<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Na jednę z najpiękniejszych i najżyzniejszych nadniemeńskich okolic spadał powoli mrok letniego wieczoru i przezroczystym jeszcze, szarawym cieniem obejmował obszerny, szczytami licznych topól najeżony, o zieloną ścianę gęstych i rozległych ogrodów oparty, dwór orchowski.
Przez wielką salę, o czterech podłużnych oknach i sprzętach rzadkich, wkoło wysokich ścian umieszczonych, przesuwała się raczej niż przechodziła szczupła i wysoka postać kobieca.
Była to pani dworu, Leontyna z Ręczyców Orchowska, słynna niegdyś z piękności swéj i rozgłośnych w świecie powodzeń.
Że była niegdyś piękną, każdy dziś jeszcze odgadłby z pierwszego na nią spojrzenia, jakkolwiek jesień życia srebrzyć już zaczynała włosy jéj kruczej czarności; ale nikt domyślećby się nie mógł z pewnością, iż był czas, w którym ona także umiała być wesołą.
Patrząc na nią w téj chwili, nikt nie mógłby pomyśleć o porze owéj, w któréj czoło jéj promieniało dumą i pogardą, usta śmiały się swobodnie i często, czarne źrenice płonęły niecierpliwém pragnieniem blasku, hołdów, wesołości, dłonie umiały z dziecięcym wdziękiem i ponętną zalotnością bawić się kwiatkiem lub wachlarzem, w któréj nakoniec cała ta postać wysoka prostą była jak topola, żywą jak iskra, jak tęcza mieniącą się barwami i połyskami jedwabiów, koronek, dyamentów.
Dziś czoło kobiéty téj, białe jeszcze, zorane było kilku surowymi zmarszczkami, usta zwiędłe i okrążone wyrazem nieokreślonéj goryczy, źrenice zagasłe, ze sztywną obojętnością w ziemię utkwione.
Powoli i cicho, w sukni czarnéj, któréj krój i barwa nawpół przypominały surowe szaty zakonne, nawpół romantyczny strój średniowiecznych kasztelanek, z głową pochyloną i opuszczonémi w dół białémi dłońmi, kobieta ta przesuwała się dziś pomiędzy wysokiemi ścianami domu swego, niby duch smutku, rozlewający dokoła siebie zniechęcenie.
Jakkolwiek ostatnie blaski dnia dostatecznie jeszcze rozświecały wnętrze domu, wązka smuga białego światła lampy wymykała się z nieszczelnie zamkniętych drzwi pokoju do sali przytykającego.
Przed drzwiami témi kobiéta w czerni zatrzymała powolne swe kroki.
— Czy mogę wejść? zapytała z cicha.
— Proszę, odpowiedział z sąsiedniego pokoju głos męzki, stłumiony także, z zesłabłéj, choréj widocznie piersi wychodzący.
Pokój, do którego weszła teraz pani orchowskiego dworu mniejszy nieco od poprzedzającej go sali, obszernym był jednak, o trzech wielkich oknach, ściśle okrytych w tej chwili zasłonami z grubego sukna. Przestrzenie znajdujące się pomiędzy oknami, jako téż jedną ze ścian bocznych zajmowały całkowicie ogromne szafy, od góry do dołu oszklone, szczytami dotykające wysokiego sufitu, napełnione książkami różnych formatów i w przeróżnej oprawie, tu starannie ustawionemi, gdzieindziéj porozrzucanemi w najwyższym nieładzie, o ciągłem używaniu ich świadczącym. Ścianę przeciwległą oknom w połowie prawie okrywał obraz wielkich rozmiarów, tłumną jakąś dziejową scenę przedstawiający i w ozdobne złocone ramy ujęty.
W głębi szerokie łoże, wysoko pościelą zasłane, stało pod ścianą, na której wisiały portrety kilku słynnych poetów i myślicieli: Słowackiego, Szekspira, Szyllera, Hugona Kołłątaja, Mirabeau, Woltera. Od stóp łoża puszyste skóry niedźwiedzie i lamparcie rozciągały się aż pod skraj komina staroświeckiego kształtu i wielkich rozmiarów, przed którym stał obszerny stół okrągły, książkami i papierami piętrzący się, z zapaloną lampą pośrodku.
Światło lampy, wypływając z pod przezroczystéj osłony, niedostatecznie oświetlało obszerną i wysoką komnatę, w niewyraźnych tylko zarysach ukazując napełniające ją przedmioty. Słabe światło to, walczące z mrokiem, cisza głęboka, atmosfera duszna, gorąca, pomimo letniéj pory ogrzewana ogniem utrzymywanym wciąż na kominie w stanie tlenia, nadawały pokojowi temu cechę smutku i niemal posępności.
Przy stole, w głębokim fotelu, siedział mężczyzna, ubrany w szlafrok ciemnej barwy. Pomimo siedzącéj postawy, znać było, iż musiał być wysokim, a szerokość ramion i cała budowa ciała dowodziły, że natura go stworzyła zdrowym i silnym. Teraz jednak szerokie plecy jego przygarbione, pierś wklęsła, szyja chuda, otoczona białym kołnierzem koszuli i ręce złożone na stole, wkoło otwartéj książki splecione, białe, przezroczyste, zdradzały ostateczne niemal fizyczne wyniszczenie i niemoc. Ciału temu, napiętnowanemu sprzecznością siły z niemocą, wyrazem swym w zupełności odpowiadała głowa. Była to głowa wielka, taka w której frenolog mógłby domyśleć się potężnie utworzonego i rozwiniętego mózgu; czoło nad brwiami wypukłe, wysokie, podniesione jeszcze całkowitem prawie wyłysieniem czaszki, znamionowało niepospolite umysłowe zdolności; oczy podłużnie wykrojone, z błękitną źrenicą, musiały być niegdyś piękne i pełnią życia jaśniejące, usta ocienione bujnym posiwiałym wąsem, posiadały zarys wytworny, organizmom rasy pod względem fizycznym poprawnej właściwy. Wszystko to jednak było dziwnie zmiędłe, zmięte, zatarte, spłowiałe. Na czole tem wielkiem zgromadziło się zmarszczek mnóstwo; źrenice pobladłe, znużone z wyrazem tlejącéj jakby zwolna i milcząco boleści na dnie, patrzyły z pod powiek ciężkich, obrzękłych i zarumienionych; końce warg zwisały w dół, pomiędzy żółtą i pomarszczoną skórą policzków. Jakimikolwiek były żywioły fizyczne lub moralne, które podkopywały i podkopały zdrowie, energiją piękność i zdolności człowieka tego — uczyniły one zeń smutną ruinę, obraz bezwładności cielesnéj i nieuleczonego zda się smutku ducha.
Wysoka postać i czarna szata pani Leontyny przesunęły się wśród mrocznego pokoju zwolna bez szelestu, i białe palce jej dotknęły na mgnienie oka chudej, gorączką rozpalonej dłoni siedzącego w fotelu mężczyzny. Zajęła miéjsce przy stole i wychylając pod światło lampy twarz swą smętną trochę i zadumaną, lecz więcej jeszcze obojętną i surową, zniżonym, bardzo przewlekłym głosem zapytała:
— Jakże czujesz się teraz, Kajetanie?
— Jak zwykle, — z zupełną obojętnością odpowiedział mężczyzna.
— Dziś zrana jednak kiedym tu była, mówiłeś mi, że jest ci nieco lepiéj.
— Zwykła to rzecz u suchotników, że ranek przynosi im ulgę, a wieczór zwiększone cierpienie, nie zmieniając obojętnego tonu, rzekł Kajetan Orchowski.
Pani Leontyna westchnęła.
Spodziewam się, zaczęła znowu, że nie poczytujesz za złe mnie ani Lili, jeśli nie przebywamy z tobą ciągle. Ja jestem także cierpiącą bardzo. Widok twéj choroby rozstraja mi nerwy i wprawia uczucia w stan rozdrażnienia, którego dusza chrześcijańska i zrezygnowana unikać powinna. Lila znowu jest, jak wiesz, tak szczupła, delikatna..... a w wieku jéj... pewne choroby najłatwiej udzielać się mogą.
— Wiem, wiem, — wymówił mężczyzna z tą samą co wprzód zupełną obojętnością, ale wyraz oczu jego zaprzeczył tym razem dźwiękowi głosu.
Oczy te, blade i zmęczone, obiegły do koła mroczną, posępną, nieożywionemi tylko przedmiotami napełnioną komnatę i powlekły się szybko powieką, jakby skryć chciały iskrę żalu, co w nich zapłonęła. Po chwili, kończąc głośno myśl, która powstała mu w głowie, powoli i ciszej niż wprzódy wymówił:
— Nie uskarżam się na nic i o nic nie obwiniam nikogo. Wszak wierzę, że wszystko co spotyka człowieka jest następstwem całego ciągu jego życia, jest własnem jego dziełem...
— Wolą Bożą, — cichym lecz stanowczym głosem przerwała pani Leontyna.
— Wola Boga nie jest wolą despoty. Stworzyła ona świat i człowieka tak, aby żaden skutek nie powstawał bez przyczyny i żadna przyczyna nié przemijała bez skutku.
Parę zdań tych Kajetan Orchowski wymówił tonem urywanym, lecz dobitnym.
Pani Leontyna zato spuściła oczy i westchnęła znowu.
— Na tym punkcie zdania nasze nie zejdą się z sobą nigdy, rzekła sucho i krótko i jakby chciała inny zwrot nadać rozmowie, rzuciła wzrokiem na papiery i książki stół pokrywające.
— Zbytecznie trudzisz się tém czytaniem; doktór usilnie zaleca ci spoczynek.
Po zwiędłych wargach Orchowskiego przesunął się uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— Spoczywałem całe życie, wymówił.
— Tém bardziej więc spoczywać możesz teraz, gdy jesteś chory, i....
— Blizki śmierci, dokończył mężczyzna. Kobiéta nie odpowiedziała.
— Otóż to tak, z uprzednim wciąż uśmiechem na ustach ciągnął Orchowski — jednym śmierć przybywa przedwcześnie dlatego, że nazbyt pracują, innym dla tego że nazbyt zażywają wczasu...
— Ja tego wszystkiego nie rozumiem, z większą niż wprzódy żywością przerwała kobiéta. Wiesz dobrze, iż nigdy nie miałam najmniejszego pociągu do wszelkich tych uczoności i filozofij, które nie prowadzą ani do szczęścia na tym świecie, ani do zbawienia wiecznego na tamtym. Widzę tylko to, że szczególne zamiłowanie twoje w tych szpargałach do reszty odbiera ci siły.
— Miałem ich kiedyś więcéj i nic z nich nie uczyniłem — dziś jest już ich we mnie zamało, aby na cokolwiek przydać się mogły. Szpargały te zresztą, Leontyno, to jedyna pociecha moja, jedyny promień, który przyświeca ostatnim godzinom mego życia.
Powiedział to bardzo spokojnie, bez cienia skargi w głosie, a jednak pani Leontyna uczuła znać wyrzut, który mieścił się w ostatnich jego słowach. To też uśmiechnęła się wpół cierpko wpół smutnie i czarne oczy swe podniosła na twarz męża z wyrazem nietajonego wcale zażalenia.
— A ja? rzekła powoli, jakąż jest jesień mojego życia? Tak bo jesień to już, jesień..... jesień.....
Ostatni wyraz, trzy razy powtórzony stopił się w szepcie zaledwo dosłyszalnym i w westchnieniu, które nie zwalczone i zapewne nie zwalczane, podniosło wysoko pierś jéj, okrytą surowemi fałdami czarnego stanika.
Potem zaczęła znowu:
— Od lat już kilku siedzę zamknięta w tym wielkim, milczącym domu, jak w grobie... Nie widzę ludzi i nie szukam ich.... Pocóż mi zresztą ludzie i co wśród nich znaczyłabym teraz.... zestarzała.... smutna?... Dnie wloką się jak lata i gdyby nie wiara, która mnie podtrzymuje, gdyby nie modlitwa, w którą przelewam wszystkie łzy zbolałego swego serca. ...
— A dzieci twoje, Leontyno? zapytał mężczyzna, który dotąd słuchał żalów swej żony z zupełną obojętnością, niby wrotki swego i jéj życia, którą wiele już razy słyszał, dokładnie znał i rozumiał.
Ramię pani Leontyny, objęte czarnym, obcisłym rękawem, poruszyło się gestem zniechęcenia.
— Dzieci, powtórzyła, wszak Kamil podróżuje ciągle prawie, a gdy jest w domu, siedzi tak jak ty, zakopany w książkach... Mieczysław za gospodarstwem swem w Rydlówce od lat dwóch już Bożego świata nie widzi i zresztą kochał on zawsze ciebie nieporównanie więcéj niż mnie...
Westchnęła ciężko i dodała:
— Taki to już los wielu matek; że synowie ich, gdy dorosną, stają się im zupełnie prawie obcymi... Kamil i Mieczysław nie zwierzają się nigdy z niczem przedemną, a ile razy, dawniéj jeszcze, którykolwiek z nich zaczął mi mówić o tém jak myśli i co czuje, nie doprowadziło to nas do niczego więcéj, jak do bolesnych bardzo sprzeczek i zwiększonéj ich dla mnie obojętności.
Gdy pani Leontyna tak mówiła, usta pana Kajetana otworzyły się i zamknęły znowu parę razy; zdawać się mogło, że wyrzekaniom tym odpowiedzieć chciał zapytaniem jakiemś czy uwagą, która wyjaśniłaby może obudzającą je przyczynę. Nie uczynił jednak tego; wszelkie uwagi i przypominania uznał znać za rzecz zapóźną i bezpożyteczną — krótko więc tylko zapytał.
— A Lila?
— Lila przy guwernantce, a gdy nie będzie już miała guwernantek, to za mąż pójdzie, odrzekła pani Leontyna.
Po krótkiej chwili milczenia, z głową pochyloną, z dłońmi splecionemi i złożonemi na kolanach, mówiła dalej:
— Jestem wiecznie sama... sama jedna ze wspomnieniami tylko minionéj przeszłości, które nie pozostawiły mi nic, prócz żalu za tym co było..... od których zresztą usiłuję uwolnić się modlitwą i oderwaniem myśli od ziemskich próżności..... Synowie moi oddalili się odemnie sercem, wyobrażeniami, całym sposobem życia i myślenia... córka nie potrzebuje starań moich, bo nie jest już przecie niemowlęciem, a wkrótce może opuści mię zupełnie... Dom w którym przeżyłam lat trzydzieści nie stał mi się miłym wcale, nie może mi zresztą miłym być teraz gdy wszystko tu starzeje, rujnuje się i upada w gruzy.... Gdziekolwiek spojrzę, na siebie czy dokoła siebie, wszędzie widzę tylko starość, smutek, zniszczenie!....
Pan Kajetan nawpół tylko zdawał się słuchać wyrazów tych cichym i przewlekłym głosem wypowiadanych. Oczy jego z pewną niecierpliwością zwracały się co chwila na karty rozwartéj książki. Myśl znużona i roztargniona słuchaniem tego co zbyt dobrze i oddawna było jéj znanem, uciekała w oderwane od najbliższej rzeczywistości światy poezyi i rozpamiętywań. Pani Leontyna spostrzegła to i zwolna podniosła się z siedzenia.
— Widzę, że przeszkadzam ci, rzekła; oddawna zresztą wiem, że najlepiéj ci jest gdy zostajesz sam, ze swemi ulubionemi książkami.
— Ja także, Leontyno, wiem oddawna o wszystkiém, o czem mi przed chwilą mówiłaś. Jesień twojego życia smutną jest, kres mego nie wesoły także. Cóż na to poradzić? Dopuściliśmy się znać srogich omyłek i błędów, skoro nam one tak gorzkie przynoszą owoce.... żyć zaś poraz drugi, aby stracone dobra odzyskać, nie możemy.
— Ja znowu nie poczuwam się do tak wielkich błędów, aby mi za nie podobna wyznaczona była pokuta. Grzeszna jestem przed Panem, jako istota ułomna, to prawda, mniéj jednak z pewnością zawiniłam w swem życiu, niż wiele innych kobiét, stokroć jednak szczęśliwszych odemnie. Nie mam sobie nic do wyrzucenia i w nieszczęściu swém widzę tylko wolę Boga, który ciężkie krzyże lubi zsyłać częstokroć i na niewinnych, aby uświęcać dusze ich, nazbyt może przywiązane do marnych powabów świata.
Chwila milczenia panowała pomiędzy małżonkami.
Kajetan Orchowski wpatrzył się w karty książki, potem podniósł czoło, na którem więcej jeszcze niż wprzódy zjawiło się zmarszczek, i z okiem rozpalonem nagłem jakiemś gorącem uczuciem, rzekł:
— Uznajesz się niewinną, Leontyno... niewinną zupełnie.... Zaprzeczać ci nie będę, bo i na cóż to przydaćby się mogło? Ale oto dla czego nie zgadzamy się ze sobą na znaczenie żadnego ze słów mowy ludzkiej, dla czego niepodobna abyśmy sobie wzajem jakąkolwiek nieśli pociechę. Ja poczuwam się do omyłek i błędów wielkich, ciężkich, wyrzucam sobie srogo, że uczyniłem z życia swego to co uczyniłem, uznaję się winnym.... nie tylko przed Bogiem, jak ty, ale przed ludźmi, tobą, sobą i dziećmi naszemi.... Dla tego też nie wyrzekam... i cały ból swój i wszystkie żale chowam tu!...
Przy ostatnim wyrazie położył na piersi wzdymającéj się krótkim, chrapliwym oddechem rękę swą chudą, przezroczystą, a na wklęsłe policzki jego wystąpiły dwie plamy gorącéj ceglastéj barwy.
Pani Leontyna słuchała słów męża z brwią ściągniętą i z cierpkim, wzgardliwym prawie uśmiechem na ustach.
— Uważam to od niejakiego czasu, rzekła, iż każda rozmowa ze mną irytuje cię i robi ci źle... Dobranoc; jeśli będziesz mię potrzebował, przyślij po mnie Tomasza. Znam i rozumiem powinności swoje jako żony; świat i lata nauczyły mię pokory, gotową więc jestem w każdej chwili oddawać ci usługi, choć najniższe, najtrudniejsze.. Jutro zresztą około południa, przyjdę, jak zwykle, dowiedzieć się jak noc spędziłeś.
Rzekłszy to, odeszła, jak przyszła, zwolna i bez szmeru.
W obszernéj komnacie cicho było znowu jak w grobie, lampa malowała na suficie świetliste koła i drżące iskry rozniecała w szybach osłaniających długie, liczne szeregi książek; z pół-zmroku wychylały się mistrzowskim ołówkiem rysowane, zamyślone, energiczne, poezyją opromienione, lub ogniem czynu i walki rozgrzane twarze wielkich mężów ludzkości; przed kominem, w którym zarzyło się jeszcze parę niedopalonych drewien, na okrągłym stole, w tłumnym nieładzie skupiały się książki rozwarte i zamknięte, podarte, zmięte i nowe, z licznemi nadpisami na marginesach, bezładnie, nie wyraźnie, drżącą znać, słabą często jakby niecierpliwą ręką kreślonemi.
Kajetan Orchowski, po odejściu swej żony, długo siedział nad tym stosem zadrukowanego i zakreślonego papieru, nieruchomy, zmęczony, oddychając ciężko, z czołem ukrytem w dłoni i głęboką zadumą w oczach. Wyciągnął potem rękę i pocisnął sprężynę stojącego wśród książek dzwonka. Srebrzysty, donośny dźwięk, poruszeniem tém wywołany, nie umilkł jeszcze w powietrzu, gdy w bocznych drzwiach stanął mężczyzna, z głową okrytą białemi jak mleko włosami.
— Czy Mieczysław nie przyjeżdżał dziś do dworu? łagodnym głosem zapytał pan Kajetan starego sługi.
Starzec wzruszył ramionami.
— Albożby pan nie wiedział o tem, gdyby pan Mieczysław tu przyjeżdżał? Alboż pan Mieczysław choćby raz jeden nie był u pana, będąc we dworze?
— To prawda mój, Tomaszu, to prawda... myślałem tylko, że może, może zapomniał.
— Niech pan będzie pewny, że pan Mieczysław prędzej o własnej głowie, niż o panu zapomni.
— A Kamil? ciszéj i spuszczając oczy, zapytał Orchowski.
Stary sługa poprawił zasłonę u lampy, przysuwał do stołu dwa staroświeckie krzesła o wysokich poręczach i milczał chwilę. Na twarzy jego pomarszczonéj, lecz rumianéj i czerstwéj, zjawił się wyraz przymusu, z pewnem nadąsaniem połączonego. Po chwili rzekł tonem krótkim i mrukliwym:
— Pan Kamil przyjechał z Warszawy parę godzin temu. Kazał urządzić sobie kąpiel i podać wieczerzę. Teraz leży w łóżku i książkę czyta.
— Czy pytał się o mnie? zcicha wymówił Orchowski a powieki i usta jego lekko zadrżały.
— A pytał się, odparł sługa — i pragnąc jakby uwolnić się od dłuższego mówienia w tym przedmiocie, dodał: Może pan potrzebuje czego? może ogień rozpalić lepiej? albo ziółek od kaszlu przynieść? A może książkę którą z szafy dostać i podać?
Pani Leontyna tymczasem, opuściwszy pokój męża, przebyła znowu wielką salę i przez szereg mniejszych już, ale równie ponurych i mrocznych pokojów skierowała się w inny koniec domu.
Tam, z za drzwi zamkniętych, doleciały jéj ucha dźwięki dwóch świeżych głosów, z których jeden był wyraźnie głosem młodej kobiety, drugi wychodził z nawpół dziecinnéj jeszcze, dziewczęcéj piersi. — Głosy te rozmawiały ze sobą żywo, wesoło, wznosząc się chwilami w swywolnéj niby sprzeczce, to znowu przyciszając się, jakby w poufnych zwierzeniach. Raz zmieszało się z niemi parę skocznych taktów polki czy walca, wygranych na fortepianie dorywczo i mimochodem; potem zabrzmiał długi srebrzysty wybuch śmiechu; potem jeszcze lekkie stopy przebiegły po posadzce jakby któś uciekał od czyjéjś pogoni, a szmerowi temu towarzyszyły stłumione chichoty i ciche, urywane, z głośnemi wykrzyknikami pomieszane szepty; aż nakoniec rozmowy, śmiechy, muzyka i swywolna zabawa umilkły.
Pani Leontyna weszła do pokoju, w którym prócz fortepianu, dwóch łóżek śnieżnie zasłanych, kanap i krzeseł dość starych i zniszczonych stał pośrodku wielki stół okrągły z książkami, w szarej podartéj oprawie, z poplamionemi i porozdzieranemi zeszytami, ze szklanym kałamarzem i kilku piórami atramentem powalanemi, niecierpliwą ręką jakąś połamanemi i rozrzuconemi. Był to więc widocznie pokój nie tylko do spania ale i do nauki młodéj główki jakiéjś przeznaczony. Że zmieniał się on téż niekiedy w miejsce zabawy, świadczył o tém nieład napełniający go w téj chwili, krzesła porozrzucane i dwie doniczki z rosnącemi w nich roślinami przewrócone.
Wśród tego wszystkiego znajdowały się dwie osoby: młoda kobiéta, piękna, wysoka, z bogato rozwiniętą kibicią, wymównemi oczami i lasem kasztanowatych loków w około szyi i młodziuchne, najwyżej piętnastoletnie dziewczę. Wdzięki kobiéty dorosłej, jakkolwiek niepospolite, bladły wobec olśniewającéj piękności dziewczyny dorastającéj. Była to piękność smukłéj, gibkiéj brzozy i zarazem iskry, która wnet wybuchnąć ma płomieniem. Blask dwóch świec palących się na stole padał wprost na twarz jéj ściągłą, alabastrowo białą; ukazywał usta pąsowe jak krew, wypukłe, wilgotne; przeglądał się w wielkich, czarnych źrenicach, pływających na ciemno-błękitnych białkach; połyskiwał nakoniec w bujnych, czarnych paciorkach, dwoma rzędami otaczających szyję białą i opadających na pierś w pełnych już kształtach rysującą się wśród fałd czarnego stanika. Włosy krucze, kędzierzawe, odrzucone z czoła w sposób pełen zalotnéj niedbałości, dwoma olbrzymiemi splotami spadały na plecy dziewczyny, tonąc w fałdach spódniczki krótkiéj, o wiele jeszcze ziemi nie dotykającéj.
W chwili gdy pani Leontyna ukazała się we drzwiach pokoju, dziewczę stało na krześle, z głową w tył odrzuconą, rękę napełnioną cukierkami podnosząc w stronę młodéj kobiéty, jakby ją gradem trzymanych w dłoni przysmaków orzucić chciała. Młoda kobieta zaś, zmęczona znad ucieczką czy pogonią, z rumieńcami na śniadych policzkach, rzuciła się na sofę i z twarzą wzniesioną ku sufitowi, z ustami roztwartemi swywolnym śmiéchem, groziła białą ręką młodziutkiéj figlarce. Nagle porwała się z sofy i stanęła wyprostowana, zmięszana nieco. Dziewczyna zeskoczyła także z krzesła, ale nie zakłopotana bynajmniéj, parą poskokami znalazła się obok wchodzącéj i głośny pocałunek wycisnęła na jéj ręku:
— Jesteś zawsze tak żywa, Lilo! wymówiła pani Leontyna zwykłym sobie, zniżonym, przewlekłym głosem a zbliżając się ku stojącemu pośrodku pokoju stołowi, dodała.
— Jak widzę, bawicie się wesoło.
— Lila uczyła się dziś pilnie, odpowiedziała młoda kobiéta o śniadéj twarzy, pracowała wiele i sądziłam, że dobrze będzie, jeśli się trochę rozmową i zabawą ze mną rozerwie.
— Zapewne, zapewne, mówiła pani Leontyna, nie jestem znowu tak bardzo przeciwną wszelkiéj wesołości, abym jéj córce swojéj wzbraniać miała, tém bardziéj jeśli bawi się ona w towarzystwie pani, panno Grejs. Mój Boże młodość ma swoje prawa...... i ja także niegdyś wesołą byłam.... chociaż znowu wolałabym, aby Lila wiedziała o tem z góry, że życie nasze jest tylko jednym ciągiem smutku, cierpień i zawodów.
Przy ostatnich słowach pani Leontyny uśmiéch nawpół figlarny, nawpół szyderski roztworzył usta młodziutkiéj dziewczyny; wstrząsnęła głową tak energicznie, aż brzęczały rzędy czarnych, świecących paciorków i chciała coś powiedzieć, gdy nagle pani Leontyna tonem zdziwienia zapytała:
— Co to jest? zkąd to masz, Lilo?
Przedmiotem który pytanie to wywołał, były cukierki na stole rozsypane, do połowy jeszcze napełniające duże, całkiem nowe, bardzo wytworne i kosztowne pudełko.
— Zkąd te cukierki? Lilo, powtórzyła pytanie swe matka młodéj dziewczyny.
Oczy nauczycielki i uczennicy skrzyżowały się szybkiém niespokojném spojrzeniem.
— Kamil przywiózł mi je dziś z Warszawy, odpowiedziało dziewczę z pewną jakby determinacyą, krzyżując na piersi ramiona.
Pani Leontyna ściągnęła brew z niezadowoleniem.
— Nie lubię tego, rzekła sucho. Strzegę cię od wszelkich zbytków i blasków o ile mogę, bo wiem z doświadczenia, że są one rzeczą znikomą i nie pozostawiają po sobie nic, prócz żalu. Nie nosisz innych sukien jak czarne, nie znasz innego świata prócz cztérech ścian naszego domu, łakoci nie miéwasz nigdy.... Jednakże skoro brat chciał tym sposobem dowieść ci swéj pamięci, niech już przynajmniej panna Grejs zachowa u siebie te przysmaki.... Ależ co to znowu? mój Boże!
Tym razem, nowe pytanie pani Leontyny, połączone z wykrzykiem większego jeszcze niż przedtém zdziwienia szkarłatny rumieniec wywołało na twarz pięknéj nauczycielki. Ale Lila rzuciła na nią bystre spojrzenie, jakby powiédzieć chciała: bądź spokojną.
— To także Kamil przywiózł mi dziś z Warszawy, wymówiła tonem zupełnie stanowczym i spokojnym.
Nowym tym dowodem mniemanéj pamięci braterskiéj była złota bransoleta, ozdobiona piękném spięciem z pereł i z czarnéj emalii.
Pani Leontyna z bardzo już żywém niezadowoleniem wzruszyła ramionami.
— To szczególne, rzekła. Kamil postanowił znać skrzywić kierunek, jaki życzę sobie nadać twoim usposobieniom. Pragnę abyś wiedziała ile marnemi są błyskotki i miała je w pogardzie...
— To też, moja mamo, przerwała dziewczyna, nie myślę zachować dla siebie téj bransolety, chociaż podoba mi się ona bardzo... prosiłam pannę Grejs, aby chciała przyjąć ją odemnie.
Rumieniec na twarzy nauczycielki zwiększył się jeszcze na te słowa. Nie powiedziała jednak nic i piękne swoje, wymowne oczy ukrywała wciąż pod spuszczonemi powiekami.
— Jesteś nazbyt samowolną, Lilo, tonem lekkiego upomnienia rzekła matka, wolałabym abyś przed rozrządzeniem podobną rzeczą zapytała mię o pozwolenie. Ponieważ jednak wiem, że kochasz swą nauczycielkę i że wiele postąpiłaś przy niéj tak w językach, jak w muzyce, miło mi będzie jeśli panna Grejs przyjmie od ciebie tę pamiątkę.
Nauczycielka ukłoniła się w milczeniu. Nie podniosła jednak powiek, które w dół kłoniło nieprzezwyciężone jakieś zmieszanie.
— A teraz, Lilo pójdź ze mną odmówić wieczorne pacierze. Dobranoc, panno Grejs.
Z temi słowami pani Leontyna zwróciła się ku drzwiom. Lila pozostała jeszcze przez parę sekund w pokoju, mrógnęła ku nauczycielce swéj, na znak poufnego i zarazem figlarnego porozumienia, westchnęła, główką skinęła żałośnie, a potem poskoczyła i za progiem już zaczęła iść obok matki w milczeniu i powoli.
Panna Grejs przywróciła do porządku cukierki i książki, popatrzyła przez chwilę na bransoletę, rzuciła ją na stół z gestem zniechęcenia i rzekła z westchnieniem:
— Cóż z tego wszystkiego, kiedy nie kocham go? nie, nie, nie kocham! Pięknie byłoby wprawdzie zostać panią Orchowską, panią tego domu, ale taka zwyczajna kolej życia.... taki zwyczajny, pospolity człowiek...
Po kwadransie wbiegła Lila, zadyszana i śmiejąc się, błyskając czarnemi oczami, rzuciła się na szyję swéj nauczycielki.
— O jakże przelękłam się! wołała przyciszonym nieco głosem, moja najdroższa panno Julio, gdy mama zobaczyła te cukierki, a szczególniéj tę bransoletę. Gdyby téż mama była dowiedziała się, że Kamil przywiózł to wszystko nie dla mnie ale dla....
— Cicho! cicho! z przestrachem upominała guwernantka.
— Nie pozwoliłaby abyś dłużéj została zemną, ciągnęła daléj dziewczyna, tuląc twarz swą do piersi panny Julii. Odebraliby mi ciebie... rozłączyli by nas, a ja nie przeżyłabym tego!..
Uścisk i szept jéj gwałtowny był, namiętny, objawiła się w nich natura nerwowa, zapalna, nawskroś nurtowana ogniami, z których lada chwila wybuchnąć mogły burze i pożogi.
Panna Grejs kilka gorących pocałunków złożyła na czole i ustach dziewczyny.
— Dziękuję ci, szepnęła, uratowałaś mię od wielkiego wstydu.
— Jabym za pannę Julię w ogień wskoczyła! odpowiedziała Lila. Ale cóż znowu — zawołała nagle z wyrazem gniewu i niecierpliwości, dlaczegóż bo ten Kamil nie oświadcza się już formalnie o rękę panny Julii!.. Czy panna Julia kocha Kamila? proszę powiedzieć! proszę, proszę! czy bardzo pani jego kocha? Czy tak jak Małgorzata kochała swego jeune homme pauvre? proszę powiedziéć.
Stała przed guwernantką swą z ramionami zarzuconemi w koło jéj kibici, z twarzą podniesioną ku jéj twarzy. W oczach jéj gorzała niecierpliwa ciekawość, usta roztwierały się uśmiechem swywolnym trochę, lecz więcej czułym i marzącym.
Panna Julia nie miała czasu na danie odpowiedzi, bo do pokoju wbiegła służąca młoda, ładna dziewczyna, z twarzą rumianą, oczami błyszczącemi i sporém pudełkiem w ręku. Zbliżyła się do panny Grejs i zniżonym głosem szepnęła:
— Pan Kamil pyta się, czy nie będzie dziś miał odpowiedzi od pani.
Guwernantka wzruszyła niecierpliwie ramionami.
— Powiedz, że dziękuję, nic więcej...
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy Lila pochwyciła z rąk służącej kartonowe pudełko i otworzyła je.
— Ho! ho! — zawołała, jakie ładne szpilki do włosów! I pierścionek z turkusem! Ciekawam czy naprawdę złoty? I wstążka różowa. Zkądże to wszystko masz, Brygisiu?
— Przyniosłam to właśnie dlatego, aby panienkom pokazać. Walenty przywiózł mi wszystkie te piękne rzeczy z Warszawy, z tryumfującą miną odparła garderobiana.
Lila włożyła w czarne swe włosy dwie wielkie, pozłacane zapewno strzały i przeglądała się w lusterku małem, jedynem jakie znajdowało się w pokoju.
— Ten Walenty musi cię bardzo kochać, Brygisiu, jeżeli i w Warszawie nie zapomniał o tobie. Czy prędko pobierzecie się?
— Nie wiem, panienko, może ja wcale za niego nie pójdę.
— Cóż znowu! — dlaczego? jeśli on cię tak kocha.....
— Ale ja jego niebardzo... prosty lokaj! — wzgardliwie układając pąsowe usta, rzekła dziewczyna.
— Wiem! wiem! zawołała Lila figlarnie, mrugając oczami, tobie co innego w głowie.
Pochwyciła służącą za oba ramiona, okręciła ją w kółko parę razy i z wybuchem śmiechu szepnęła jéj na ucho:
— Widziałam jak brat mój Mieczysław pocałował cię raz... tam.... koło starego dębu w ogrodzie.
Garderobiana spłonęła szkarłatem, wysunęła się zgrabnie z drobnych lecz silnych rąk i wpół rozpromieniona, wpół nadąsana, pochwyciła pudełko swe z kosztownościami;
— Nie wiedzieć co doprawdy panienka wygaduje! Pójdę ot prędzej, bo Walenty czeka w garderobie na odpowiedź od panny Julii dla pana Kamila.
Ze słowami temi wybiegła żwawo i fertycznie.
Panna Grejs zamyślona, widocznie rozdrażniona trochę i zaniepokojona, rozbierała się powoli. Lila zdjęła także czarne paciorki z szyi i rozpinała stanik sukni.
— Czy poczytamy dziś trochę? ozwała się po chwili guwernantka.
— A jakże, panno Julio! zawołała Lila, koniecznie, koniecznie! Umieram z ciekawości dowiedzenia się o tém co się stanie z tą piękną Klotyldą i nieszczęśliwą Maryą. Niech panna Julia położy się cichutko, wygodnie. Ja drzwi pozamykam.
Zasunęła w istocie zasuwki u drzwi, przysunęła stoliczek ze świecą do łóżka guwernantki, umieściła przy nim najwygodniejszy ze znajdujących się w pokoju fotelów i z książką w ręku, w białém rannem ubraniu, usiadła w nim, zwinięta jak kotek; panna Grejs leżała w pościeli, z twarzą, zwrócona ku sufitowi, z cieniutkim papierosikiem w ustach.
— Czytaj, Lilo! rzekła głosem rozmarzonym nauczycielka.
Lila zaczęła czytać romans francuzki. Czytała biegle, z przejęciem się, z zapałem; policzki jéj zapałały pod wpływem wrażeń, płynących z kart książki, oczy czerwieniły się od zmęczenia, ale gorzały, błyskały, migotały. W pokoju tym cichym, zamkniętym, słowo kochać powtarzało się co chwila, wymawiane ustami piętnastoletniej dziewczyny. Eros, różowy, marzący Eros wszechwładnie panował w tym przybytku zaledwo rozwijającej się z pączka, w surową czarną suknię ubranej młodej dziewczyny; kołysał zmysły jéj fantazją daremnie z innéj strony straszoną smutkiem życia i znikomością wszystkiego co ziemskie.




W innej części domu, w pokoju oświetlonym ostatniemi blaskami dnia, stała u okna pani Leontyna. Urządzenie pokoju zdradzało dwa usposobienia zamieszkującéj go osoby: przyzwyczajenie do wytworności, zbytku i przechylanie się ku surowemu, ascetycznemu prawie obyczajowi. Zwierciadła w pokoju tym nie było żadnego, łóżko okrywała pościel szczupła i twarda; na jednej ze ścian wisiał wielki krzyż czarny, z rażącą białą figurą Chrystusa i z klęcznikiem dźwigającym kilka ciężkich ksiąg do nabożeństwa. Ale naprzeciw łoża stała nizka, miękka kanapka, z podobnemiż fotelami i stoliczkiem pełnym kolorowych kanw, jedwabiów, błyszczących nesseserów; naprzeciw żałobnego krucyfiksu dowała się szafka rzeźbiona z różanego drzewa, połyskująca z za szkieł złocistemi oprawami malutkich, leciuchnych książeczek, wielce światowej treści. Pod krucyfiksem na klęczniku bielała trupia główka, uwieńczona różańcem; obok kanapki zaś na etażerce stało pudełko wykładane perłową konchą, ze złoconym napisem u dołu: mes souvenirs.
Kobieta ta która zwykła była w pokoju tym odmawiać różańce pod krucyfiksem i czytywać romanse na miękkiej kuszetce, z twardego łoża przypatrywać się trupiej czaszce i z hebanowego pudełka wyjmować pachnące wiosną, światem pamiątki młodości — stała teraz u okna, z dłońmi splecionemi i opartemi o szybę, z czołem złożonem na dłoniach.
Widok na który spoglądały zapadłe, smutne jej oczy, bardzo był piękny. Dzień letni skończył się, ale gorące ognie i barwy jego ulatywały jeszcze gdzieniegdzie po widokręgu, pasem purpury i złota dzieląc na zachodzie niebo od ziemi, różową łuną, migocąc na dalekich łąkach i śród zielonego liścia poblizkich drzew. Dwór, na szerokiej przestrzeni rozłożony, z mnóstwem rzuconych w okół budowl i bujnie wzrastającą roślinnością, wydawał się o tej wieczornéj porze przybytkiem piękna, obfitości i bogato rozwiniętego życia.
A jednak kobieta, której wszystkie te skarby i piękności oddawna były własnością, obojętném, żałością omglonem okiem patrzyła na nie, wzdychając i szepcząc.
— Mój Boże! jak smutne, bezbarwne, puste jest życie moje! Pocóż żyłam.... pocóż żyję.... i cóż znaczę teraz na świecie?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.