<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Na bryczce, wjeżdżającéj w bramę obszernego i niegdyś zamożnego znać dworu, siedziało dwoje ludzi, kobiéta i mężczyzna. Kobiétą była Michalina Szyłłówna, odprawiona guwernantka Lili, mężczyzną pan Fabian Łozowicz właściciel Łozowéj, majątku o 10 wiorst od Orchowa położonego.
Z za woalki opuszczającéj się ze skromnego czarnego kapelusza, twarz Michaliny wyglądała bladą i zwiędłą. Była znowu cichą, nieśmiałą, zasmuconą i ulęknioną niemal ciągłemi zmianami położenia swego guwernantką, biedném stworzeniem słowem, niby liść drobny rzucony w przestrzenie bez stałego punktu oparcia, na wolę kaprysów ludzkich, na chłody serc i ścian obcych, na młodość bez promieni, z daleką perspektywą — starości bez chleba.
Towarzysz Michaliny, pan Fabian Łozowicz, był mężczyzną na dobrych lat 40 wyglądającym, nizkim, krępym trochę, ze ściągłémi, rumianemi policzkami, nosem dużym i ustami okrytemi wąsem niepewnéj, płowawéj barwy. Oczy miał błękitne, z pod okrągło wykrojonéj i drgającéj lekko powieki patrzące, a w nich wyraz normalnego jakby, w naturę wrosłego zachwytu, połączonego z ciągłém roztargnieniem. Twarz ta, nieodznaczająca się bynajmniéj wyrazem rozumu lub siły moralnéj, nie odrażała jednak niczem złém, ani nawet podejrzaném, a panowało nad nią czoło o dość szlachetnych zarysach, z rojem zmarszczek drobnych i gęstych, z olbrzymią łysiną, powyżéj wiankiem krótko przystrzyżonych, siwiejących włosów otoczoną.
— „O to mój dom ubogi, też pochyłe ściany; ten piec niepoléwany.....” zadeklamował pan Fabian, wprowadzając młodą nauczycielkę do wnętrza swego domu. Prawdę mówiąc, wydeklamowany wiersz niezbyt wiernie określał trzy dość duże widne pokoje, które przedstawiały się oczom Michaliny. Ściany wprawdzie były tam może i pochylały się trochę, bo dach był stary i źle utrzymany, ale pokryte smakowném obiciem, z kilkunastu obrazami w złoconych ramach, kilku sporemi zwierciadłami, z festonami białych firanek u drzwi i okien, wyglądały świeżo, wdzięcznie a nawet i błyszcząco. W większym z bawialnych pokoi, przy jednéj ścianie stał fortepian, przy drugiéj znajdowało się pianino, obok fortepianu umieszczone były na stosownych podstawach lub stoliczkach, skrzypce, wiolonczela, flet, mnóstwo nut oprawionych w grube księgi i nieoprawionych; przed jedném z okien nakoniec, na postumencie rzeźbionym, wznosiła się arfa ze szczytem złocistym, pąsową wstęgą opasanym.
Michalina zdjęła kapelusz i usiadłszy na pierwszém lepszém krześle, przyglądała się pokojom, w najgłębszéj ciszy pogrążonym. Pan Fabian zaraz odedrzwi postąpił do fortepianu i szczególnie pieczołowitym wzrokiem obejrzał rozstawione do koła niego instrumenta muzyczne.
— Chwała Bogu! zawołał, wszystko na swojém miejscu i nietknięte.... Czasem mi tu dzieciaczki moje figielki różne płatają, gdy odjadę, ale dziś nie.... przypilnowała je widocznie kochana moja Adzia.... Ale gdzie jest Adzia?
Zwrócił się do Michaliny.
— Niech pani będzie łaskawą nie brać za złe mojéj żonie, że nie wyszła na pani spotkanie..... najlepsza to pod słońcem kobiéta, złote serce! ale taka z niéj gospodyni! Już to powiadam pani, że kobiéty mają w sobie jakieś szczególne usposobienie do zatapiania się w drobiazgach..... Oj, te drobiazgi! te drobiazgi! Nie mówię o tém dlatego, aby się uskarżać.... najlepsza to kobiéta, serce złote, za mnie, za aniołki nasze oddałaby duszę; ale każda rzecz tak ją obchodzi, irytuje, tak zajęta ciągle, zakłopotana, zmartwiona to tém, to owém, że nie mogę z nią dzielić nigdy uczuć swych i myśli.... Taka samotność duchowa to rzecz bolesna bardzo.... nieprawdaż pani? Ale cóź robić, małżeństwo jest grobem miłości i poezyi.
Michalina wydawała się zmięszaną nieco témi niespodziéwanemi zwierzeniami i nie widząc znać potrzeby odpowiadania na nie, milczała. Panu Fabianowi, przez wzgląd na świéżo przybyłą do domu osobę, przykrą widocznie była długa nieobecność żony.
— Gdzie jest pani? zapytał, otwiérając nawpół drzwi do przedpokoju.
— A do śpichrza zdaje się poszła, czy co — odpowiedział z wnętrza przedpokoju głos męzki, nieprzyjemnie dźwięczący nadąsaniem i zuchwalstwem.
W téj saméj chwili otworzyły się drzwi z bawialnego pokoju, w głąb domu wiodące, i ukazała się w nich wysoka szczupła kobiéta. Nie zaraz jednak postąpiła naprzód, ale zatrzymała się chwilę w progu i zwracając twarz ku pokojowi który opuszczała, w dalszym ciągu jakby rozpoczętéj jakiéjś rozmowy mówiła:
— No! już ty tylko cicho bądź! gęby umiécie széroko otwiérać, ale żeby czego dopatrzyć, dopilnować, to nie... Pańskie dobro niech przepada, co wam do tego?
Pan Fabian cichym krokiem, z twarzą zmięszaną gładząc kiedy niekiedy z lekka łysinę, zbliżył się ku mówiącéj.
— Duszko! rzekł nadzwyczajnie łagodnym głosem, panna Szyłłówna przyjechała.
Kobietę słowa te stanowczo już ku bawialnym pokojom zwróciły. Zamknęła drzwi i nie mówiąc do męża ani słowa, szła naprzód krokiem prędkim, objawiającym, że przyzwyczajenie do pośpiechu i zniecierpliwienie w stan normalny u niéj się przemieniły. Im daléj postępowała, tém silniéj w pokojach ładnie przybranych uczuwać się dawała woń jakaś dziwna, a niezbyt przyjazna, podobna zupełnie do téj, jaką wydaje z siebie na oścież otwarta śpiżarnia. Znać było że zabiegła gospodyni tylko co właśnie była w śpichrzu i rękę po samo ramię w jakimś worze mąką napełnionym zanurzyła. Krynoliny w ubraniu pani Adeli nie było ani śladu, pomimo że w porze owéj toaletowy ten przyrząd najdespotyczniéj w świecie kobiécym panował; pod szyją miała wywinięty na suknię gruby płócienny kołnierz od nocnej koszuli, a na głowie muślinowy czepeczek wątpliwéj białości, w połowie tylko zakrywający włosy pięknéj płowéj barwy z tyłu głowy splecione w dwa grube roztargane warkocze.
Z rysów twarzy jéj poznać można było, że nie miała więcéj jak lat trzydzieści parę i że niegdyś musiała być bardzo przystojną, jeżeli nie piękną; ale żółtość cery, zmarszczki na czole i wokoło oczów, spłowiałe źrenice błękitne i wązka linia ust zaciśniętych czyniły twarz tę przedwcześnie zwiędłą, wyrazem zgryźliwego niezadowolenia i nerwowéj niecierpliwości nacechowaną.
— A! panna Szyłłówna, zaczęła pani domu, zbliżając się ku guwernantce, która powstała, oddając jéj ukłon. Bardzo to dobrze żeś pani już raz przyjechała. Od dwóch miesięcy nie mamy nikogo przy dzieciach i ja sama pilnować je jestem zmuszoną. Wszystko na mojéj głowie, i dom i dzieci..... od świtu do nocy chodź tylko, dysponuj, wydawaj, pilnuj tych łajdaków, co to na pańskie dobro jak kruki zlatują się... to już doprawdy i sił nie wystarczy długo....
Mówiła to wszystko stojąc i nerwowym ruchem wstrząsając pękiem kluczy u pasa jéj wiszącym. Pan Fabian z pomieszaniem spoglądał na guwernantkę.
— Ależ, duszo, zaczął nieśmiało, rękę ku łysinie podnosząc, pocóż bo tak irytujesz się każdą rzeczą?
— Poco irytujesz się? a cóż mam robić? Czy tak jak ty, po całych dniach zajmować się sztukami? Zapewne, niech wszystko w domu przepada, niech zabierają, rozkradają, rwą, roznoszą! Chwała Bogu, już i tak nie wiele zostało do rozkradzenia i żeby nie ja, jużby przez te twoje sztuki Łozowa dawno z dymem poszła.
— Ależ, duszo, przerwał znowu pan Fabian, panna Szyłłówna...
— I cóż, panna Szyłłówna będzie u nas domową osobą i biéda nasza sekretem dla niéj nie pozostanie. Choćbym ja milczała, to powie jéj o wszystkiém braciszek jéj, który osiem lat z całą swoją familią u ciebie na rezydencyi siedzi.
— Adziu, z pewną energią zawołał pan Fabian — pan Paweł jest moim kolegą szkolnym i tém że mieszka u mnie robi mi największą przyjemność.
— Przyjemność! przyjemność! ciszéj już niż wprzódy, zmiarkowawszy znać że popełniła niedelikatność wielką, szemrała Adzia; tobie wszystko przyjemność robi.... Zapewne... albo ty w co wierzysz kiedy.... pofatygujesz się gdziekolwiek? Wszystko na mojéj głowie... szesnaście osób do stołu siada.....
— Adziu, duszko! panna Szyłłówna aniołków naszych nie widziała jeszcze. Gdzie one są?
— A po ogrodzie gdzieś latają te twoje aniołki... Oj aniołki, rady sobie z temi aniołkami dać nie mogę! Z Józia robi się wisus taki, że jeśli dłużéj w domu posiedzi...
— Proszę pani masła do zaciérki — ozwał się od strony zamkniętego pokoju głos kuchcika, który z rądelkiem i łyżką drewnianą w ręku, w progu drzwi nawpół otwartych stanął, głowę rozczochraną naprzód wysunął i wytrzeszczone oczy w panią domu wlepił.
Pani Adela, wstrząsając kluczami, zwróciła się ku drzwiom.
— Duszko, zawołał za nią pan Fabian, przyślij że tu nasze dziatki...... niech się poznają ze swoją przyszłą przewodniczką.
— Otóż to tak zawsze, mówił daléj pan Fabian do Michaliny, gdy pani Adela drzwi, za sobą zamknęła; irytuje się, gdérze, Bożego świata za krupami i masłem nie widzi..... A czy wie pani, jaka to była osoba śliczna, idealna, kiedym się z nią ożenił! Grywała na fortepianie całemi godzinami, pielęgnowała kwiatki, a większej przyjemności dla niéj nie było, jak przechadzać się ze mną przy świetle księżyca i rozmawiać o rzeczach pięknych, wzniosłych, poetycznych... Teraz czy jest w niéj choć ślad tego wszystkiego? Tak to, tak dzieje się na świecie! Kobiéta to sfinks, tajemnica, a małżeństwo to loterya....
Drzwi otworzyły się z łoskotem i do bawialnych pokoi weszło, wbiegło, wpełzło siedem domowych aniołków.
Pan Fabian przedstawił dzieci swe młodéj nauczycielce.
— Oto jest! mówił, najstarszy mój syn Apolinary. Skończył w N. trzy gimnazyalne klasy, ale od roku jest już w domu. Martwiłem się zrazu tém, że uczyć się nie chciał, ale pocieszyły mię odkrywające się w Apolku ogromne zdolności muzyczne. Czy wié pani że grywa on już na skrzypcach najtrudniejsze koncerty Berriota? Daję mu lekcyę muzyki sam tymczasem, potem mam zamiar oddać go do konserwatoryum muzycznego. Będzie z niego kiedyś drugi Paganini... A to Józiek, drugi z rzędu syn mój, wisus wielki, jak tylko co go nazwała żona moja, ale serce złote. Czy uwierzysz pani że wczoraj zobaczywszy przez okno żebraka, wybiegł i oddał mu swój chléb z masłem... Ludka to przyszła uczenica pani... wielką ma zdolność do rysunku... Przeszła już usta, oczy i doszła do nosów. A to Elżusia na św. Jan sześć lat skończyła... zabawny aniołek, ma szczególną zdolność do układania wierszy. Tydzień temu może mówiłem przy stole, że lubię bardzo głos kukułki... maleństwo zaraz końcówkę tę pochwyciło: „kukułka — bułka, papo!” zawołała....
Śmiał się pan Fabian, śmiały się chórem i dzieci z wyjątkiem najstarszego chłopca, który powagą niewzruszoną zachwycał, oraz małéj poetki, stojącéj przed ojcem w postaci tryumfującéj laureatki. Po chwili pan Fabian kończył akt prezentacyi.
— Staś, mówił, ma cztéry lata niespełna, to nasz tancerz domowy... elastyczny taki, że zdaje się, że kości w nim niéma. Marynia dwa lata dopiero skończyła, a rwie się już do farb moich i pendzla, jak tylko je zobaczy, tak że schować je przed nią trudno. Tém zaś maleństwem (tu zbliżył się do niemowlęcia na rękach piastunki wniesionego) obdarzył mię pan Bóg przed pięciu miesiącami.
Wziął niemowlę z rąk piastunki i stanął przy oknie, tuż obok arfy. Najmłodszy aniołek rączkami za struny arfy pochwycił i tak silnie je szarpnął, że aż wydały jęk przeciągły.
— Czy widzisz pani, rzekł pan Fabian, zwracając twarz ku Michalinie, i ten drobiazg nawet ma już jakiś pociąg do muzyki.... moja krew.... moja!..
Apolek tymczasem wydobył skrzypce z futerału i zaczął od niechcenia niby smyczkiem po strunach wodzić; Ludka stojąc przed klawiaturą fortepianu, akordy oderwane uderzała; tancerz Staś z malarką Marynią wyskakiwali po pokoju, a Julcia niemowlę targała coraz silniéj struny arfy.
— Adziu! duszko! dodał uszczęśliwiony ojciec, spostrzegając wchodzącą żonę, pójdź zobacz jak aniołki nasze popisują się!
— A popisują się, to prawda! odparła pani Adela. Apolek zniszczył już zupełnie swój przeszłoroczny mundurek, a Staś drugą drze w tym miesiącu parę bucików. Proszę państwa na kolacyą.
— Czy, duszko, wszyscy już tam zeszli się?
— A zeszli się. Czemuby nie mieli zejść się? Na jedzenie schodzą się prędko.
W sali jadalnéj, nad obszernym stołem, mającym na sobie 16 nakryć, spuszczała się od sufitu wielka lampa i obficie oświetlała siedem osób, które stały tam, każda przy swojém krześle, w chwili wejścia państwa Fabianowstwa, Michaliny i dzieci. Z pomiędzy osób tych wyróżniał się od pierwszego zaraz spojrzenia mężczyzna czterdziestoletni, wysoki, barczysty, z gęstym czarnym włosem, z ogorzałą o grubych rysach twarzą, z wielkiemi rękami i wąsem tak długim, że aż za czerwone i odstające ucho zakręconym. Do niego to najprzód, zaraz z progu jadalnéj sali, zwrócił się pan Fabian.
— No, panie Pawle — zawołał, czy wiész kto dziś do naszéj chaty zawitał? No, patrz dobrze, poznasz, czy nie poznasz.
Mówiąc to, mrugał figlarnie i wskazywał wzrokiem Michalinę, która z rumieńcem na twarzy, wzruszona, zmieszana zatrzymała się przy drzwiach. Ogromny mężczyzna postąpił parę kroków, szeroko roztwierając oczy.
— A! panna siostra dobrodziéjka! dalibóg! no proszę posypały się z ust pana Pawła wykrzykniki. Słyszałem-ci ja niby troszenieczkę... zdaleka... że pan Fabian po jakowąś guwernantkę pojechał; ale żeby to być miała moja panna siostra, przez mózgownicę mi nie przeszło.... Myślałem że przebywa w Ręczynie...
— Alboż to państwo tak dawno nie widzieliście się ze sobą? zapytała sucho pani Adela, zbliżając się do stojącéj na stole olbrzymiéj wazy.
— Sześć latek, pani dobrodziéjko moja, sześć latek upływa na przyszłe Boże narodzenie, odkąd krokiem nie ruszyłem się z Łozowéj, odparł pan Paweł. Koleje losu, pani dobrodziéjko, rzucają ludziskami jak piłkami... jednę tu.... drugą het o sto mil...
Mówił to wszystko tonem rubasznéj żartobliwości, ale oczy jego nie odrywały się ani na sekundę od spłonionéj twarzy młodéj dziewczyny, którą drobną swą dłonią silnie objęła grubą, wielką jego rękę.
— Ot panna siostra i synowców swoich nie zna jeszcze; proszę tedy patrzyć. Oto mój Walek.... w dęba chłop wyrósł; a ot Jadwisia... to ta córeczka, którą nieboszczka moja, świeć Panie nad jéj duszą, dwuletnią odumarła.
Mówiąc to, wskazywał z kolei na słusznego, chudego chłopca, z bladą nieprzyjemną twarzą i w mizerném wielce ubraniu, a potem na podrastającą dziéweczkę, trzynastoletnią może, jasnowłosą, bladą także i równie jak brat w ubogą jakąś sukienczynę przyodzianą.
— Późniéj już państwo skończycie sobie te rekomendacyę przerwała pani Adela; siadajcie do stołu bo wszystko ostygnie.
To wszystko, o którem mówiła pani domu, składało się z wazy pszennéj zaciérki, z dwóch półmisków napiętrzonych stosami zawijanych zrazów i z dwóch innych, pełnych pieczonych kartofli. Była to wieczerza niezbyt wybredna, ale obfita i mogąca nakarmić kilkanaście zgłodniałych organizmów.
Pani Adela stała przy wazie i naléwała zacierkę na talerze, które roznosił siedzącym przy stole osobom niby lokaj, w gruncie zaś lokajczyk, niezgrabny, niechętny, butami grubemi niemiłosiernie stukający, a poczynający stąpać na palcach wtedy tylko, gdy zbliżał się do krzesła gospodyni domu.
Pani Adela, spełniając gospodarską swą czynność wyraz twarzy miała kwaśny.
— Otóż ja, duszko, zaczął pan Fabian, kontynuować będę rekomendacyą.... Nic to, nic, duszko! jeść dlatego będę. Dwóch robót razem robić nie można, ale gadać i jeść razem nic nie przeszkadza... Trzeba przecież aby panna Szyłłówna poznała naszych kochanych gości...
— Goście! szepnęła nad wazą pani domu — piękni goście, co po dziesięć lat siedzą.
— Oto, ciągnął pan Fabian, wskazując dwie obok żony jego siedzące kobiéty, — oto kuzynki nasze: pani Eustachia Konaszewiczowa i panna Antonina Łojwiczówna.
Pani Eustachia, osoba lat średnich, tuszy dobréj, z filutkami na skroniach i w pocerowanéj ale jedwabnéj sukni, skinęła głową ku guwernantce z wysoka i poważnie; panna Antonina zaś, szczupła osóbka, dość młoda jeszcze, lecz z chorobliwą cerą, złośliwemi czarnemi oczkami i twarzą owiązaną białą chustką, od fluksyi zapewne, uśmiechnęła się kwaskowato.
— Tu znowu, kończył pan Fabian, widzisz pani zacnego pana Wiktoryna Szczepalskiego, wirtuoza flecistę, niegdyś sąsiada naszego, a dziś gościa...
Wiktoryn Szczepalski, człowiek z siwemi włosami i wąsami, ale czerstwy jeszcze, rumiany, z figurą dobrze zaokrągloną i z głupowatym uśmiechem na tłustych wargach, podniósł się lekko z krzesła i jakby nie wiedząc sam co mu czynić wypadało, mętnym wzrokiem potoczył dokoła.
— A mnie to pan dobrodziéj nie zarekomendujesz? ozwał się z za szerokich pleców pana Pawła głos jakiś dyszkantowy, jowialnością nacechowany.
— A jakże! — zawołał pan Fabian. Pan Karol Solski, były kolega mój szkolny, tak jak i pan Paweł. Rozwesela wieczory nasze sztukami, w dokonywaniu których jest mistrzem.....
— Utrzymuję tradycyą po Pinettim, zawołał cieniutkim dyszkantem mały, blady człowieczek, z twarzą ogoloną starannie, lecz w surducie na łokciach podartym.
— A to już ja chyba, panie dobrodzieju, ujmę się za naszym panem Hryhorym, ozwał się pan Paweł, podnosząc twarz z nad dymiącego się talerza i olbrzymie wąsy swe, zupą ubielone, z nad ust podnosząc. Dlaczego to pan tak go w rekomendacyi swéj pominąłeś? Słowik to przecież łozowickiego dworu.
Pan Fabian wskazał Michalinie siędzącego pomiędzy nim a panem Pawłem człowieka w pełnéj sile wieku, z ciemną, czarnooką twarzą południowca, z czarnemi wąsami tak bujnemi, jak wąsy pana Pawła, nie ku uszom tylko podniesionemi, lecz na pierś, w kształcie dwóch grubych i długich wiechci opuszczonemi, w świcie szaréj, nienowéj, fantastycznie jakoś taśmami oszytéj i naszytéj.
— Pan Hryhory Oroszczenko, Ukrainiec rodowity... Przybył tu w nasze strony na łowczego do dóbr księcia K. Że jednak zabijanie zwierząt niewinnych z dobrocią serca jego nie zgadzało się, przyjechał do mnie na czas jakiś z teorbanem swoim....
Pryiehal i sił u waspana, bo u mene ny hatynki any szczastia, any żynki! z ukraińska ozwał się pan Hryhory.
— Widzisz więc pani, dodał pan Fabian, składając łyżkę i zwrócony wciąż ku guwernantce, widzisz więc pani że, jak mówi poeta: Gdy dnie nam płyną w braterskiém kole.....
O piwko sobie prosić pozwolę, dokończył pan Paweł do rymu, pochylając się nad stołem i z wyrazem żartobliwéj nieśmiałości wlepiając wzrok w gospodynią domu. Na stole stały cztery karafki z piwem.
— Naléj piwa do szklanek, zwróciła się do lokajczyka pani Adela.
Niezgrabny chłopiec z wiecznie rozjątrzoną miną, krążył wokoło stołu z karafką w ręku. Pan Paweł, trzymając szklankę w górę wzniesioną, w miarę jak płynu ciemnego do niéj przybywało, wołał:
— Do.... do.... do....
Lokajczyk nalewać przestał.
— Do.... do.... doléj! skończył pan Paweł.
Dowcip ten pobudził do głośnego śmiechu wszystkie dzieci, z wyjątkiem poważnego Apolka, i wszystkich rezydentów, z wyjątkiem pani Konaszewiczowéj, która wzgardliwie na dowcipkującego spojrzała i szklankę swą z gestem pełnym dystynkcyi ku lokajczykowi wyciągnęła.
— Proszę o piwo! wyrzekła każdą zgłoskę z osobna wymawiając, jak to czynić zwykli wielcy panowie i wielkie panie.
Panna z białą chusteczką dokoła żółtéj, chudéj twarzy uśmiechnęła się kwaskowato.
— Nie pojmuję, rzekła, jakim sposobem osoba tak delikatna, jak pani Eustachia, może pić piwo.
Wypowiedziała to tak prędko, że głoski zdawały się w jéj ustach gonić jedna drugą ze szczególną zawziętością i zjadać się wzajemnie.
— Nie pojmuję, odparła zaczepiona, dzieląc starannie wymawiane sylaby, jakim sposobem osoba tak pobożna jak panna Antonina, może wtrącać się w to, co do niéj nie należy.
Obie panie zwróciły się ku sobie. Czarne małe oczki panny Antoniny biegały i błyskały; pani Eustachia pulchne policzki wydęła i powieki wzgardliwie zamrużyła.
— Czy pani myślisz, że ja jestem jakaś sobie piérwsza lepsza?... zaczęła bardzo szybko panna Antonina.
— Czy pani myślisz, że ja pozwolę na to, aby mię któś zaczépiał?... wtórowała bardzo powoli pani Eustachia.
Rozpoczynającą się burzę tę powstrzymał śmiéch chóralny, przy stole wybuchający. Panna Antonina zaniechała frazesu, którym dowieść postanowiła pani Eustachii, że nie jest wcale „jakąś tam piérwszą lepszą”, i odwróciwszy się tylko od sąsiadki, o ile można było najniegrzeczniéj, zapytała ciekawie:
— Co to? co to? czego się państwo tak śmiejecie?
Śmiéch spowodowany był sztuką, którą urządził pan Karol Solski, człowieczek blady, mianujący się następcą Pinetti’ego. Ofiarą sztuki téj okazał się pan Wiktoryn Szczepalski, wirtuoz-flecista, który siedział zazwyczaj nieruchomy, uśmiechnięty, z oczami gapiowato w przestrzeń utkwionemi. Owóż gdy tak siedział, następca Pinett‘iego z cicha i zręcznie szklankę jego z przed talérza pochwycił i duszkiem ją, za plecy jéj właściciela ukrywszy się, wychylił. W minutę potém wirtuoz-flecista, napatrzywszy się do syta na przeciwległą ścianę, po szklankę swą sięgnął, a ujrzawszy ją próżną, zdumionym wzrokiem dokoła powiódł. Śmiéch i wrzawa powstały. Na biédnego wirtuoza posypały się żarciki rezydentów! On przyjmował je spokojnie, ze zwykłym sobie uśmiechem. Przywykł znać do roli kozła ofiarnego, przeznaczonego na dostarczenie trefnisiowi tematów do żartów i konceptów.
— Proszę o zrazy! patrząc przez ramię posługującego chłopca, ozwała się pani Eustachia.
— Dziwna rzecz, natychmiast i wzruszając ramionami, trzepać zaczęła panna Antonina, jak to można tak dużo jeść!
— Dziwna rzecz, wycedziła wnet pani Eustachia, jak to można tak wiele gadać!
— Co to dziwnego, że pani Konaszewiczowa tyje, kiedy taka łakoma.
— Co to dziwnego, że panna Łojwiczówna tak chudnie, kiedy taka zła.
I znowu zwróciły się ku sobie twarzami.
Wybuch burzy powstrzymał jednak dany przez gospodynię domu znak wstawania od stołu.
— Proszę pani świécy do garderoby, zabrzmiał piskliwy głos kobiécy z za uchylonych nieco drzwi przedpokoju.
— A dlaczegóż wprzódy nie braliście? czyś nie widziała, żem przed godziną była w śpiżarni?
Z temi słowami i głośném brząkaniem kluczy pani Adela zniknęła w głębi domu, całe zaś towarzystwo przeszło do bawialnych salonów.
W salonie paliła się przed kanapą lampa, na fortepianie stały dwie zapalone świéce. Przy lampie na fotelach zasiadły dwie zażarte, jak się zdawało, antagonistki, panna Eustachia i panna Antonina. Dobyły z kieszeni zawinięcia sporych rozmiarów i wyjąwszy z nich różne przybory do robót ręcznych, oddały się im w milczeniu. Michalina zbliżyła się do dwóch kobiét.
— Czy można wiedziéć jakiemi to robótkami panie się zajmują? zapytała uprzejmie.
Pani Eustachia wydęła policzki, przymrużyła oczy i wycedziła.
— Haftuję sobie żabot i mankiety!
— Nie pojmuję, zaczęła wnet trzepać panna Antonina, jak to można przez całe życie myśléć tylko o elegancyach.
— Nie pojmuję, odcedziła pani Eustachia, jak można przez całe życie sporządzać aparaty kościelne.
— Pani robi cóś do kościoła? zapytała guwernantka, usiłując zakląć powstającą burzę.
— Szlaczek do komeżki dla księdza proboszcza do orchowskiego kościoła, zatrzepała panna Antonina.
Pan Fabian przechadzał się tymczasem po pokoju otoczony dziećmi.
— Cóż, kochany panie Pawle — rzekł, widząc wchodzącego Szyłłę, pokażesz nam może Czumaka?
— Czumaka! Czumaka! proszę pokazać Czumaka! wołały dzieci.
Pan Paweł siadł przy stole, na którym paliła się lampa, profilem do pokoju zwrócony, z czołem na dłoń pochyloném i gęstemi, czarnemi włosami na twarz opadającemi. Dobrą minutę przesiedział tak wśród ciszy powszechnéj, w postawie zgnębionéj, znękanéj, aż zadeklamował znane żale Czumaka tułacza:

„O ja Czumak nieszczęśliwy....
Biédny, głodny, ledwie żywy”...

Głos jego basowy, z olbrzymiéj piersi wychodzący, przybiérał coraz jękliwsze, płaczliwsze tony, aż nakoniec zerwał się pan Paweł z siedzenia i wyskoczywszy na środek pokoju, począł, nie przerywając deklamacyi, ale tylko ton jéj zmieniając, naśladować fantastyczny ludowy taniec Czumaków. Dzieci klaskały w drobne ręce i śmiały się do rozpuku ze skoków pana Pawła; reszta towarzystwa uśmiéchała się z widoczném zadowoleniem.
Michalina pochylała zrumienione do szkarłatu czoło i pod spuszczoną powieką kryła napływające do oczu jéj łzy. Solowy taniec ów trwał dość długo, aż pan Paweł zziajany, z kroplistym potem na czole, usiadł na uprzedniém miejscu i w uprzedniéj postawie. Wypadkiem czy umyślnie spojrzał na siostrę, a w téjże chwili głos jego zniżył się o parę tonów, zabrzmiał dźwiękami smutnémi, onieśmielonemi nagle i umilkł.... Umilkłszy pan Paweł zerwał się z krzesła prędkim krokiem i nie oglądając się w prawo ni w lewo, poszedł w najbardziéj zacieniony kąt pokoju...
— Papo! ozwał się, przystępując do ojca, najstarszy syn domu, drugi Paganini w zarodku, a kiedy będzie nasz kwartet?
— Masz słuszność, Apolku, zagrajmy kwartet! — odparł ojciec i ruszył ku wiolonczeli.
— Czy pani Eustachia będzie łaskawa akompaniować nam na fortepianie? zapytał.
Dama w pocerowanych jedwabiach podniosła się z miną bóstwa, zstępującego na żądanie ludzkie z niebieskich wysokości i tryumfujące spojrzenie rzuciwszy na pannę Antoninę, posunęła ku fortepianowi, przy którym stali już uszykowani jak należy pan Fabian z wiolonczelą, Apolek ze skrzypcami i pan Wiktoryn z fletem.
Pan Fabian grał na wiolonczeli z wprawą i przejęciem się; zatonął cały w muzyce, twarz jego zapłonęła rumieńcami, a oczy rozgorzały blaskiem, nieudanego zachwytu.
Przy piérwszych zaraz taktach kwartetu weszła do salonu i pani Adela. Niosła ze sobą koszyk ze skarpetkami i pończochami, większych i mniéjszych rozmiarów. Usiadła przy lampie, naciągnęła na rękę jednę z przyniesionych pończoch i pogrążyła się w jéj cerowaniu.
Kwartet skończył się. Pan Fabian, otrzeźwiwszy się nieco z muzykalnych wrażeń, pocałował w czoło syna-artystę i zwrócił się ku żonie.
— Cóż duszko? jakże ci się dziś podobała gra Apolka?
— Lepiéjby było, żeby do szkół jechał, sarknęła pani Adela, nie podnosząc oczu z nad wielkiéj dziury w pończosze, którą starannie zasnuwała bawełną.
— Otóż to tak zawsze! szepnął pan Fabian do Michaliny; samotność duchowa zupełna... a jednak jaka to była niegdyś idealna osoba!.. Panna Lila Orchowska musi grać bardzo pięknie? nieprawdaż pani?
Odpowiedź guwernantki zgłuszyły dźwięki teorbanu, i nieuczony widocznie, dość dźwięczny jednak w istocie i przyjemny głos pana Hryhorego, który przeciągle i tęsknie zawiódł.

„Ne chody Hryciu na wieczorniciu”...



Tak towarzystwu temu zszedł czas do saméj prawie północy. O téj dopiéro porze otworzyły się drzwi hermetycznie w ciągu dnia zamykane i żeńska połowa publiczności łozowieckiéj przeszła w głąb domu. Było to przejście ze świateł Empyreum w ciemności Erebu. W obec trzech bawialnych salonów, pokoje resztę mieszkania składające, wyglądały jak brudna, podarta, zatłuszczona podszewka kosztownego i bogatemi haftami przyozdobionego stroju. Czegobo tam nie było? W piérwszym zaraz pokoju, sypialni pani domu, stały pod ścianami wielkie kosze, vulgo kotuchy, w których kury wysiadywały na jajach. Przy wniesieniu świéc śpiące ptaki te obudziły się z przestrachem, zatrzepotały skrzydłami i w głośny alarm uderzyły. W pobliżu łoża pani Adeli mieściły się beczułki jakieś i woreczki, napełnione kosztowniéjszemi zapewne spiżarniowemi zapasami; daléj na dwóch krzesłach umieszczone, stały płótnem przykryte niecułki z podchodzącém ciastem; złamane krzesło zalegało kąt jeden pokoju, w drugim leżał wysoki stos przygotowanéj do prania bielizny. Ściany tam były szare, szyby w oknach popękane, stoły poobléwane, podłoga brudna...
Michalina, wszedłszy do przeznaczonego jéj pokoju, zapytała służącéj o dokładne wskazówki co do położenia oficyny i drzwi, któremi wchodzi się do pokoju jéj brata. Zaledwie sługa odeszła, wyjęła z tłomoczka swego wielką wełnianą chustkę i miała już zarzucić ją sobie na plecy, gotując się do wyjścia, gdy z izdebki, w któréj sypiało niemowlę-Julcia, wsunęła się na palcach, z zapalonym ogarkiem świecy w ręku, pani Adela.
— Jak to dobrze, że pani jeszcze nie śpi, rzekła gasząc świécę i stawiając lichtarz na stole; chciałam z panią pomówić trochę.
Zbliżyła się do każdego z trzech małych łóżek, poprawiła kołdrę przykrywającą Marynię, odgarnęła włosy z czoła Elżusi, popatrzyła z radością na różową, ładniutką twarzyczkę Ludki i usiadła na krześle przy łóżku guwernantki, która spoglądała na nią z wyrazem oczekiwania w oczach.
— Chciałabym, zaczęła łagodniejszym nieco niż zwykle głosem, przeprosić panią za to, że ją niegrzecznie może trochę przyjęłam; ale jestem ciągle tak ziritowana, zgryziona...
— O pani!.... zaczęła Michalina.
Ale pani Adela mówić jéj nie pozwoliła.
— Niech pani nie robi ceremonij żadnych. Wiem dobrze iż wyglądam jak dziwoląg i podobać się ludziom nie mogę. Nie chciałam jednak umyślnie wyrządzać pani przykrości, byłam tylko dziś więcéj niż zwykle zmartwiona i zirytowana..... Wystaw sobie pani, widziałam zrana na własne oczy, jak ekonom z parobkiem żyto nasze ze stodoły wynosił, na wóz pakował i pod sekretem do miasteczka posyłał.... Co pani na to powiész?
Guwernantce trudno było widocznie zdobyć się na zdanie w tak obcym dla niéj przedmiocie.
— Czy pani powiedziała o tem panu Łozowiczowi?... Możeby... zaczęła, wahając się i dlatego tylko aby cóś powiedzieć.
Pani Adela uśmiechnęła się z goryczą.
— Czy pani myśli, że takie rzeczy mego męża obchodzą. Gdzie tam! on wyobraża sobie że każdy człowiek bez wyjątku jest świętym. Gdyby ktokolwiek w biały dzień surdut z niego zdjął, to powiedziałby jeszcze: „eh! co tam! może mi się tylko tak wydało!” Ach! żebyś pani wiedziała co się tu u nas dzieje! Majątek piękny, bardzo piękny! Ale cóż z tego? Póki była pańszczyzna, szło jeszcze jako tako, ale odkąd za piéniądze wszystko nabyć trzeba, stodoła co rok pusta prawie, inwentarz przepada, grosz grosza nie dogoni, długi rosną..... a on na nic nie spojrzy. Jeżeli pójdzie kiedy w pole dla oczów ludzkich, to chodzi z nosem w górę podniesionym, przypatruje się obłokom i w głowie wiérsze układa, albo widoków pięknych szuka, żeby je malować... Najczęściéj zaś w gabinecie swoim przesiaduje, pisze, maluje, czyta poezye, czasem w ogrodzie kwiaty sadzi, ot i cała jego robota... A tu wszystko we dworze wali się, pole chwastami zarasta, majątek topnieje.
Umilkła na chwilę. Oczy jéj z wyrazem smutku w ziemię patrzyły.
— Siedmioro dzieci, mówiła daléj po chwili — na co on je wykieruje? Mnie serce kraje się, gdy myślę o tém, jaka to przyszłość czeka te biédne dzieciaki....
Westchnęła ciężko pani Adela i po chwili dodała:
— Niech pani broń Boże nie myśli, żebym ja o tém wszystkiém mówiła przez brak przywiązania lub szacunku dla Fabiana. Najlepszy to, najszlachetniejszy pod słońcem człowiek, złote serce..... Ot naprzykład, widziałaś pani, ilu tu ludzi żywi się koło nas.... niech pani tylko nie myśli, że wymawiam jéj pana Pawła, broń Boże! Gdy jestem zgryziona, powiem czasem na tych biédaków to i owo, ale w gruncie żal mi ich.... wszak oni garną się do naszego domu, jak pszczoły do ula.... Tyle teraz nędzy po świecie; przez te wszystkie zmiany i zaburzenia: a ileż pani znajdziesz w okolicy domów takich, któreby, jak nasz, tuliły do siebie biédnych ludzi?
Podniosła przy tych słowach twarz, a oko jéj posępne przed chwilą, błysnęło dumą.
— To téż, ciągnęła daléj, niéma w okolicy człowieka, któryby nie wiedział, że Łozowa jest przytułkiem siérot i nieszczęśliwych, że Fabian Łozowicz, to może ostatni z tych obywateli naszych, co to nie dla siebie tylko żyli, ale i dla bliźnich. A na mnie choć mówią czasem, że jestem skąpa, gdéraczka, to jednak nikt nigdy nie widział i nie słyszał, abym męża swego od dobrego uczynku odwodziła... Dopełnia téż on tych dobrych uczynków za siebie i za innych... Żebraka żadnego nie opuści, aby go wedle możności nie obdarzył.. Złote serce, mówię pani, najlepszy, najszlachetniejszy człowiek i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te sztuki, po za któremi Fabian świata Bożego nie widzi.
Westchnęła znowu, pomilczała chwilę, a potem mówiła daléj:
— Niech pani nie myśli, że ja zawsze taką byłam jak teraz... Boże kochany! każdy miał swoją młodość i swoje złudzenia; i ja je miałam.... Grałam niezgorzéj, poezye czytywać lubiłam, w kwiaty stroiłam się, świat wydawał mi się różowym jak centifolia, a życie wesołém, jak bal. Ale potém dzieci przybywały, potrzeby rosły, a tu uważam że źle! kradną, rozrywają, majątku coraz mniéj. Wzięłam się więc sama do gospodarstwa, do śpiżarni, do kuchni, chowam, zamykam, pilnuję, rządzę; a przez to jako tako dziury łatam. Gdyby nie to, że ja się tak domem zajęłam, jużbyśmy chyba dotąd Łozowę z torbami opuścili, ale przyjdzie to kiedyś bo jakże ja, słaba kobiéta, bez męzkiéj pomocy powstrzymać mogę ruinę majątku?
Umilkła pani Adela i Michalina milczała także parę minut. Tym razem jednak z twarzy młodéj nauczycielki poznać można było, że otrzymane zwierzenie się wzbudziło w niéj żywe współczucie i nasunęło jéj wiele myśli.
— Przepraszam panią, rzekła łagodnie i trochę nieśmiało, że poważę się wyrazić zdanie swoje... Nie jestem zbyt doświadczoną, ale... pani ośmiela mię okazywaném mi zaufaniem. Otóż zdaje mi się, że może korzystniéj byłoby dla spokojności pani, dla dobra jéj rodziny, gdyby pani sama z wrodzoną energią swą i pracowitością zastąpiła pana Łozowicza w gospodarstwie męzkiém....
Pani Adela słuchała słów tych z wyrazem głębokiego zdumienia w oczach.
— Ach moja pani! rzekła, jak to znać, że jesteś młodą jeszcze i niedoświadczoną osobą! Jakże pani możesz wymagać, aby kobiéta trudniła się męzkiém gospodarstwem? Czyś pani widziała kiedy co podobnego? Rola, stodoła, obory, to zajęcie męzkie.... kobiéta może dopatrzyć tego tylko, co dzieje się w domu. Kobiéta, kochana panno Michalino, nie powinna nigdy przekraczać granic dla siebie naznaczonych.
Michalina nic na to wszystko do odpowiedzenia nie znalazła. Po chwili jednak ozwała się znowu:
— Jeszcze jednę rzecz chciałabym powiedzieć... Czy pani pozwoli?
— O, i owszem, i owszem! proszę mówić! Nie jestem taką złą jak się wydaję.
— Zdaje mi się, że wszystkie te osoby, które u państwa mieszkają i tyle im wydatków przyczyniają — mówię tu także i o bracie swoim — mogłyby poszukać sobie gdzieindziéj jakiego zajęcia.
— O, panno Michalino! przerwała, powstając, pani domu, nie spodziewałam się nigdy, aby osoba tak młoda jak pani, miała tak suche, zimne, egoistyczne pojęcia. Nie! jestem ja sobie może skąpa, gdéraczka, bo taką zrobiły mię okoliczności; powiem czasem komu niegrzeczność, sarknę na rezydentów, ale z idealnéj młodości mojéj pozostało przynajmniéj to jedno, że od domu swego nie odepchnę nigdy żadnego człowieka, który szuka w nim schronienia... Będziemy może kiedyś sami w biédzie... cóź robić? Pan Bóg wynagrodzi może dzieciom naszym to, co my dla biédnych ludzi czynimy. Tymczasem niech sąsiedzi nasi, co to dla siebie tylko żyją, patrzą na Łozowiczów i widzą że nasz dom jest ostatnim może z tych obywatelskich domów naszych, co to nie dla siebie tylko żyły.
Powiedziawszy to z pewném uniesieniem w głosie i wyrazie twarzy, pani Adela skinęła guwernantce głową.
— Dobranoc pani! rzekła — i znowu do łóżeczek dziecinnych z kolei przystępowała. Nad każdém z nich pochyliła się i uśpione dziewczynki w rumiane twarzyczki całowała. Zapaliła potem swój ogarek i idąc ku drzwiom, zwróciła się jeszcze do Michaliny.
— Czy wiész pani, rzekła, że wychodzi u nas na tydzień pud masła i głowa cukru? Mięso sprowadzamy z miasteczka całemi sztukami, od dwóch lat już na kredyt dzięki Bogu! Oj! będzie kiedyś biéda, będzie!
Odeszła.... Michalina siedziała chwilę zamyślona, potém zarzuciła na głowę chustkę i wśród ciemności zalegającéj dziedziniec podążyła szybko ku blizkiéj oficynie. W oknach tam już było ciemno: w jedném z nich tylko błyszczało małe światełko. Michalina, kierując się wskazówkami od służącéj otrzymanemi, poznała że było to okno pokoju jéj brata. Omackiem znalazła drzwi z brzega zaraz małego korytarzyka umieszczone i zastukała do nich zlekka.
— A któż tam jak mara włóczy się po nocy? czy nie pan Hryhory czasem? Proszę, proszę! — ozwał się z wnętrza pokoju głos pana Pawła.
W niewielkiéj izbie, z brudnemi ścianami i skąpém, prostém bardzo umeblowaniem, siedział przy stoliku pan Paweł. Nie miał na sobie surduta, tylko kamizelkę, z któréj wyłaniały się rękawy grubéj koszuli. Surdut leżał na kolanach swego właściciela, który w jednéj ręce trzymając jego połę, drugą pilnie i z nadzwyczajną uwagą łatał kawałkiem sukna znajdującą się w niéj dziurę. Ogromna ręka jego, uzbrojona w igłę długą nitką nawleczoną, niezgrabnym ruchem wybiegała ponad schyloną głową.
Nie podniósł głowy i nie przerwał roboty swéj wtedy nawet, gdy otworzyły się drzwi od korytarza.
— Czego łazisz po nocy panie Hryhory? zapytał.
— To ja przyszłam, Pawle, ozwała się Michalina.
Szyłło porwał się z krzesła.
— Michasia! zawołał głosem wcale innym niż ten którym mówił wprzódy.
Z wielkim pośpiechem przywdział surdut i przysunął do stołu drugi stołek.
— No proszę! mówił, ktoby się to spodziewał że przyjdziesz do mnie, Michasiu! Myślałem że wstydzisz się mnie; nie chciałem nawet mówić z tobą przy ludziach. No siadajże, siadaj!
Ale ona niezaraz usiadła. Ujęła obie ręce brata w drobne swe dłonie i długo patrzyła mu w twarz smutnym, głębokim wzrokiem. On także patrzył na nią aż obojgu łzy w oczach stanęły.
— Cóż tam dzieje się matką? zaczął Szyłło, usiadłszy. Sześć lat nie widziałem już staréj, od téj wigilii Bożego narodzenia, którą — pamiętasz — jedliśmy razem u stryja Augustyna.
— Matka nasza mieszka zawsze u stryjostwa, którzy są dla niéj bardzo dobrzy;.... ale oni sami biédni.
— Wiem, wiem! dzieci gromada. Ha, cóż robić? i ciebie Michasiu sześć lat już nie widziałem, zmieniłaś się, zmężniałaś!....
— Postarzałam, Pawle, ze smutnym uśmiechem przerwała młoda dziewczyna – nic dziwnego. Od owéj, właśnie pory przestałam chodzić na pensyę i choć po prawdzie nie skończyłam jeszcze była edukacyi, poszłam w świat..... Miałam wtedy lat szesnaście, a sześć lat jestem już nauczycielką. Byłam w siedmiu sąsiednich domach.... ten jest ósmy.
— Pi! syknął pan Paweł — nie udaje ci się widać. Dlaczego?
— Dla różnych przyczyn. Z początku nic prawie nie umiałam sama.... odprawiono mię więc, bo dzieci nie korzystały..... Potém.... kiedym się własną pracą poduczyła już trochę, tak jakoś trafiałam..... Ale mówmy o tobie, Pawle, poco ty tu siedzisz... ty i dzieci twoje?
Pytanie to zadawała zcicha, z widoczną obawą obrażenia brata, ale zarazem z postanowieniem stanowczego z nim rozmówienia się.
Szyłło pochylił głowę i milczał chwilę.
— Czego ja tu siedzę? powtórzył. Ot siedzę.... bo cóż mam robić? Licho mi nadało sprzedać folwarczynę. Zdało mi się że mogę co lepszego kupić, dobry interes, jak to mówią zrobić.... Tymczasem nic nie kupiłem i nic nie zrobiłem, a pieniądze rozchwytali ludzie.
— Wiem, część ich pożyczyłeś Ręczycom, część Orchowskim.
— A część rozeszła się.
— Musieli ci przecież odesłać.
— Licha tam! Ręczyc miał osiemnaście lat jak pożyczył, a teraz ma dwadzieścia osiem i jeszcze nie oddał...... Co się zaś tyczy Orchowskich, Bóg-że ich wié u kogo dopominać się teraz. Ojciec pono umierający, nikogo nie widuje... synów nie znam...
— I nie upominasz się u Ręczyca o należność?
— Sześć lat ani pisnąłem. Co robić? będzie może dla dzieci.
— A jednak, rzekła Michalina, gdyby ci te piéniądze oddali przed sześcią laty, nie byłbyś tutaj, zrobiłbyś ze sobą cokolwiek.
— Naturalnie że zrobiłbym. Nadarzał się dobry kawał ziemi z łąką i lasem. Chciałem nabyć ale nie było za co; siadłem więc tu...
— I dobrze ci z tém? bacznie patrząc na brata, zapytała Michalina.
— At! rzekł, niéma co grzészyć. Dobrze jeść i pić dają, i dachu nad sobą kawałek ma człowiek. Co się zaś tyczy odzienia, łatam je jak mogę a czasem poczciwe Fabianisko przyrzuci cóś dla mnie, lub dla Walka...
— Pawle! nie mogąc powstrzymać się dłużéj, zawołała młoda dziewczyna — ależ to dola żebracza! położenie poniżające!
Szyłło széroko otwartemi oczami w twarz siostry spojrzał. Milczał chwilę, a potem machnął ręką i rzekł:
— Ot, ja już i zapomniałem o tém wszystkiém. Dziś dopiéro, kiedy pokazywałem Czumaka, a ty, Michasiu, spojrzałaś na mnie temi oczami swemi, które mi dawne czasy przypominają....
Przerwał sobie nagle i odwróciwszy się, palcami łojówkę objaśnił.
Chwila milczenia, zapanowała pomiędzy siostrą i bratem. Michalina ozwała się piérwsza.
— Pawle! musisz mi dać słowo, że dla honoru własnego, dla przyszłości dzieci swoich postarasz się zmienić położenie swe na inne.
Szyłło milczał. Grube rysy jego powlekły się wyrazem tajemnego niezadowolenia.
— Widzisz-bo, zaczął, na starość ruszać się z miejsca trochę już ciężko.
— Jesteś jeszcze w pełnéj sile wieku. Wiem od matki naszéj, że nie masz więcéj jak lat czterdzieści.
— Ech! matka zapomina — kurcząc się i garbiąc, przerwał pan Paweł. Mam już pięćdziesiąt dobrych.... niezdrów jestem.... w służbę mi iść nie pora, a zresztą kto z dziećmi mię przyjmie?
— Upomnij się u Ręczyca o swoje dobro.
— Kiedyż-bo widzisz, Michasiu, kurcząc się coraz bardziéj, rzekł Paweł. Do Ręczyna trzebaby jechać... a ja się już ztąd sześć lat krokiem nie ruszałem.
Człowiek ten atletycznéj budowy rozleniwiał na łaskawym chlebie tak strasznie, że przerażała go myśl o dwumilowéj drodze.
Michalina posunęła stołek swój, siadła tuż przy nim i ramionami opasała mu szyję.
— Pawle, mówiła zcicha, uczyń to, spróbuj! Pomyśl jaką radość sprawiłbyś matce naszéj, gdybyś zdobył sobie znowu jakiekolwiek byle niezależne, nieupakarzające położenie.... Możebyś mógł nawet kiedy ochronić ją od przebywania pod dachem ludzi dobrych, ale dla niéj prawie obcych.... Ja nie zaciążę nad nowym bytem twoim.... umiem już dziś więcéj niż umiałam i mam nadzieję, że z czasem wyrobię sobie w zawodzie swoim przyszłość lepszą.... Ale dla matki naszéj, dla dzieci twoich uczyń to, postaraj się!...
Głos jéj łagodny, miękki, a jednak energią gorącéj prośby dźwięczący, stopił się w pocałunku, który usta jéj kształtne i blade złożyły na ogorzałem czole brata. Przybliżyła twarz swą do jego twarzy i wzrok zanurzyła w głębiach zmęczonych jego źrenic.
Paweł opuścił na dłonie czoło i milczał długo.
— No, rzekł po chwili, zobaczymy! Trudno to poprawdzie.... ale matka.....
Westchnął z głębi piersi. Michalina trafiła słowami swemi w nieuśpioną jeszcze strunę jego serca. Nie obchodził go już honor, nie obchodziły dzieci własne, ale wzruszyło go wspomnienie matki.
Święta to kobieta.... mówił stłumionym nieco głosem. Kiedym sprzedawał swój folwark, myślałem że zaraz drugi kupię i znowu wezmę ją do siebie.... Ale stało się inaczéj.... zostało matczysko u ludzi cudzych..... i ja u cudzych.... i ty, Michasiu, u cudzych.
— Ja, Pawle, pracuję i na chléb swój zarabiam, szepnęła dziewczyna.
Szyłło ręką po oczach zwilżonych powiódł.
— Trzeba jechać! rzekł.
Michalina ramionami oplotła znowu szyję brata i uśmiechnęła się do niego tak, jak tylko prawdziwe dobre, kochające istoty uśmiechać się umieją.




O godzinie szóstéj rozlegało się już w łozowskim domu głośne stukanie drzwiami, zgrzytanie kluczy w zamkach i tym podobne gospodarskie odgłosy, którym towarzyszyły wołania pani Adeli na służbę. Lokajczyk wyszedł z przedpokoju, obarczony szczotkami i ściérkami, i z głośném stukaniem a cichym szeptem niezrozumiałych wyrzekań froterował posadzki i zbiérał pyły w bawialnych salonach. Dziéwczęta w garderobie rozpalały ogień na kominie, przystawiając doń wodę i mléko; z folwarku przywlokła się wieśniaczka, dźwigając różne garnce, kwarty, kwaterki, koszyki, koszyczki; kucharz z zaspanemi oczami wszedł także do garderoby i rzucił na podłogę stos rądli. Wszyscy w domu, oprócz najmłodszych dzieci i pana Fabiana, byli na nogach.
Michalina weszła do garderoby i zobaczyła panią Adelę, stojącą przy otwartych drzwiach śpiżarni, w białéj spódnicy, w nocnym czépku i watowanym długim kaftanie. Panna Antonina, w rannym także i równie zaniedbanym stroju, czyściła przy oknie klatkę, w któréj kącie senne jeszcze tuliły się dwa kanarki. Pani Eustachia, ubrana w negliż biały, wytoczyła się również ze swego pokoju i zwracając się do garderobianych, wycedziła z powagą:
— Proszę o kawę!
Michalina uprzejmie pozdrowiła dwie kobiéty i zbliżyła się do gospodyni domu. Rezydentki ścigały ją wzrokiem pełnym niechęci.
— Osoby te, trzepała cichutko panna Antonina, mogłyby poszukać sobie gdzieindziéj jakiego zajęcia.... To egoistka, bez serca!
— To prawda, szepnęła również cicho pani Eustachia, komu to świat reformować? Guwernancisko jakieś!
Z szeptów tych można było się domyślić, że obie antagonistki złączyły się tym razem i że podsłuchać musiały wczorajszą rozmowę pani Adeli z Michaliną.
Dla pani Adeli pora dzienna była porą zgryzot, irytacyi, prac ciężkich i nieustannych. W téj chwili ścigała i ona wzrokiem poruszenia kucharza, który napełniał w spiżarni rądle swe wiktuałami
— Może pani pozwoli abym ją w czém wyręczyła? uprzejmie do pani domu przemówiła guwernantka. Ludka porządkuje swoje książki i nie potrzebuje mię jeszcze w téj chwili.....
Pani Adela spojrzała na mówiącą podejrzliwie nieco i wymówiła sucho „dziękuję!”
Michalina odeszła. Dwie rezydentki ruszyły się z miéjsc swych jednocześnie, jakby sprężyną poruszone, i zbliżyły się, każda z innéj strony, do pani domu.
— Poco ona, proszę pani, wtrąca się w to, co do niéj nie należy? trzepać zaczęła panna Antonina. Zapewne, zapewne! chciałaby wziąść klucze w swoje łapki, żeby braciszkowi i jego dzieciom przysmaczków dostarczać! W nocy, słyszę, do braciszka chodziła.
— Chodziła? z zajęciem szczególném zapytała pani domu.
— A chodziła.... zmowy jakieś, konszachty...
— Co do mnie, ozwała się z powagą pani Eustachia, nie mam zwyczaju robić tak nizkich przypuszczeń jak pewne osoby, które są bardzo nabożne, ale rade każdemu łatkę przypiąć. Przez przyjaźń tylko dla domu w jakim zostaję, powiedziéć muszę, że ta panna guwernantka będzie bardzo, bardzo kosztowną....
— Dlaczego ma być kosztowną? z niespokojnością zapytała pani domu.
Ale pani Eustachia miała tajemniczą minę prorokini, nieżyczącéj sobie wcale odkrywać przed ludźmi źródeł z których przepowiednie swe czerpie. Wzniosła oczy i wskazujący palec w górę, westchnęła i powtórzyła:
— Już ja pani to tylko mówię, że ta panna guwernantka wiele, wiele kosztować państwa będzie!....
W godzinę potém Michalina siedziała w swoim pokoju przy stole, otoczona czworgiem dzieci.
Ludka i Józia usadowili się po obu stronach nowéj swéj guwernantki, Elżusia i Staś u jéj kolan na stołeczkach. Pomiędzy dziećmi a nową guwernantką zdawała się panować zgoda najzupełniéjsza i dobra już znajomość. Michalina postępowaniém swém okazywała niemałą biegłość w zawodzie nauczycielskim. To też Józio nawet, ów wisus poskromiony, wedle zdania jego matki, pisał i czytał z ochotą. Ludka ucząc się zcicha zadanéj sobie lekcyi, zarzuciła na szyję guwernantki drobne swe ramię; Staś i Elżusia powtarzali francuzkie wyrazy z główkami opartémi o jéj kolana i uśmiechniętemi oczkami, utkwionemi w twarz guwernantki.
Po ogrodzie tymczasem przechadzał się pan Fabian po ścieżkach wężykowatych z książką, któréj jednak nie czytał. Były to poezye wielkiego wieszcza jakiegoś; ale mąż pani Adeli sam w téj chwili układał w myśli wiérsz pod tytułem: „do czarnéj Lilii“ Od czasu do czasu zrywał kwiaty i wiązał z nich ogromny, bardzo piękny bukiet.
Trwało to dobrą godzinę, poczem pan Fabian znikł z ogrodu i przesiedział zamknięty w gabinecie swym do godziny piérwszéj po południu. W porze téj wyszedł na ganek z małą różową kopertą w jednéj ręce, a ogromnym bukietem w drugiéj, i zawołał przechodzącego właśnie przez dziedziniec stajennego wyrostka.
— Siądź na konia, rzekł, oddając wyrostkowi liścik i bukiet i jedź do Orchowa. Tam pójdziesz do domu, w którym państwo sami mieszkają, rozumiesz? poprosisz żeby wyszła do ciebie panna Lilia Orchowska i oddasz jéj ten list i ten bukiet.
Kwandrans jeszcze nie upłynął, gdy stajenny chłopak opuszczał konno Łozowę, z różową kopertą w kieszeni świtki i pięknym bukietem w ręku. Różowa koperta zawierała wiersz zatytułowany: „Do czarnéj Lilii,” zaczynający się temi słowy:

„Jak jutrzenka różowa w poranku świetlistym,
Tak oczy twe jaśnieją ogniem cudnym, czystym;
Jako wysmukła lilia, w niebo zapatrzona,
Tak postać twa dziewicza czarem obleczona.
Gdy bieg życia wspaniałe wdzięki twe rozwije,
Królową serc okrzykniem dziewicę Liliję.”

Strof podobnych było sześć. Pan Fabian opiéwał w nich na różne tony młodzieńcze wdzięki Lili i przepowiadał im najświetniéjszą przyszłość. Była to piérwsza ofiara po owym już panu Jarosławie — zapalona na ołtarzu piękności młodéj dziewczyny, przez człowieka, który miał na głowie ogromną łysinę, a w domu „żonę ze złotém sercem i siedem aniołków.” Mniéjsza jednak o to! był to zawsze hołd, było to pierwsze słowo uwielbienia, które zawrócić miało marzącą główkę Lili.

Michalina kończyła już lekcye swe z dziećmi, gdy po domu całym rozległy się wykrzyki: „któś jedzie! goście! goście!”
Michalina spojrzała w okno i szkarłatny rumieniec na twarz jéj wytrysnął. Przed gankiem z bryczki małéj we dwa konie zaprzężonéj, wyskoczył Mieczysław Orchowski.
Ręka młodéj guwernantki, trzymająca pióro nad zeszytem, drżała chwilę, w ustach jéj urwało się w połowie wyrazu opowiadanie o dalekich morzach i pływających po nich okrętach, którego dzieci słuchały z nadzwyczajną uwagą. Po krótkiéj jednak chwili zaczęła znowu opowiadać i poprawiać ortograficzne błędy w pisaniu Ludki.
W salonie pan Fabian bawił młodego gościa, pokazując mu liczne albumy, bardzo w istocie smakowne i zajmujące, pełne przeróżnych rysunków, fotografij i poezyj... Mieczysław oglądał albumy, lecz oczy jego co chwila zwracały się w stronę drzwi, hermetycznie zamykających głębie mieszkania.
— Niech pan będzie łaskaw nie obraża się, rzekł, spostrzegłszy się pan Fabian, że żona moja nie pojawiła się dotąd.. Ona taka zajęta domem i naszemi aniołkami!
Mieczysław skłonił się i wymówił kilka słów uprzejmych; ale Bóg tylko widział, jak niepodobnego wcale do pani Adeli zjawiska oczekiwał od tych zamkniętych drzwi, na które, pomimo przemówienia pana Fabiana, nie przestawał rzucać częstych spojrzeń. Na twarzy jego coraz żywsza zjawiała się niecierpliwość, gdy nakoniec weszła pani Adela, a Grześ ubrany w nowy surdut, oznajmił podany obiad. Wtedy dopiéro w głębi domu doszły do salonu dźwięki dziecinnych chóralnych głosów, a we drzwiach otoczona małém gronkiem czepiającém się rąk jéj i kibici ukazała się młoda dziewczyna w ciemnéj, wełnianéj sukni, z bladą twarzą, otoczoną bogactwem ciemnych warkoczy.
Oczy Mieczysława strzeliły takiém uczuciem, jakiego doświadcza człowiek w chwili spełnienia gorących jego życzeń. Pragnął ją widziéć... przyjechał tu dlatego tylko, aby ją widziéć! Mówiły to oczy jego, uśmiech uspokojenia, który przesunął się po jego ustach i lekki rumieniec, który zabarwił mu czoło. Powiedziało to zresztą wzruszenie żywe, z jakiém spotkał idącą zwolna śród dzieci guwernantkę, z szacunkiem głębokim podając jéj rękę.
— Tak pragnąłem zobaczyć, jak się tu pani zainstalowała... rzekł i nie dokończył.
Oczy jego spotkały się ze wzrokiem młodéj dziewczyny, wzruszonym, głębokim, a dłoń, nieposłuszna woli, zamknęła się silnie w koło drobnéj jéj ręki.
— Czy pani widzi? zatrzepała panna Antonina na ucho pani domu; wszak to oni romansują ze sobą na dobre... Ona może ztamtąd dlatego i wyleciała tak prędko! Święty Boże! Święty mocny!
— Już ja pani to tylko mówię, cedziła zcicha z innéj strony pani Eustachia, że ta guwernantka wiele, wiele kosztować państwa będzie!....







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.