<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Przy świetle dnia, uwyraźniającém przedmioty, dwór orchowski wyglądał o wiele mniej pięknie i zamożnie, niż pośród niepewnych blasków i cieniów wieczora.
Była to siedziba staroszlachecka. Pierwsze podwaliny jéj zakładał któś kiedyś z rozumem i dobrym smakiem. Oko artysty lub przyrodoznawcy strudzić by się mogło, rozpatrując niezliczone kształty, barwy i odcienia tych drzew, krzewów, traw, które wzrastały tu w takiém nagromadzeniu i poplątaniu, że zdala ta masa roślinności wydawać się mogła lasem. Smukłe topole, rozłożyste kasztany, dęby i lipy o pniach stuletnich, żółtem kwieciem osypane klony, modrzewie smutne i płaczące brzozy splatały się i obejmowały wzajem, otaczając staw wielki, w głębi ogrodu ukryty. Poniżej było państwo krzewów kwiecistych i jagodowych: bzów,róż, jaśminów, malin i agrestów, a niżej jeszcze ziemia żyzna wzdymała się lasem traw gęstych i bujnych. Dokoła tej spójnej masy roślinnej leżały pola jak okiem sięgnąć, żółtawéj teraz od pozostałéj po ściętem zbożu ścierni, szlakami miedz i pasami łąk porznięte. Na skraju widokręgu szarzał niewyraźny zarys o parę wiorst odległego miasteczka i siniały wzgórza jodłą porosłe, z dwóch stron wieńczące wązkie, głębokie koryto Niemna. Bliżéj, pomiędzy dwiema wioskami, w małych dolinkach rozrzuconemi, wiła się, szumiała rzeczka, wązka, lecz bystra i głęboka, a przy jednym z jej zakrętów wnosiły się resztki istniejącego tam niegdyś młyna.
Wszystko zresztą co zaliczało się nie do dzieł przyrody, ale ludzi, było tu niegdyś; dziś nie istniało wcale, albo co najwięcej istniało w stanie upadku przemienienia się w gruzy. — Dom mieszkalny, głąb dziedzińca zajmujący, w wieniec gęstej zieloności ujęty, zdala już ukazywał liczne rany i szramy, okrywające poważne jego oblicze. Poważną téż w istocie była ta budowa, stawiana znać z myślą nie o popisie i lada jakiém błyszczeniu, lecz o wygodzie i prawdziwym dostatku. Był to wzór wiejskich litewskich domów. Na wysokiém podmurowaniu, z mocniejszego nad mur drzewa wzniesiony, z wysokim gontowym dachem, licznemi oknami i długiemi gankami, o kilka wschodów nad poziom podniesionemi a szeregiem grubych słupów podtrzymywanemi, z dwiema salkami o weneckich oknach i napowietrznych balkonikach u szczytu — powierzchownością swą zdradzał wnętrze obszerne, jasne, najwybredniejsze żądania i życia rodzinnego i szerokiej gościnności zadowolić mogące.
Teraz jednak piękny niegdyś dom ten wyglądał jak skielet odarty z ciała, lub żebrak, z którego opadają szmaty dostatnich niegdyś sukien. Z podmurowania wypadłe kamienie i cegły uściełały ziemię białemi płatami i okruchami wapna. W nadpróchniałych ramach okien tkwiły szyby przepalone od słońca, mętne od pyłu, popękane w wielu miejscach, w innych nieobecne już wcale i szmatą żółtej bibuły lub zadrukowanej gazety zastąpione.
Stan gospodarskich budowl odpowiadał w zupełności temu, w jakim znajdował się dom mieszkalny. Połowa wielkiej niegdyś, w czworokąt budowanej stodoły, od dość już dawnych znać czasów obalona wichrem, rozpościerała na ziemi szczątki swe w postaci zgniłej słomy, zgniłego drzewa i w proch skruszonych cegieł; druga połowa pochylona, kilkunastu drągami słabo podparta, oczekiwała widocznie pierwszéj lepszej sposobności ułożenia się także do wiecznego spoczynku.
Z innéj strony dziedzińca sterczały dwa rzędy słupów z kamienia murowanych, więc trwałych, lecz teraz już żadnego pożytku nie przynoszących, bo drewniane ściany, którym dawniej służyły za spojenie i podparcie, spalone pożarem, zniknęły przed laty, a na ich miejsce nikt już nic nie zbudował.
Wśród ogólnej ruiny, napełniającej miejsce to niewymownym smutkiem i bezładem, był jednak kącik jeden, odznaczający się nietylko porządkiem, ale nawet niejaką pięknością i wykwintem. O kilkadziesiąt kroków od mieszkalnego domu znajdowała się oficyna, mogąca zawierać w sobie pięć lub sześć pokoi. Połowa budynku tego, nietyle zgrzybiała od starości, ile od zaniedbania w jakiem ją pozostawiono, zgadzała się odartą i smutną swą postacią z otaczającém ją tłem ogólném; druga zato połowa, podtrzymywana starannie, przyozdobiona, wycackana niemal, świeciła białemi jak śnieg ścianami, nowym dachem, wielkiemi i przezroczystemi jak zwierciadła szybami okien. Pod oknami temi krzewy wzrastały i kwitły nie dziko, jak gdzieindziej, lecz owszem w nazbyt może prawidłowej symetryi kształtów i barw. Dwa wielkie kasztanowe drzewa, ocieniające mały ganek, miały gałęzie obcięte, w górę podniesione, zaokrąglone w sposób sztuczny i dla oka lubiącego w naturze swobodę dość nieprzyjemny. Za oknami zwieszały się prawidłowo téż zaokrąglone festony białych sztorów i pąsowych firanek.
Niewiele przed południem otworzyło się na oścież jedno z wielkich błyszczących okien oficyny, na które rozłożysty kasztan gęsty cień rzucał. W oknie stanął mężczyzna bardzo starannie, wytwornie nawet ubrany. Wiek człowieka tego nie wypisał mu na powierzchowności wyraźnej cyfry. Sądząc z wyprostowanej i krzepkiéj jego postaci, z czerstwości jego policzków i blasku oka, nie mógł on mieć więcej niż lat trzydzieści; ale lekkie wyłysienie nad czołem i nie tyle otyłość, jak raczéj pulchność i miękka okrągłość wszystkich form ciała czyniły go znacznie starszym. Twarz jego, dość regularnie zarysowaną i ze wszelkiego zarostu starannie ogołoconą okrywała cera czerstwa i zdrowa, lecz bez białości ni rumieńca, śniadawa i zimna; zimnym też był, lubo silnym, połysk oczu jego małych i głęboko schowanych pod brwią jasno-płową; usta pąsowe, wydęte, zdradzały temperament zmysłowy i pyszne wzgardliwe usposobienie umysłu. Fizyognomii téj zresztą nie brakowało wyrazu myśli i pojętności. Szerokie czoło objawiało zdolności umysłowe niemałe; w szarych, ruchliwych oczach malowała się bystrość pojęcia i spostrzegania; duch sarkazmu i sofizmatu zdawał się zamieszkiwać w uśmiechu ust wzgardliwych.
Obie ręce białe, pulchne, ze świecącemi i ostro zakończonemi paznogciami, oparł o krawędź otwartego okna i przechylony nazewnątrz, spojrzał ku gankowi domu. W tejże chwili, jakby za daniem umówionego znaku wbiegła na ganek ten młodziutka dziewczyna w czarnej sukni, z hebanowemi włosami, żarzącemi się oczami i dwoma rzędami brzękających czarnych paciorków wokoło białej szyi. Szybka jak strzała, zbiegła ze wschodów ganku, które zakołysały się pod lekkiemi jej stopami, i przebywszy małą przestrzeń dzielącą dom od oficyny, znalazła się przed oknem w którym stał mężczyzna. Rosnące tu krzaki bzu i jaśminu otworzyły się przed smukłą jéj postacią i wnet zamknęły za nią liściaste swe ramiona, tak iż dla każdego ktoby patrzył za nią z okien domu, była zupełnie niewidzialną.
— Dzień dobry, Kamilku, półgłosem i z niejaką niespokojnością oglądając się w około, szepnęło dziewczę.
Wyraz twarzy jéj oznaczał niezmiernie zajęcie, pośpiech; głos i ruchy były tajemnicze.
— Odnoszę ci książkę, mówiła daléj. Panna Julia już ją przeczytała i prosi cię o inną.
Mówiąc to, wyjęła niewielki tomik w fałdach szerokiego rękawa starannie dotąd ukryty, i podała go bratu.
— Słuchaj, Kamilku, szczebiotała z cicha i pośpiesznie, daj tylko co pięknego.... zajmującego... czułego!.. Doprawdy, żeby nie te książki, które ty nam dajesz, albo które ja z mamy pokoju kiedy niekiedy pochwycę, my obie z panną Julią umarłybyśmy chyba z nudów. Jak tu u ciebie ładnie! ciągnęła daléj, wspinając się na palce i zaglądając do wnętrza pokoju. Lubię takie obicie na meblach w wielkie bukiety... wesoło robi się, patrząc na nie... U nas wszystko ciemne, szare, czarne...
Przerwała sobie nagle i niespodziewanym, gwałtownym ruchem obie ręce zatopiła w czarnych swych kędziorach.
— Ach! zawołała z wybuchem, świat! świat! Twoje mieszkanie, Kamilku, światem pachnie!
Oparła czoło na dłoniach i ciekawemi oczami wodziła po obrazach i kobiercach, napełniających mieszkanie brata. On tymczasem, nie zważając na szczebiot i wykrzyki, usunął się nieco na stronę, rozwinął ćwiartkę papieru znajdującą się w przyniesionej przez siostrę książce, szybko przebiegł oczami nakreślone na niéj słowa i z uśmiechem na ustach przeszedł do innego pokoju.
Lila, przyjrzawszy się do woli przedmiotom obudzającym zachwyt jéj i ciekawość, poczęła widocznie niecierpliwić się już i nudzić, gdy we drzwiach pokoju ukazał się Kamil z książką w ręku. Lila wyciągnęła obie dłonie nie ku bratu, ale ku książce.
— Złoty, drogi, kochany! zawołała, wiedziałam dobrze, że dasz nam znowu co ładnego. Słuchaj — dodała ciszej i z figlarnem spojrzeniem, a jest tu co w tej książce dla panny Julii?
— Wracaj czemprędzéj do domu, odparł brat, patrząc na drogę wijącą się za bramą, Mieczysław jedzie. Mama wyjść może na jego spotkanie i zobaczyć cię w ganku z tą książką.
Dziewczę zaśmiało się zcicha.
— Jakiś ty zabawny, Kamilku! alboż mama wychodzi kiedykolwiek na spotkanie twoje lub Mieczysia, gdy przyjeżdżacie do domu? Nie wiem nawet czy mama była choć raz w twojem mieszkaniu, odkąd wróciłeś z Dorpatu i tak ładnie się urządziłeś. Najpewniej nie była, bo gdyby była, nie pozwoliłaby ci mieć takich jasnych, wesołych obić na ścianach i meblach.
Kamil palił wonne cygaro i spoglądał na szczebioczącą siostrę ze zwykłym sobie wyrazem twarzy, trochę obojętnym, trochę zadowolonym, trochę wzgardliwym.
— Mama może pozwalać lub wzbraniać różnych rzeczy tobie, ale nie mnie, rzekł niedbale.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że jestem dorosłym mężczyzną.
Lila zamyśliła się.
— A jednak, rzekła, jestem pewna, że gdyby mama przychodziła czasem do twego mieszkania, wyglądałyby ono jakoś inaczéj.
Dziewczę to mówiło prawdę, nie rozumiejąc bynajmmniéj całéj jéj doniosłości. W nazbyt kawalerskiej swobodzie, panującej w urządzeniu mieszkania najstarszego syna domu, znać było moralną nieobecność matki rodziny. Nieobecność ta wpływów macierzyńskich objawiła się może i w zimnym blasku oczów Kamila, i w suchej pogardliwości jego uśmiechu.
Tentent cwałującego konia dał się słyszeć tuż za bramą. Lila białe paluszki przytknęła do ust, rzuciła niemi pocałunek bratu i wązką ścieżyną, ukrytą wśród dzikich krzewów i traw wysokich, okrążyła dom, aby wejść doń bocznemi drzwiami.
Na dziedziniec wjeżdżał jeździec na dzielnym siedzący koniu. Zatrzymał się przed domem, zeskoczył z konia i rzucił lejce kredensowemu wyrostkowi, który w podartéj surducinie, z twarzą bladą i chudą, wyszedł przed ganek nadąsany i niechętny. W sieni obszernej, wielkiemi oknami oświetlonej, lecz zupełnie prawie pustej, spotkał przybyłego stary Tomasz.
— Pan pytał się o panicza wczoraj.. panicz tak dawno nie był już u nas.
— Jakże się ma mój ojciec? z pośpiechem zawołał młody człowiek, szybko postępując w głąb domu.
Jak zwykle, jak zwykle. Wczoraj było gorzej, dziś trochę lepiej. Czyta jakąś nową książkę, którą pan Kamil przywiózł z Warszawy.
Mieczysław Orchowski nie był wcale podobnym do brata. Wysoki, szczupły, chociaż silnie zbudowany, włosy miał gęste i ciemne, cerę twarzy ogorzałą, czoło białe, wysokie, oczy ciemno-siwe, z otwartem i wesołem spojrzeniem, ciemny gęsty wąsik, ocieniający łagodne usta. Głos jego brzmiał dźwięcznie i wesoło. Ubiór trochę zaniedbany, niby myśliwski, uwydatniał dobrze jego męzkość i raźność postaci; chód i ruchy objawiały żywość charakteru, młodzieńczość usposobień, rozwijającą się zbyt swobodnie może, ale otwarcie, szczerze, bez przysłon obłudy.
Promienie słońca wsuwając się przez okna, na wpół już tylko zasłonięte grubemi sztorami, rozweselały trochę poważną, smutną komnatę, w której upływało niemniej smutne życie chorego pana domu. Postać za to i twarz tego ostatniego wyglądała przy tych blaskach żywych i świetnych bardziej jeszcze niż przy bladawem świetle lampy wyniszczoną, zesłabłą. A jednak zwiędłe usta pana Kajetana drgnęły uśmiechem i w zapadłych oczach jego zapłonęła iskra radości, gdy drzwi, szczelnie zawsze zamknięte, otworzyły się i wszedł przez nie Mieczysław. Jednocześnie na twarz młodzieńca spadł cień zasmucenia. Szybkim krokiem przebył pokój i tkliwy, serdeczny pocałunek złożył na wychudłej ręce ojca.
— Długo, długo nie byłem u ciebie ojcze, rzekł, prostując wysoką, gibką swą postać; biję się w piersi z żalem i skruchą. Trzy dni nie widzieć cię, siedząc o małą milę od Orchowa — to wstyd i żal doprawdy! Wyłaj mię ojcze! jestem grzesznik wielki. Hulałem całe te trzy dni na zabój. Ręczyc wyprawiał kawalerską zabawę, tak jak on to umié, z końmi, winem i polowaniem. Lataliśmy po polach i lasach jak szaleni i... piliśmy trochę zawiele. Wczoraj wróciłem do Rydlówki i wieczorem mógłbym tu być; ale musiałem dziś z rana gospodarstwo swoje obejrzeć. Trzy dni nieobecności, to nie żarty! Szczęście że wyjeżdżając zaleciłem najsrożéj, aby próby bezemnie nie młócono.
Wypowiedział to wszystko jednym tchem, ze swobodą, przyćmioną tylko na chwilę lekkim rumieńcem zawstydzenia, który zabarwił ogorzałe policzki jego i białe czoło, w chwili gdy mówił o hulance.
Pan Kajetan patrzył na syna z widoczną przyjemnością; zdawać się mogło, że oczy jego, zmęczone i smutne obejmując długiem spojrzeniem twarz tę młodzieńczą, używały z rozkoszą chwili spoczynku, że rozlane na twarzy tej życie bujne i młode, przechodziło w źrenice jego, rozświecając zadumane, posępne ich głębie.
— Ja cię tam za zabawę łajać nie będę, ozwał się ojciec, podczas gdy syn układał sztory przy oknach tak, aby przez nie więcej słońca do pokoju wejść mogło; wolałbym tylko abyś bawił się gdzieindziej, nie w domu Ręczyców.
Mieczysław zwrócił się ku ojcu.
— Czy nie obawiasz się czasem, kochany ojcze, aby serce moje nie uwięzło przy któréj z panien Ręczycówien?.... O, bądź zupełnie o to spokojnym! Takie dwudziestokilkoletnie gołąbki niewinności, nie mogą mi się podobać. Konio dobry chłopiec, ale pustak i ograniczony... człowiekiem nie będzie, choćby sto lat żył.. Ciocia zaś dobrodziejka a raczej babunia, która każe nam dla skrócenia tytułować się ciocią no... znasz ją ojcze.
— Znam panią Malwinę, odpowiedział zwolna pan Kajetan, na którym rozmowa o rodzinie Ręczyców przykre zdawała się sprawiać wrażenie. Czy panny Ręczycówny ładne są? nie widziałem ich odkąd dorosły.
— Dorosły? ze śmiechem powtórzył Mieczysław. Coby też to ciocia powiedziała, gdyby słyszała, że ktokolwiek córki jéj nazywa dorosłemi! Róża, mój ojcze, starsza, ma lat siedemnaście, odkąd ja ze szkół wróciłem, to jest od lat mniéj więcej dziewięciu, a młodsza od niej o rok Flora chodzi jeszcze w krótkiej sukni i kończy edukacyą. Mają tam te panie jakąś guwernantkę, biedne stworzenie młodsze od nich obydwóch z pewnością. Poniewierają nią też, aż smutno patrzyć...
Przestał nagle mówić i spoglądał przez chwilę w ziemię z zamyśleniem.
— Biedne stworzenie! mówił dalej, ale poważnie już i nawet trochę smutnie. Byłem wczoraj świadkiem przykréj sceny, gdy ciocia głośno wyrzucała guwernantce swéj aż nadto dorosłéj córki, że nie posiada dobrej maniery, a Konio żartował z niej w sposób ubliżający. Ująłem się zcicha za nią przed ciocią Malwiną... a ciocia bardzo uprzejma jest dla mnie i dla Kamila, bo może widzi w nas nie tylko dalekich swych kuzynów, ale i przyszłych zięciów. Konia zaś zawstydziłem tak kilku słowy, że umilkł, jak zmyty. Biedne to stworzenie z taką wdzięcznością na mnie spojrzało!....
Zamyślił się znowu, ale tym razem oczy jego, rozpromienione miłą jakąś myślą, utkwiły w oknie, za którem rozłożysta lipa wstrząsała lekko liśćmi ozłoconemi słońcem.
— Mój ojcze! rzekł nagle, czy nie duszno ci w tym pokoju? zdaje mi się, że powietrze tu ciężkie i nie dobrze odświeżone. Dziś tak ciepło na świecie, wonno, takie łagodne, orzeźwiające powiewy ulatywały nad polami gdym tu jechał.. Sprobuję otworzyć jedno okno... W sierpniu i u nas bywa jak w Nizzy lub Neapolu... odetchniesz, ojcze, swobodniéj.
Mówiąc ostatnie słowa, otworzył jedno z okien ostrożnie i zwolna, jakby obawiał się zbyt nagłą zmianę sprawić w temperaturze pokoju. Fala powietrza ogrzanego słońcem, zaprawionego woniami pól poblizkich, rozpłynęła się po duszném wnętrzu komnaty; złocista płachta słonecznych blasków padła na przeciwległą ścianę, roziskrzyła szyby szaf oszklonych, powróciła dawną światłość barwom starego obrazu, zaigrała na posadzce mnóstwem ruchomych kółek i szlaków, a parę strzał ognistych rzuciła aż na stół obciążony książkami i w okopconą głąb komina.
Pan Kajetan odetchnął głęboko i z widoczną ulgą. Mieczysław wyciągnął rękę i zerwał jednę z gałęzi lipy, które gęstym, chłodnym jeszcze od porannej rosy liściem obrosłe, cisnęły się do otwartego okna.
— Piękne, kochane drzewa! wymówił z zamyśleniem w oku i uśmiechem na ustach. Rosłem, patrząc na nie. Ileż razy gałęzie ich służyły mi za gimnastyczny przyrząd, a szczyty za loże, z których ogarniałem wzrokiem okolicę naszą w całéj jéj rozciągłości! Czy wiesz, mój ojcze, że ze szczytu téj oto topoli widać miasteczko jak na dłoni i skręt Niemna w dolinie?...
Minął wzrokiem rzędy słupów obdartych, czerwonawych, po spalonéj pożarem budowie pozostałych i powolne spojrzenie wodził po polach dwór otaczających, po skraju widokręgu, siniejącym dalekiemi wzgórzami i lasami.
Pan Kajetan patrzył na syna długo i w milczeniu. Zorane czoło jego wygładzało się, na twarz zchorzałą wstępował wyraz ukojenia, pierś oddychała ciszéj, swobodniéj.
— Prawda, rzekł po chwili, że dzień dziś piękny i pogodny... po raz piérwszy od dni wielu lżéj mi na głowie i piersi.
Na głos ojca Mieczysław odwrócił wzrok od rodzinnego krajobrazu. Zamyślenie jego zniknęło.
— A widzisz, ojcze, zawołał, jaki ze mnie dobry lekarz! Wiem przecie że atmosfera ściśnięta, duszna szkodzić musi, w lecie szczególniéj, i zdrowym i chorym. Dlaczego w taką piękną porę okien tych nie otwiérają częściéj?
— Cóż chcesz? z uśmiechem odparł chory, ja, gdy jestem sam, czytam lub myślę, a gdy zaczytam się i zamyślę, o wszystkiém zapominam... Stary mój Tomasz nie zna się na takich rzeczach i gdyby mógł, przez obawę i troskliwość zamknąłby mię w pudełku napełnioném watą.
Mieczysław uczynił niecierpliwe poruszenie.
— Ale, zawołał, czyż oprócz Tomasza nie ma tu nikogo coby...
Umilkł nagle, spuścił oczy i przygryzł zlekka dolną wargę, jakby tym sposobem usiłował powstrzymać wyrazy jakieś, cisnące się mu na usta. Brwi jego ściągnęły się, na czole powstały dwie zmarszczki i poraz pierwszy odkąd tu wszedł na twarzy jego otwartéj, łagodnéj, wesołéj zjawił się wyraz gniewnéj goryczy, tajemnéj lecz głębokiéj niechęci.
Krótko to jednak trwało. Fakt który wprawił go w smutne i gniewne uniesienie musiał mu być zbyt znanym, aby potrzebował długo zastanawiać się nad nim; pojął może zresztą, że nie po to tu przybył, aby kłaść nacisk na fałszywe tony dom ten napełniające i raniące chorą pierś jego ojca. Zbliżył się do stołu i ze swobodą naprawdę odzyskaną, lub może udaną, mówić zaczął:
— Wistocie, ojcze, zazdroszczę prawie Kamilowi, że mieszka stale w Orchowie. Sam wprawdzie po powrocie swoim z Marymontu pragnąłem osiąść i gospodarować w Rydlówce, ale i cóż miałem robić? Orchów jest wydzierżawionym, a nie mogłem przecież siedzieć tak bez żadnego zajęcia. W Rydlówce robię różne agronomiczne doświadczenia. Śmieją się ze mnie sąsiedzi, ale mnie dotąd jedno zaledwie na dziesięć zawiodło. Ot i dziś młucili przy mnie próby żyta i pszenicy. Powiedz sam, ojcze, czy było kiedy przedtem takie ziarno w Rydlówce?
Mówiąc to, wydobył z kieszeni czamarki kilka starannie owiniętych w papiér prób rozmaitego zboża.
— Przywiozłem to umyślnie, aby ojcu pokazać.. Patrz! to żyto, które zasiałem po grochach, a to pszenica z przeszłorocznego ugnoju.. jaka bujna, czysta jak łza!.. Łąki kilkadziesiąt morgów oczyściłem, ale cóż kiedy grunt mokry znowu zarasta łozą i wierzbiną... trzebaby koniecznie irygować...
Przerwał sobie nagle i jakby uderzony nową myślą, zawołał:
— Czy wiész, ojcze, że ten Eli Makower wcale nieźle gospodaruje w Orchowie. Ktoby się to spodziewał, że Żyd może być dobrym rolnikiem? Dziś właśnie, jadąc tu, widziałem jak orze pod ugór... wybornie... Na przyszłą wiosnę nadejdzie ostatni termin kontraktu Makowera. Czy oddasz mu, ojcze Orchów nadal w dzierżawę? czy może Kamil zechce sam gospodarować?
— Na przyszłą wiosnę, odparł spokojnie pan Kajetan, rozporządzicie się już sami Orchowem i wszystkiem; mnie już tu nie będzie.
Mieczysław pochwycił rękę chorego.
— Nie mów tak, drogi ojcze, rzekł z powstrzymywaném wzruszeniem; nie jest ci wcale gorzéj, niż było zeszłego lata i od lat kilku... Co do mnie, oczekuję z upragnieniem długich zimowych wieczorów, które przepędzać będę znowu, jak przeszłéj zimy, z tobą ojcze i z twojemi książkami.
Pan Kajetan dłoń rozpaloną położył na ręku syna i głosem chrypką tłumionym, powolnym mówić zaczął.
— Jakiemikolwiek byłyby uczucia serca twego, Mieczysławie, o chwili w któréj dla mnie skończy się wszystko na téj ziemi powinieneś myśleć spokojnie... będzie ona dla mnie niczém inném, jak uwolnieniem od różnorodnych cierpień, wspomnień i wyrzutów. Ludzi w moim wieku choroba piersiowa nie zabija prędko... to téż od długich lat trzyma mię ona przykutym do tego miejsca niemocą i bólem... Teraz jednak zbliża się kres ostatni, czuję to, wiem... ale nim nadejdzie, muszę mieć z tobą kiedy długą rozmowę. Jesteś bardzo podobny do mnie... zupełnie prawie taki, jakim ja byłem w młodości. Trzeba abyś spojrzał w przeszłość moją, w głębie mojego sumienia, w wieczne rany méj pamięci.
I znowu chrapliwy oddech zatrząsł jego piersią; suchy ciężki kaszel przerwał mu mowę, a cicha rezygnacya, napełniająca wygasłe jego oczy, zniknęła przed gorączkowym blaskiem rozbudzonej goryczy.
— O! zawołał, drżącą dłoń przyciskając do czoła zmarszczonego, gdyby można było odrodzić się i żyć poraz drugi pragnąłbym żyć... odzyskać... naprawić....
Znużona głowa jego opadła na poręcz fotelu, nabrzękłe powieki okryły źrenice, w których wielka łza paliła się w ogniu tajemnej jakiejś, niewygasłej nigdy żałości.
Mieczysław patrzył na ojca z głębokiém spółczuciem i przywiązaniem. Po chwili wziął jedną z książek leżących na stole i jakby wiedział czém najlepiéj uspokoić może wzburzone uczucia chorego, otworzył ją na załamanéj karcie.
— A! rzekł zcicha, Szyller... Wallenstein... Czytałem ci to, ojcze, głośno zeszłéj zimy... ale radbym i teraz parę ustępów przeczytać.... czy pozwolisz?
Pan Kajetan podniósł powieki; spojrzenie jego ukojone, pełne miłości i wdzięczności, spoczęło na twarzy syna.
— Czytaj! rzekł, nie podnosząc głowy. Wielkie myśli geniuszów budzą zawsze dobre uczucia.
Mieczysław pochylił się nad rozwartą książką i przerzucał zwolna jej karty, szukając zapewne téj, o któréj wiedział że najprędzej ukoi cierpienia fizyczne i gorzkie myśli ojca. Młody ten, żywy i wesoły zwyczajnie chłopak, stał się w tej chwili mężczyzną z poważnem zamyśleniem na szlachetném czole i w jasném oku.
Nagle ojciec i syn podnieśli głowy i wytężyli słuch w stronę drzwi zamkniętych, pokój pana Kajetana od szeregu dalszych pokojów rozdzielających. W głębi domu podniosła się wrzawa, śród której rozpoznać można było trzy głosy kobiece. Jeden z głosów tych przemawiał poważnie i monotonnie, ale dobitnie, z oburzeniem widoczném; drugi głos, młodszy od piérwszego, zawodził żale jakieś i wyrzekania, prośby złączone z wyrzutami; trzeci głos najmłodszy, najdźwięczniejszy, krzyczał poprostu z całej mocy piersi silnéj, upartéj, gwałtownéj. W trzecim tym głosie czuć było potoki łez, wulkany gniewów, uporczywe opieranie się czemuś, namiętne błaganie.
Mieczysław porwał się z krzesła.
— Co się tam stało? zawołał. Mama upomina kogoś a Lili krzyczy jak opętana.
Ze słowami temi na ustach, udał się śpiesznie w głąb domu, lecz w trzecim zaledwie czy czwartym pokoju wzrok jego uderzony został widokiem dość szczególnym.
W saloniku przytykającym do pokojów Lili i jéj guwernantki stała plecami o ścianę oparta panna Julia Grejs. Na twarzy jéj bladość przestrachu i gniewu mieniła się z gorącym rumieńcem wstydu i upokorzenia; włosy w nieładzie opadały na ranny biały ubiór. Wyrazy płynęły potokiem z ust jej trzęsących się i pobladłych; jedną ręką przytrzymywała na piersi fałdy przezroczystego kaftanika, drugą odsuwała zlekka od siebie Lilę. Młodziutka dziewczyna jedną tylko ręką czepiała się rąk i sukni swej nauczycielki, drugą bowiem trzymała silnie uwięzioną w swéj dłoni pani Leontyna. Poważna, wysoka pani w czarnych szatach, z głową dumnie wzniesioną, ze wzgardą w oku i na ustach, ująwszy rękę córki, próbowała pociągnąć ją za sobą, ale z dziewczyną silną i do najwyższego stopnia podniesioną gniewem niełatwo było poradzić. Zgięta ku ziemi, Lila z całej mocy opierała się matce, wzrok pełen miłości podnosząc na twarz swéj nauczycielki.
— Nie pójdę! nie pójdę! krzyczała, nie porzucę jej! pojadę z nią! Jeśli ją wypędzają, niech i mnie wypędzą także! Jam winna wszystkiemu! Mamo, zlituj się! przebacz jej! niech zostanie! nie wytrzymam! umrę! zabiję się!
— Pani! wołała panna Julia, pozwól mi pozostać choć trzy dni jeszcze! niech ludzie nie widzą wstydu mego! nie zamykaj przedemną drzwi uczciwych domów! nie odbieraj wszelkiéj nadziei przyszłości.
Kończąc ostatnie wyrazy, spostrzegła wchodzącego Mieczysława, podniosła ręce do twarzy oblanéj szkarłatem i łzami, odwróciła się szybko i zniknęła za zamkniętemi drzwiami. Lila wydała okrzyk rozpaczy, ale scena ta trwała już dość długo, aby wyczerpać jej siły. Zesłabła, łkająca, tchu i głosu pozbawiona, poddała się pociągającej ją ręce matki.
Pani Leontyna wyprostowana i wyniosła, z okiem niezwykle błyszczącém i zaciśniętemi usty, zaledwie widzialnymi znakami rumieńców gniewu i wzruszenia na twarzy, ciągnęła przez czas jakiś córkę za sobą, niby przedmiot pozbawiony życia i ruchu, aż wreszcie weszła z nią do swej sypialni i starannie za sobą drzwi zamknęła.
Mieczysław z osłupieniem spoglądał dokoła, nie dorozumiewając się bynajmniéj powodów burzliwej sceny, której był świadkiem. Zaciekawiła go ona jednak przez wzgląd czy na zrozpaczoną siostrę, czy też na piękną w zmieszaniu swem i zaniedbaném ubraniu guwernantkę. Postanowił widać doczekać się jakiegokolwiek wytłumaczenia, bo usiadł w saloniku, oglądając się za czemś, czemby mógł zapełnić chwile oczekiwania. Ale pokój ten, którego sprzęty wytworne niegdyś, spłowiałe były i szare od pyłu, nie zawierał nic, coby życie objawiać lub do życia pobudzać mogło: ani książki, ani albumu żadnego na stołach, pokrytych siatkami z białej bawełny.
Młody człowiek nie znosił znać bezczynnego siedzenia na jedném miejscu, bo po kilku minutach poruszył się niecierpliwie, jakby miał wstać i odejść, gdy w perspektywie dwóch przyległych pokojów umieszczone drzwi otworzyły się i pani Leontyna zwykłym swym powolnym, cichym krokiem weszła do saloniku. Wyglądała w téj chwili jak wcielona melancholia, jak ofiara okrucieństw losu i ludzkich nieprawości. Wejrzenie jéj brzemienne było smutkiem, brew ściągnięta, i głowa pochylona, gdy zbliżywszy się do syna podała mu ćwiartkę welinowego papieru, zapełnioną męzkim pismem, wprawnem, lecz krętém i niewyraźném.
— Oto co znalazłam dziś w ręku Lili.... Siostra twoja, Mieczysławie, czytała te słowa, które brat jéj przesłał przez nią jéj guwernantce... Oczy córki mojéj zetknęły się z widokiem zepsucia toczącego serca ludzkie!
Wyrzekłszy to takim głosem, jakby o wydarzoną katastrofę obwiniała wszystkich i wszystko na świecie, prócz siebie, skrzyżowała ramiona na piersi i stała w nieruchoméj postawie.
Mieczysław przebiegł okiem wyrazy nakréślone na ćwiartce papieru ręką brata. Był to w całém znaczeniu tego wyrazu tak zwany przez Francuzów billet doux. Napisany po francuzku, zabarwiony zlekka bladą czułością i różową galanteryą, nie zawiérał w sobie ani jednego słowa któreby oznajmiało że prawdziwe, żywe uczucie powodowało ręką, która kreśliła w nim kuszące oświadczenia i prośby. Znajdowała się tam bardzo zręcznie i elegancko wyrażona prośba o widzenie się sam na sam „w ogrodowej altanie” a parę wyrażeń takich, jak: la belle cruelle, la fière enchanteresse, dowodziło, że w stosunku jaki zachodził pomiędzy dwojgiem tych młodych ludzi było dotąd pociąganie tylko i kuszenie z jednéj strony, opór zaś szczery, lub też z wyrachowania płynący z drugiej.
Po ustach Mieczysława przewinął się zrazu uśmiech taki, z jakim mężczyźni młodzi i nie zupełnie jeszcze na seryo biorący życie spoglądają zwykle na sprawy podobne, wtedy zwłaszcza, gdy udział w nich przyjmuje kobiéta powabna a szacunku ich w zupełności nie posiadająca. Przy końcu jednak czytania przyszła mu znać do głowy myśl niepokojąca, niemiła. Położył kartkę na stole i wahając się jeszcze pomiędzy żartem a niezadowoleniem, rzekł po chwili:
— Po prawdzie, nie bardzo ja się dziwię, Kamilowi... ta panna Julia.... Ale mniéjsza o to.... źle zawsze, bardzo źle zrobił, wtajemniczając Lilę w rzecz podobną.... Czy wié mama, że ja od jakiegoś czasu uważniéj zacząłem patrzyć na Lilę i doprawdy obawiam się bardzo, aby nie wyrosła na taką płochą, rozromansowaną dzierlatkę, jakich....
— Mieczysławie, przerwała mu pani Leontyna, pamiętaj o tem, że rozmawiasz z matką, i staranniéj wybieraj swe wyrażenia! Nie mam w sobie bynajmniéj dumy, ani zarozumiałości; świat i lata nauczyły mię pokory. Sądzę jednak iż zdolną jestem wychować córkę swoją religijnie i moralnie. Samo już to klasztorne życie, jakie tu wiodę, musi być dla Lili przykładem i nauką. Czarne wełniane suknie okrywają nas obie. Ani ja, ani Lila nie położyłyśmy się do snu ani razu, bez ukorzenia się przed Bogiem, bez wielokrotnego powtarzania w modlitwach i rozmyślaniach imienia wiary, cnoty, cierpliwości...
Mieczysław słuchał ze spuszczonemi oczami. Na twarz jego spadł wyraz przykrego przymusu.
— A jednak, rzekł, spostrzegłem w Lili wady bardzo niebezpieczne. Jest ona nazbyt gwałtowną, niecierpliwą, niezastanawiającą się nad niczem i przerażająco, jak na swój wiek, ciekawą rzeczy... rzeczy... które głowę zawrócić jéj mogą.
— A więc, sucho i wyniośle powiedziała pani Leontyna, jeżeli tak dobrze umiész spostrzegać przywary swéj siostry, bądź-że łaskaw powiedzieć mi w czém i jakie widzisz na nie lekarstwo?
Tym razem twarz Mieczysława także drgnęła lekkim zniecierpliwieniem.
— Nie wiem, rzekł, odpowiadając na ironiczne pytanie pani Leontyny, nie zastanawiałem się dotąd nigdy nad sposobami moralnego kształcenia młodych dziewcząt. Zdaje mi się tylko...
Zawahał się nieco z dokończeniem swej myśli, po chwili jednak mówił dalej:
— Zdaje mi się, że jeden z tych sposobów znajduje się tuż obok. Czy nie sądzisz, mamo, że Lila powinnaby częściéj przebywać z chorym ojcem; że przysługi oddawane mu przez nią zapełniłyby dobrze czas, zbywający jéj od nauk i przyzwyczaiły ją do cierpliwości; że samo wreszcie towarzystwo ojca, rozmowy z nim mogłyby zwrócić jéj uwagę na wiele rzeczy całkiem nieznanych jéj dotąd, a widok cierpień jego złagodziłby może zbyteczną jéj żywość i skłonność do romansowych wrażeń?
Zapalał się, mówiąc. Znać myśl jego natrafiła na żywo dźwięczącą strunę jego serca. Ale twarz matki jego surową była i pełną obrazy. Tu także, w piersi, w sumieniu może téj kobiéty, istniała struna tajemna a drażliwa; słowa syna szarpały nią dotkliwie.
— Jeżeli sądzisz że nie pojmuję jakie są obowiązki córki dla ojca, to mylisz się bardzo. Niéma prawie dnia abym o nich Lili nie mówiła. Ale wszak powinnam oddawna wiedziéć, że nie istnieję dla ciebie, że patrząc na mnie, rozmawiając ze mną, myślisz tylko o ojcu....
Tym razem w głosie pani Leontyny drgnął wyrzut bolesny, żal zamglił czarne jéj oko, które mniéj suchem niż zwykle spojrzeniem ogarnęło piękną twarz syna. Czoło Mieczysława zaszło chmurą.
— Nie chciałem obrazić cię, mamo, rzekł ze smutkiem w głosie. Zagadnęłaś mię sama o rzecz obcą dla mnie poniekąd. Powiedziałem na razie to com myślał. Jestem pewny, że Lila z ust twych, mamo, słyszy jedynie zasady pełne moralności. Sądziłem tylko że dla dziewczyny téj, takiéj żywéj, płochéj, gwałtownéj.... trzebaby prócz upomnień i modlitw, jakiegoś zajęcia.... jakiegoś uczucia... nie wiem doprawdy, litości może... choćby dla ojca...
Pani Leontyna słuchała ze spuszczonemi oczami i cierpkim uśmiechem na ustach.
— Dość tego, rzekła. Nie rozumiemy się, jak zwykle; ty lekceważysz wszystko co dla mnie ma wagę najwyższą, ja zaś nie pojmuję wcale twoich myśli i żądań. Ze wszystkich prób które podobało się Panu zesłać na mnie jedną z najboleśniejszych jest ten rozdział nieprzebyty i niepojęty, który stanął pomiędzy mną a moimi synami. Nie jestem nikomu na świecie potrzebną i nikt mię nie kocha.
Odeszła obrażona, rozżalona, znękana. Mieczysław pozostał chwilę jak przykuty do miejsca. Wesołość i szczera otwartość jego zniknęły w zetknięciu z matką. Sam dom ten, do którego niedawno przybywał tak śpiesznie i radośnie, który w pamięci jego wyrył się ze kształtami wszystkich starych drzew swych, z rysunkiem wszystkich ścieżek i zakątków wydał się mu w téj chwili niemiłym i smutnym.
Po kilku minutach, które przepędził w pokoju pana Kajetana, widziéć go można było wyjeżdżającego za bramę i pędzącego przez pola, jak gdyby uciekał od rozdźwięków napełniających dom jego rodzinny.
Okna oficyny, a raczéj wyświeżonéj i przyozdobionéj jéj połowy, były nie tylko zamknięte, ale jeszcze wzorzystemi sztorami ściśle osłonione. Nie widać tam było ani wewnątrz ani zewnątrz najmniejszego ruchu, tak iż zdawać się mogło że zamieszkujący miéjsce to starszy syn domu spał lub był nieobecny. W rzeczywistości zaś było inaczéj. Kamil nie spał i znajdował się w ozdobnéj swéj sypialni, gdzie leżał w głębokim fotelu, paląc cygaro i od czasu do czasu zwolna i niedbale rozcinając kartki książki, na nowiutkiéj okładce noszącéj tytuł jednego z najświeższych dzieł popularnéj filozofii francuzkiéj. Patrząc na niego, ani przypuścić by można, że nie dawniéj, jak przed godziną stał się on bezpośrednim sprawcą burzliwéj i upakarzającéj sceny domowéj.
Wśród ciszy głębokiéj i łagodnego półcienia, rozweselonego barwami obicia na ścianach i sprzętach, leżąc na fotelu i rozcinając karty nowéj książki, zdawał się najzupełniéj nie wiedziéć o tém, że w przestrzeni i czasie istnieje albo istnieć może ktokolwiek lub cokolwiek, oprócz niego samego i jego mieszkania.
W całym dworze zresztą panowały cisza i spokój. Przed stajnią tylko zakładano do kocza cztéry konie, w pokoju panny Julii słychać było tłumione łkanie, ładna Brygisia krzątała się około układania w tłómoki rzeczy odjeżdżającéj guwernantki, a z sypialni pani Leontyny dolatywały odgłosy monotonnie wymawianych wyrazów.
— A teraz, rzekła pani Leontyna, kończąc przemowę swoją do córki o nieuniknionéj potrzebie posłuszeństwa, łagodności i pogardy dla wszystkich marności tego świata — a teraz uklęknij i odmów koronkę do przemienienia Pańskiego, na intencyą aby Bóg odmienić raczył twój charakter.
Dziewczyna, zmęczona i wyczerpana wzruszeniami, nie opierała się rozkazowi. Wstała z ziemi i rozogniona, nadąsana, spłakana, uklękła na klęczniku matki, przed krucyfiksem i trupią głową. Ta ostatnia nie czyniła na niéj najlżejszego wrażenia, koronkę zaś umiała na pamięć i zaczęła odmawiać ją półgłosem. Coraz odnawiające się jednak łkania przerywały jéj modlitwę, a załzawione oczy wybiegały co chwila za okno w stronę stajni, przed którą zakładano konie do powozu. Widocznie zalecany przez panią Leontynę środek poprawczy nie działał na córkę jéj ze spodziewaną mocą.
— Modlisz się bez uwagi, upominała ją pani Leontyna, która, siedząc na kanapie, pilnie przysłuchiwała się modłom córki; opuściłaś jedno Zdrowaś Marya i dwa razy nie powiedziałaś Amen.
Zbliżyła się do klęcznika, usunęła nieco córkę za siebie, a sama klękając na jéj miejscu, dodała:
— Pomodlimy się razem. Spodziewam się że za głosem matki łatwiéj ci będzie podnieść serce i myśl ku niebu.
Otworzyła książkę do nabożeństwa i przeczytawszy głośno parę modlitw, zaintonowała:
— Jezu nazarański, królu żydowski, zmiłuj się nad nami!
Lila oderwała wzrok od okna, za którém dał się słyszeć turkot podjeżdżającego pod ganek powozu, i głosem pełnym rozjątrzenia powtórzyła zaintonowane wyrazy.
Duch pani Leontyny podnosił się widocznie i rozogniał, w miarę jak na usta jéj powracały jedne i te same zgłoski, wymawiane głosem przeciągłym i śpiewnym. Oczy jéj tkwiące zrazu w krucyfiksie, spoczęły aż u szczytu wysokiéj ściany, zapłonęły iskrą i omgliły się wilgocią; ręce splotła i przycisnęła do stóp krzyża; westchnienia i ciche jęki podnosiły pierś jéj, wzdymającą się coraz wyżéj.
Monotonia słów modlitwy, połączona z ciszą panującą w pokoju, sprowadziły reakcyą w nerwowym systemie spłakanego i zmęczonego dziewczęcia. Lila osunęła się na posadzkę i z głową opuszczoną na nizki taburet usnęła tak twardo, że nie słyszała jak powóz unoszący jéj towarzyszkę raczéj niż nauczycielkę odjechał z przed ganku.
Modły pani Leontyny trwałyby długo jeszcze, do późnego wieczora może, ale przed samym zachodem słońca zastukano do drzwi i głos służącego oznajmił podany obiad i zarazem przybycie pani Malwiny Ręczycowéj z córkami.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.