Eli Makower/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Jak jasna gwiazda na horyzoncie, tak śród szerokiéj okolicy nadniemeńskiéj błyszczał białym pałacykiem swym dwór ręczyński. Pałacyk zbudowany był z woli pani Malwiny, która późno bardzo wyszedłszy za mąż, wprędce owdowiała i własną się wolą w świecie rządziła; miał on trzy piętra, kilka wieżyczek, cztéry wysokie balkony i mnóstwo krętych wschodów. Jaki to był styl architektoniczny, nie rozpoznałby żaden z najznakomitszych mistrzów budownictwa; pani Malwina jednak była z niego zupełnie zadowoloną i odkąd pałacyk zbudowanym został, nie mówiła inaczéj do znajomych swych, jak: „przyjechałam do swego pałacu,” „stałam na balkonie swego pałacu” itp.
Miejsce, w którém wznosił się ów pałac, było piękne i malownicze. U stóp dość wysokiego wzgórza, pokrytego sadami i ogrodami, naprzeciw okien pałacyku płynął Niemen, a za nim rozciągał się widok szeroki na pola, wioski, okoliczne dwory i miasteczka. W okół wielkiego dziedzińca stały gospodarskie budowle obszerne, murowane z kamienia i dla tego może dość świeżo jeszcze i silnie wyglądające. Ocieniały je dwa rzędy starych drzew kasztanowych, za niemi zaś znajdował się kawał łąki, w wielki krąg ujętéj niskiém ogrodzeniem.
Dzień był październikowy, pogodny, godzina południowa — gdy w owym kręgu łąki, twardéj i równéj, Konrad Ręczyc, przypatrywał się bieganiu na linie ulubionych swych koni. W środku objętéj ogrodzeniem przestrzeni stał masztalerz, trzymając powróz, do drugiego końca którego przywiązany piękny koń czystéj krwi angielskiéj, z grzywą i ogonem na wiatr puszczonémi, zakreślał ogromne koła. Konrad w palonych butach i kraciastym spencerze, przypominającym krojem swym ubranie żokejów, stał oparty plecami o ogrodzenie i z uśmiechem zadowolenia na ustach ścigał wzrokiem bieg konia, ile razy zaś ten w pędzie swym zbliżał się do niego, rozwijał trzymany w ręku bicz kilkołokciowéj długości, który przerzynał powietrze z przeciągłym gwizdem i wydawał w końcu klaśnięcie głośne, konia do zdwojenia szybkości biegu pobudzające.
Niedaleko miejsca tego szerokie wrota jednéj z murowanych budowl na oścież były otwarte, a w koło nich uwijało się gorliwie pięciu stajennych ludzi, wyprowadzając ze stajni konie różnéj wielkości i maści, które zmieniały się, przybywały, odchodziły, aż nakoniec skończyło się bieganie, i rozpoczęło ujeżdżanie młodych koni, lub przejeżdżanie starszych, już wyćwiczonych, którą to czynnością zajmowali się sam pan, masztalerz i dwóch stajennych.
Konrad, zbliżywszy się podczas jazdy ku dziedzińcowi, zobaczył zakręcający na dziedziniec jednokonny wózek, a na nim siedzących dwóch Izraelitów.
— Jacy to Żydzi? zapytał masztalerza.
Masztalerz przymrużył oczy dla lepszego widzenia i odparł:
— Zdaje się że to dzierżawcy Orchowa, Eli Makower i Efroim Lejbowicz.
Konrad zasępił się nagle. Miał znać powody obawiać się izraelskich gości, a choć z dwoma przybywającymi nie łączyły go dotąd żadne interesa, to jednak, gdzie Żyd się ukaże, tam zawsze dopominanie się o dług jest prawdopodobne.... choć także i zaciągnięcie pożyczki możebne....
Ostatnia ta myśl uspokoiła znać nieco syna pani Malwiny, bo raźnie zeskoczywszy z konia, a bicz zamieniwszy w spicrutę ze złoconą gałką, przeskoczył ogrodzenie ujeżdżalni i szybkim krokiem zmierzał ku pałacowi.
Wózek tym czasem pokornie zatrzymał się na uboczu w pobliżu bramy, a przybyli nim Izraelici, jeden z małym rudawym zarostem, drugi z wielką, czarną jak smoła, brodą, porozmawiawszy z sobą pocichu, zaczęli iść w takim kierunku, aby w połowie dziedzińca spotkać się z panem domu.
Konrad szedł széroką zwirowaną drogą, zamaszystym krokiem, wywijał spicrutą i pogwizdywał zlekka. Żydzi posuwali się wązką ścieżyną, śród murawy dziedzińca wydeptaną, stąpali powoli i cicho, jakby obawiając się przejściem swém szkodę jaką wyrządzić. Eli przodował: trzymał się prosto i z powagą, rękę do rudéj bródki podnosząc; Efroim przygarbiony, z pod brwi strzępiastych badawcze dokoła rzucając spojrzenia, ręce zatapiał w kieszeniach chałata.
— Dzień dobry jasnemu panu, pozdrowił Eli, gdy kilka już tylko kroków dzieliło go od Konrada.
Efroim nie rzekł nic, ale ukłonił się daleko niżéj od Eliego. Wysoka postać jego, barczysta i przygarbiona, nabierała w ukłonie elastyczności szczególnéj.
— Dzień dobry! dzień dobry! a zkąd to? odparł, zatrzymując się Konrad.
— My possesory z Orchowa.....
— Wiem, wiem!.... A co panowie powiecie?
— My do jasnego pana z interesem.
Odpowiedzi tych udzielał Eli. Efroim ust nie otwierał, a tylko oczy jego czarne tonęły coraz głębiéj w twarzy dziedzica Ręczyna.
— Jakiż to interes? zapytał Konrad, z trochą niespokojności w głosie.
— To jest taki interes, którego trzema słowami opowiédzieć nie można. My chcieliby z jasnym panem na osobności pogadać.....
— Dobrze, proszę do pokoju!
Zmierzali wszyscy trzéj ku pałacowi. Gospodarz domu szedł naprzód, Żydzi postępowali z tyłu, milcząc i rozglądając się dokoła.
— Jasny pan cóś buduje? przerwał milczenie Eli i wskazał na budowę obszérną, nawpół już z drzewa wzniesioną, około dokończenia któréj krzątali się ludzie, zgrzytały piły, stukały topory.
Konrad spojrzał na punkt wskazany.
— A tak, rzekł, to będzie stajnia.
— Piękna będzie stajnia, zauważył Eli.
Efroim skośne spojrzenie rzucił na jedną stajnię murowaną i końmi napełnioną, na drugą budującą się, i na ich właściciela.... i szybki jak błyskawica, kręty uśmiech przewinął mu się po ustach.
Z obszernéj sieni, która byłaby ładna, gdyby nie szpeciły jéj posążki i lusterka najgorszego smaku, pan domu i dwaj przybyli weszli do sali jadalnéj, błyszczącéj od złoconych obić, woskowanych posadzek i politurowanych mebli. Tu Konrad zatrzymał się, usiadł na jedném z krzeseł, dwa inne zaś, w blizkości drzwi stojące, izraelskim gościom swym wskazał.
— Siadajcie, panowie, rzekł; jakiż tam interes?
Żydzi usiedli, a Eli pierwszy głos zabrał.
— Prawdę mówiąc, ja tu nie miał potrzeby przyjeżdżać sam; to nie mój interes, tylko mego szwagra i spólnika, Efroima Lejbowicza.
Mówił to powoli, z uśmiéchem, i nie odwracając głowy, wskazał ręką umieszczonego za plecami jego towarzysza.
— Un chciałby u jasnego pana majątek w arendę wziąć.... Czy jasny pan puści jemu Ręczyn w arendę?
— Jakże ja mogę, odparł, mówić z wami o dzierżawie Ręczyna, kiedy kontrakt Josiela skończy się ledwie za rok?.....
Eli głową przytwierdzająco kiwał.
— Nu, rzekł, albo my o tego nie wiemy? A jeżeli Josiel ustąpi nam ten rok?.... Jasnemu panu wszystko jedno byle un do jasnego pana pretensyi żadnéj nie miał.
— Jakto? chcecie wziąć Ręczyn na rok jeden?
— Na rok? powtórzył Eli; kto to arenduje majątki na rok? Jeżeli między jasnym panem i Efroimem stanie zgoda, to un u jasnego pana Ręczyna inaczéj nie weźmie, jak na dziewięć lat.... nu, niech na sześć......
— Na sześć! na dziewięć! zawołał Konrad żywo, powstając z krzesła. Ho, ho! jak to wam łatwo powiedzieć! Trzebaby chyba waryatem być, żeby na tak długi czas majątek w wasze ręce oddawać. Josiel trzy lata dopiéro w Ręczynie gospodaruje, a co on już z tym majątkiem zrobił! Ziemię mi niszczy.... budowli nie naprawia.... łąk nie czyści.... Na dziewięć lat! Jak Boga kocham, to śmieszna nawet propozycya. Na ten jeszcze rok bierzcie sobie Ręczyn od Josiela, to już nie moja rzecz; ale późniéj niewydzierżawię.... jak Boga kocham nie wydzierżawię! Będę sam gospodarował i pokażę wam wszystkim co to Ręczyn i czy ja tyle będę z niego miał, ile mi Josiel płaci.
Mówiąc to, szerokiemi krokami przebiegał salę, rozmachiwał rękami, a głos i wyraz jego twarzy oznajmiał silne postanowienie utrzymania się przy wypowiedzianych zamiarach.
Żydzi milczeli; Eli z zamyśleniem patrzył w ziemię, a Efroim, z postacią naprzód podaną i otwartemi nieco usty, ścigał pilnie wzrokiem, każde poruszenie pana domu.
Eli piérwszy znowu przerwał milczenie.
— Przepraszam jasnego pana, że ja ośmielę się jeszcze dwa słowa tylko w tym interesie powiedzieć. Ale jak to mówią: kupić nie kupić, potargować wolno.... co to szkodzi? Otóż ja jasnemu panu to tylko chciałbym powiedzieć, że Efroim nie taki gospodarz jak Josiel.... Josiel dobry człowiek, ale biédny; u niego z piéniędzmi kuso i dla tego un rzuca się jak ryba w wodzie, a gospodarstwo może i nie tak idzie jak trzeba. Efroim, dziękować Bogu, ma za co gospodarstwo prowadzić... un jasnemu panu zaraz 150 sztuk bydła do majątku wprowadzi, a arendę może choćby i za dwa lata z góry jasnemu panu zapłacić.....
Początku mowy Żyda Konrad słuchał z widoczną niecierpliwością, nie przerywając przechadzki swéj po sali i uśmiechając się z lekceważeniem; końcowe przecież mowy téj wyrazy wywarły na nim wpływ widoczny. Stanął, ręce w tył założył i pochylony ku Żydom, powtórzył:
— Za dwa lata z góry? No, no, każdy z was tak mówi, gdy chce interes zrobić; ale jak przyjdzie co do czego, zaczyna się jęczenie, narzekanie....
— Nu, przerwał Eli, na co tu jęczenie? kiedy jasny pan chce, to my jasnemu panu zaraz zadatek dać gotowi... Ile jasny pan żąda?
Konrad z pochyloną głową i rękami wtył założonemi puścił się na zamaszystą swą po sali przechadzkę. Żydzi milczeli jak wprzódy.
— Nie, rzekł po chwili pan domu, stając i jakby wewnętrzną jakąś chwilową walkę stanowczo rozstrzygając — nic z tego nie będzie, moi kochani. — Mnie majątku szkoda... sam gospodarzyć będę. Wy nigdy nie możecie mi dać tego, co ja z Ręczyna mieć muszę. Do zobaczenia!
Skinął głową, na znak pożegnania i miał już odejść w głąb domu, gdy milczący dotąd Efroim powstał z krzesła jak sprężyną ruszony i rzekł:
— Za pozwoleniem jasnego pana, ja jeszcze tylko słówko powiem. Jasny pan zgodzi się czy nie zgodzi... wola jasnego pana, ale ja powiem.... Ja tu już zadatek przywiózł ze sobą. Kontrakt napiszemy późniéj.... My jasnemu panu wierzymy i wiemy że jasny pan nie będzie chciał tego co nie może być... Ja te same warunki przyjmę co Josiel a piéniądzów dam więcéj.... Tymczasem ja zadatek przywiózł.... dwa tysiące rublów. Jeżeli jasny pan żąda, to ja te dwa tysiące gotówką zapłacę: a jeżeli jasny pan chce dla mnie bardzo już wielką łaskę zrobić, to weźmie tylko tysiąc dwieście, a za osiemset ja jasnemu panu czterych koniów dam.... ale takich koniów.... karétnych.... ja ich u księcia R. za dług wziął i teraz nie wiem co z niemi robić....
— Któreż to konie księcia? przerwał Konrad; te któremi on sam jeździł, czy może te co zawsze do kocza zaprzęgali, kiedy księżniczki jechać miały?
— Un niemi nie jeździł wcale i do kocza ich jeszcze nie zaprzęgali, bo to konie młode, ze stadniny.
— Ze stadniny księcia?! zawołał Konrad. A to, jak Boga kocham, osobliwość! Czy nie po turczynce, co to na wyścigi do Warszawy chodziła?
— Po turczynce, odpowiedział Efroim, przytwierdzające głową kiwając, i po tego ogiera, co to jego książe zkądciś sprowadził.
— Po białonogim! zawołał Konrad. Ależ to jak Boga kocham, rzecz dziwna, że książe je tobie oddał! One u ciebie zmarnieją. Czy nie nakrywasz ich na noc derkami?
Dobył cygarnicy ozdobnéj z kieszeni surduta i wyjąwszy z niéj dwa papiérosy, jeden zapalił sam, drugi po dał Efroimowi. Efroim wziął papiéros, nie zapalił go jednak, lecz mówiąc pośpiesznie: „dziękuję jasnemu panu,” oddał Konradowi zwykły swój nizki, elastyczny ukłon.
— Siadaj, siadaj panie Efroim! rzekł pan domu, którego twarz wyrażała w téj chwili wielką uprzejmość i jak najlepszy humor. Gdzież u ciebie stoją te konie? czy w Orchowie? Ale tam stajni bodaj porządnéj niéma. Trzebaby im podściółki z cienkiéj słomy, bo jeżeli one po białonogim i turczynce, to muszą być delikatne w lędźwiach i miękkie w kopytach.....
Nagle, jakby przypomniał sobie o czemś, wyjął z cygarnicy trzeci papiéros i zwrócił się z nim ku miejscu, na którem poprzednio siedział Eli. Ale Eliego w sali już nie było. Zaraz przy pierwszych słowach Efroima o zadatku, mającym być w części uiszczonym w postaci koni, zamienił on ze spólnikiem swym szybkie spojrzenie i powoli, na palcach, najmniejszego nie czyniąc szelestu, wysunął się z sali przez drzwi najbliższe.
Niedarmo Eli przez lata długie był naprzód faktorem, potém kupcem handlującym zbożem i drzewem. Znał on okoliczne dwory szlacheckie, jak własne swe mieszkanie; wiedział gdzie w nich położone są pokoje panów i apartamenta pań, w któréj stronie domu znaleźć można służbę męzką lub żeńską.
Opuścił sień pałacową, wyszedł na dziedziniec krętemi schodami, dostał się na jeden z czterech bocznych balkonów. Tu znalazł drzwi nawpół oszklone, które otworzył zwolna i bez łoskotu, a przestąpiwszy próg, stanął w dużym, widnym pokoju, napełnionym od sufitu do podłogi szafami i komodami. Była to garderoba, a w niéj dwie panny służące, siedząc u okien, haftowały, trzy inne prasowały muśliny, żaknoty i koronki, szósta zaś, najniżéj znać w hierarchii garderobianéj położona, w spódnicy brudnéj i zgrzebnéj koszuli, stała przed ogniem, wyjmując z niego rozpalone do czerwoności dusze i podawała je prasującym. Prócz téj ostatniéj dziewczyny, służące pałacowe w Ręczynie były prawdziwemi pannami, ładnemi, zręcznemi gustownie i fertycznie ustrojónemi.
Eli zatrzymał się przy progu, powiódł oczami po liczném gronie niewieściém i z uśmiechem wymówił:
— Dzień dobry panienkom!
Panny haftujące podniosły na niego oczy.
— Ach, pan Eli! wyrzekła jedna z nich uprzejmie, zkądże to Pan Bóg prowadzi?
— Kto to panu Elemu pozwolił tu wchodzić? tu mężczyznom wstęp wzbroniony, pogroziła druga.
— Może pan Eli cukierków nam przywiózł, tak jak trzy lata temu, kiedy to u pani zboże kupował....
— Pan Eli przyrzekł wtedy, że wystara się dla nas o kawalerów? Gdzież ci kawalerowie?
Szczebiotałyby dłużéj jeszcze, rade że obca twarz jakaś przerwała haremową monotonność ich życia; lecz Eli, który od początku rozmowy postąpił w głąb pokoju i stanął przed ogniem, wygodnie o komodę oparty, zawołał:
— Ny, ny! jak panny będą tak gadać ciągle, to ja do końca świata nie będę mógł nic powiedzieć. Niech panny trochę pomilczą, to ja na wszystkiego odpowiem. Cukierków, ja nie przywiózł, bo niéma jeszcze za co. Jak będzie za co, to ja przywiozę. — A jaka przyczyna mnie tu przyprowadziła? Nu, jaka ona może być? tylko ta, że chciałbym widziéć się z jasną panią.
— Pani jeszcze nie ubrana, rzekła jedna z panien haftujących.
— A na co mnie ubranie jasnéj pani? niech ona sobie będzie nieubrana, żeby ja tylko mógł z nią pogadać.
— Czy pan Eli ma jaki interes?
— Kiedy ja tu przyjechał, to z interesem. Ja na spacer nie jeżdżę.
Żyd stał przed kominem, poły odświętnego znać, bo czystego, połyskującego chałata rozgarnął i kolana sobie przed ogniem wygrzewał. Jedna z panien zaszeleściła suknią i z garderoby wybiegła do pani. Po chwili wróciła.
— Niech pan Eli idzie, rzekła. Czy pokazać drogę?
— Na co ją pokazywać? rzekł Żyd, od komina odstępując; nie raz ja tu już był, i nie dziesięć razy.
Pani Malwina w białym negliżu, obficie przystrojonym w hafty i różowe kokardy, siedziała na małéj kanapce, umieszczonéj w saloniku, któryby na piérwszy rzut oka wziąć można było za magazyn drobiazgów, tyle tam znajdowało się sprzętów i sprzęcików najrozmaitszego rodzaju: poduszek w przeróżny sposób wyszywanych, taburecików z włóczkowemi kotkami i pieskami, ekranów z pasterzami i rybakami, obrazków, sztychów, zwierciadeł i zwierciadełek na ścianach, flakonów, dzwonków, posążków z gipsu, z porcelany, ze szkła na stołach i stoliczkach. Samych lamp było tam ze sześć, a na każdéj z nich wisiało po parze ażurowych przykryć. Wszystko to razem tworzyło całość bardzo nieładną, bardzo niegustowną, przedstawiającą summę wartości, tak estetycznéj jak materyalnéj, żadną prawie, summę zaś kosztów na zgromadzenie szczegółów i szczególików tych poniesionych ogromną. Przez drzwi nawpół tylko zamknięte od sąsiedniego pokoju słychać było rozmawiające z ożywieniem po francuzku głosy kobiéce, w pobliżu zaś drugich drzwi, niedaléj jak o parę kroków od nich, stał Eli z rękami w tył założonemi, słuchał bardzo uważnie szczebiotania pani domu.
Zaraz po przywitaniu, zapytał ją o zdrowie.
— Ach mój Elku kochany (pani Malwina, po dawnéj znajomości używała w rozmowie z nim zdrobniałéj formy imienia), remarkuj tylko sobie, jakie to może być zdrowie, kiedy się siedzi na wsi, jak na pustyni! Migrenę miéwam codzień prawie.... a co wieczór tak mię dusi poziewanie nerwowe, że nie mogę sobie miejsca znaleźć w całym pałacu... Wczoraj szczególniéj dostałem takiego ataku, że.... remarkuj sobie, o ośméj godzinie położyłam się do łóżka.... Jakie tam może być zdrowie, Elku kochany, na pustyni....
Mówiła to wszystko z wielkim zapałem, przerywając sobie śmiéchem i westchnieniami i gestykulując żywo pulchnemi rączkami, w których trzymała kłębuszek jakiś z cieniutką bawełną i srebne widełki, przeznaczone widać do robienia szlareczki czy koroneczki.
— Przepraszam jasną panią, zaczął Żyd powoli i z przyjemnym na ustach uśmiechem, ale ja muszę pani powiedziéć, że kiedy jasna pani choruje i tego poziéwania dostaje, to jasna pani sama temu winna... Dlaczego jasna pani nie szanuje się?...
Pani Malwina szeroko od zdziwienia oczy otworzyła.
— Ależ ja szanuję się, mój Elku, szanuję się tak, że już więcéj nie można! Figuruj sobie, że od miesiąca krokiem nie ruszyłam się z pałacu.... chyba karétą... Codzień na noc biorę krople laurowe... piję oranżadę i nic nie jem, prócz piersi od jarząbka i konfitur.
— Nu, rzekł Eli, czy to jasna pani tak szanować się powinna? Te krople o których jasna pani mówi i te jarząbki dobre, ale jasnéj pani czego innego potrzeba.... jasnéj pani do Paryża trzeba na mieszkanie wyjechać, to tam zaraz i doktory dobre, i weseléj i poziéwanieby ustało....
— Ach, mój Elku, krzyknęła pani Malwina, podskakując na kanapie i wypuszczając z rąk kłębuszek, co też ty mówisz! co też ty sobie imainujesz! Ja do Paryża na mieszkanie?... Wy o paryzkich bulwarach i wyobrażenia nie macie!... Co wieczór tak tam jasno, że szpilki można zbierać po ulicy. Ale czy to teraz takie czasy, mój Elku, żeby do Paryża na mieszkanie jechać?... Ja Koniowi codzień prawie mówię: jedź do Paryża! słyszane to rzeczy, aby młody człowiek comme il faut Paryża nie widział? Ale on wybiéra się, wybiéra, a potem.... bęc! cóś na niego spadnie, i znowu jechać nie może.
— Nu, przerwał Eli, a co takiego na jasnego panicza spada.
— A cóż, jeśli nie kłopoty, mój Elku. Czasy ciężkie!.. Konrad ma taką pasyą do tych koni!... ot i teraz stajnię dla nich buduje... czy myślisz że to mało kosztuje? Jak tu przy tém wszystkiém o Paryżu jeszcze myśleć?
— Nu, to niech jasna pani choć do N. wyjedzie.
— Do N? Ależ figuruj sobie, moja duszo, ile to ekspensów pociągnie. Trzeba mieszkanie nająć, stosowne naturalnie meble z Warszawy sprowadzić, a i tualeta zaraz inna.
— Co to jasnéj pani o to biédować? Już ja jasnéj pani mówię, żeby ten interes tylko zrobić co ja radzę...
Pani Malwina obie ręce do uszu podniosła.
— Elku! zawołała żałośnie, nie mów mi nic o interesach, ja do nich nigdy żadnéj inklinacyi nie miałam!.. Oj, poziéwanie!
— Nu, rzekł Eli z uśmiechem, ja tylko kilka słów powiem... Tu jest jeden Żydek, mój szwagier, co chce od jasnego pana Konrada Ręczyn w arendę wziąć... Un każdego roku wyprawia zboże do Królewca i sam jeździ....
— Do Królewca jeździ? co rok? z nagłem zainteresowaniem się zawołała pani Malwina.
— Każdego roku zboże do Królewca posyła, a czasem to i sam jeździ. Jakby un Ręczyn w arendę wziuł to un jasnéj pani mógłby zawsze wszystkiego z Królewca przywozić.
— A w tym roku pojedzie?
— Dla czego nie ma jechać?
— A, mój Elku kochany! jaki ty dobry jesteś, że mi o tém powiedziałeś! Tyle mi rzeczy potrzeba! Jak twój szwagier będzie się wybiérał, to ci dam regestrzyk.... zobligujesz mię mocno... A kiedy to on pojedzie.
— Un zawsze na wiosnę jedzie.
Rozradowana twarz pani Malwiny zasępiła się trochę.
— Na wiosnę? powtórzyła z lekkiém westchnieniem. Widzisz-bo, mój Elku... na wiosnę jakoś najtrudniéj... remarkuj sobie, rzecz śmieszna... Dawniéj przednówki u chłopów bywały, a teraz bywają i u nas... Żeby tak twój szwagier zrobił to dla mnie i pojechał w jesieni...
— Un w jesieni jechać nie może, ale jeżeli un Ręczyn w arendę weźmie, to da teraz dwa tysiąców zadatku i jasna pani pojedzie na zimę do N. a na wiosnę un arendę za dwa lata zapłaci, to przednówka nie będzie. Trzeba tylko żeby un Ręczyn w arendę wziuł.
— To niech bierze, duszo moja, zawołała pani Malwina, niech bierze.
— A jak un ma wziąć, kiedy jasny pan Konrad puścić nie chce?
— Konio nie chce? Dla czego nie chce? Co rok do Królewca jeździ!... mogłabym wyjechać do N. na mieszkanie, meble z Warszawy sprowadzić... figuruj sobie, że teraz najmodniéjsze niepoliturowane....
— Jasny pan Konio Ręczyna puścić nie chce, zcicha do przedmiotu rozmowy szczebioczącą kobiétę zwrócił Eli.
— Dlaczego nie chce? on chyba tak sobie kaprysi... Ach, mój Elku! do N. na zimę! Niech tobie Pan Bóg wynagrodzi!
— Jasny pan Konio Ręczyna puścić nie chce, powtórzył Żyd.
Pani Malwina poskoczyła z kanapki.
— Jak to nie chce? dlaczego nie chce? oj poziéwanie moje, poziéwanie!
— Niech jasna pani z jasnym panem Koniem pogada.
— Idę, idę, mój Elku! pomówię, z Koniem. A nie widziałeś czasem gdzie on jest?
— Un tam w sali z moim szwagrem rozmawia.
— Idę, idę, i muszę zobligować go żeby to zrobił. Parę koni trzymać będę w N... Kabryolet od Rentla.... Dwie sztuki weby... aksamit dla Róży... batyst królewiecki.....
Ostatnie wyrazy mówiła już za drzwiami sąsiedniego pokoju.
Eli tymczasem, opuściwszy apartament pani domu, spotkał się u stóp krętych wschodków z idącym naprzeciw niemu Efroimem. Żydzi spojrzeli na siebie i błyskawiczne uśmiechy przeleciały im po ustach. Wnet jednak stali się poważnymi bardzo i zwolna krocząc wązką ścieżyną ku folwarcznym zabudowaniom, zamieniali zcicha tylko wymawiane słowa.
— No cóż?.. zapytał Eli.
— A cóż? odpowiedział Efroim. Powiedział że pomyśli i z matką pogada.... Kazał poczekać u Josiela. A ona?
— Ona? poszła pogadać z synem.... zkąd tobie, Efroim, przyszły na myśl te konie?
— A zkąd tobie przyszło na myśl do niéj iść?
Eli skinął głową.
— Nu, rzekł, już ja ją dobrze znam, a ty jego piérwszy raz dziś widział.
Efroim ukazał znowu w szybkim uśmiéchu białe zęby.
— Ja dziś z nim piérwszy raz gadał, ale ja na niego dawno już patrzę, a dziś, jak zblizka popatrzyłem.... no....
Przerwał sobie i po chwili dodał:
— Na nich trzeba tylko dobrze popatrzyć, a potém to już tylko....
Uczynił taki ruch palcem i, jakby miał pochwycić cóś w powietrzu i umilkł.
Eli pokiwał głową.
— Głupie ludzie! rzekł.
— A jakie pyszne! aj, aj! z ironią dodał Efroim!
— A czemu oni nie mają być pyszne? hörste, wymówił Eli i zatrzymując się nagle, dodał: sieh!
Z ostatnim wyrazem rękę przed siebie wyciągnął i wielki krąg w powietrzu nią zakréślił, jakby wskazując liczne otaczające przedmioty.
Z miejsca, na którém stali dwaj Żydzi można było ogarnąć cały dwór ręczyński i znaczną część otaczającéj go przestrzeni. Nad dachami pięknych murowanych budowli zwieszały się gałęzie rozłożystych kasztanów; pałacyk w lekkich i wdzięcznych, jakkolwiek dla oka znawcy niepoprawnych, zarysach wznosił się na tle nieba błękitnego i złocistéj teraz ogrodowéj gęstwiny; za sztachetami biegły pola równe, szérokie, pasami łąk i lasów poprzerzynane; na folwarcznym dziedzińcu ryczało bydło, a z za ogrodu dolatywał poważny szum Niemna.
Dwaj Żydzi wodzili dokoła wzrokiem, w którym zapalały się coraz liczniejsze, coraz żywsze i migotliwsze światła.
— Aj, aj! westchnął Eli, żeby to ja miał to wszystko, czy jaby tak z rąk wypuszczał, jak ten głupi?
Pięści Efroima ściskały się powoli i silnie.
— Głupi ty sam, Eli! wyrzekł przez zaciśnięte zęby. A czy ty kiedy widział, żeby Żyd miał takie dwory i takie ziemie? Żydzi tego nigdy nie mieli; im tego nie wolno miéć...
— Niech biorą to co im wolno, uśmiéchnął się Eli, wracając do zwykłego sobie spokoju.
Z ostatniemi słowy przekroczył próg folwarcznéj oficyny, a za nim postąpił Efroim.
Nie upłynęło pół godziny, gdy chłopak kredensowy przybiegł z pałacu.
— Panie Josiel! zawołał, pan prosi pana Josiela i tych kupców, co tu dziś przyjechali.
Trzéj Izraelici znaleźli pana domu przechadzającego się po sali jadalnéj i bardzo zamyślonego.
— Siadajcie panowie, rzekł Konrad na widok wchodzących. Namyśliłem się.... pomówiłem z moją matką... Bierzcie już Ręczyn, czy co... Ale ja na dłużéj nie oddam, jak na trzy lata.
— Przepraszam jasnego pana, wtrącił Efroim ze zwykłym sobie nizkim, szybkim ukłonem, ja na trzy lata nie wezmę...
— No to ruszaj sobie, mój kochany, z panem Bogiem. Ja na dłużéj nie zaprzedam Ręczyna — jak Boga kocham nie zaprzedam! Cóż to? Czy to ja całe życie mam tylko patrzyć, jak wy mi tu gospodarować będziecie pod nosem? A jaż to sam kto jestem?
— Jasny pan jest jasnym panem, wtrącił z nowym ukłonem Efroim. Co to jasnemu panu szkodzi, że my będziemy pracowali, a jasny pan będzie tylko od nas brał gotowych piéniądzów.
— Dziękuję! zawołał Konrad. Zniszczycie mi majątek. Czy to ja waszego gospodarowania nie znam? Chcecie, to bierzcie na trzy lata; na dłużéj, jak Boga kocham, nie oddam.
Mówił to z pewném wzburzeniem i wyrazem silnego postanowienia na twarzy. Eli zwrócił się ku spólnikowi i spojrzał na niego znacząco. Efroim sięgnął do kieszeni chałata, i wyjąwszy z niéj sporą pakę asygnat, podał je Eliemu, który z piéniędzmi w ręku zbliżył się do stołu.
— Nu, rzekł z uśmiéchem, niech jasny pan nie gniewa się. Wszystko to można zrobić tak, żeby i jasny pan był kontent i Efroim nie odjechał ztąd z niczém. Moja rada taka. Na co teraz o warunkach gadać? Do wiosny jeszcze daleko, a nim ona przyjdzie, i jasny pan namyśli się, i Efroim namyśli się. My tymczasem jasnemu panu zadatek damy, a jasny pan takiego tylko nam zaręczenia napisze, że jeżeli na wiosnę zgoda będzie z Efroimem o warunki kontraktu, to Ręczyn zostanie przy nim, a pieniądze przy jasnym panu — a jeżeli zgody nie będzie, to jasny pan piéniądzów jemu odda, a on pretensyi żadnéj mieć nie będzie. A co, czy ja nie dobrze poradził?
Mówiąc tak, rozkładał na politurowanym stole storublowe asygnaty.
— Nu! zawołał Efroim, jakby po namyśle, gut! niech tak będzie, jak Eli powiedział. Niech moje pieniądze u jasnego pana leżą, to ja zawsze będę miał pierwszeństwo, a jasny pan niech mnie takiego kartkę napisze.
Propozycya była, z pozoru sądząc, arcy-niewinną i bardziéj dla jasnego pana niż dla Żydów dogodną. Zechce po kilku miesiącach wydzierżawić majątek — to wydzierżawi go; nie zechce, — to odda tylko pieniądze, a z majątkiem uczyni co mu się będzie podobało. O procentach nawet od umieszczonego w ten sposób kapitału Żydzi nie wspominali ani słowa. W dodatku asygnaty storublowe, które Eli rozkładał na stole, były takie powabne!....
Nagle Żyd przerwał sobie liczenie asygnat.
— Czy jasny pan każe dwa tysiąców rubli przeliczyć czy 1200, a za resztę tych koniów?
— Héj! Karol! zawołał Konrad na lokaja, papieru i kałamarza.
Nie zaprosił izraelskich gości swych do gabinetu, tak jakby to uczynił każdy z okolicznych dziedziców, ale przyrządy do pisania przynieść kazał do sali jadalnéj; uczynił to zaś dla téj prostéj przyczyny, że w niezmiernie tylko wyjątkowych i rzadkich wypadkach spełniając akt czytania i pisania, pokoju oddzielnego w tym celu nie posiadał. Z wyszukaniem też papieru i atramentu zachodzić musiała w pałacu ręczyńskim trudność niejaka, bo wysłany po te przedmioty lokaj długo nie wracał, aż nakoniec przyniósł na srebnéj tacy ćwiartkę welinowego papiéru, kałamarzyk damski malutki, ze złocony czubkiem.
Konrad napisał żądany dokument. Pisał długo i z widoczną trudnością. Kaligrafia i ortografia jego objawiały zarówno człowieka, który miał szczęście ukończyć co najwyżéj cztéry gimnazyalne klasy i studyów naukowych, tam rozpoczętych, nigdy już daléj nie prowadził. Dla Żydów przecież było to rzeczą zupełnie obojętną, jak i na czém był napisany dokument, który bardzo błogie wzbudzał w nich znać nadzieje, bo opuszczając pałac, mieli miny ludzi, co dobry zrobili interes. Na twarzy Eliego, spokojnéj zawsze i poważnéj, najmniéj odbijały się wewnętrzne uczucia, ale czarne oczy Efroima błyskały się i śmiały, gdy zstępował ze schodów ganku, a Josiel miał także uśmiech zadowolenia na ustach. Ten ostatni nie był wcale podobnym do dwóch swych współtowarzyszów. Z powierzchowności jego odgadnąć można było jednego z bardzo nielicznych Izraelitów, w których flegmatyczny charakter i pewna wrodzona życzliwość ku ludziom równoważyły, a nawet przeważały, pociąg do spekulacyi piéniężnych i żądzę zysku. Nie odrzuciłby zapewne zarobku, ale nie chciał okupywać go kosztem kłopotów i niebezpieczeństw, ani zdobywać go cudzą krzywdą. Dla tego to wszystkiego Ręczyn był mu stanowiskiem niedogodném, które z pomocą przyjacielskiego pośrednictwa Eliego usiłował zdać na Efroima.
— Un sobie lepiéj tu poradzi od ciebie, rzekł Eli z uśmiechem, wskazując na szwagra i zasiadając na ławie w izbie Josiela.
— Dziękuję, Eli, rzekł, dziękuję! Żeby nie ty możeby ja sam nie dał jemu rady.
Ścisnęli sobie dłonie. Posępna nieco twarz Efroima rozjaśniła się życzliwym uśmiéchem, a w głosie jego szczera była wdzięczność.
— Ot co tam! odparł Eli; albo ty nie mój szwagier? albo ty nie nasz?
Wyraz nasz ze szczególnym wymówił przyciskiem: dźwięczało w nim głębokie i żywe poczuwanie się do solidarności, do obowiązków pewnych względem wszystkich tych, których wyraz ten ogarniał.
— Ale, dodał, tyby i bezemnie poradził sobie. Kto tych koniów wymyślił?
Zaśmieli się wszyscy trzej.
— Nu, rzekł, rozweselony Efroim, ja wiedział zaraz, że jak ja o koniach jemu powiem, to un będzie mój. Ale jak un zaczął potém krzyczéć, że na sześć lat majątku nie puści, to już ja i sam nie wiedział co robić.
— A ja wiedział, rzekł Eli. Trzeba było tylko, żeby un pieniądze wziął. Wziąć to łatwo, ale oddać!...
— A jak odda? zagadnął Efroim, chwytając się za czarną brodę.
— Aj, aj! już ty o to spokojny bądź! Jemu nie do oddawania idzie, tylko do brania. Im na wiosnę tyle piéniądzów będzie trzeba, że i na dziesięć lat majątek puszczą, a tego co wzięli nie oddadzą...
— A za posiewy co ja zrobił? zagadnął Josiel.
— Nu, o to już wy z Efroimem pogadajcie, mnie do tego nic.
Żona Josiela postawiła na stole przed trzema rozmawiającymi chleb, sól, dwa śledzie na wyszczerbionym talérzu i trochę prostéj wódki w butelce. Eli wódki nie tknął, ale śledzia jadł i chlebem przekąsywał. Zarazem w milczeniu i uważnie słuchał ożywionéj rozmowy, która wszczęła się pomiędzy Efroimem i Josielem. Rzecz szła o zwrócenie temu ostatniemu kosztów, na gospodarstwo w Ręczynie wyłożonych. Josiel wyliczał je inaczéj, a Efroim inaczéj. Przez dobry kwadrans trwało wzajemne przekonywanie się za pomocą szeregu liczb, wymawianych i na palcach ukazywanych, poczem chciwa i namiętna natura Efroima zaczęła brać górę nad flegmatycznością i skłonnością do ustępstw Josiela. Kiwał głową, wzdychał, za włosy się chwytał, opór niejaki stawiał jeszcze; ale Efroim obrotnym językiem i natarczywemi gestami przypierał go do muru. Nagle Eli wstał z ławy i podchodząc do sprzeczających się, wymówił zwolna.
— Still! gadaliście długo i ja wam nie przeszkadzał; teraz ja powiem słowo.
Dwaj targujący się umilkli i pytające oczy w mówiącego wlepili.
— Ty, Efroim, mówił Eli, racyi nie masz. Twoje liczenie niesprawiedliwe, a Josiela sprawiedliwe. Dlaczego ty chcesz jemu niesprawiedliwość wyrządzić? Un taki człowiek, że z nim wszystko można zrobić; leniwy, targować się nie lubi i wszystkiego boi się. Z tego korzystać nie można; trzeba zawsze podług sprawiedliwości robić.
Mówił to z wielką powagą i spokojnie lecz przenikliwie oczy swe z wyrazem pewnéj wyższości wlepił w twarz Efroima. Byłże to ten sam człowiek, który przed parą kwadransami tak zręcznie, tak bez skrupułu wyzyskiwał słabości mieszkańców pałacu; który przed chwilą jeszcze z takim radosnym i wzgardliwym uśmiechem zadzierzgnął jedno z oczek matni przeznaczonéj na oplątanie pana pałacu tego, w celach niezgadzających się bynajmniéj z pojęciem sprawiedliwości? Teraz jako przyjaciel, jako rozjemca dwóch sprzeczających się ludzi, zalecał im sprawiedliwość, naganiał korzystanie z cudzych słabości. Miał więc pewne zasady moralne, pewne pojęcia o tém co słuszne lub niegodziwe, według których układać się powinny prawe i życzliwe stosunki pomiędzy ludźmi. Szło tylko o stosowanie tych zasad i pojęć. Stosował on je do spraw zachodzących pomiędzy spółplemiennikami jego... daléj rozpoczynał się krąg zjawisk, obowiązków, o których nie powiedziały mu nic ani ta edukacya, jaką przed wrotami zajezdnych karczem otrzymał, ani ta co pod dachem ojca jego Judela uczyła go miłości i sprawiedliwości dla swoich.
Kwadrans przeszło Eli dowodził milczącemu Efroimowi słuszności żądań Josiela.
Efroim milczał zrazu, ręce trzęsły mu się trochę i oczy niespokojnie biegały.
— A cóż, rzekł nakoniec, niech tak będzie, jak ty mówisz, Eli. Ty jesteś sprawiedliwy człowiek, ja o tém wiem, bo nie rok jeden i nie dziesięć lat z tobą interesa robię. Ty dla każdego serce gotów wyjąć i pod nóż dać. Ja Josiela rachunek przyjmuję.
Josiel wyciągnął ku Eliemu dłoń otwartą.
— Dziękuję, Eli, rzekł, ty mnie dopomógł. Ale czy to piérwszy raz?
— Nu, nu, rzekł Eli, niéma o czego gadać — tak powinno być, mnie już tak mój stary nauczył, kiedy ja ot taki maleńki był.
— Wypijmy na zgodę! rzekł Josiel, ujmując butelkę i kieliszek.
— Wypijmy, potwierdził Efroim.
Wychylili obaj po pół kieliszka gorzałki, Eli brzegi warg tylko umoczył w płynie. Ogarnęło go znagła zamyślenie jakieś; stał wyprostowany i wzrok rozjaśniony utopił w przestrzeni. Czuł się człowiekiem ważnym w sferze swojéj i dobrą rolę spełniającym. Powiedziano mu że jest sprawiedliwym, że dla braci swoich serceby wyjął i pod nóż położył: słowa te rozlały się po piersi jego jak krople najsłodszego miodu i uderzyły w głowę falą takich uczuć, które czoło choćby najbardziéj nawykłe do schylania się, podnoszą w górę.
W pałacu, pomiędzy matką i synem, toczyła się ożywiona rozmowa. Pani Malwina siedziała znowu na kanapce, śród tysiąca drobiazgów; Konrad chodził po pokoju, z twarzą trochę markotną.
— Widzi-bo mama, mówił, martwi mię to, że będę musiał znowu Ręczyn na trzy lata oddać. Zruinują majątek do szczętu...
— Nie wierz w to, kochaneczku, nie wierz ani trochę, perswadowała matka; poco go mają ruinować? Zresztą cóż robić? takie już czasy nastały, że musiémy oddawać się w ich ręce. Oni jedni tylko mają piéniądze....
— Myślałem, przerwał młody człowiek, że za rok wezmę się sam do gospodarstwa.
— Myślałeś tak, kochaneczku? dobrze! bardzo dobrze! jesteś statecznym młodym człowiekiem i nie masz żadnych brzydkich pasyj... Ale widzisz, człowiek nie powinien żyć dla siebie tylko.... masz matkę i siostry....
— Zdaje się, rzekł Konrad, stając, iż nie zapominałem nigdy o tém, że mama jest tu piérwszą osobą, a ja drugą.
— Uchowaj Boże, Koniu! nie zapomniałeś, nie. Ale figuruj sobie, że ja tu dłużéj za nic w świecie siedziéć nie mogę.
— A gdzież? zapytał Konrad.
— Na mieszkanie do N. wyjadę.
Konrad przerwał znowu swą przechadzkę, stanął i w twarz matki oczy wlepił.
— Do N.? rzekł, ależ to będzie dużo kosztować.
— Bagatela, kochaneczku, bagatela! Zrobimy ekonomię.... Sześć pokoi, remarkuj sobie, tylko sześć pokoi.... pokoików.... byle pomieścić się... garnitur mebli z Warszawy... parę koni nam dasz, kabryolet od Rentla.... Paulinę, Marylkę, Dorosię, Karola, Grzegorza i Jana weźmiemy ze sobą.... tylko ich.... remarkuj sobie... nikogo więcéj...
— A ileż na to wszystko piéniędzy trzeba? zapytał Konrad, głosem wewnętrzną niepewność jakąś zdradzającym.
— Bagateli, kochaneczku, bagateli! daj mi tymczasem to co dziś od tych Żydów wziąłeś....
— Ależ ja nie mogę, moja mamo! mnie samemu potrzeba. Lejzor dopomina się o dług swój..
— Lejzor poczeka.. Ach, poziéwanie moje, poziéwanie! Jestem chora okropnie!.. A Róża i Flora, figuruj sobie sam, czy to będzie ładnie, jeżeli staremi pannami zostaną?
— Ależ moja mamo! muszę tym robotnikom zapłacić, którzy stajnię budują....
— Poczekają, poczekają... zostaw sobie zresztą cokolwiek... daj mi tysiąc rubli... remarkuj sam... tylko tysiąc...
Konrad z rękami w tył założonemi i głową w dół zwieszoną chodził znów po pokoju. Pani Malwina ścigała go wzrokiem, w którym z za zwykłéj jéj lekkomyślności, przeglądał teraz pewien spryt najniższego gatunku.
— Mój Koniu! zaczęła ze szczególną powagą, ja jestem matką, a ty jesteś synem... Figuruj sobie tylko co to jest matka, a co syn... Życie ci dałam; po śmierci nieboszczyka ojca, kiedyś ty jeszcze ot taki był maleńki, majątkiem sama rządziłam... pałac ten zbudowałam... żeby nie ja, pałacu byś tego nie miał... alteracyi ci żadnéj nigdy nie sprawiłam... pasyj twojéj do tych zwierząt na drodze nie staję... Miéjże i ty dla mnie wdzięczność!... Pierwszéj młodości już nie jestem, potrzebuję zdrowie swoje i humor podtrzymać.
Konrad stanął znowu na środku pokoju.
— Moja mamo, rzekł, czy ja na mamę kiedy narzekałem? czy nie jestem przywiązanym i wdzięcznym synem? Mama była dla mnie bardzo dobrą i ja z powodu mamy żadnego nigdy zmartwienia nie miałem.
— A widzisz, kochaneczku, a widzisz!
Konrad pugilares z kieszeni wyjął i paczkę asygnat storublowych na stole położył.
— Mama jest tu piérwszą osobą, rzekł, a ja drugą. Niech mama robi sobie co chce, ja mamie sprzeciwiać się nie mogę.
Pani Malwina krótkie swe, pulchne ramiona wyciągnęła i szyję synowską niemi objęła.
— Niech ci to Bóg wynagrodzi, rzekła, całując czoło syna. Dobry syn z ciebie, kochaneczku! Daję ci za to macierzyńskie błogosławieństwo... a ty wiész, Koniu, co to błogosławieństwo macierzyńskie.
Ostatnie słowa uroczystym głosem wyrzekła i wskazujący palec prawéj ręki w górę podniosła. Konrad lewą jéj rękę do ust przycisnął.
— Dziękuję mamie, rzekł. Mam nadzieję że błogosławieństwo to uratuje mię od wszystkiego złego.
— Uratuje, kochanku, z pewnością uratuje!
Po tych wyrazach matka i syn wydobyli się z wzajemnego uścisku. Oboje mieli łzy rozczulenia w oczach.
Nastąpiła chwila milczenia. Konrad chodził znowu po pokoju, a pani Malwina chowała piéniądze do szkatułeczki. Konrad westchnął głośno.
— Jestem trochę niespokojny, rzekł.
— A czego? kochaneczku, zapytała matka.
— O interesa te... niech ich diabli...
— Nie mów mi tylko nic o interesach, kochanku. Co tam za interesa? jakie interesa?..,
— Ale bo widzi mama.... może być kiedyś źle...
— Co źle? nie wierz w to ani trochę. Słuchaj tylko matki, która chce twego szczęścia.
— Więc cóż mam czynić?
— Staraj się o kuzynkę, staraj się...
— O Lilę?
— A tak, o Lilę.
— Ależ to jeszcze dziecko.
— Nie wierz w to ani trochę. Za rok będzie dorosłą panną. Kajetan pewno jéj testamentem summę posagową zapewni, a zresztą i bracia jéj nie skrzywdzą.... Kamil... no nie wiem.. wiész że życzę sobie aby się z Różą naszą ożenił... a Mieczysław znasz go... avec ses sentiments chévaleresques, siostry nie skrzywdzi.
— At! przerwał Konrad, już to żenienie się... niech je tam...
— Dlaczego kochanku, dlaczego? wszyscy żenią się... Czy obserwowałeś Lilę?
— Ot przyznam się mamie, że i nie patrzyłem na nią do tego czasu.
— To źle, to bardzo źle! powinieneś już lui faire la cour, bo potém kto inny gotów podskoczyć.... Dziewczyna jak obraz.... piękna będzie!
We drzwiach pokoju stanął lokaj.
— Jakiś Paweł Szyłło przyjechał, rzekł, i chce się widziéć z panem.
Konrad cmoknął z niezadowoleniem i ociągał się z odejściem.
— Cóż to za figura, ten Szyłło i czego on chce od ciebie? zapytała pani Malwina, układając w szkatułce koroneczki i wstążeczki.
— A to ten szlachcic, mamo, od którego mama piéniądze pożyczyła, kiedy to jeszcze dom nasz nie był skończony.
— Pałac, poprawiła pani Malwina. A, przypominam sobie! oblig podpisałeś z opiekunem jeszcze.. Ach!... moje poziéwanie!... Czegóż ten szlachcic chce od ciebie?
Odpowiedzi nie było, bo Konrad z brwią zmarszczoną i wzrokiem wbitym w ziemię pokój opuścił.
W sali jadalnéj Paweł Szyłło oczekiwał na audyencyą u młodego swego dłużnika.
— A! rzekł, wchodząc, Konrad, dzień dobry panu! Jakże się pan miéwa? kopę już lat pan u nas nie był. Cóż słychać w Łozowéj? jak zdrowie państwa Fabianowstwa?
Mówił to z przymuszonym uśmiechem na ustach, które krzywiły mu się mimowoli; usiadł i gościowi w pobliżu siebie miejsce wskazał.
Szyłło, ubrany w surdut odświętny, na którym znajdowała się jedna tylko łata, i to u spodu rękawa, w butach grubych, starannie oczyszczonych, w szerokiéj chustce wełnianéj, długiemi końcami na staroświecką atłasową kamizelkę spadającéj, ukłonił się, usiadł i kilka piérwszych słów powitania z wyraźném zmieszaniem wymówił.
— Prawdę pan dobrodziéj powiedziałeś, że kopę lat jakem ja tu nie był... Ot, nie chciałem o swój drobiazg dokuczać... Teraz jednak przyjechałem do pana dobrodzieja z prośbą...
— Cóż takiego? cóż takiego? zapalając papiéros i otwartą cygarnicę gościowi podając, wymówił Konrad.
— Ot, czy nie mógłbym już teraz z łaski pana dobrodzieja do swojéj własności powrócić?...
Obracał w ręku papiéros, nie zapalając go i z trochą niepokoju patrzył w twarz dziedzica Ręczyna.
— Cóż to? zaczął Konrad, jąkając się i spuszczając oczy, pan chce... pan wymaga... abym panu....
— Broń Boże, nie wymagam, panie dobrodzieju; chciałem tylko prosić, czybyś pan nie mógł mi kapitaliku mego teraz zwrócić... Dziesięć lat już mija, odkądem swą folwarczynę w złą godzinę jakąś sprzedał, a kapitalik za nią wzięty u pana dobrodzieja i u panów Orchowskich ulokowałem... Nie byłem dokuczliwy, nie łaziłem, — nie stękałem... i teraz możebym sam, ot tak z własnéj intencyi tu nie przyjechał... ale mam starą matkę, chciałbym ją wziąć do siebie... mam dzieci... syna, który mi panie dobrodzieju w dęba urósł... trzebaby go do gospodarstwa przyłożyć, jaką choćby dzierżawinę wziąwszy... a tu bez piéniędzy ani rusz..
Konrad powstał żywo z krzesła i zaczął według zwyczaju swego przechadzać się po sali. Szyłło wodził za nim oczami z niepokojem widocznym.
— Mój panie Szyłło, rzekł po chwili Konrad, przed gościem swym stając, ja dalibóg nie wiem co już mam panu powiedziéć. Piéniądze się panu należą... nie przeczę... tylko... że ja panie Szyłło pieniędzy dalibóg teraz nie mam.
Szyłło głowę pochylił.
— Ot, rzekł, człowiek już sobie wszystko tak ułożył, na duchu wzmógł się... bo to, panie dobrodzieju mój nie łatwo na duchu wzmódz się komuś, kto od tylu już lat łaskawy chléb jada. Byłbym tak i dłużéj żył jeszcze, ale siostra przyjechała i rzekła: wzmóż się, Pawle, na duchu! Otóż wzmogłem się i o kawał gruntu do wydzierżawienia z chatą rozpytałem, i znalazłszy go, do pana dobrodzieja przyjechałem. No, ale widzę że mi gwiazda moja źle przyświéciła i że do łaskawego chleba wrócić wypadnie.
Mówił to głosem przerywanym i goryczą pewną przebrzmiéwającym. Konrad chodził po sali, zawstydzony trochę i rozgniéwany.
— Mój panie Szyłło, rzekł, cóż ja zrobię, kiedy nie mam? jak Boga kocham nie mam!
— Możeby choć procenciki pan dobrodziéj teraz mógł oddać. Uzbiérało ich się latami może na jakie tysiąc rubelków lub więcéj... Na piérwszy rok starczyłoby, a potém jak Bóg zrządzi...
Konrad stał na środku sali i myślał.
— Zaczekaj trochę, panie Szyłło, rzekł po chwili i śpiesznie wyszedłszy z sali, szerokiemi krokami ku pokojom matki podążył.
— Mamo! zaczął, wchodząc do składu drobiazgów, ten Szyłło dopomina się o swoje piéniądze... jak Boga kocham ma racyą.. Dziesięć lat już mu kapitał trzymamy... Nie wiem sam co to takiego, ale mi człowieka tego żal.... chciałbym mu oddać!
— A to oddaj mu, duszo moja, oddaj, kiedy chcesz! albo ja ci zabraniam oddać? zawołała pani Malwina, która mowy syna wysłuchała z widoczną niecierpliwością.
Konrad széroko oczy roztworzył.
— Jakże ja oddam, rzekł, kiedy nie mam piéniędzy? Mama najlepiéj wié, że nie mam.
— To nie oddawaj, duszo moja, odparła matka, nie oddawaj i powiédz mu żeby sobie pojechał.
— Wstyd to trochę, jak Boga kocham, ciszéj zauważył syn.
Pani Malwina ołóweczkiem w srébro oprawnym cóś na kawałku papiéru kreśliła.
— Sztuka weby najcieńszéj... szeptała, aksamit dla Róży... biureczko z różanego drzewa... dywaników cztéry..
Układała regestrzyk sprawunków do Królewca.
— Mamo! rzekł Konrad.
— A co tam? kochaneczku, dystrakcyą mi robisz...
— Możeby te tysiąc rubli, które mama wzięła na nowe meble i wynajęcie mieszkania w N., oddać tymczasem Szylle...
Przerwało mu poruszenie się nagłe pani Malwiny z kanapki.
— Koniu! zawołała, rękami trzęsąc, nie mów ty mi o interesach ani słowa! Podaj mi ze stoliczka flakon z tualetowym octem i idź sobie precz!
Konrad podał flakon pośpiesznie i wzdychając głośno, miał się ku odejściu. Matka rzuciła za nim spojrzenie takie, jakby go pożałowała.
— Słuchaj, kochaneczku, rzekła, nie bądźże dzieckiem! Kto to teraz długi płaci? czasy ciężkie! Niech ten Szyłło kontentuje się tém, że piéniądze jego nie przepadną. Powiedz mu że sami ledwie mamy żyć z czego...
Ale Konrada już nie było w pokoju.
— Mój panie Szyłło, rzekł dziedzic Ręczyna, wchodząc do sali jadalnéj, już na to nic nie poradzę... piéniędzy niéma... Czy to teraz takie czasy żeby długi płacić?... Pan powinieneś kontentować się tém, że piéniądze pańskie nie przepadną....
Szyłło wstał z krzesła.
— Ha, rzekł, co robić? Człowiek zgrzeszył ciężko, ojcowiznę swą bez potrzeby sprzedając i teraz pokutować musi. Ale zaco stara moja matka, moje dzieci pokutować mają? No, za moje grzechy zapewne.
Ukłonił się i otrzymawszy od przechadzającego się znowu po sali Konrada wzajemny ukłon, miał się ku odejściu. Przy drzwiach stanął znowu.
— Kiedyż mogę spodziewać się?.. zaczął.
Konrad wybuchnął.
— Ależ na wiosnę, kochany panie, na wiosnę wszystko co do grosza oddam.... jak Boga kocham oddam!.. Pan myślisz może, że ja nie chcę oddać, ale mylisz się bardzo. Ja sercebym swoje wyjął, żebym mógł, i oddał panu; ale cóż ja zrobię kiedy nie mam?
Przy ostatnich wyrazach głos jego wpadł w ton niemal żałosny.
— Poczekam więc, rzekł Szyłło i wysunął się za drzwi.
Na dziedzińcu przy bramie, obok wózka Eliego i Efroima, stał inny jednokonny wózek Pawła Szyłły. Rezydent łozowskiego dworu, z czapką nizko na oczy nasuniętą, umieścił się w skromnym ekwipażu swoim i ruszył za bramę. Ćwierć wiorsty zaledwie przebył, gdy zajechała mu drogę pełnym kłusem pędząca zgrabna najtyczanka. Siedział na niéj Kamil Orchowski. Szyłło poznał jadącego, konika swego z drogi pokornie zwrócił i czapką ukłon dość nizki oddał.
— Ot i ten, rzekł do siebie, część mego dobra na swoich plecach wiezie!
Obejrzał się za najtyczanką i konia zatrzymał.
— Możeby wrócić i pomówić z nim.... przy okazyi?.... Nie trzebaby już ciągać się do Orchowa.
Ściągnął lejce, jakby miał wracać; lecz w téjże chwili popędził naprzód.
— Nie chce się jakoś, szepnął, ambaras.... a zresztą nie wypada turbować go, kiedy w gościnę pojechał... Ej, z Bogiem naprzód! pora człowiekowi odpocząć w chacie!
Lenistwo przemogło.... pojechał daléj. O parę wiorst od dworu ręczyńskiego, w pobliżu wsi dużéj i ludnéj, przy drodze była karczma. Przed wrotami jéj stał, fajkę paląc, Żyd arendarz.
— Dzień dobry, panie Chackiel! zawołał Szyłło, gdy wózek jego zrównał się z karczmą.
— Dzień dobry jegomości. Zkąd Pan Bóg prowadzi?
Fizyognomia Żyda, dawnego znajomego, do gawędki zapraszała. Paweł zatrzymał konia.
— Cóż tu u was słychać, panie Chackiel?
— A co ma być słychać? nowina wielka! possesorów nowych będziem mieli! Josiel arendy odstąpił Efroimu a jasny pan Konrad wziuł dziś od niego zadatku dwa tysiąców... Żona moja we dworze była i Josielowa jéj o tego gadała.
Szyłło siedział na wózku jak skamieniały.
— Dwa tysiące rubli wziął? zawołał nagle... dziś.... dziś? Człowieku! to być nie może!
— Nu, dlaczego nie może być, kiedy jest. Un za osiemset rublów od Efroima cztery koniów kupił, a ona... nu, matka.. za resztę do N. na mieszkanie pojedzie.... Mojéj żonie Dorotka, ta panna służąca, co to faworytka saméj pani, o tego wszystkiego gadała.
Żyd mówił dość długo o różnych szczegółach, powziętych we dworze przez żonę jego z ust Josielowéj i Dorotki, a Szyłło siedział na wózku wciąż jak skamieniały, z głową na pierś zwieszoną, z rękami opuszczonemi na kolana. Siedział i dumał... Nagle zmarszczył czoło i wykrzywił usta tak, jakby mu się niespodzianie cóś niewymownie niesmacznego na podniebienie dostało.
— A niechże ich siarczyste!... krzyknął.
Nie dokończył. Ręką machnął, z wózka zeskoczył i głosem podniesionym zawołał:
— Panie Chackiel! daj kieliszek gorzałki a tęgiéj, bo jeżeli robaka nie zapiję, dalibóg trupem chyba padnę.
I krokiem ciężkim, jakby mu stopy ołowiem napuszczono, milcząc lecz pięście ściskając, powlókł się za arendarzem do karczmy.
Kamil tymczasem gościł już w pałacu. Róża, która, ujrzawszy najtyczankę kuzyna na dziedzińcu, wnet pochwyciła do ręki książkę, bawiła go wymienianiem tytułów rozlicznych dzieł i czynionemi o nich na los szczęścia uwagami. Ale Kamil przekładał widocznie nad uczoność starszéj siostry, filuterne spojrzenia, żwawe ruchy, wabne uśmieszki i białe ząbki młodszéj. Siedział na kanapie wygodnie rozparty i cichą rozmowę, uśmiechami przeplataną, prowadził z Florą. Pani Malwina w trzecim pokoju pisała regestrzyki, jeden po drugim. Nagle uchyliła się spuszczona portiera i do składu drobiazgów wbiegła Róża. Łzy miała w oczach i szkarłatne rumieńce na twarzy. Wbiegła i rzuciwszy się na fotel, ręką oczy zakryła. W drugiéj ręce trzymała książkę,
— A to co? zapytała z niezadowoleniem pani Malwina. Czegożeś przyleciała jak waryatka? Ja siedzę tu, żeby wam nie przeszkadzać... żebyście się porozumieli.... żebyś go dla siebie zobligowała, a ty...
Panna rękę od oczu odjęła i na matkę spojrzała wzrokiem błyszczącym łzami i iskrami.
— Dziękuję mamie! zawołała z wybuchem, już ja tego dłużej nie zniosę.... Kamilowi Flora podoba się i ona powiedziała mi onegdaj że go kocha. Niechże się sobie kochają, ja im przeszkadzać nie chcę! Poco te komedye? poco to czytanie?... Dość tego!
Pani Malwina, zdumiona najprzód, wzruszyła potem ramionami i rzekła:
— At, dzieciństwo! kaprysy! figuruj sobie, moja duszo, że jesteś waryatką.
W tym samym czasie Kamil, znalazłszy się sam na sam z Florą, ujął jéj rękę i głęboko spojrzał jéj w błękitne oczy. Dziewczyna spłonęła szkarłatem.
— Nie zapomnisz o mnie, kuzynko, mieszkając w N.
— Jak możesz przypuszczać cóś podobnego, kuzynie?
— Będziemy widywali się daleko rzadziéj.....
— Czy nie przyjedziesz do nas? zapytała szeptem i smutnie.
— Albożbym mógł wyrzec się dobrowolnie widzenia tak prześlicznéj istotki, jaką ty jesteś, Floro?
Słowa jego były lekceważące, choć miały oznaczać czułość; wzrok którym okrył postać młodéj, hożéj dziewczyny, ubliżał jéj, jakkolwiek objawiał namiętne wzruszenie. Ale Flora nie znała się widać na znaczeniu słów i na tych stopniach uczucia tak nizkich, że aż uwłaczających.... Ręka jéj ściskana w dłoni młodego mężczyzny, drgnęła.... Oczy ich spotkały się... kibić Flory znalazła się opasaną ramieniem Kamila, który pochylił się i pocałował purpurowe jéj usta....
— Kamilu! szepnęła dziewczyna blada i drżąca, kocham cię!
Podniosła rękę do czoła i zawołała zcicha jeszcze, ale namiętnie:
— Kamilu! czuję... czuję że kocham cię bardzo... nad wszystko... na śmierć i życie!..
Była w téj chwili prawie piękną. Na twarzy jéj bladéj, w oczach łez pełnych, w głosie drżącym panowały moc i szczerość uczucia.
— Pocóż tak tragicznie? uśmiechnął się Kamil: na śmierć i życie! Któż widział aby tak śliczne, młode usteczka mówiły o śmierci? Słuchaj Florciu! miłość to chwila..... trzeba ją chwytać coprędzéj, bo uciecze....
I jakby czynem dowieść chciał własnego zdania, przycisnął do ust białe paluszki Flory.