Eli Makower/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Od dnia przybycia do Orchowa nowéj nauczycielki minęło parę tygodni.
W pokoju Lili przy stole siedziały: nauczycielka, zajęta poprawianiem niekształtnego, kapryśnego pisma uczennicy i Lila, kołysząca się niedbale w staroświeckiém krześle na biegunach i roztargnionemi oczami dokoła pokoju wiodąca.
Do sąsiedniego saloniku wszedł Mieczysław Orchowski, a ujrzawszy przez drzwi nawpół otwarte siostrę swą siedzącą wraz z nauczycielką nad książkami i zeszytami, niepostrzeżony przez dwie kobiéty usiadł na szezlągu, z gazetą w ręku. Zrazu pogrążył się całkiem w czytaniu, najmniéjszéj nie zwracając uwagi na to, co działo się w sąsiednim pokoju.
— Panno Michalino, po chwili, tłumiąc poziewanie, ozwała się Lila, czy pani kochała kiedy kogo, choć raz w życiu?
Słowa te dosięgły znać uszu Mieczysława; uśmiechnął się i podnosząc wzrok na twarz nauczycielki, profilem do niego zwróconą, szepnął: „Ciekawym!”
Młoda dziewczyna przez chwilę nie odpowiadała. Blady profil jéj, ocieniony bogatym zwojem włosów, pochylał się wciąż nad zeszytem, ręka drobna, nieco sucha i ciemna, posuwała się zwolna z piórem po zapisanéj stronicy.
— Biedne stworzenie!
Dwa wyrazy te, nie wymówione wprawdzie, odmalowały się widocznie w wyrazie oczów Mieczysława.
Bieguny kołyszącego się krzesła głośniéj o posadzkę uderzyły; Lila niecierpliwiła się.
— Chciałabym bardzo wiedziéć, czy pani kochała kiedy kogo — powtórzyła.
— Naturalnie, odpowiedziała nauczycielka, głowy nie podnosząc i oczu od zeszytu nie odrywając, kochałam wiele rzeczy i wiele osób na świecie, i teraz kocham także.
— Oho! szepnął Mieczysław.
Lila pochyliła się żywo ku guwernantce.
— Kochasz pani? zawołała — o, jakże to dobrze! Kogo pani kochasz? powiedz mi pani, proszę, proszę, powiédz pod sekretem. Nikomu a nikomu nie powiem, jak mamę kocham!
Mówiła zcicha, z białym paluszkiem tajemniczo do pąsowych ust przyłożonym.
— Błaźnica! zcicha wymówił młody człowiek, coraz więcéj zaciekawiony.
— Pocóż tu tajemnica? spokojnie i nie przerywając roboty swéj odparła guwernantka. Kocham starą swą matkę, brata, który jest niemłodym także i bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, rodzinę stryja, który mię wychował...
— Ech! z dźwiękiem srogiego zawodu w głosie zawołała Lila, ja pani nie o to pytałam. Czyż pani nikogo nie kochasz, oprócz matki, brata i stryja?
— I owszem, kocham świat i wiele rzeczy, które na nim istnieją.
— Ach! pani kochasz świat! westchnęło dziéwczę, to zupełnie tak jak ja... ja także tak kocham, kocham ten świat, tak tęsknię do niego, tak pragnę go zobaczyć!
— Zobaczyć? alboż go nie widzisz?
— Czy go widzę? mój Boże! Alboż w Orchowie, gdzie nikt prawie nie bywa, gdzie tak cicho zawsze, szaro, smutno, choć kawałeczek świata widziéć można? Gdzież ja go tu zobaczę?
— Wszędzie gdzie spojrzysz, powoli mówiła guwernantka. W książkach które opowiadają o dziejach ludzkości, lub w których ludzie uczeni opisali nam kraje nieznane, drogi i wielkości gwiazd o miliony mil od nas odległych. Widziéć świat możesz także na około siebie w postaci drzew, kwiatów, malowniczych krajobrazów, a przedewszystkiem otaczających cię ludzi — w postaci słowem wszystkiego, co istnieje w jakichkolwiek kształtach, choćby nawet nieożywionych, ale cząstkę świata stanowi i niezbędnie w nim jest potrzebném.
— Oh! rzekł do siebie Mieczysław, a oczy jego coraz uważniéjszem, ciekawszém spojrzeniem okrywały twarz nauczycielki.
Lila słuchała zrazu ze zdziwieniem, niby rzeczy całkiem obcych sobie, nieznanych; potém ziewnęła głośno.
— E! wszystko to nudne bardzo! rzekła, ja nie o takim świecie mówiłam. Oto ja teraz powiem pannie Michalinie co to jest świat. Świat jest to wielkie miasto.... ogrody publiczne, teatry gdzie wchodzi się do loży w sukni do gorsu, w kwiatach na głowie, a panowie którzy siedzą niżéj odwracają głowy i pytają się: kto to? kto to? To salony wielkie, wielkie, oświecone a giorno a w nich pełno osób, muzyka, bal ... Ach, bale! bale! Pamiętam ostatni, jaki był w Orchowie, dawno już temu; miałam wtedy lat pięć... może sześć najwięcéj.... Mama była jeszcze młodą i w czarnéj sukni nie chodziła... i wié panna Michalina.... tu zniżyła głos i filuterną tajemniczą minką raptem prawie dodała: W mamie wtedy kochał się jeden pan, nie pamiętam już jak się nazywał, ale na imię było mu Leopold.... Tak kochał się w mamie, że cóś okropnego... wszyscy to widzieli i o tém mówili... ja sama słyszałam...
— Lilo, z pośpiechem i lekkim rumieńcem na twarzy przerwała nauczycielka, o takich rzeczach tyś wcale mówić nie powinna.
— Dlaczego nie powinnam? zaśmiała się Lila, alboż ja taka skryta jestem, jak panna Michalina? Otóż na dowód, że nie jestem skryta, powiem pani, tylko pod sekretem, pod wielkim sekretem, że mnie saméj rok temu ktoś podobał się bardzo, bardzo! Był to kolega Mieczysia... śliczne miał imię... Jarosław!.. Powiedział mi raz że nigdy takich pięknych oczów jak moje nie widział....
— Wszędzie już napisałaś przez sz zamiast przez ż przerwała, patrząc ciągle na zeszyt, guwernantka. Bóg pisze się także przez o kréskowane, a ręce nie przez en a przez ę. Piszesz bardzo nieortograficznie, Lilo.
Dziewczyna lekceważąco ręką skinęła.
— Ciekawam bardzo, zaczęła znowu, dlaczego panna Michalina nie chce nigdy mówić ze mną o pewnych rzeczach?
— O jakich, Lilo?
— O tém naprzykład, jak będę już dorosłą panną, jak mię któś pokocha, jak ja kogóś pokocham i jak wyjdę za mąż. Przecież wszyscy mówią zawsze, że przeznaczeniem kobiéty jest wyjść za mąż, a ja, spodziewam się nie pójdę inaczéj jak z miłości... Czyż więc nie jest to także rzecz dobra i ważna?
— Zapewne, odpowiedziała guwernantka, miłość poprzedzająca małżeństwo jest rzeczą dobrą i ważną; abyś jednak zrozumiała jakie jest jéj znaczenie, powinnaś wprzód o wielu innych rzeczach wiedzieć, wiele innych znać i kochać.
Lila milczała chwilę, a potem rzekła:
— Już ja tego doprawdy wcale nie pojmuję.
— Czego, Lilo?
— Jak to można kochać taką naprzykład rzecz jak kraj? Cóż to takiego ten kraj?.. ziemia i koniec. Czyż można kochać ziemię? Albo jak to można kochać wszystkich ludzi i jak mi pani wczoraj mówiła, szczególniéj tych którzy cierpią? Już też zapewne jak spotkam kiedy żebraka, to daję mu zawsze cokolwiek; ale kochać żebraków.... I jakich że tam więcéj ludzi kochaćby można? Sąsiedzi nasi? No, zapewne niektórzy są dość mili, ale inni znów nieznośni. Zresztą cóż? chłopi... tacy grubi, nieobyczajni, brzydko ubrani! — Żydzi.... niechrześcianie....
— Kochać trzeba także i niechrześcian.
W téj chwili właśnie, gdy guwernantka wymawiała ostatnie słowa, z głębi domu weszła do sąsiedniego saloniku pani Leontyna. Zatrzymała się nieco w progu pokoju córki, poczém szybciéj niż to było w jéj zwyczaju przystąpiła do stołu.
— Niech Lila odejdzie ztąd, rzekła, proszę iść do mego pokoju i przeczytać parę rozdziałów z Naśladowania Chrystusa. Mam do pomówienia z panną Michaliną.
Lila poskoczyła i wybiegła z pokoju.
W sąsiednim saloniku siedzący młody mężczyzna nie trzymał już w ręku gazety; przez drzwi wpółotwarte, z żywém zajęciem, w którem była i ciekawość i niespokojność pewna, spoglądał to na matkę swą, to znowu na guwernantkę, która powstała z krzesła i zdawała się oczekiwać od pani domu piérwszego słowa zapowiedzianéj rozmowy. Jakoż słowo to nastąpiło, gdy tylko czarna suknia Lili zniknęła w głębi mieszkania.
— Jestem bardzo niezadowoloną z tego, co panna Michalina przed chwilą Lili mówiła.
— Nie zdaje mi się abym mówiła co złego, głosem lekko onieśmielonym odrzekła guwernantka.
— Nie życzę sobie wcale, aby podobne przekonania zaszczepiane były w umysł mojéj córki. Jesteśmy wszyscy równi sobie w obliczu Pana zastępów, ale tu na ziemi istnieją przecież różnice... stopnie, o których zapominać nie należy... Cała ta filozofia nakoniec bynajmniéj córce mojéj potrzebną nie jest i nie prosiłam o nią wcale panny Michaliny, obowiązując ją do czuwania nad Lilą.
Nauczycielka nic nie odpowiedziała.
Pani Leontyna po chwili milczenia mówiła daléj:
— Nie podoba mi się i to wcale, że panna Michalina, wyszedłszy wczoraj z moją córką na przechadzkę, zachodziła z nią do chaty jakiegoś włościanina.
Michalina podniosła głowę.
— Włościanin ten, pani, rzekła, jest człowiekiem dobrze mi znajomym. Widywałam go, gdy przyjeżdżał do stryja mego z jakiemiś interesami. Zubożał teraz i żona mu bardzo chora. Chciałam mu zanieść małą pomoc, poradzić w czém może. Przytém Lila mówiła mi że nie widziała nigdy wnętrza chaty włościańskiéj, sądziłam więc, że dobrze będzie, jeśli przy sposobności...
— Niéma żadnéj potrzeby aby Lila widywała wnętrza chat włościańskich, przerwała pani domu; żyć przecież z tymi ludźmi nigdy nie będzie, a bardzo łatwo spotkać się tam może z nieprzyzwoitemi jakiemi widowiskami, z jaką zaraźliwą wreszcie chorobą... Poco te niepotrzebne sentymentalizmy? Jeżeli człowiek biédny, potrzebujący wsparcia, przyjdzie tu, do dworu, pierwsza mówię zawsze córce mojéj, aby mu udzieliła jałmużnę; ale peregrynacye do brudnych chat chłopskich nie są dla niéj ani stosowne, ani potrzebne.
Guwernantka milczała; pierś jéj zaczęła prędzéj oddychać niż zwykle, ale usta były zamknięte. Pani Leontyna powiodła spojrzeniem po książkach, stół okrywających i jakby od niechcenia roztworzyła jednę z nich. Roztworzyła, spojrzała, oczy w górę wzniosła, książkę z nadzwyczajnym pośpiechem zamknęła i głosem stłumionym, zdumienie i wstręt wyrażającym, zawołała: „och!.”
Wykrzyknik ten wywołały dwa rysunki, jakie w książce roztworzonéj napotkała. Jeden z nich przedstawiał skielet zwierzęcia jakiegoś, konia czy wołu, drugi część wnętrzności tegoż zwierzęcia.
— Jaka to książka? zapytała po chwili osłupienia i czarne swe oczy, błyszczące w téj chwili oburzeniem, spuściła z górnych stref na twarz nauczycielki.
— Jest-to, pani, popularny wykład zoologii.
— Ależ to nieprzyzwoite! to odrażające! Widoki podobne zabijają w kobiécie dobry gust, poczucie wstydu i delikatności! Z prawdziwym żalem widzę że panna Michalina znajduje się na złéj, na bardzo złéj drodze. Mam jednak nadzieję, że zechcesz pani osobiste swe usposobienia usunąć na stronę, a kierować się w edukacyi Lili mojemi życzeniami. Otóż raz na zawsze muszę powiedzieć pannie Michalinie, że nie życzę sobie dla córki mojéj żadnych filozofij, żadnych szczególnych mądrości, które kobiecie na nic się wcale nie zdadzą. Po co tyle książek? Po co te sentymentalne wędrówki do chorych chłopek, a choćby i to całogodzinne ślęczenie nad rachunkami, którego miałam wczoraj dowód, znalazłszy Lilę spłakaną nad zeszytem z arytmetyką? Proszę panny Michaliny, abyś wszystkie te zoologie i tym podobne książki zamknęła w szafce i więcéj ich ztamtąd, dla córki mojéj przynajmniéj, nie wyjmowała. Języki, pisanie, muzyka, robótki, oto zakres dla panny Michaliny.
Po przemówieniu tém obie kobiéty milczały chwilę. Pani domu miała już odéjść, gdy guwernantka uczyniła lekkie poruszenie, podniosła zwolna powieki i rzekła:
— Nie mogę, pani... nie podobna mi w kształceniu jéj córki usunąć na stronę własne moje przekonania.
— Co panna Michalina mówi? — zapytała matka Lili takim tonem, jakby znaczenie usłyszanych wyrazów było dla niéj całkiem niepojętém.
Guwernantka daléj mówiła cichym i przerywanym trochę głosem:
— Starałam się poznać charakter Lili i zdaje mi się że pojęłam jakie są główne rysy jego i wady. Lila jest niezmiernie wrażliwą, próżną, w zachceniach swych gwałtowną i na nic nie zważającą...
— To prawda, wtrąciła pani Leontyna; to też życzyłabym sobie, abyś pani wady te wykorzenić usiłowała.
— Tak, pani. Ale dokonać tego nie podobna inaczéj, jak zmieniając do gruntu kierunek w jakim dotąd rozwijały się myśli Lili, udzielając wyobraźni jéj i temperamentowi innych przedmiotów zajęcia niż te, któremi karmiły się one dotąd. Lila czytała mnóstwo romansów.
— To nieprawda, przerwała z żywością pani domu, córka moja nie czytuje romansów żadnych.
— Owszem pani, czytała ich wiele, bez żadnego wyboru, pomimo wiedzy pani zapewne. — Czytania te, a może... może i inne jeszcze okoliczności, zajęły umysł jéj wyłącznie przedmiotem jednym, dały jéj pewne wyobrażenia, żądania przedwczesne. O innych rzeczach, o świecie ją otaczającym, o stosunkach ludzkich, o życiu Lila nie posiada, pomimo swych lat piętnastu, najelementarniéjszych nawet wiadomości. Wczoraj jeszcze, widząc kilka latających skowronków, zapytywała mnie jakie to są ptaki, a o gwiazdach mówiła że są to otwory w obłokach, przepuszczające przez się światło niebieskie. Nie umie rozróżnić dębu od brzozy i kłosa żytniego od pszenicznego. Pisząc po polsku, robi kilkanaście ortograficznych pomyłek na jednéj stronicy, a drobną monetę w ilości kilkunastu kopiéjek liczyła onegdaj kilka razy, nie mogąc trafić z nią do ładu.
— Do czego wszystko to zmierza? zapytała pani Leontyna, która słów guwernantki słuchała z brwią ściągniętą i niedowierzającym, lekceważącym trochę uśmiechem na ustach.
Michalina ożywiła się, mówiąc. Nieśmiałość jéj znikła, oczy zajaśniały blaskiem, a głos, zrazu cichy i wachający się, nabrał pewności.
— Chciałam, rzekła, odwrócić umysł Lili od przedmiotów, które go przedwcześnie a wyłącznie zajmują, zaciekawiając ją do faktów naukowych pobieżnych zapewne, bo przecież i sama nie jestem bynajmniéj uczoną, ale poważnych, rzeczywistych, mogących tysiącami węzłów łączyć się z przyszłém jéj życiem. Chciałam wyobraźni jéj i uczuciom, które teraz zwracają się ku obrazom światowych blasków i pewnych.... wyłącznych wzruszeń, nastręczyć widoki, mogące przejąć jéj serce i zająć myśl szlachetną chęcią niesienia ulgi i pomocy bliźnim. Chciałam obudzić w niéj rozwagę i zdolność do zastanawiania się, rozwijące się w niéj samolubstwo zrównoważyć miłosierdziem, gwałtowność i płochość jéj powściągnąć przyzwyczajeniem do systematycznych zajęć...
Umilkła. Na podniesioném w téj chwili jéj czole świecił zapał szczerych przekonań; ciemne źrenice nabrały promiennéj głębi i patrzyły prosto w twarz stojącéj naprzeciw kobiéty ze spokojną śmiałością czystego sumienia i myśli pewnéj siebie. W sąsiednim saloniku siedzący dotąd na szezlągu młody mężczyzna powstał, uczynił parę kroków naprzód i stanął, wpatrzony jak w tęczę w twarz guwernantki. „Biedne stworzenie” zmetamorfozowało się w jego oczach i stało teraz o kilka kroków od niego w postaci kobiéty dojrzałéj, głęboko czującéj, rozumnéj.
— Bardzo to piękny program, ozwała się pani Leontyna; ja tylko ze swéj strony proszę i wymagam, aby panna Michalina wyrzuciła z niego wszystkie niepotrzebne filozofie i rozczulania się, nieprzyzwoite rysunki, a szczególniéj bratanie córki mojéj z ludźmi grubym i i nieobyczajnymi. Jeżeli panna Michalina zastosuje się do wymagań moich...
— Bardzo, bardzo mi przykro, głosem cichym znowu i pochylając głowę przerwała guwernantka, ale ja do wymagań tych w kształceniu Lili zastosować się nie mogę.
Pani Leontyna stała przez chwilę pogrążona w niemem osłupieniu.
— Masz pani do wyboru, rzekła wreszcie — zastosować się do żądań moich, albo... dom nasz opuścić.
Tym razem czoło guwernantki lekko pobladło, pochyliło się nizko. Ręce jéj splecione były o stół oparte, oczy spuszczone, usta zamknięte. Na twarz jéj spadł wyraz boleści i walki, postać cała wydawała się zgnębioną. Po chwili dopiero zwolna podniosła głowę.
— A więc, rzekła, odjadę...
Pani Leontyna okryła ją wzrokiem pełnym zdumienia i oburzenia.
— Dobrze, rzekła; wydam stosowne rozporządzenia abyś pani jutro do N. odjechać mogła.
Domawiając słów ostatnich, pani Leontyna odeszła z twarzą gniewną i wzruszoną.
— Czysta biéda z témi guwernantkami! szepnęła przez zaciśnięte zęby, nie zwracając uwagi na syna, o którego otarły się z lekka powłóczyste fałdy jéj grubéj, czarnéj szaty.
Guwernantka przez parę minut stała nieruchoma, jakby do miéjsca przykuta. Głowa jéj tylko chyliła się coraz niżéj, niby pod brzemieniem myśli bolesnéj lub troski ciężkiéj; potem podniosła obie dłonie do twarzy.
— Cóż ja teraz uczynię? zawołała zcicha.
W chwili téj zbliżył się ku niéj Mieczysław. Wyrwana z zamyślenia odgłosem kroków męzkich, zobaczyła wchodzącego do pokoju młodego człowieka i spłonęła rumieńcem. Nie było to przecież zawstydzenie, wszak wstydzić się nie miała przyczyny żadnéj; było to raczéj wzruszenie, które niespodzianie doznane, silnie wybuchnęło na twarz jéj bladą ogniem rumieńców.
Mieczysław wyciągnął do dziewczyny spłonionéj i nieruchoméj dłoń otwartą.
— Dziękuję pani, rzekł głosem zniżonym wzruszeniem, za zajęcie które okazałaś méj siostrze i żałuję bardzo, że nie będzie ona korzystała z przewodnictwa tak rozumnego, tak serdecznego.
Błysk nieopisanéj błogości oświecił na chwilę twarz Michaliny. Nie przywykła ona do słów uznania i sympatyi a słowa podobne, wychodzące z ust Mieczysława, posiadały może dla niéj wagę szczególną. Oczy jéj podnosiły się na twarz młodego człowieka, nawpół rozpromienione, nawpół zmącone smutkiem. Znać w sierocéj, tułaczéj jéj doli radość każda nawet smutną swą miała stronę.
— Ja to raczéj dziękować panu powinnam, wymówiła zcicha; byłeś pan dla mnie bardzo dobry... w Ręczynie...
— Ach, pani! zawołał Mieczysław, wracając do zwykłego sobie wesołego i otwartego sposobu mówienia, — ja wtedy jeszcze pani nie znałem... żebym ją wówczas znał tak jak dziś poznałem, byłbym cioci i Konradowi surowszą jeszcze wypowiedział prawdę.
Po bladych ustach guwernantki przesunął się uśmiech. Mieczysław patrzył w nią wciąż, jak w tęczę, a patrzenie to zdawało mu się sprawiać niewymowną przyjemność
— Niczegobym więcéj nie pragnął, rzekł po chwili, jak stać się pani w czemkolwiek użytecznym. Biéda tylko, że nie wiem zupełnie, cobym takiego mógł uczynić....
— Dziękuję, bardzo dziękuję panu, z wyrazem wdzięczności rzekła guwernantka. Jedyną rzeczą, któréj pragnę jest znalezienie znowu w domu jakim miejsca nauczycielki.
— Pani więc nie chciałabyś odjechać do stryja? rozumiem to trochę. Znam pana Szyłłę: zajmuje się on interesami mego ojca....
— O! z niezwykłą sobie żywością przerwała Michalina, nie myśl pan tylko nic złego o stryju moim... jest on dla mnie bardzo dobrym: wychował mię.... stara matka moja znajduje u niego dach i kawałek chleba; — ale jak pan wiesz, sam jest dalekim od zamożności, dzieci ma kilkoro, a w mieście z tak liczną rodziną utrzymać się bardzo trudno. Byłabym im ciężarem...
Mieczysław stał przez chwilę zamyślony.
— A! zawołał, uderzając się dłonią po czole, zdaje się że będę mógł służyć pani.... Słyszałem... odbiło się coś o uszy moje, że państwo Łozowiczowie z Łozowéj starają się o nauczycielkę dla swych dzieci.
I znowu rumieniec, lubo słabszy niż wprzódy, okrył zmięszaną nagle twarz Michaliny.
— Państwo Łozowiczowie? rzekła zwolna — ci sami zapewne, w których domu mieszka brat mój Paweł Szyłło..
— A więc pan Paweł jest bratem pani? widziałem go parę razy w Łozowéj, ale z blizka nie znam, bo u Łozowiczów bywam rzadko...
Wiadomość o tém, że ów pan Paweł jest bratem młodej nauczycielki, zmieszała też widocznie i Mieczysława.
— Może pani u Łozowiczów przykro będzie... zaczął po chwili z wahaniem.
Michalina zdawała się walczyć z sobą przez chwilę.
— Owszem, rzekła, przyjęłabym miejsce w Łozowéj..
— A więc ja tam dziś jeszcze pojadę i jeśli nikt pani nie uprzedził, pani Fabianowa albo pan Fabian przyjadą tu jutro.
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję! wymówiła guwernantka. Splecione i o stół oparte ręce jéj podniosły się gestem niewymownéj wdzięczności, a spojrzenie łzą zwilżone utkwiło na mgnienie oka w twarzy Mieczysława i wnet ukryło się za spadającą szybko, drżącą zasłoną powiek. Mieczysław stał nieruchomy, jakby odejść trudno mu było; po chwili dopiéro skłonił się przed guwernantką z grzecznością pełną szacunku i odszedł zamyślony, wzruszony.
Pani Leontyna tymczasem, wróciwszy po rozmowie z guwernantką do pokoju swego, nie znalazła tam Lili. Rzuciła okiem dokoła i bliżéj przyjrzała się książce jednéj, w czarny aksamit oprawnéj i srébrnemi klamrami spiętéj. Było to Naśladowanie Chrystusa, z którego parę rozdziałów przeczytać zaleciła swéj córce.
— Ani jéj nawet dotknęła! wyrzekła do siebie matka Lili z głębokiém, gniewném prawie niezadowoleniem. Jaki to charakter! jaki charakter! Co ja z tą dziewczyną pocznę.
Lila ani dotknęła w istocie książki z żałobną oprawą. Wchodząc do pokoju matki, rzuciła wprawdzie na książkę te przelotne spojrzenie, ale wnet wzrok odwróciła, układając pąsowe swe usta w kształt żartobliwe nadąsanie wyrażający.
— O! zawołała do siebie, mam już tego dosyć... rano, wieczorem i... za pokutę.
Skoczyła ku etażerce i podniosła ręce ku hebanowéj szkatułce, błyszczącéj złoconym napisem: mes souvenirs. Z piersi jéj wyrwał się okrzyk swywolnéj radości. Trafem jakimś, przez zapomnienie pani Leontyny, w zameczku drogocennéj skarbnicy tkwił złoty kluczyk. Lila usiadła na ziemi, ze szkatułką postawioną na kolanach, z uchem czujnie pochyloném. Z głębi szkatułki podniosła się ku twarzy jéj woń delikatna. Gdyby określenie stosujące się do barw, stosowało się także i do zapachów, woń tę możnaby nazwać spłowiałą. Pierwotne powstanie swe datowała znać od lat wielu, ale wskutek szczelnego zamknięcia w szkatułce nie znikła, tylko stała się nieokreśloną jakąś, wątłą. W rękach Lili, drżących trochę od niecierpliwości, ciekawości i pośpiechu, ukazywały się kolejno kolorowe i białe ćwiartki papieru, w formę listów składane, kwiatki i drobne bukieciki zasuszone, i strzępki wstążek owinięte w papiér, z nadpisami lakonicznie wyrażającemi daty i nazwiska miejsc różne. Barwy papiérów i wstążek były spłowiałe, zasuszone kwiaty przemawiały tęsknym językiem wspomnień jakichś, radości znikłych, miłości zgasłych... Cała dusza dziéwczęcia, pamiątki te rozpatrującego, zbiegła się w oczy. Rozwijała ćwiartkę po ćwiartce i pożérała znajdujące się na nich wyrazy rozpalonym wzrokiem. Z ust jéj wyrywały się kiedy niekiedy lekkie okrzyki.
— A! wołała „vôtre Leopold” — to ten pan z balu! Za cóż to on mamę tak strasznie przeprasza? Pitié, madame, pitié et pardon! Jak to brzmi dziwnie jakoś! A tu kto?... hrabia Kalikst! Korona hrabiowska w górze. Ślicznie to być naprzykład hrabiną! O, biédny ten hrabia! jaki on czegoś zrozpaczony!... A tu co? zaproszenie do loży w teatrze od jakiéjś pani Hortensyi. „Le baron Herman y sera aussi, il est amoureux fin, ce pauvre baron.“ W kimże on był tak zakochany, ten baron? W mamie naturalnie!
Przejrzała połowę skarbów; reszty już nie tknęła, lękając się aby jéj kto przy tem zajęciu nie zaszedł; wstała, szkatułkę na zwykłém miejscu postawiła, ręce ku czołu rozpalonemu wzniosła i zawołała z wybuchem:
— Dobrze to teraz mamie mówić o znikomości blasków światowych i próżności rzeczy ziemskich, kiedy sama bawiła się niegdyś... tak była kochaną... uwielbianą...
Rozmarzona i w stan dziwnego jakby upojenia wprawiona, opuściła pokój matki. Po chwili znalazła się w garderobie. Tu oczekiwała na nią niecierpliwie Brygisia.
— Mam list do panienki, rzekła; Walenty dziś jeździł na pocztę i przywiózł.
Dziéwczę rzuciło się ku służącéj z ciekawością i pośpiechem.
— Od kogo? od kogo? zawołała.
— Od panny Julii zapewne — odparła garderobiana, od kogóż innego mógłby być.... Panna Julia przecież przyrzekła do panienki pisywać.
Lila, z wyrazem zawodu na twarzy, wzięła list z rąk służącéj. Osoba którą przed dwoma tygodniami tak namiętnie kochać zdawała się, któréj odjazd opłakała tak gorzko i rozpacznie, stała się już dla niéj zupełnie obojętną.
Straszna to natura, po któréj, jak wichry po wydmach, przelatują podmuchy wyobraźni, niszcząc dziś, co istniało wczoraj, przeszkadzając wzrostowi wszelkiemu, wysilając się jałowo, szalejąc bezsilnie. Na wydmach usypują groble, budują tamy... ale co czynić z naturą ludzką podobną do wydmy, na igraszkę wichrów wystawionéj? Powiedziała o tem matce Lili biédna, blada guwernantka...
Panna Julia donosiła dawnéj swéj uczenicy, że poznała w N. jakąś panią, która ją z sobą na Wołyń zabiera.
— O! zawołała Lili, jaka ta panna Julia szczęśliwa! jakbym ja chętnie pojechała na Wołyń! To tak daleko!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.