedł do sklepu, by wziąć udział w konferencji.
— Tak, ten na poddaszu — rzekł dżentleman, choroba postępuje szybko i niezadługo będzie koniec.
Przenosząc wzrok z Tugby’a na jego połowicę i naodwrót, badał nogami, jak wysoko jeszcze sięga piwo w beczce, a zbadawszy należycie, zaczął bębnić marsza na pustej jej części.
— Ten na poddaszu — zwrócił się gość do Tugby’a, który przez chwilę stał w niemem przerażeniu — dzieli los wszystkiego, co żyje.
— Nie sądzę, by go jeszcze można przewieźć — mówił dalej, potrząsając głową. — Ja nie wziąłbym na siebie takiej odpowiedzialności. Lepiej go tu pozostawić. Długo to już nie potrwa.
— To jest jedyny punkt, co do którego musiałem się sprzeczać z żoną — rzekł Tugby, gdy waga, na której położył swą rękę, z trzaskiem opadła na ladę, — I co z tego? Po tem wszystkiem gotów jeszcze tu umrzeć, na naszym gruncie, w naszej posiadłości, w naszym domu!
— A gdzież miałby umrzeć, Tugby? — spytała żona.
— W przytułku — odparł. — Poco istnieją przytułki, hę?
— Nie po to — odrzekła Mrs. Tugby z niezwykłą energją. — Nie po to. I nie dlatego wyszłam za ciebie, Tugby, abyś mną rządził. Ja tego nie chcę i nie pozwolę. Raczej się z tobą rozwiodę i nigdy cię już nie zobaczę. Kiedy nad temi drzwiami widniało jeszcze moje nazwisko wdowieńskie, co trwało długie lata, dom Mrs. Chickenstalker znany był daleko i szeroko i zawsze cieszył się dobrą sławą i szacunkiem. Kiedy nad temi drzwiami widniało jeszcze moje nazwisko wdowieńskie, znałam go jako silnego, przystojnego, dzielnego, niezależnego chłopaka; i znałam ją: najmilszą, najurodziwszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widziałam w życiu; i znałam jej ojca (biedny staruszek, spadł z wieży, na którą się dostał w śnie lunatycznym i zabił się na śmierć) najuczciwszego, najpracowitszego, najłagodniejszego człowieka na świecie. I gdybym ich wypędziła z domu, to niech anieli mnie pędzą z nieba! Coby też uczynili i sprawiedliwie!
Jej stara twarz, która była tak krągła i miała wdzięczne dołeczki, zanim się dokonała zmiana, znów promieniała jak dawniej; a gdy otarłszy oczy, kiwała głową do męża, równocześnie powiewając chusteczką z wyrazem niewzruszonej stanowczości, Trotty rzekł: — Niech ją Bóg błogosławi! Niech ją Bóg błogosławi!
Następnie z bijącem sercem czekał, co nastąpi, bo nic wszak nie wiedział, poza tem, że mówili o Małgosi.
Jeśli Tugby w pokoju był trochę podniecony, to teraz się wszystko zrównoważyło, gdyż popadł w zgnębienie nielada, patrząc na żonę i nie znajdując słowa odpowiedzi. Pokryjomu jednak — może przez roztargnienie, a może z przezorności — wszystkie pieniądze z kasy zagarniał do kieszeni.
Dżentleman, siedzący na beczce z piwem, zapewne asystent lekarski z przytułku dla ubogich, był widocznie zbyt oswojony do tego rodzaju różnicy zdań pomiędzy małżonkami, by się wtrącać do sprzeczki familijnej. Siedział na beczce, pogwizdując cicho, gdy pojedyncze kropelki piwa sączyły się z czopa na podłogę. Gdy nastąpiło milczenie, podniósł głowę i zwracając się do Mrs. Tugby, o wdowieńskiem nazwisku Chickenstalker, rzekł: — Ta kobieta posiada jeszcze dotychczas pewien wdzięk. Jak to się stało, że wyszła za niego?
— To właśnie stanowi najbardziej okrutną część jej losów — rzekła Mrs. Tugby, siadając w jego pobliżu. — Widzi pan, ona i Ryszard kochali się przed laty. Gdy jeszcze oboje byli młodzi i przystojni, wszystko zostało ułożone i w pewne święto Nowego Roku postanowili wziąć ślub. Tymczasem Ryszardowi strzeliło coś do głowy, ponieważ jacyś panowie mu powiedzieli, że pożałuje tego ożenku, bo młody, przystojny chłopiec nie powinien się żenić. Ci wielcy panowie wzbudzili w obojgu trwogę i niepokój, przepowiadając, że on ją rychło porzuci, a dzieci ich pójdą na szubienicę, że zawieranie małżeństwa jest bezbożnością itp. Jednem słowem, oboje zaczęli się wahać i zwlekać i zastanawiać się; stopniowo tracili do siebie zaufanie, aż wreszcie całkiem się rozeszli. Ale wina była po jego stronie. Ona byłaby każdej chwili została jego żoną. Nieraz widywałem ją później znękaną i zrozpaczoną, gdy przechodził mimo niej obojętnie; a już najbardziej cierpiała wtedy, gdy Ryszard począł schodzić na manowce.
— Tak, on zeszedł na manowce? — spytał dżentleman, wyciągając czop z beczki, by zaglądnąć do jej wnętrza.
— Bo widzi pan, mnie się zdaje, że on sam nie wiedział dobrze, czego chce.
Zdaje mi się, że sobie wziął do serca to zerwanie i gdyby się nie był wstydził owych panów, i nie obawiał się, że ona go już może nie zechce, to z pewnością byłby zrobił wszystko, by odzyskać przyzwolenie i rękę Małgosi. Jestem tego pewna. On wprawdzie nigdy o tem nie mówił, ale tem gorzej. Zaczął pić, przebywał w złem towarzystwie, rozpróżniaczył się, używając swobody życia, która miała być o tyle lepszą od małżeństwa. Stopniowo tracił dobrą reputację, zdrowie, siły, przyjaciół, pracodawców, wszystko!
— Nie wszystko, Mrs. Tugby — zauważył dżentleman — bo zdobył przecież żonę, a radbym wiedzieć, w jaki sposób.
— Zaraz panu opowiem. Otóż takie życie prowadził przez długie lata, upadając coraz niżej i niżej; a ona, biedaczka, dość się mordowała, by zarobić na życie. Wreszcie doszło do tego, że nikt mu już nie chciał powierzać roboty, ni mieć z nim do czynienia, a gdziekolwiek się zwrócił, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Szedł z miejsca na miejsce, od drzwi do drzwi, a gdy może po raz setny przyszedł do pewnego pana, który najdłużej mu ufał (jako że do ostatka był dobrym robotnikiem) pan ten, znający jego historję, rzekł: — Zdaje mi się, że jesteście niepoprawni; chyba tylko jedna istota na świecie mogłaby was ocalić; nie liczcie więc na mnie, dopóki ona się wami nie zajmie. Tak mu powiedział w gniewie wielkim i oburzeniu.
— Aha! wtrącił dżentleman — Co dalej?
— Tedy Ryszard poszedł do niej i ukląkł przed nią, opowiedział wszystko i prosił, by go ocaliła.
— A ona ? No, niechże się pani tak nie przejmuje, Mrs. Tugby.
— Ona do mnie przyszła pewnego wieczora i spytała, czy nie mogłaby dostać mieszkania. — To, czem mi był dawniej,
leży w grobie, taksamo jak to, czem ja byłam dla niego. Ale się namyśliłam i postanowiłam go ratować, przez wspomnienie miłości owej lekkomyślnej dziewczyny (pani ją znała), która w pewien Nowy Rok miała zostać jego żoną. Mówiła też, że do niej przychodził z polecenia Lilly i że Lilly miała do niego zaufanie, czego ona nigdy nie zapomni. Więc się pobrali, a gdy przyszli do domu i ich ujrzałam, musiałam pomyśleć, by takie przepowiednie, jakie ich rozłączyły w młodości, nie spełniały się już nigdy, a przynajmniej jabym ich nie chciała wygłaszać za skarby świata.
Dżentleman wstał z beczki i przeciągając się, rzekł: — A po ślubie zaczął się zapewne źle z nią obchodzić?
— Nie wiem, aby jej kiedykolwiek wyrządził był jaką krzywdę — odparła Mrs. Tugby, potrząsając głową i ocierając sobie oczy?.
— Przez jakiś czas powstrzymywał się od picia, ale nałóg ten zbyt już był zakorzeniony, by go mógł przezwyciężyć. Pewnego dnia przyszedł do domu pijany, co powtarzało się coraz częściej, aż się rozchorował obłożnie. Zdaje mi się, że
zawsze był do niej przywiązany. Wiem, bo widziałam, jak drżąc i płacząc, chciał ją całować po rękach i nazywał ją Małgosią, mówiąc, że to jej dziewięćdziesięcioletnia rocznica urodzin. Tak leżał długie tygodnie i miesiące. Całkiem zajęta pielęgnowaniem jego i dziecka, nie mogła pracować regularnie, wskutek czego straciła zarobek. Nie wiem doprawdy, jak oni odtąd żyli.
— Ale ja wiem — mruknął Mr. Tugby, zerkając oczyma to na szufladkę z pieniędzmi, to na żonę i kiwając głową z wyrazem niezrównanej przebiegłości — jak dwa koguty.
Mowę jego przerwał okrzyk bolesny z piętra. Dżentleman rzucił się ku drzwiom. — Mój przyjacielu — rzekł, odwracając głowę — nie potrzebujesz się już kłócić, czy go odwieźć do przytułku, czy zostawić. Zaoszczędził wam dalszej
sprzeczki.
Szybko wbiegł na schody, za nim Mrs. Tugby, gdy Mr. Tugby powoli za nią podążał, sapiąc i mrucząc do-siebie; zawartość kasetki, w której było dużo miedziaków, spotęgowała jeszcze jego astmę.
Trotty odskoczył z dzieckiem, poczem na schody, jakby był powietrzem.
„Za nią, za nią!“ Znów słyszał upiorne głosy dzwonów, powtarzające te słowa. „Naucz się od istoty, sercu twemu najbliższej.“ Skończyło się. A oto ona, swego ojca duma i radość, ta wynędzniała, wychudła kobieta, płacząca koło łóżka, a raczej barłogu, i tuląc do piersi dziecko, na które spoglądała. Kto zdoła opisać, jak mizernie i słabowicie wyglądało to dziecko! I kto zdoła wyrazić, jak je kochała.
— Dzięki Bogu! rzekł Toby, składając ręce i podnosząc je ku niebu — dzięki Bogu, ona kocha dziecko!
Dżentleman, który nie był ani twardego serca, ani obojętny na podobne sceny, lecz poprostu widywał je codziennie i wiedział, że podług obliczeń Mr. Filera były to tylko cyfry bez znaczenia, położył rękę na sercu, już niebijącem i nadsłuchując, czy jeszcze oddycha, rzekł:— Skończyły się męki. To i lepiej!
Mrs. Tugby próbowała pocieszać serdecznemi słowy, Mr1. Tugby argumentami filozoficznemi.
— Tak, tak — mówił, trzymając ręce w naładowanych kieszeniach — nie trzeba się poddawać. Trzeba umieć walczyć.Coby się było stało ze mną, gdybym nie umiał bronić, kiedy jeszcze byłem portjerem. Nieraz podczas nocy pukano ze sześć razy do naszej bramy, że to niby ktoś przyjechał. Ale ja wiedziałem, że mnie chcą wystrychnąć na dudka i z całym spokojem ducha nie otwierałem bramy.
Trotty znów słyszał głosy: „Idź za nią!“ Odwrócił się do swego przewodnika i ujrzał, że ten wzbił się w powietrze i uleciał. — Idź za nią! zawołał z wysokości i zniknął. A Trotty niewidzialny, okrążał córkę, siadł u jej stóp, szukał w jej twarzy śladu dawnego wyglądu, nadsłuchiwał na dźwięk jej dawnego dźwięcznego głosu. Okrążał dziecko, o wyglądzie starczym; takie wątłe, takie przerażające w swej powadze, takie pożałowania godne w swym smutnym, cichym, bolesnym płaczu. Ubóstwiał je, czepiał się go jako jedynej swej podpory, jako jedynego węzła, łączącego go jeszcze z życiem. Swą nadzieję ojcowską i całe swe zaufanie pokładał w wątłem dziecku, czuwał nad każdem jego spojrzeniem, gdy je matka trzymała w objęciach i po tysiąckrotnie powtarzał: — Ona je kocha! Bogu dzięki! Ona je kocha!
Widział, jak gospodyni domu czuwała przy niej przez długą chwilę, poczem znów wróciła w nocy, gdy burczący jej mąż spał, i uspakajała ją i płakała z nią i podała jej trochę pożywienia. Widział znów nadchodzący dzień i zapadając po nim noc i znowu dzień i noc. Widział, jak wyniesiono z domu zwłoki, a w izbie została tylko ona z dzieckiem. Słyszał, jak jęczało i kwiliło, widział, że bezustannie wystawiało na próbę jej cierpliwość, a gdy zasnęła z wyczerpania, znów ją przywoływało do świadomości, drobnemi rączkami przykuwając ją do ławy tortur. Ale ona wciąż była dla dziecka łagodną i cierpliwą. Cierpliwą! Była jego kochającą matką, a życie jego tak ściśle złączone było z jej życiem, jak wtedy, gdy jeszcze było w jej łonie.
W ciągu całego tego czasu cierpiała niedostatek, gorzką, straszną nędzę. Z dzieckiem na ręku chodziła tu i tam, szukając zajęcia, a gdy leżało na jej kolanach, zwracając ku niej mizerną twarzyczkę, pracowała za najmarniejszem wynagrodzeniem, szyła dniami i nocami za tyle fenigów, ile zegar słoneczny ma cyfr. Gdyby bodaj raz zniecierpliwiła się na dziecko, lub je zaniedbała, lub chwilowo się na nie rozgniewała, lub uderzyła je w rozdrażnieniu! Nigdy! A on się pocieszał: — Wciąż je jeszcze kocha!
Nikomu nie mówiła o swej biedzie, a dnie spędzała poza domem, by jedyna przyjaciółka nie zadawała jej pytań. Bo wszelka pomoc, jakiej jej udzieliła, spowodowywała sprzeczkę między tą dobrą kobietą a jej mężem, a dla Małgosi było nową męką, że wprowadza kłótnie i niesnaski do domu, któremu miała tyle do zawdzięczenia.
Kochała jeszcze swe dziecko, kochała je coraz bardziej, ale miłość jej przybrała inną formę.
Pewnej nocy chodziła po izbie tam i napowrót, chcąc je uspokoić, nucąc cicho, by zasnęło. W tem rozwarły się drzwi i wszedł jakiś mężczyzna.
— Po raz ostatni! rzekł.
— William Fern!
— Po raz ostatni!
Nadsłuchiwał, jak człowiek ścigany, poczem rzekł szeptem:
— Małgorzato, czas mój się kończy. Nie mogłem jednak odejść, bez pożegnania z tobą, bez podziękowania.
— Coście zrobili? spytała i spojrzała nań przerażona.
Podniósł na nią wzrok, lecz nie odpowiedział.
Po chwili milczenia wykonał ręką ruch, jak gdyby chciał odsunąć jej pytanie, jak gdyby je chciał unicestwić i rzekł:
— Dawno już temu, Małgorzato, ale owa noc tak wyraźnie żyje w mem wspomnieniu, jak gdyby to było wczoraj. Niemyśleliśmy wówczas, — dodał, rozglądając się dokoła — że tak się znów zobaczymy. Czy to twoje dziecko, Małgorzato? Pozwól mi je wziąć na rękę. Pozwól mi potrzymać dziecko.
Umieścił swój kapelusz na podłodze i wziął dziecko na ręce, przyczem drżał od stóp do głowy.
— Dziewczynka?
— Tak.
Ręką przesłonił drobną twarzyczkę.
— Patrz, Małgorzato, jak jestem słaby, że nie mam odwagi spojrzeć na dziecko. Pozostaw mi je na chwilę. Nie zrobię mu nic złego. Tak już dawno temu… ale jak się one zowie?
— Małgorzata — odrzekła szybko.
— To mnie cieszy — rzekł — to mnie cieszy.
Wydawał się swobodniejszym, a potrzymawszy dziecko przez chwilę, odjął rękę i spojrzał mu w twarz. Ale zaraz ją znów zasłonił.
— To Lilly!
— Lilly!
Takie same dziecko trzymałem na ręku, gdy matka Lilly umarła i mi ją pozostawiła!
— Gdy matka Lilly umarła i ją pozostawiła! powtórzyła Małgosia głosem wzburzonym.
— Czemu to powiedziałaś tak gwałtownie? Czemu się we mnie tak wpatrujesz, Małgorzato?
Padła na krzesło, przycisnęła dziecko do piersi i płakała. Chwilami odsuwała je nieco, trwożnie wpatrując się w jego twarzyczkę. I znów je przycisnęła do piersi. Gdy na nie patrzyła, do miłości jej przyłączało się coś dzikiego, coś strasznego. Wtedy stary jej ojciec płakał.
— Idź za nią! rozbrzmiewało po domu — naucz się od istoty, sercu twemu najbliższej!
— Małgorzato — rzekł Fern, pochylając się nad nią i całując ją w czoło. — Dziękuję po raz ostatni. Dobranoc! Bywaj zdrowa! Podaj mi rękę i powiedz, że od tej chwili mnie zapomnisz i będziesz myśleć, jako o kimś, który już skończył.
— Coście zrobili? spytała znowu.
— Tej nocy wybuchnie pożar — rzekł, odsuwając się od niej. — Dużo będzie pożarów tej zimy, by rozświetlały ciemne noce — rano, w południe, wieczór i o północy. Gdy na niebie zobaczysz łunę, będziesz wiedziała, że się pali. Gdy w dali zobaczysz łunę na niebie, nie myśl już o mnie. A jeśli będziesz myśleć, to myśl, jakie piekło płonie w mojej duszy, i myśl, że widzisz jego płomienie, odbijające się w chmurach. Dobranoc! Bywaj zdrowa!
Zawołała nań, by wrócił, lecz go już nie było. Siedziała tak zmartwiała, aż dziecko przywołało ją do przytomności, do uświadomienia sobie głodu, zimna i mroku. Przez całą długą noc chodziła z dzieckiem po izbie, by je uspokoić, powtarzając od czasu do czasu: Jak Lilly, gdy matka jej umarła i ją pozostawiła!
Czemu chód jej był tak szybki, wzrok tak dziki, miłość do dziecka tak gorąca i straszna, gdy powtarzała te słowa?
— A jednak to miłość — mówił do siebie Trotty — miłość. — Nigdy go nie przestanie kochać. Moja biedna Małgosia!
Nazajutrz rano ubrała dziecko z niezwykłą starannością — ach, jakiż daremny trud poświęcenia tylu starań dzieciom tak nędznym! — i raz jeszcze próbowała zdobyć jakiś zarobek. Był to ostatni dzień starego roku. Chodziła do samego wieczora, przez cały dzień nie mając nic w ustach. Wszystko napróżno!
Wmieszała się w tłum biedaków, czekających na śniegu, dopóki urzędnik rozdzielający publiczne jałmużny — jałmużny oficjalne, nie te, o jakich mówi kazanie na Górze — raczy ich wezwać, by jednemu rzec: „pójdziesz tu i tu“; drugiemu: „przyjdź w przyszłym tygodniu“; a z trzeciego zrobić piłkę, rzucaną z ręki do ręki, z domu do domu, aż wyczerpany: położy się, by umrzeć, lub zbierze się na odwagę i popełniwszy rabunek, stanie się złoczyńcą wyższorzędnym, którego pretensje nie znoszą zwłoki.
I tu czekała napróżno. Kochała swe dziecko i pragnęła, by spoczywało przy jej sercu i tyle.
Noc zapadła, ponura, ciemna, przerażająco zimna. Przyciskając dziecko do piersi, by je ogrzać, doszła do domu, w którym mieściła się jej izba. Była tak osłabiona i czuła taki zamęt głowy, że nie widziała nikogo we drzwiach i dopiero chcąc wejść, zobaczyła gospodarza, który tak się ustawił — przy jego tuszy nie było to rzeczą trudną — że zabarykadowywał całe wejście.
— O — rzekł cicho — więc wróciliście?
Spojrzała na dziecko i potrząsnęła głową.
— Czy nie sądzicie, — że dość już długo mieszkacie tu, nie płacąc czynszu? Czy nie sądzicie, że nie płacąc ani feniga, dość często jednak nawiedzaliście ten sklep? — pytał Mr. Tugby.
Wykonała ten sam niemy gest.
— A gdybyście tak spróbowali kupować gdzieindziej, a gdybyście tak rozejrzeli się za innem mieszkaniem? Czy nie sądzicie, że to byłoby możliwe?
Odpowiedziała cichym głosem, że już bardzo późno. Jutro to zrobi.
— Widzę już czego chcecie i jaki macie zamiar — rzekł Tugby. — Wiecie, że w domu tym są w tej mierze dwie partje i chcielibyście doprowadzić znów do sprzeczki. Byłoby to dla nas wielką przyjemnością. Ale ja nie chcę mieć w domu kłótni, i dlatego mówię do was spokojnie. Jeśli się jednak nie wyniesiecie, to potrafię też mówić głośno, głośniej niż wam będzie miło. Do domu już jednak nie wejdziecie, to postanowiłem.
Odgarnęła włosy z czoła i szybko podniosła oczy ku niebu i ciemnym groźnym chmurom.
— Ostatni dziś wieczór starego roku, a ja nie chcę kłótni i gniewu przenosić na nowy rok, dlatego tylko, aby się przypodobać wam, czy komukolwiek — rzekł Tugby, w małym zakresie „przyjaciel i ojciec“ ubogich. — Dziwię się, że się nie wstydzicie rozpoczynać nowego roku takiemi intrygami. Jeśli nie macie w życiu nic lepszego do roboty, jak ustawicznie waśnić męża i żonę, to lepiej się wynoście. Precz stąd, precz!
— Za nią! W rozpacz!
Znów Trotty słyszał głosy napowietrzne, a podniósłszy oczy, zobaczył unoszące się nad nim postacie, wskazujące mu ciemną uliczkę, w którą ona weszła.
— Ona je kochała — wykrzyknął trwożnie i błagalnie zarazem — o dzwony, ona je jeszcze kocha!
— Za nią!
Nad drogą, która przeszła, unosiły się cienie, niby chmury ciężkie.
Szedł za nią, tuż za nią. Spojrzał jej w twarz. Wciąż jeszcze widział na niej tensam wyraz dziki i straszny, obok miłości macierzyńskiej. Promieniował on z jej oczu, gdy z ust raz po raz wybiegały słowa: — Umrzeć jak Lilly, jak Lilly!
Och, gdybyż ją coś zdołało zbudzić! Widok, czy dźwięk, lub zapach, mogący w jej pamięci wskrzesić jakieś mnienie serdeczne! Gdybyż z przeszłości przemówił do niej jeden bodaj obraz miły!
— Ja byłem jej ojcem! ja byłem jej ojcem! — rzekł starzec, wyciągając ręce ku mrocznym cieniom, unoszącym się nad jego głową. — Zlitujcie się nad nią i nademną! Dokąd ona idzie? Niech zawróci; ja byłem jej ojcem!
Ale one wskazywały tylko na nią, biegnącą coraz szybciej i mówiły: — W rozpacz! Naucz się od istoty, sercu twemu najbliższej!“
Setki głosów odpowiedziały echem. Powietrze było tylko tchnieniem, na którem unosiły się te słowa. Trotty zdawał się je wchłaniać za każdym oddechem. Nie mógł im umknąć, bo zewsząd go otaczały. A ona wciąż jeszcze mknęła naprzód, z tymsamym płomieniem w oczach, z temi samemi słowy na ustach: — Umrzeć jak Lilly, jak Lilly!
Nagle przystanęła.
— Każcie jej zawrócić! krzyknął starzec, rozpacznie wyrywając sobie siwe włosy. — Moje dziecko, Małgosia! Każ jej zawrócić, Ojcze niebieski, każ jej zawrócić!
Swym wytartym płaszczem otulała dziecko. Rozgorączkowanemi rękoma gładziła mu nóżki, wygodniej układała główkę, poprawiała na niem mizerne odzienie. W swych zawiędłych ramionach trzymała je silnie, jak gdyby je na zawsze chciała w nich zatrzymać, a wyschłemi wargami całowała je ostatnim wybuchem cierpienia i ostatnią długą walką miłości.
Drobną jego rączkę oplotła sobie koło szyi, poczem przycisnęła je do zrozpaczonego serca, do twarzy swej przytuliła twarzyczkę dziecka, a potem pomknęła w kierunku rzeki. W kierunku huczącej, rwącej, ponurej rzeki, nad którą przycupnęła noc zimowa, niby ostatnia myśl tych wszystkich, co w niej szukali ratunku, gdzie pojedyncze światła nadbrzeżne płonęły czerwono i niepewnie, niby pochodnie wskazujące drogę śmierci, gdzie żadne domostwo ludzi żyjących nie rzucało swego cienia w ten mrok głęboki, smutny, nieprzenikniony.
Ku rzece! Ku tym podwojom wieczności mknęły jej zrozpaczone kroki z szybkością wód rwących, gdy pędzą do morza. Chciał jej dotknąć, gdy przebiegała mimo niego w kierunku ciemnej powierzchni wody, lecz dzika, chora postać, straszna rozpaczą miłości, nie dająca się powstrzymać żadnem ludzkiem uczuciem, śmignęła niby wiatr.
Biegł za nią. Na chwilę przystanęła u brzegu przed wykonaniem strasznego skoku. Padł na kolana, wołając do postaci dzwonów, unoszących się nad nim: — Nauczyłem się od istoty, sercu memu najbliższej. Ratujcie ją, och, ratujcie!
Palcami mógł dotknąć jej sukni. Mógł ją ująć. Zaledwie słowa te wybiegły z jego ust, uczuł że odzyskuje zmysł dotyku i wiedział, że ją oto trzyma.
Postacie ustawicznie spoglądały nań z góry.
— Nauczyłem się — wykrzyknął starzec. — O, miejcie nademną litość w tej godzinie, gdy w miłości ku niej, tak młodej, tak dobrej, oczerniałem naturę w sercach matek zrozpaczonych. Ulitujcie się nad mem zuchwalstwem, złością i niewiedzą i ocalcie ją!
Czuł, że dłużej jej już utrzymać nie zdoła. A one wciąż jeszcze milczały.
— Zlitujcie się nad nią! wołał. — Ta straszna zbrodnia zrodziła się z odwróconej miłości, z najsilniejszej, najgłębszej miłości, jaką śmiertelni znają. Pomyślcie, jak wielkim musiał być jej ból, jeśli z takiego nasienia, taki się zrodził owoc. Niebo przeznaczyło ją do dobrego. Niema na świecie matki kochającej, która nie doszłaby do tego, gdyby musiała była takie pędzić życie. O, zlitujcie się nad mojem dzieckiem, które nawet w tej chwili lituje się nad swojem dzieckiem i samo umiera i zabija swą duszę nieśmiertelną, aby je ocalić!
Leżała w jego objęciach. A on ją trzymał silnie. Czuł w sobie siłę olbrzyma.
— Widzę pośród was ducha dzwonów — rzekł starzec, zobaczywszy dziecko i natchniony niejako jego widokiem, mówił: — Wiem, że czas sprawuje pieczę nad przypadającym nam udziałem. Wiem, że pewnego dnia wzbierze ocean czasu, i niby liście spłuka tych, co nas krzywdzą i ciemiężą. Widzę to morze, jak wzbiera i się podnosi. Wiem, że powinniśmy ufać i mieć nadzieję i nie wątpić o pierwiastku dobra ani w nas samych, ani w innych. Nauczyłem się tego od istoty, sercu memu najbliższej. Znów ją trzymam w objęciach. O, dobre, łaskawe duchy, naukę tę zapisuję w piersi, do której ją tulę. O, dobre łaskawe duchy, jestem wam wdzięczny.
Byłby jeszcze więcej powiedział, gdyby dzwony, stare kochane dzwony, jego dobre, wieczne wytrwałe przyjacioły, nie były w tej chwili na przywitanie Nowego Roku zaczęły dzwonić tak wesoło i radośnie i donośnie, że zerwał się na równe nogi, rozpraszając czar, trzymający go na uwięzi.
— Możesz tatku robić co chcesz — rzekła Małgosia — ale ja ci już nie pozwolę nigdy jeść flaków, jeśli wpierw nie zapytasz lekarza. Bo nie masz pojęcia, jaki miałeś sen niespójny!
Siedziała przy stoliczku w pobliżu ognia, szyjąc swą skromną ślubną sukienkę, przybierając ją wstążkami. Cała jej postać promieniowała taką błogością, urodą, wdziękiem i dobrą wiarą, że Trotty krzyknął głośno, jak gdyby w izbie swej zobaczył był anioła. Następnie zerwał się i pochwycił ją w objęcia. Ale nogi zaplątały mu się w gazetę, która spadła na ziemię, a tymczasem ktoś się wsunął między niego a Małgosię.
— Nie — rzekł ów ktoś głosem serdecznym, wesołym. — Nawet wam nie wolno. Pierwszy całus Małgosi w Nowy Rok mnie się należy. Mnie! Całą godzinę stałem przed domem, by usłyszeć dzwony i zdobyć całusa. Małgosiu, serce drogie, szczęśliwego Nowego Roku! Obyśmy dożyli wielu lat szczęśliwych, ukochana moja!
I Ryszard omal jej nie zadusił pocałunkami.
W ciągu tej sceny Trotty był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Usiadł na krześle, rękoma uderzał się po kolanach i płakał. Usiadł na krześle, rękoma uderzał się po kolanach i śmiał się. Usiadł na krześle, rękoma uderzał się po kolanach i śmiał się i płakał równocześnie. Wstał z krzesła, pieścił i głaskał Małgosię. Wstał z krzesła, pieścił i głaskał Ryszarda. Wstał z krzesła i pieścił i głaskał oboje równocześnie. Podbiegł do Małgosi i ujął jej świeżą twarz w obydwie dłonie, ucałował ją i cofał się wstecz jak rak, by jej nie utracić z oczu i znów biegł ku niej, jak nakręcona figurka w szopce, a co chwila znów siadał na krześle, by natychmiast znów się zerwać i biec ku córce. Jednem słowem, nie posiadał się z radości.
— Jutro twój ślub, dziecino najdroższa? pytał Trotty. — Naprawdę twój ślub, Małgosiu!
— Dzisiaj — odpowiedział Ryszard — ściskając go za ręce — już dzisiaj. Dzwony właśnie biją na Nowy Rok. Posłuchajcie!
Biły istotnie.
Błogosław im Boże! O, jakież to wielkie, potężne dzwony, dźwięczne, głębokie, szlachetne, ulane z kruszcu niezwykłego, ulane przez mistrza niezwykłego. Czyż w przeciwnym razie, potrafiłyby dzwonić tak rozgłośnie jak dzisiaj?
— Małgosiu — ozwał się Trotty — czy nie sprzeczaliście się dzisiaj trochę z Ryszardem?
— Owszem, tatku, bo taki z niego kogut zaczepny — odparła Małgosia. — Czy nie mówię prawdy, Ryszardzie? Taki gwałtownik i uparciuch! Koniecznie uwziął się, by takiemu wielkiemu panu jak sędzia Alderman, wypowiedzieć swe zdanie i nic się nie krępował, jak gdyby chodziło o...
— O pocałowanie Małgosi — dokończył Ryszard i odrazu też to wykonał.
— Doprawdy, że wcale się nie krępował. Ale ja nie pozwoliłam. Bo i naco by się to przydało?
— Ryszardzie — rzekł Trotty — chłop z ciebie na schwał, i takim już zostaniesz do końca życia. Ale dziś wieczór płakałaś Małgosiu, gdy wróciłem do domu. Powiedz, dlaczego płakałaś?
— Myślałam, ojcze, o wszystkich tych latach, któreśmy razem tu przeżyli. Tylko dlatego. I myślałam, że będziesz się czuł samotny, gdy ja odejdę.
Trotty znów wrócił do swego krzesła, gdy zbudzona głośną rozmową, dziewczynka zbudziła się i weszła do izby nawpół ubrana.
— Oto jest — rzekł Trotty, biorąc ją na kolana — oto jest mała Lilly. Ha. ha! oto jesteśmy i oto znów pójdziemy. Oto jesteśmy i oto znów pójdziemy. A wy Will także!
Zatrzymał się w galopie, by go serdecznie przywitać. — Ach, wuju Will, jakież ja widzenie miałem dzisiejszej nocy, dlatego, że was przyjąłem w gościnę. Ach, wuju Will, jakże wam jestem wdzięczny, żeście do mnie przyszli, kochany przyjacielu!
Zanim Will Fern mógł odpowiedzieć, weszło do izby kilku muzykantów w towarzystwie licznych sąsiadów, wołając: — Szczęśliwego Nowego Roku, Małgosiu! Szczęśliwych zaślubin! I długiego, długiego życia! Trębacz, najbliższy przyjaciel Toba, postąpił na środek izby i w takie się ozwał słowa: — Trotty Beck, stary druhu, dowiedzieliśmy się, że córka twoja bierze dziś ślub. Niema ani jednego człowieka, coby was znał i nie życzył najlepszego szczęścia, lub ją znał, i nie życzył jej wszystkiego najlepszego, lub znał was oboje i nie pragnął dla was wszelkiego błogosławieństwa w tym Nowym Roku. I poto tu przyszliśmy, byście ten Nowy Rok rozpoczęli muzyką i tańcem.
Przemówienie to przyjęto ogólną radością i okrzykami. Trębacz był wprawdzie trochę podpity, ale to nic nie szkodziło.
— Co to za szczęście — rzekł Trotty — cieszyć się takiem poważaniem swych przyjaciół i sąsiadów. Wiem, że wszystko to robicie dla mojej córki. Zasługuje na waszą życzliwość.
W jednej sekundzie byli wszyscy gotowi do tańca, w pierwszej parze Małgosia z Ryszardem. Trębacz miał właśnie zadąć z całej siły, gdy nagle dały się słyszeć dziwne dźwięki i weszła kobieta o dobrodusznej miłej twarzy, mogąca liczyć około pięćdziesiątki, a obok niej siadł mężczyzna, niosący dzban kamienny olbrzymich rozmiarów, a obok niego na tacy kości szpikowe, piszczałki i dzwonki.
— Trotty rzekł: — Mrs. Chickenstalker — siadł na krześle i uderzył się po kolanach.
— Małgosiu, jakże mogłaś! Wychodzisz za mąż i wcale mi nie powiedziałaś! rzekła przybyła, tonem dobrotliwego wyrzutu. — Nie mogłabym była spokojnie spędzić ostatniego wieczora starego roku, gdybym nie była przyszła ci powinszować. Naprawdę, Małgosiu, że byłabym przyszła, chociażbym nawet była obłożnie chora. Tedy przyszłam, a ponieważ mamy i Nowy Rok i wesele, więc kazałam odrazu coś przygotować, byśmy sobie urządzili „małą bibkę“.
„Mała biblia“ Mrs. Chickenstalker świadczyła o jej szczodrobliwości. Kamienny dzban syczał i dymił jak mały wulkan, a człowiek, niosący go na tacy, miał co dźwigać.
— Mrs. Tugby — rzekł Trotty — okrążając ją pełen zachwytu — chciałem rzec: Mrs. Chickenstalker, niech pani Bóg nagrodzi. Szczęśliwego Nowego Roku i długiego życia, Mrs. Tugby — rzekł Trotty, całując ją — chciałem rzec: Mrs. Chickenstalker. A oto Wiliam Fern i Lilly.
Godna niewiasta, ku jego zdumieniu, nagle poczerwieniała i zbladła.
— Chyba nie Lilly Fern, której matka umarła w Dorsetshire? spytała.
Wuj skinął głową potakująco i szybko zamienili z sobą parę słów, których wynik był taki, że Mrs. Chickenstalker uścisnęła mu obydwie ręce, Toba z własnej woli pocałowała w policzek, a dziewczynkę przycisnęła do swej potężnej piersi.
— Will Fern — rzekł Trotty — czyżby krewna, którą chcieliście odszukać?
— Ona sama — odparł Will, kładąc obydwie ręce na ramionach Toba — i jak się zdaje, znalazłem w niej równie dobrą krewną, o ile to możliwe, jak w was przyjaciela.
— Ach! bronił się Trotty. — Hejże, muzykanci, a możebyście teraz zagrali?
Przy dźwięku muzyki, piszczałek, dzwonków i kości szpikowych, i przy akompanjamencie wciąż jeszcze z wieży rozbrzmiewających dzwonów, Trotty poprowadził do tańca Mrs. Chickenstalker, ustawiwszy się z nią jako druga para, tuż za Ryszardem i Małgosią. I podrygiwał obok niej, wykonywując kroki nieznane ani wpierw ani później, bo stanowiące pewną odmianę jego zwykłego codziennego galopu.
Czy Trotty śnił, czy jego radości, cierpienia i osoby, do których się one odnosiły, były tylko snem? On sam, byłżeby tylko snem? Opowiadający tę historję, marzycielem, który dopiero co zbudził się ze snu? Jeśli tak, to proszę cię, kochany czytelniku, wyryj sobie w duszy przykrą rzeczywistość, z której cienie te się wyłoniły i staraj się w swojem kole — żadne nie jest zbyt wielkie, ni zbyt małe do tego celu — ulepszyć ją i uczynić mniej przygniatającą. Oby ten Nowy Rok szczęśliwym był dla ciebie i dla wielu, których szczęście zależnem jest od ciebie! Oby ten Nowy Rok szczęśliwszym był od poprzedniego, i oby nikt z najbiedniejszych naszych braci i sióstr, nie został wyłączony ze sprawiedliwego udziału w tem, co wielki nasz Stwórca dla ludzkiego stworzył użytku!