<<< Dane tekstu >>>
Autor Felicjan Faleński
Tytuł Edgar Allan Poe i jego nowelle
Pochodzenie Biblioteka Warszawska,
T. 4
Data wyd. 1861
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Skończywszy z człowiekiem, weźmy się do autora. Poe przedstawia osobliwszy fenomen realisty w fantastyczności. Uzbrojony w chorobliwe swoje usposobienie, anatomizuje on rzeczy nie mające ciała, analizuje to co nie ulega rozbiorowi, rozgląda to co może jest, ale czego zapewne nie ma. A tymczasem skalpel jego i czynniki chemiczne i drobnowidz, nie obawiają się bynajmniéj zarzutów naukowych. Popiera je głębokie zastanowienie, zimna przenikliwość, ścisłość prawdziwie matematyczna, ale szczególnie niezbłagana logika, nie mająca sobie równéj. Logika ta, gdzieindziéj chłodna tylko, u Edgara porywająca zarazem, jak strumień wód Styxowych unoszących w nieznane podziemia, przeszywa wprawdzie dreszczem, ale raczéj to dreszcz gorączki, dreszcz wewnętrzny, jak jest i wewnętrznym świat, w który one wprowadza. Świat ten nie jest inny niż ziemski, nie jest on bezwarunkowo urojony, jak po większéj części u Hoffmanna; owszem, powiedziećby można, że to świat codzienny, gdyby nie pewna indywidualna wyjątkowość wymagalna koniecznie, niby jako inicyacya do jego tajemnic. Idzie tu przedewszystkiém o usposobienie wysoce nerwowe. Stan ten rozstrojenia ogólnéj harmonii zmysłów, stawiając człowieka w bolesnéj niezgodzie z otaczającym go światem, zmusza go chronić się w siebie, i z fenomenów ułudy robić sobie wyznanie wiary. Przypomina to stan przejścia w kształceniu się owadów, kiedy się znajdują dopiéro w połowie swego udoskonalenia, tojest na drodze do dostania skrzydeł. Stan ten Michelet dość hypotetycznie porównał do życia embryona przedwcześnie zostawionego własnym siłom. Cechuje go niesłychana wrażliwość i pociąg do poszukiwań w ciemnościach. Rozpasana wyobraźnia Edgara wielce mu się nadawała do tego rodzaju studyów. Właściwie mówiąc, umysł ten niespokojny, niecierpliwy, wiecznie tęskniący po chorobliwemu, a zarazem dziwnie namiętny, nie mógł szukać innéj drogi. Jeden jest tylko punkt, na którym się on schodzi z Hoffmannem: to naiwność. Poe jest szczery na wzór dziecka. On, jak Hoffmann, widział i czuł wszystkie dziwactwa, które opowiada, żył w tym świecie, który opisuje, obcował z każdą z osób, które powołuje do działania; zkądinąd nawet rzecz to nieunikniona, bo niemal każda z tych osób jest nim samym. W ścisłém znaczeniu tego wyrazu nie ma u niego cudowności, niczemu tam się dziwić nie należy; tam wszystko jest co najmniéj możebne, oparte na właściwych sobie prawach równie fizycznych jak moralnych, z których pierwsze upoważniła ścisłość badań naukowych, drugie, zaciekania się metafizyczne. Jedném słowem, jestto świat względnie tylko urojony.
A przecież dziwna to kraina, w którą nam wkroczyć przyjdzie za Edgarem! Kraina raczéj możebności niż prawdopodobieństwa, — le grand peut-être, jakby powiedział Rabelais, — Alhambra, gdzie niewtajemniczony nie widzi nic, prócz bramy do wejścia.
Ale czarodziéj stoi u proga z kluczem Salomona w pamięci, wymawia zaklęte słowo, i oto rozjaśniają się w oczach widza przestrzenie, których ani się domyślał wprzódy; wszystko się rozświetla, spotężnia, olbrzymieje, jaskrawieje, rozszerza się dziwnie — do nieskończoności. Niezwykła rozprężliwość nadaje każdemu przedmiotowi kształty przesadzone i przez to spływające się z sobą; co większa, plastyczność zlewa się tam z pojęciami najoderwańszemi. Cudowne krajobrazy, zawiłe wyrachowania matematyczne, najfantastyczniejsze zjawiska, głębokie kwestye ducha, przywidzenia, hypotezy i przeczucia, układają się tam w jakiś rodzaj tęczowéj mozaiki, ruchliwéj, niespokojnéj, mieniącéj się bez końca. — Kto wié? — powiadasz sobie, powoli wciągając się w te dziwa, i mimowolnie zaczynasz powątpiewać o rzeczywistości, którą zostawiłeś za progiem. Wrażenie podobne zarazem do hypnotyzmu i do upicia się haczyczem, zdaje się zmysły ciała twego przenosić ci do duszy.
Taką jest fantastyczność Poego. Hoffmann jest niezaprzeczenie większym poetą od niego, a przecież bawi tylko, nawet wtedy kiedy przestrasza; Poe umié zelektryzować, zmrozić szpik w kościach, popędzić krew do mózgu i do serca. Pomimo tego jednak, czujesz, że sam mistrz pozostał chłodnym, opamiętałym, panem siebie; że jeśli ciebie spoił, sam został trzeźwy. Niekiedy zdaje się być porwany własnym zapałem, mówi z uniesieniem liryczném pełném entuzyazmu; sądziłbyś, że jest pod wpływem natchnienia, któremu sam nie włada; ale to tylko forma nieco więcéj łudząca: on, jak zawsze, bada tylko, porównywa, wnioskuje. On przedewszystkiém realista, logik bystry. On jeśli hallucynacyę podniósł do godności dogmatu, a opętanie umiał ująć w teoryę, znalazł przynajmniéj sposób być jasnym w wykładzie tych ciemności, po których się błąkał; jeśli dziwactwo przeszło u niego w monomanią, nie zabraknie mu syllogizmu na obronę swoich zasad. Raz wziąwszy sobie za zadanie studyować wyjątki od zwykłego rzeczy porządku, nietylko nie zatrzymuje się przed żadną trudnością przeprowadzenia tego co widzi być prawdą, ale nawet idzie daléj niż ktokolwiek z tych, co szli przed nim tą samą drogą. Pierwsze przemawia na korzyść jego dobréj wiary, drugie wiąże się ściśle z jego usposobieniem głęboko logiczném. U niego żądza zbadania ciemności ma na celu konkluzye moralne. Niby, według niego, dobrze urządzone życie nerwowe, zdolne jest wynieść materyę do stanu natury duchów czystych. Jemu idzie nieustannie o wyprowadzenie człowieka na bity gościniec wiodący do dobrego, a to za pomocą wyrachowania środków przyjaznych, mogących się zgodzić z zasadami Przedwiecznemi, które według niego stanowią zawiązek społeczeństw, utrzymują je, kierują niemi, ale tymczasem pojedynczego człowieka zostawiają niejako własnemu przemysłowi.
Takim jest realizm Poego. On przez logikę idzie do logiki. U niego logika jest nietylko środkiem, ale i celem; nietylko przyczyną, ale i skutkiem. Jestto niby kłębek Aryadny, który prowadzi po ciemnościach, nawijając się sam na siebie, żeby u kresu drogi stać się zupełnym. Dlatego, jakbądź nieraz pozory są potemu, żadnéj z prac Poego nie należy uważać za próżne zmyślenie. U niego, co utwór, to zagadka Sfinksa. W najulotniejszym, szuka on rozwiązania jakiego problematu. Upodobanie jego do malowania chorób umysłowych, męczarni wewnętrznych, katuszy dusznych, które wyobraźni tak obszerne przedstawiają pole, a tyle ciekawych fenomenów skrzętnym budownikom systematów metafizycznych, nie jest czczą sztuką dla sztuki. W ogóle teorye jego mają pozór tych mglistych, przezroczych marzeń, których ojczyzną bywa śnieżne niebo Północy, blado zakrwawione biegunową zorzą. Ktoś nawet powiedział o nim, że jest Swedenborianinem. Ale to nie jest prawdą. Poe nie zbywa czytelnika wielkiemi z pozoru, a w rzeczy wielce pustemi słowy, ani nie odurza go formułami, których niepodobna rozwikłać z ich udanéj zwięzłości. Położywszy zasadę (jakkolwiek najczęściéj, jeśli nie zawsze hypotetyczną) rozwija ją jasno, szczegółowo, dostępnie, i wyczerpuje wszystkie jéj zasoby, z całą mocą udzielającego się czytelnikowi przekonania. Nic systematyczniejszego nad jego wywody, nic więcéj wykończonego nad rezultata, do których dochodzi. Metoda jego w tym względzie może służyć za wzór do naśladowania. Takim jest Poe, pracowity a głęboki myśliciel, choć z pozoru nowellista tylko, jak wielu innych.
Z kolei powiedzmy słów kilka o zewnętrznym charakterze jego utworów. W braku dosadniejszego wyrażenia daliśmy im miano Nowelli. Właściwiéjby może nazywać je anegdotami filozoficznemi. Jakoś-bo od nowelli wymaga się więcéj ruchu, urozmaicenia, w ogóle więcéj mechanizmu powieściowego, o co Poe zdaje się nie dbać wiele. A przecież i jego utworom nie zbywa na warunkach dobrze przeprowadzonego opowiadania. W ogóle forma ich jest prosta, lakoniczna, kunsztownie ześrodkowana, i wszędzie więcéj treści jak słów, co spowodowywa, że wrażenia promieniują od każdéj z najdrobniejszych części składowych, z potęgą ściśle jednakową. Niektóre z tych utworów zakrawają na poemata, inne znowu nastraja jakiś humor nerwowy, febryczny, podobny do serdecznego śmiechu, którego się dostaje od łaskotania. I zawsze przewiewa je nawskróś jakieś jeszcze wrażenie dodatkowe, niby stanowiące powietrze obrazu. To konieczność niezbłagana, to tylko co spełniona lub się spełnić mająca katastrofa osobliwsza, to jakieś dziwaczne warunki bytu pewnych rzeczy lub pewnych zdarzeń. Niekiedy nastrój przychodzi od natury zewnętrznéj lub wyjątkowego usposobienia bohatérów. Parne cisze przed burzą tamujące oddech w piersi i przyspieszające serca bicie; stan przychodzenia do sił po przebyciu ciężkiéj choroby; zwrotnikowe pogody olśniewające blaskami słońca i meteorów nocy, ponapajane rozkosznemi wyziewy, ale od których nerwy miękną i rozstrajają się na wzór strun muzycznego narzędzia; jakieś przywidzenie somnambuliczne, lub niepokój nieokreślony, nieujęty, cisnący łzy do oczu nie wiedzieć czemu; zgiełk miasta, powaby pustyni, lub okropności jakiegoś nieznanego świata. A tło tego wszystkiego stanowi osobliwsze jakieś niebo nie tutejsze, którego barwę, niby fioletową niby zielonawą, zdają się przesłaniać magiczne tumany pyłów złotych. I słońce, inne jakoś niż nasze, najczęściéj krwawe, zdaje się z trudnością przenikać atmosferę, niepokojoną ciągłym dreszczem. A i postacie występujące na tłach tych, żyją także jakoś po niepodobnemu. Rzadko napotkasz tam kobiety. Za to zwykle chore lub umierające na nieznane cierpienia, posiadają dziwną potęgę ducha, niesłychane zasoby wiedzy, w połączeniu z darem proroczym. I wyglądają jakby uwieńczone światłami, i rysują się jakby na tłach lazurowych, i poruszają się pośród mgły nadprzyrodzonéj — nieujęte, pełne wdzięku zjawiska, ku którym wyrywa się dusza. Widocznie tak a nieinaczéj uosabiał sobie miłość, ów niepoprawiony marnotrawca szczęścia. — Co do opisowości Poego, łatwo pojąć, jak musi być hojna, bogata, szeroka. Ma on osobliwsze upodobanie do form wspaniałych. Ten sybarytyzm umysłowy wyznaje nawet otwarcie w jednym ze swych poematów traktującym o sztuce: „Nie należy, — powiada on, — bohatéra poematu zniżać do niedostatku, gdyż niedostatek jest rzeczą nieszlachetną i przeciwną pojęciu piękna. Nieszczęście nawet mieszkać powinno w świetnych komnatach, urządzonych wspaniale.” — Ztąd nie trudno wytłumaczyć sobie, dlaczego zbiór swoich utworów nazwał arabeskami. Sąto istotnie szczerozłote floresy, dziwnie poprawnych, choć zuchwałych, prawie szalonych zarysów, odkreślające się wyraźnie, z sobie tylko właściwych wdzięków na tle z perłowéj macicy, mieniącym się w blaski i cienie. Tylko, że splata się téż z niemi płomienista plątanina dziwadeł, przypominających fryzy gotyckie i malowidła pergaminowych rękopismów. Pełna bojaźni Bożéj fantastyczność średniowieczna, uosobiła w nich powabne w swojéj ohydzie kształty Wroga Rodu. Coś koniecznie kusi przyglądać im się, choć się wstrząsa dusza. Takiemi to hieroglifami poprzyozdabiał Poe ściany téj tajemniczéj świątyni, u któréj wejścia położył napis: „Kto wié? być może”. Jak widzimy, wcale nie chybił, dając utworom swoim miano: dziwadeł i arabesków.
Jak powiedzieliśmy, Poe wziął sobie za zadanie szukać prawdy w możebnościach. Wśród tych podróży po nieznanych bezbrzeżach, za bussolę wziął sobie jasnowidność spostrzegaczą, a logika jest mu rudlem, którego ani na chwilę nie wypuszcza z dłoni. Metoda jego w tym względzie warta jest zastanowienia. Szykuje on prawdopodobieństwa, nie według pewnych, raz na zawsze przyjętych zasad, ale stosownie do stopnia uzdolnienia wyjątkowego, stosownie do liczby, czy potęgi, środków umysłowéj przezorności, która się udziela czytelnikowi, jakby coś zaraźliwego. Za typ w tym względzie przedstawia on niejakiego Dupin. Zdolności analityczne tego człowieka podniecane ciągłą wprawą, doprowadzają go do cudownych rezultatów — „Umysł wynalazczy” — powiada Poe, — „musi mieć koniecznie żywą wyobraźnię, a wyobraźnia, to tylko spotęgowana analiza. Nie zastanawiając się nad słabą stroną tego założenia, podziwiać należy głębokie a dziwnie pracowite studya nad zmysłem postrzegawczym, od których Poe rozpoczyna zbiór swoich nowelli. Jako pole popisu, czy raczéj szkołę w tym względzie, rozbiera on grę w warcaby, w szachy i w wista. Radzi nie tyle uważać na grę, ile na grających; ztąd naturalne pierwszeństwo wistowi, jako przedstawiającemu więcéj kombinacyi, ze względu liczby osób należących do gry. — „Przedewszystkiém,” — powiada on, — „należy się nauczyć fizyognomii swego partnera, żeby módz rozróżnić nastrój wrażeń na niéj występujących od tych, które się ma uważać na twarzach przeciwników. Następnie trzeba uważać sposób zadawania kart u każdego. Można także z pewnych oznak zadowolenia poodgadywać, jakie w każdym ręku znajdują się atuty i honory. W miarę postępu gry zapisując sobie w pamięci wyraz każdéj twarzy, nagromadza się sobie nieobrachowany kapitał spostrzeżeń, z których każde prowadzi do osobnéj korzyści. Po sposobie zbierania lewy, odgadnąć można, czy zbierający ją zrobi niebawem drugą. Łatwo téż rozpoznać podstęp po 'sposobie zadania. Przypadkowe', mimowolne słowo, upuszczona lub odwrócona karta, którą się chwyta z pośpiechem, obawą lub niedbałością, rachowanie lew i porządek ich układania, pomieszanie, wahanie się, ożywienie, niecierpliwość: — wszystko to powinno być graczowi zbiorem skazówek, prowadzących do téj przedziwnéj pewności, którą nie znający rzeczy mogą brać za traf tylko. Wprawny obserwator, zaraz po pierwszych zadaniach wié już dokładnie, co się znajduje w czyjém ręku, i może grać na odkryte. — Oto jest przykład systemu dyagnostycznego, jaki Poe lubi stosować do życia. Idąc tym torem, Dupin doszedł do tego, że umiał wypowiadać ludziom nie już myśl ich, ale bieg ich myśli. Nie będziemy się dłużéj zastanawiali nad tym uosobionym syllogizmem. Spaja on w pewien rodzaj trylogii trzy nowelle (Podwójne morderstwo przy ulicy Morgue, Tajemnica Maryi Roget i List skradziony) nie mające innego związku nad jedność przedmiotów. W każdéj z nich idzie o wyświecenie prawdy w jakiémś dziwnie zawikłaném zdarzeniu, do czego nie wystarcza już zwyczajna, choćby najprzebieglejsza rutyna śledcza. Do tego samego rodzaju łamigłówek sądowych zaliczyć należy i Chrząszcza złotego. W ogóle sąto studya jasnowidztwa spostrzegawczego, zastosowanego do celów policyjnych. Miał to upodobanie i Balzac, Dante rzeczywistości XIX wieku. Umysły analityczne lubią tworzyć sobie trudności dla łamania się z niemi, tak, jak niespokojne męztwo szuka niebezpieczeństw, dla saméj możebności skręcenia karku. Co do wynalazczéj fantazyi w podobnych studyach, co do sumienności, co do jasności w ich przeprowadzeniu, Poe nie ustępuje Balzakowi.
Wspomniany wyżéj Dupin, i Legrand bohatér Złotego chrząszcza, sąto ludzie z upodobania, z powołania nawet zaciekający się w możebnościach. Porwanie do Maelstromu, wystawia nam człowieka, w którym niebezpieczeństwo obudza znagła ten zmysł obserwacyjny, mogący być w tym razie brany za jedno z zachowawczym. Prosty rybak norwegski w powrocie z połowu, wciągnięty został wraz ze statkiem w wir, z którego nikt jeszcze nie wyszedł żywy. Znajdując się już w samym lejku otchłani i nie mając nic do stracenia, począł on rozważać warunki szybkości wirowania i zagrążania się w przepaść mnóstwa innych przedmiotów, wraz z nim porwanych w ten taniec śmierci. Na skutek przekonania, jakiego nabrał w tym względzie, zdecydował się wyskoczyć ze statku, uczepiwszy się beczki, co go istotnie uratowało za powrotem przypływu morza. Wir Maelstromu (który mówiąc nawiasem, znajduje się istotnie pod 68 stop. szerokości północnéj, na wysokości Loffodenu), objaśniony tam jest z dokładnością szczegółów, zdolną przynieść zaszczyt prawdzie bezwzględnéj. Nie spuszczajmy jednak z uwagi, że zdarzenie samo, czyli raczéj myśl wydźwignienia kogoś z podobnéj katastrofy, jest czysto hypotetyczną. — Odtąd téż wkraczamy już w krainę przywidzeń, w studya nad życiem wewnętrzném, przez które Poe idzie zuchwale do rezultatów najoderwańszych. Zaczął je od ogłoszenia istotnéj prawdy względem tego, co zaszło u pana Waldemara. Fizyologiczna ta facecya ma tak namiętny pozór przekonania naukowego, że uwiodła nawet wielu ludzi poważnych. Niby o zdarzeniu tém mówiono już wiele, pisano nawet niemało, że zaś gorące dyskussye za i przeciw doprowadziły do przesady i wykręcania faktów, widzi się zatém autor zmuszonym dla miłości prawdy, wypowiedzieć nareszcie, jak się właściwie rzecz miała. Szło tam o dowiedzenie się: 1) Czy w chwili śmierci umierający może ulegać wpływom magnetyzmu? 2) W razie możebności tego faktu, czy związek magnetyczny wzmacnia się wtedy, czy słabnie? i 3) Czy niepodobnaby tym sposobem dowolnie zatrzymywać ulatujące życie? Próby robione przez autora rzecz wyjaśniającego, zakończyły się najświetniejszą zdobyczą naukową. Wola magnetyzera pokazała się być naraz silniejszą od posłannictwa Anioła Śmierci — czyli, co na jedno wyjdzie, od woli Bożéj. Przekonanie podobne niekoniecznie jest prawowierném, bądź co bądź Poe wyznaje je sobie w szczerości ducha. — „Człowiek,” — powiada on, — „umiera jedynie w skutek słabości swojéj woli. Gdyby mógł chcieć dość silnie, od niegoby tylko zależało módz i żyć wiecznie.” — Myśl tę lubi on rozwijać dość często, jak to zobaczymy w dalszym ciągu. W obecnym razie, w miejsce nie dość silnéj woli umierającego, przedsięwziął podstawić potężne chcenie życia w pełni. Blizko 7 miesięcy trwał ten stan uwięzienia duszy w ciele, którego jéj opuścić nie dano. Zjeżdżali się zewsząd lekarze, fizyologowie, badacze, uczeni, skwapliwie zapisując spostrzeżenia, o jakich dotąd nie marzyło się nikomu. Gdyby ich nie była zdjęła ciekawość dowiedzenia się: jak téż będzie wyglądał po obudzeniu? nieboszczyk Waldemar spałby do dzisiaj. Bądź jak bądź, pozór powagi naukowéj tego ułamku nie ma sobie równego. — W innéj nowelli, noszącéj napis Objawienia magnetyczne, Poe prowadzi doświadczenie swoje daléj nierównie; powiedziećby można, że tam dopiéro zbiera owoce jego na właściwéj drodze. Niejaki Vankirk nie wierzący dotąd w nieśmiertelność duszy, znajduje się podobnie jak Waldemar, in articulo mortis. Ma on pewne wątpliwości na korzyść téj wiary, ale mu daleko jeszcze do przekonania, bo, jak powiada: — „spekulowanie na abstrakcye, to tylko czcza gimnastyka umysłowa, dająca przymiot za istotę.” — W tém tedy niby przeczuciu, niby półwierze, pragnie poddać się wpływowi podniecenia magnetycznego, ku któremu czuje pociąg. Stan bowiem jasnowidztwa oprócz korzyści dotykalnego zetknięcia się z rzeczami, których w normalnym stanie namacać niepodobna, przedstawia jeszcze według niego fenomen współczesności pomiędzy przyczyną i skutkiem, pomiędzy rozumowaniem i jego konkluzyą: co zaprowadza między niemi poniekąd solidarną odpowiedzialność. Jeśliby się zatém udało, za pomocą łańcucha systematycznie prowadzonych pytań, powyciągać jakie dane w tym względzie, możnaby z tego utworzyć pewien rodzaj rozumowego katechizmu, mającego te same zalety, co protokół śledczy na gruncie. Katechizmu tego nie przeczytał jednak nigdy, bo skonał z ostatnią jego kartą, co nie przeszkadza, że wprzódy kwestyę wyczerpał aż do dna. Tak więc, powiedziećby można, że umarł w samą porę. Nawet sądzić się godzi, że poszedł na tamten świat najzupełniéj uleczony z swoich wątpliwości, co jest także nie małą zasługą, zważając, że katechizm, który go do tego doprowadził, nie każdego nawrócić byłby w stanie. Sąto teorye panteistyczne, przepędzone tylko przez nieco subtelniejszy alembik.
Człowiek, według Poego, gdyby był w stanie odrzucić ciało, przestałby istniéć na własny rachunek, i wtedy stałby się koniecznie Bogiem. Ale to jest niemożebne, inaczéj przypuścićby należało, że czynność Boża może wrócić nazad, coby ją robiło bezcelową. Człowiek jest stworzeniem. Stworzenia są to myśli Boże. A myśl nie może być jak tylko nieodwołalną. Zatém śmierć nawet nie uwolni nas od ciała. Da nam tylko inne, doskonalsze, doskonałe zupełnie, skończone, nieśmiertelne. I wszystko wtedy miéć będziemy insze, jedną tylko wolę zabierzemy z sobą. Wola zdolna jest spoić dwa życia, dwa światy, sięgać po za grób, jak i z po za grobu. Bo téż człowiek jest myślą Boża, cząstką Boga. A Bóg, to tylko jedna wielka wola, przenikająca wszystko własnością swojéj potęgi. Człowiek dla tego jedynie ustępuje Bogu i poddaje się śmierci, że będąc tylko cząstką Jego całości, nie może Mu stawić dość silnego oporu. A przecież, w miarę słabych środków swoich, jakże jeszcze potężnym być może!
Z pewnością nie było na świecie kobiety więcéj kochanéj jak Ligeja; ani téż uczeńszéj, ani mniéj życzącéj sobie umierać. Jéj oczy były to dwie zagadki, dwie głębie. Z pozoru łagodna, spokojna, zimna jak sfinks kamienny, wewnątrz pożerczo trawiona żądzą wiedzy, zbliżyła się przedwcześnie do tego tajemniczego progu, służącego za wejście do państwa Cieniów. Nie ma słów na opisanie szalonego pasowania się jéj z tą smutną koniecznością, na spotkanie któréj wyszła sama. A jednak, do ostatniéj chwili, mimo wszystkich męczarni wewnętrznych, jakże rozpaczliwie pozostała panią swego stanowiska! Nie mogąc żyć po raz drugi, zapragnęła przynajmniéj umrzeć dwa razy. Warto przytoczyć pieść łabędzią własnego jéj niegdyś utworu, którą kazała sobie śpiewać przy łożu konania o północy:
— Ach! otóż noc zabawy po tylu opłakanych latach! Tłum skrzydlatych, zasłoniętych, zalanych łzami aniołów, zasiadł miejsca teatru, dla przyglądania się dramatowi obaw i nadziei, podczas kiedy orkiestra wzdycha w przestankach sfer harmonią.
Mimowie, stworzeni na podobieństwo Boga z Wysokości, polatują to tu, to owdzie, szepcząc z cicha, biedne lalki, przychodzące lub oddalające się stosownie do rozkazu ogromnych, bezkształtnych istot, które strząsając ze swoich sępich skrzydeł niewidzialne nieszczęście, przenoszą scenę gdzie im się podoba.
O! ten pstry dramat, — doprawdy zapomniéć go niepodobna! Z tém jego widmem wiecznie ściganém przez tłuszczę, która go nigdy nie schwyta, ponieważ bieży po okręgu koła zawsze wracającym tam zkąd wyszedł. A duszę intrygi stanowi wiele szaleństwa i więcéj jeszcze grzechu, ale Grozy najwięcéj.
I patrzcie — cóż to za pełzająca postać wchodzi na scenę w tłum mimów! Coś czerwonego od krwi, wywijającego się z najustronniejszéj części sceny, pełźnie, wije się, rozciąga. Mimowie, zdrętwieni śmiertelną trwogą, stają się jéj pastwą, a Serafowie łkają, widząc, jak zęby gadziny przeżuwają spiekłe kawały krwi ludzkiéj.
Wszystkie światła gasną — wszystkie — wszystkie: i ponad tą widownią przejmującą dreszczem, z gwałtownością burzy zapada zasłona podobna do ogromnego całunu, a Aniołowie bledzi i drzący, wyznają wstając i odsłaniając twarze: że dramat ten, to tragedya nazwiskiem człowiek, któréj bohaterem jest Zdobywcza Gadzina.” —
Bezwątpienia, wola to umierającéj zdziałała, że niebawem po jéj śmierci dano jéj następczynię. Rozpacz, opętanie, konieczność jakaś niepojęta, popychająca do szukania pastwy dla ulżenia boleści, skleiły ten nowy związek wynalazku szatana. W bezludnéj gdzieś okolicy, w jednéj z wież opuszczonego jakiegoś opactwa, z fantastycznym zbytkiem urządzono komnatę ślubną. W pomyśle tym uwydatnia się najwidoczniéj artystyczna strona pijaństwa Poego; chorobliwa jego wyobraźnia, podobająca sobie w ponurych przywidzeniach umysłu owładniętego przez opium, działa sama jak coś odurzającego. Lubi ona być prawdopodobną jak zachcenie czarodzieja, plastyczną jak wyrzeźbione dziwactwo, szczegółową jak ostatnie rozporządzenie, dokładną jak rachunek. Komnata nowożeńców była to wielka, pięciokątna sala, o nadzwyczaj wysokich ścianach. Jedyne jéj okno stanowiła, od strony południowéj ogromna szyba szkła weneckiego tak ciemnéj barwy, że promienie słoneczne, przechodząc przez nią, stawały się księżycowemi. Prócz tego, zacieniona jeszcze była splotami winorośli spinającemi się po gzemsach, i w części fantastyczną draperyą, o któréj będzie poniżéj. Wyniosły sufit téj komnaty rzeźbiony z czarnego dębu, zaokrąglał się w sklepienie, ponajeżane najdziwaczniejszemi ozdobami, w stylu przez pół gotyckim, przez pół druidycznym. Ze środka jego, na złotym łańcuchu w długie ogniwa, zwieszała się lampa z tegoż kruszcu, kształtu kadzielnicy wschodniéj w przejrzystą rzeźbę, przez tkankę któréj nieustannie przewijały się wężykiem różnobarwne płomienie. W każdym rogu komnaty znajdował się olbrzymi sarkofag z czarnego granitu, przemawiający z po za grobu mową hieroglifów, nie czytaną od lat kilkutysięcy. Ale osobliwie obicia jéj, czyli raczéj osłony tych ścian niesłychanie wysokich, jakże przerażające robiły wrażenie! Były to sute, fałdziste draperye z ciężkiéj lamy złotéj, puszczone wolno, poczynając od najwyższych gzemsów dotykających sufitu. Na jaskrawém tle ich, mieniącém się stosownie do barwy płomienia w lampie, występowały czarno tysiące kształtów, podobnych na oko do arabesków; ale kto się bliżéj wpatrzył, rozpoznawał tam najdziwaczniejsze roje widziadeł, tajemnicze pochody poczwornych, przerażających postaci, przypominających zmory, jakiemi pokusa udręczała niegdyś niespokojne sny średniowiecznego mnicha. Każda zmiana punktu widzenia sprawiała w tych fantasmagoryach urozmaicenie nie mające końca, stosowny zaś przyrząd, wprowadzający nieustanne krążenie wiatru po za oponą, nadawał im pozór życia, przeszywający dreszczem do szpiku kości. Pośród tych wszystkich złowieszczych szczegółów, nie dających chwili wytchnienia, obrachowanych jedynie na niepokój umysłu, na udręczenie duszy, wznosiło się łoże małżeńskie w stylu indyjskim, niskie, całe z hebanu, zapuszczone od szczytu oponą podobną do całunu. Na tém to łożu, nieszczęśliwa Rowena wkrótce ginąć zaczęła z nieznanéj choroby, mając przedwczesne widzenia z innego świata. Wreszcie umarła pewnéj strasznéj nocy, kiedy była najwięcéj udręczoną, najżywiéj przeklętą, kiedy z większą niż dotąd energią rozpaczy wywołano wspomnienie, nigdy niezapomnianéj Ligei, że aż przybyć musiała podobna do Cienia Cieni, dodając do udręczeń Roweny swoje własne widmo. Jednakże nie tu koniec wielkiego dzieła zamęczenia ofiary na kamiennym ołtarzu silnéj woli. Po trzykroć zniszczenie śmierci z coraz natarczywszą siłą wpajało sępie szpony w te zwłoki marmurowe; za każdym razem uparcie wracało życie, nie już życie żywotne, ale pośmiertne, nieznanéj natury; nie już życie téj która była umarła, ale cudze, w téj świeżo przez nią opuszczonéj powłoce; aż póki do ostatka nie znikła w sobie, i nie stała się tą, która raz jeszcze odżyć pragnęła — choćby mając umrzeć raz powtórny. Jakiej zaś natury było to życie, czyli raczéj ta śmierć powtórna? sam Poe nie sięga już daléj — widać że i cel jego daléj nie sięgał. W ogóle nie jedno on zostawia do myślenia, do dokończenia w sobie, do dopełnienia czy téż zaokrąglenia; na podobieństwo tych dowolności, jakie w zakończeniu swoich utworów zostawiali nieraz kompozytorowie muzyczni przyszłym koncertantom.
Morella jest to siostra Ligei z niejaką różnicą. Wyobraźmy sobie uosobienie szatana wiedzy, białego, wiotkiego, pięknego, ale bez żadnéj wątpliwości dziwnie pedanckiego szatana, który każe się kochać, który zmusza do kochania, którego niepodobna nie kochać, bo jest potężnie wiedzący, potężnie pewny siebie, potężnie chcący. Wiemy czem jest tego rodzaju uczucie — poprostu miłością z obawy — nienawiścią, w innéj tylko formie. Coś podobnego łączy zwierzę z jego ujarzmicielem, — tygrys lizać będzie rękę swego pana, rycząc z wściekłości. Sam kochanek Morelli wyznaje otwarcie, że płomienie któremi ku niéj rozgorzał, nie były płomieniami Erosa; że największą rozpaczą jego życia było to przekonanie z każdym dniem wzrastające, że nigdy nie potrafi ująć w pewną formę niezwykłéj natury tego przywiązania, ani ustalić błąkającéj się jego potęgi. Cóż więc dziwnego, że zapragnął śmierci swéj towarzyszki; że kiedy się wreszcie zbliżać poczęła, znajdował kroki jéj zbyt powolnemi; że przeklinał miesiące zwłoki, potém tygodnie zwłoki, potém dnie, wreszcie już tylko godziny. Umarła nareszcie, ale jednocześnie dając życie córce, i zapowiedziawszy przed zgonem, że ile obudzała wstrętu za życia, tyle będzie ubóstwiana po śmierci. Pomysł téj zagadki metafizycznéj, obraca się na idei ztożsamienia, która według teoryi Poego, polega na możebném uwiecznieniu się istoty rozumnéj. — „O ile, powiada on, przez osobistość rozumiemy treść myślącą obdarzoną rozumem, i o ile jest pewnikiem świadomość siebie jako nieodłączna towarzyszka myśli; o tyle taż świadomość sprawia, że jesteśmy samemi sobą, wyróżniając nas tym sposobem z pomiędzy innych istot myślących, i dając nam naszą tożsamość osobistą. Świadomość zaś tego ostatniego przymiotu, stanowi zasadę niepodzielności, która przy zgonie opuszcza człowieka, a może go téż nie opuszcza”. Tę tedy możebność, robi on zależną od upodobanéj przez siebie potęgi woli, i jak w poprzedniéj novelli sprowadził za jéj pomocą śmierć powtórną, tak tu sprowadza odrodzenie.
W ustępie noszącym napis potęgi słowa, idzie daléj nierównie, bo ukazuje nam gwiazdę, stworzoną w przestrzeni za pomocą kilku słów namiętnych. Cudowna jéj zieloność zjiszcza tam niewcielone nigdy marzenia, ale znajdującym się obok wyuzdanym wulkanom dała życie nie jedna chwila rozpaczy i zwątpień. Bo wszelki ruch, stwarza koniecznie, a źródło jego tylko w woli być może, — a wola, to myśl któréj początek w Bogu. Dlatego wyobrazić sobie nawet niepodobna, ile to niespodzianek czeka nas na tamtym świecie; chociaż nie myślmy znowu, że się tam wszystkiego dowiemy odrazu. Bo szczęście raczéj zależy na posiadaniu wiedzy, jak na niéj saméj. Wieczną szczęśliwością jest wiedzieć na zawsze; ale wiedzieć wszystko jest potępieniem szatana. Najwyższy wprawdzie wie wszystko, ale to jest jedyna rzecz która mu jest tajną.
Jak widzimy, Poe nie cofa się przed żadną trudnością, że nie powiem niepodobieństwem. Życie wewnętrzne, tajniki Bożéj potęgi i niepojętych wpływów świata pośredniego, najoderwańsze kwestye tyczące się natury Boga i stosunku duszy do ciała; człowiek ten sięgnął po to wszystko i wszystko wypowiedziéć próbował — nawet potrafił. Niestrudzona żądza zapasów z trudnościami, popycha go nawet do rozwiązywania problematów, które nauka z rozpaczą pozostawia wiedzy zagrobowéj. Nie są to już spekulacye filozoficzne, ale cierpliwe, metodyczne monografie, posiadające wszelkie pozory zasługi naukowéj.
Posłuchajmy co opowiada Monos o swojéj własnéj śmierci. Zaprawdę myśl jest wielce dziwna. Ale téż konający tylko mógł tak namacalnie studyować własne swoje stygnienie, tylko sam zmarły do tego stopnia przypatrywać się własnemu rozkładowi. Trudno o dokładniejszą analizę stanu pośmiertnego, raczéj może nigdyby się drugi nie pokusił współubiegać w tym względzie z Poem o lepszą. Miejmy téż na uwadze, że Monos, to Poe sam w swéj osobie, z całym swoim niesmakiem do otaczającego go społeczeństwa, z całém zniechęceniem do tego fałszywego kierunku, w którym Ameryka dzisiejsza upatruje postęp, z całém swojém gorączkowém upragnieniem odrodzenia świata — choćby za pomocą oczyszczenia go ogniem. Bo nawet istotnie o ogień tam chodzi nie na żarty. Świat zestarzał się, zgrzybiał, zdziecinniał. Na domiar wszystkiego wymyślił demokracyę powszechną, co mu Poe liczy za najkrytyczniejszy symptomat. Wyglądający lepszych czasów wzdychają do przepowiadanéj oddawna katastrofy, która ma odświeżyć na nowo oblicze matki ziemi, oczyszczając je z obrzydliwości ran, porobionych przez chciwość handlarska i nieposzanowanie przemysłowe. Ale Monos nie doczekał już téj chwili szczęśliwéj odrodzenia świata. Za to Eiros był naocznym świadkiem jego zniszczenia — nie wiemy tylko co je zastąpiło w przyszłości — ale mniejsza o to. Już i to, czego się dowiadujemy o smutnych losach naszéj ziemi, jest rzeczą nie małéj wagi. Jestem pewny, że nauka nie wieleby znalazła do zarzucenia téj wyrozumowanéj hypotezie, obrobionéj z tak ostróżną dokładnością.
Zanim zstąpimy wreszcie z tych mglistych wysokości, w których waży się nie jedno przeznaczenie, zatrzymajmy się chwilkę przy obrazku, który nie da się przyczepić do żadnego wyłącznie rodzaju w zbiorze nowelli Poego, tak dalece się wyróżnia z pomiędzy innych melancholiczną jakąś pogodą dającą wypocznienie. Nie brak wprawdzie i tu żywiołu okropności, przestrzegającego powagi, jak niegdyś zwłoki zmarłych na ucztach egipskich; ale przynajmniéj zarysy są miększe, tony łagodniejsze, koloryt nieco mniéj szary. Obrazek ten przypomina świetlaną emalię, oprawną w ciemne, ponurego blasku perły, które w braku innego wyrazu, nazwano czarnemi. Postać kobiety jest jego główną ozdobą, kobiety młodéj, pięknéj, pełnéj życia, a przecież znikłéj przedwcześnie w sposób osobliwszy, bo jakby wsiąkłéj w swój własny portret. Jest to raz jeszcze cud potęgi woli, tą razą nieświadoméj nawet siebie. Był młody malarz namiętnie rozkochany w swéj sztuce; ale przeniewierzył się jéj dla świeżéj twarzyczki dziewiczéj, i groźna rywalka poprzysięgła mu zemstę. Skoro przedsięwziął przenieść na płótno ubóstwione rysy dziewczyny, stało się, że przestał być panem siebie. Zapragnął blasku jéj oczu, uśmiechu ust jéj, białości szyi i ramion, rumieńców twarzy, wreszcie krwi żył jéj, serca, piersi, — słowem całego jéj życia. Więc téż stopniowo śmiać się przestała, pobladła, poczęło słabnąć bicie jéj serca, i stała się wreszcie czemś niedoścignioném żadną fantazyą na świecie; wyciągnięta z siebie, wyzuta niejako sama z siebie, uleciała z ostatniém pociągnięciem pędzla, i nawet miłość kochanka nie była w stanie wstrzymać jéj lotu. Za to obraz jéj wyraźnie żyje, jak to powiadają. Widział to na własne oczy pewien podróżny w opuszczonym jakimś zamku w Apeninach, i wyczytał objaśnienie tego dziwu w załączonéj obok książeczce. Bo trzeba wiedziéć nawiasem, że Poe umie poradzić na wszystko i nigdy się niczem nie zakłopocze. Ale téż prawdopodobieństwo jego opowiadań nie polega na tak drobnych szczegółach; sięga ono raczéj treści rzeczy, i z téj téż strony, względnie biorąc, zarzutu mu zrobić nie łatwo.
Jak powiedzieliśmy już nieraz, Poe ani na chwilę nie ginie po za swemi kreacyami. Owszem, czujemy nieustannie, że to on sam jest każdą z nich, — wszędzie on, i to on tylko. Dlatego dziwnie to ciekawe studyum psychologiczne, uczyć się go z jego własnych studyów. Biorąc go takim jakim się sam wypowiada, niechcący mamy klucz do wytłumaczenia sobie nie jednéj niekonsekwencyi jego życia. Przypatrzmy się naprzykład jego kobietom. Wszystkie są przedziwnie czyste, — on widocznie kochał tylko Wirginię, tę piękną, cierpliwą Wirginię, którą jednak zabiła jego rozpusta. A przecież téj ostatniéj nie podniósł on nigdy do godności przekonania. Jak już wiemy, rozpusta jego duszy niema nic wspólnego z ciałem.
Nie jeden wzgląd zbliża Poego do Byrona. Najprzód podmiotowość jego; następnie badawczy, niespokojny, gorączkowy umysł, żądny odkryć w sferze ducha, oraz szukania dróg nowych tam, kędy nikt jeszcze nie stąpał; ale najwięcéj podobno sceptycyzm w rzeczach zbrodni, czyli raczéj wiara w powołanie do niéj człowieka. Tę ostatnią starał się nawet ująć w wielce systematyczną teoryą.
Nie łatwo wypowiedzieć, z jak metodyczném upodobaniem, umysł ten tak niezmordowanie analityczny, tak chętnie szukający trudności do zwalczenia zagrążał się w te ciemne, przepaściste głębie sumienia, gdzie tyle jest do studyowania, niczém nie wytłumaczonych popędów. Przywykły sprowadzać wszystko do następstw loicznych, próbował téż usprawiedliwić następstwa wpływów nadprzyrodzonych, których człowiek nie bywa panem, sprowadzając je do loicznych przyczyn; a że miał zawsze gotowe formuły na okréślenie najoderwańszych pojęć, dał im nazwę ducha przewrotności. Ten żywioł złego jest niejako kusicielem ad hoc, kieruje on bowiem nie czynnościami człowieka zwykłemi, ale temi, które popełnia wyjątkowo. W tym względzie rozróżnia Poe popędy grzechu pierwotnego, pochodzące raczéj z bielma na oku, wystawiającego dobrem co jest złe istotnie; od popędu, który nas popycha broić złe, jedynie dla miłości złego. Za przykład przedstawia wrażenie człowieka spoglądającego w przepaść. — „Nie ma, powiada on, tak nieukróconéj, tak wściekłéj żądzy w naturze, jak pociągający powab otchłani. Pomyśléć wtedy choć chwilę, jestto zginąć bez ratunku, bo namysł koniecznie każe się cofnąć, a tu już i tak idzie o zrobienie naprzekór własnemu ocaleniu; cóż dopiéro, jeśli się jeszcze dołączy do tego sposobność zrobienia na złość dobréj radzie. Kto więc nie jest dość silny oprzéć się pokusie, nie uniknie zguby.” — Jak widzimy, studya nad tym drętwiącym duszę pierwiastkiem złego, krążą około wypadków słabości woli ludzkiéj, tak jak poprzednie miały za zadanie wykazywać możebne cuda jéj potęgi. Co zaś do idei ducha przewrotności, sofizmat ten, zaledwieby zasłużył na prawo obywatelstwa w dziedzinie psychologii, gdybyśmy mu dali właściwe jego miano, zapomnienia się, odejścia od siebie, wreszcie opętania. W tym względzie, powiastka nosząca napis Czarny kot, zasługuje na osobliwsze pierwszeństwo. Ma ona za sobą całą powagę jednéj z najgłębszych prawd fizyologicznych, która powiada: że nie ma zgubniejszéj choroby moralnéj nad gorzałkę. W ogóle we wszystkich nowellach należących do łańcucha niniejszéj treści, prócz idei prześladowczéj, popychającéj do złego, występuje jeszcze głos sumienia w rozmaitych swoich objawach: stanowi to moralną stronę teoryi ducha przewrotności, bezpośrednio przykuwającą karę do winy, na podobieństwo kuli, która się wlecze u nogi galernika, gdziebądź się on ruszy. Sumienie to wygląda wprawdzie raczéj na jakiś rodzaj grania w duszę ludzką jak w piłkę ku uciesze szatana, wreszcie nawet na drugie, potężniejsze jeszcze od piérwszego, opętanie; bądź jak bądź, wybija się jednak klin klinem i sprawiedliwość się staje, a na tém właśnie rzecz główna. Człowiek tłumu jestto nie znany zbrodzień, noszący w sobie tajemnicę swego czynu. Nie zna on ani snu, ani wytchnienia, zmuszony jest zagłuszać się nieustannym ruchem, ale nadewszystko nie może ani chwili pozostać samotnym. William Wilson udręczany jest przez swego sobowtóra, wyjawiającego światu jego niegodziwości. W czarnym kocie zabójca zdradza się po pijanemu; w Sercu oskarżającém ma przywidzenie jawności swego czynu, i tém go właśnie wyjawia; a w Duchu przewrotności dzieje się to za pomocą nieustannego podszeptu, który się w końcu pomienia na siłę z wolą zbrodniarza. Wiedząc już, jak wiele Poe wkłada siebie samego w swoje utwory, przypatrzmy mu się mimochodem, w niektórych ustępach téj seryi studyów nad objawami sumienia, gdzie widocznie spisywał symptomata własnych swoich udręczeń, bo tyle tam prawdy chwytanéj na uczynku. W Wiliamie Wilson opisuje on pobyt swój na pensyi u doktora Bransby, następnie rozpustne życie swoje w uniwersytecie. Zapewne nie wszystkie szczegóły są tam prawdziwe, wiele jest może przesady; ogólny ton jednak zdradza głęboką skruchę spowiadającego się, który się czerni w obawie, żeby nie był zbyt mało szczerym. Człowiek tłumu jestto widocznie on sam znowu po stracie Wirginii; sam jeden na całym świecie, a jednak nie mogący zostać ani chwili w zbyt straszném towarzystwie samego siebie. W kocie czarnym wypowiada skutki pijaństwa, z rozpaczą człowieka nie umiejącego się już wstrzymać na fatalnéj pochyłości prowadzącéj do obłąkania. — „Przecież,” — jak sam to mówi gdzieindziéj, — „nie człowiek to, który nigdy nie próbował odurzenia, odkrywa cudowne pałace, albo dawne swoje nieco dziwne znajomości, w płomykach dogorywającego żarzewia. Nie onto spostrzega przeciągające w przestrzeni zadumane zjawiska, których nie widzą ludzie powszedni, ani téż rozmyślać będzie nad wonią jakiego nieznanego kwiatu; nie jego téż umysł wtajemniczy się w słodki wpływ melodyi, która dotąd nie zwróciła niczyjéj uwagi.” —
I zaprawdę, niepodobna się dość wydziwić rozbujałości fantazyi, która stworzyć zdołała Berennikę, Upadek domu Uher i kilka jeszcze innych nowelli, mniéj więcéj podobnéj treści. Jakiś przerażający wampiryzm uczuciowy, zdaje się jedynie ożywiać te postacie, poruszające się na tle siném, wśród horyzontów niezbyt przestronnych, poobwieszanych obłokami brzemiennemi burzą, pośród parnego, zastałego powietrza, przejętego siarczanemi wyziewy, lub stęchlizną podziemi. Obrazy te, które się widzi jakby po przez mgłę czy gazę, podobne są do niewyraźnych wspomnień z innego świata, które się przyśniły, i siedzą na piersi, i uciskają oddech, i jeszcze po obudzeniu straszno do nich wrócić. Tu już wszystko dowolniéj rozumowane, mniéj jasne, i napróżno pytalibyśmy się autora: na zasadzie jakiejto konieczności August Bedloe wrócił powtórnie do życia, lub Berlifitzing przedzierzgnął się w konia? Osobliwie ta ostatnia legenda jest okropna nad wszelki wyraz. Wrażenie to, nie tyle leży w jéj obrazowaniu, które o wiele ustępuje drugim, ile w dziwnéj zagadkowości jéj pomysłu, prowadzącego nie wiedziéć dokąd. Przeczytawszy to, zdaje ci się, jakbyś zajrzał w nieznane jakieś głębie, w których oko twoje napróżno dna szuka. Dopracowywasz myślą, więcéj może, niż się to zamarzyło autorowi samemu.
Loiczną w tym względzie koleją, nienasycona skrzętność studyowania rzeczy wymykających się zwykłym warunkom bytu, doprowadziła wreszcie Poego do spekulacyjnych nadużyć, a ztąd do szukania piękna w saméj okropności, w końcu już tylko w brzydocie. W rzędzie nowelli stanowiących ten oddział, niektóre, jak Studnia i wahadło, Zjawisko czerwonéj śmierci i Rękopism znaleziony w butelce, są prawdziwemi arcydziełami obrazowania; inne przy wszystkich swoich zaletach obrobienia, wyglądają na „próżne marnotrawstwo dowcipu i talentu,” jakby powiedziała Narcyza-Gabryela. Wspomniany wyżéj Rękopism znaleziony w butelce, wyróżnia się jeszcze nad inne jakąś myślą względnie prawdopodobną, opartą na hypotezie naukowéj, która przypuszcza, że wody oceanu mają coraz rwistszy prąd ku biegunom, gdzie wreszcie przepadają w głębokościach ziemi. Dla zrobienia go loiczniejszym, pomysł téj fantazyi związany jest ze znaną legendą przeklętego okrętu, błąkającego się wiecznie. Rozbitek jakiś pośród burzy, wrzucony został trafem na to widmo przepływające opodal, i na niém żegluje daléj ku krainom krańcowym, których nie zwiedził jeszcze żaden śmiertelnik. Myśl ta była szczególnie ulubioną Poemu. Dotyka jéj mimochodem w Nieporównanych przygodach niejakiego Hansa Pjaall, ale osobliwie rozwinął ją w większéj nad inne powieści, noszącéj tytuł Przygody Arthura Gordona Pym. Powieść ta, w części z naiwności opowiadana, w części z urozmaicenia szczegółów, przypomina, nie wiedziéć czy fantastyczne czy prawdziwe podróże Melvilla. Spotykamy w niéj wszystkie upodobania Poego zgromadzone razem. Zmysł spostrzegawczy przeprowadzony tam jest przez najrozmaitsze kombinacye, bądź już wypróbowane cząstkowo gdzieindziéj, bądź téż postwarzane dopiéro z osobliwszém upodobaniem. Jestto anegdota jednotomowa dziwnie wynalazcza, dowcipna po filozoficznemu.
W oddziale nowelli, nad których rozbiorem zastanawiamy się w téj chwili, z niewielkim wyjątkiem przeważa żywioł humorystyczny. U pisarza tak poważnie myślącego jak Poe, dar ten wygląda na anomalię, i istotnie jest nią, zwłaszcza tam, gdzie się mięsza z okropnością. Od sprzeczności téj robi się niedobrze. Zdaje nam się widziéć wyszczerzającą zęby panterę, na któréj siedzi zwykle fantazya. Wesołość ta jest nawet jakoś nie do uwierzenia. Gdybyśmy naraz ujrzeli śmiejącego się sfinksa, który siedział zadumany najpoważniéj przez czterdzieści wieków, nie mielibyśmy przykrzejszéj niespodzianki. W istocie jest jakieś zdziecinnienie starości w tym humorze kapryśnym, gryzącym, podobnym do mchu zjadającego nawet kamień, do rdzy zdolnéj strawić nawet żelazo. Weśmy za przykład, najmniéj jeszcze ze wszystkich okropną, a stosunkowo najpocieszniejszą przynajmniéj w tym rodzaju powiastkę. Tytuł jéj: Cztéry zwierzęta w jednéj osobie. Jestto Antyoch Epifanes, który po wymordowaniu własną ręką tysiąca pokrępowanych Izraelitów, obchodzi radosny tryumf własnéj waleczności. Śpiéwa na cześć swoją pieśń pochwalną, za co go okrzykują księciem poetów, i wkładają mu na czoło wieniec olimpijski. Przebrany tedy za żyraffę, ciągnie przez miasto wspaniałym pochodem, pełen chwały. Ma téż za sobą orszak stosowny: lwa, tygrysa i lamparta, którym wolno jest wybiérać do zjedzenia, kogo im się podoba. Ale naraz stało się to, czego nie przewidział. Dworzanie zapragnęli spróbować, jak téż smakuje żyraffa. I oto rzucają się na księcia poetów, który zaledwie ma czas wziąć za pas nogi, i zmykać co tchu do hippodromu. Ten dowód charakteru w nogach, zyskuje mu oklaski całego narodu, oraz wieniec laurowy udzielany za zwycięztwo w biegu.
Jedyny ustęp zalecający się spokojnym, szczerym żartem, jestto Pogadanka z mumią. Autor skorzystał w niéj ze znanéj wiary dawnych Egipcyan, że dopóty dusza nie opuszcza ciała, dopóki ono nie ulegnie zniszczeniu. Zresztą zabalsamowany hrabia egipski zostawał właściwie w letargu tylko, czy coś podobnego; nie wyjęto mu zaś trzewiów, ani mózgu, ponieważ należał do rodziny Chrząszcza; nie należy się zatém dziwić zbyt mocno, że go z łatwością przywrócono do życia za pomocą cudownych skutków galwanizmu i że z nim rozprawiano jak najmiléj o polityce i różnych innych marnościach przy winie i cygarach aż do godziny 4éj z rana. Gawędka ta, przy całéj swojéj pozornéj lekkości, pełna jest szczegółów głęboko naukowych, i stanowi poniekąd przejście do oddziału, w którym znowu humor ukryty jest jak najstaranniéj pod powierzchownością powagi naukowéj. Chcemy tu mówić o tych genialnych kuglarstwach Poego, w których z prawdziwie przewrotną przyjemnością igra hypotezami i możebnościami, robiąc z nich kaczki dziwnie potężnego życia. Próbę tego rodzaju mieliśmy już w osobliwszém zdarzeniu pana Waldemara. Podróż balonem narobiła gwałtu, jakiego przykłady tylko w Ameryce nie są bajecznemi. Wydrukowana w jednym z dzienników nowoyorkskich, przyniosła mu nieobliczone zyski. W całym zbiorze nowelli Poego nie ma równie amerykańskiego puffa. Jestto ani mniéj, ani więcéj, jak dziennik przebycia oceanu Atlantyckiego w przeciągu 65 godzin, w balonie całkiem nowego pomysłu, opatrzonym przyrządem do kierowania. Artykuł poprzedzony był reklamą z wykrzyknikami, dużym i ozdobnym drukiem, jak przystało na mistyfikacyą, która chce uchodzić za prawdę po tamtéj stronie półkuli. U nas właśnie dlatego obudziłaby podejrzenie, tam właśnie dlatego rozgorączkowała miliony ludzi na całe godzin kilka, a wiemy coto jest kilka godzin wyłącznego zajęcia w Ameryce. Hans Pfaall ma jeszcze kolosalniejsze zachcenie nad przekołysanie się z Europy do Ameryki: on zapragnął dostać się na księżyc. Ale co dziwniejsza, że dopiął swego; ale co jeszcze dziwniejsza, że miał zimną krew zapisać gruby zwój papieru wrażeniami swéj przejażdżki; ale co najdziwniejsza, że znalazł sposobność wyprawienia téj przesyłki na ziemię pod adresem miejsca swego pochodzenia. Sąto nadzwyczaj pracowite, dziwnie metodyczne, dziwnie poważne komentarze jednego z najekscentryczniejszych przywidzeń na świecie. Istotnie, zrobiono tam wszystko co było można, dla uprawdopodobnienia tego, co jest z pewnością najwięcéj podobne do kłamstwa; ale, jak powiada Nowalis, człowiek, któremu się śni, że marzy, jest najbliższy obudzenia się. Takie téż robi wrażenie w czytaniu ta gimnastyka naukowa, w któréj lada chwila kark skręcić można. Czy się to stało Poemu? rzecz inna. On umié być panem swego położenia. On działa najczęściéj z dobrą wiarą, a zawsze z dobréj woli. Paradoksa gdzieindziéj będące roślinami egzotycznemi, u niego wyrastają we właściwéj sobie strefie: nietylko mają korzenie, ale kwiat i owoc.
Na tém zakończymy rozbiór pism naszego autora.
Zbierzmy jeszcze w jedno kilka uwag rzuconych tu i ówdzie mimochodem. Poe przy całéj swojéj popularności nie stworzył jednak szkoły: jestto nauczyciel zbyt wymagający. I potém, zbyt mało może jest poetą, a znowu nie zawiele realistą. U swoich mógł tylko zrobić wrażenie reklamy na wielki rozmiar; po śmierci przebrzmiał rozgłośnie, ale także nie został w pamięci, bo nie wypowiedział wyraźnie potrzeb swego czasu. A przecież ani uprzedził swego wieku, ani się téż spóźnił; ale zawsze byłby nie w porę, bo zbyt mało uwzględniał to co jest, wierząc tylko w to, co byćby mogło. Zresztą świat jego nie jest tutejszy. Nie ma społeczeństwa, wśród któregoby Poe nie wyglądał jak ognik błędny nie przyczepiony do niczego. Jeśli szukał wyjątków i zagadek, to dlatego, że sam był jedném i drugiém. Jeśli chętnie obcował z możebnościami, to dlatego, że się wtedy tylko czuł w swojém towarzystwie. Fantazya jego była mu rzeczywistością. Widzieliśmy go z rozmaitych stron jego, bo w każdéj swojéj myśli, każdego czasu, wszędzie którędybądź przeszedł, zostawił coś z siebie. Dziwaczne boleści, osobliwsze wiary, rozpaczliwe zachcenia, stanowią treść tego niespokojnego ducha, który „trawi się w sobie i świeci sam w sobie, jako lampa w rzymskim grobie”. Duch ten mieszkał w człowieku, z którym nigdy nie miał zgody. O człowieku tym powiadają, że upadł, że się sponiewierał, któż go sądzić się odważy? Pozwolimy tu sobie na zakończenie przytoczyć jeszcze jeden ustęp z dzieł tego genialnego szaleńca, który nigdy nie miał innego powiernika prócz siebie. Jest coś rozdzierającego w téj smutnéj elegii przypominającéj minione lepsze czasy. Nic ona nie mówi, żeby kiedy wrócić mogły znowu. Tytuł jéj jest: Pałac nawiedzany.
— „W jednéj z najzieleńszych naszych dolin zamieszkałéj przez dobre anioły, wznosił się niegdyś piękny i wspaniały pałac cały w światłach. Byłoto w państwie królowéj Myśli. Nigdy skrzydło Serafina nie osłaniało budowy w połowie tyle pięknéj, co ten pałac promienisty.........
Wędrowcy przechodzący przez tę dolinę szczęśliwą, mogli oglądać po przez dwa jasne okna orszaki dobrych duchów, snujące się harmonijnie przy dźwięku strojnéj lutni, w około tronu wspaniałéj królowéj.
A brama pięknego pałacu uśmiechała się kością słoniową i koralem, i płynęły przez nią nieustannie tysiączne echa, których słodkim obowiązkiem było wyśpiewywać dźwięcznie roztropność i mądrość władczyni.
Ale synowie udręczenia w szatach żałobnych targnęli się na władzę królowéj. Płaczmy! bo już nigdy blask dnia jutrzejszego nie zaświta téj nieszczęśliwéj. Chwała jéj nawet jest już dzisiaj tylko mglistém wspomnieniem dawnych zapadłych czasów.
I dziś wędrowcy idący doliną, widzą tylko po przez zaczerwienione okna, postacie niepewnych kształtów, snujące się niespokojnie wśród dysharmonijnych dźwięków. A tymczasem, zbladłemi drzwiami, na podobieństwo żałobnego a rwistego strumienia wali się poczwarna tłuszcza pękając ze śmiechu — bo nie umié się już uśmiechać.”—
Kogóż nie roztęskni to łzawe dumanie? Któż nie pozna w téj smutnéj harmonii, głosu spowiedzi wydobytego z pod serca? Niestety! własna to dusza śpiewaka jest tym promienistym niegdyś pałacem, dziś rozpadającym się w gruzy i nawiedzanym przez dręczące duchy. Onto, a nie kto inny, nie umié się już uśmiechać i dlatego szydzić musi. A przecież siedlisko jego jest jak i wprzódy w zielonéj dolinie nadziei.....—
Takim był Edgar Poe. Jeśli wolno go podziwiać, to téż go i pożałować należy. Ma Ameryka swoje proroki, które udręcza na wszelki przypadek, w obawie zapewne, czy nie są fałszywemi. Na jéj obronę powiedziećby można, że się to dzieje bez jéj wiedzy, ale cóżto za obrona! Łatwiéj podobno obronić gorzałkę Poego, niż systematyczne upijanie się Kalifornią wielu milionów rozsądnéj, praktycznéj ludności, która to tylko uważa za nie swoje, co nie ma bezpośredniéj styczności z hegemonią przemysłową aż do humbugu włącznie. Tam wszyscy równi — wyjąwszy tego, który rządzi narodem. Tam każdy w braku korony ma przynajmniéj czapkę na głowie, jemu tylko jednemu świecić gołą łysiną, żeby wiedział, że on sługa wszystkich. Tam także człowiek mający skroń promienistą, potrzebuje zapewne zwlec z siebie ozdobę nie jedną, żeby mu przebaczono wreszcie złote wkoło głowy światła, których niepodobna zrealizować na dolary.

W Strykowie, d. 11 lipca 1861 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Felicjan Faleński.