<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

W Łozowéj życie płynęło zwyczajnym trybem. Wieczory wszystkie, tak jak i ów piérwszy, który po przybyciu Michaliny nastąpił, liczne domowe towarzystwo spędzało wspólnie, zabawiając się muzyką, rymowaniem, pokazywaniem Czumaków i Turków, naśladowaniem skaczenia żab i piania kogutów, sztukami przez pana Karola dokonywanemi, opowiadaniem nakoniec różnych zabawnych i zadziwiających wydarzeń z życia figlujących studentów, sławnych kłamców lub cudownych myśliwych. Zabawy te urozmaicały się niekiedy tak zwanemi prześladowaniami, zwróconemi ku panu Wiktorynowi za to niby, że przysiada się do pani Eustachii, lub ku panu Pawłowi, że ma się do panny Antoniny. Towarzystwo całe śmiało się z idyotycznego zakłopotania jednego z mniemanych konkurentów, z sentymentalności i żartobliwych min drugiego; pan Fabian zaś z rozrzewnieniem spoglądał na dobry humor swéj czeladki i wesołe twarzyczki swoich aniołków. Uznawał się i czuł patryarchą gromady téj, a rola ta schlebiała w najwyższym stopniu romantycznéj jego wyobraźni.
— O! mówił, spoglądając na śmiejące się dokoła twarze, jakże to słodko rozléwać dokoła siebie radość i szczęście!
W zabawach tych dwie tylko osoby udziału nie brały nigdy. Pani Adela, nadąsana najczęściéj, niekiedy na ból głowy z irytacyi pochodzący chora, czasem smutna głęboko i ponurym wzrokiem drobne postacie dzieci swych ścigająca, siadywała przy lampie, cérując pończochy, lub naprawiając stare sukienki i koszulki; Michalina zaś przeglądała w milczeniu liczne albumy, albo usuwała się do innego salonu z Ludką, Józiem i robotą w ręku, ucząc i bawiąc razem dzieci opowiadaniami, których one słuchały z radością i zajęciem. Ilekroć guwernantka wyłączyła się w ten sposób z zebranego grona, w mgnieniu oka pomiędzy dwiema rezydentkami następowało chwilowe, dla wspólnych celów, zjednoczenie.
— Wielka pani... przebywać z nami nie raczy... trzepała panna Antonina. Już ja pani mówię, że ona ma złe serce.....
— A ja pani to tylko powiadam, cedziła pani Eustachia, że ta panna guwernantka wiele.... wiele państwa kosztować będzie!
Wśród sprzecznych pomiędzy sobą a dziwacznych, próżniaczych, więc złośliwych, upokorzonych położeniem swém, a więc upakarzać wzajem lubiących żywiołów, które dom ten napełniały, położenie młodéj osamotnionéj dziewczyny nie było łatwém.
Ale nie brakowało jéj zajęcia, w którém topiła wszelkie nieprzyjemne wrażenia, wszelkie może troski i tęsknoty, w siérocem milczeniu przenoszone. Wynalazła ona w dniu godzinę wolną, w któréj zaczęła uczyć czytania i pisania dwunastoletnią synowicę swą, Jadwisię, potém przyszło jéj na myśl, że w téj saméj godzinie uczyć mogłaby także i Walka.
Z tą myślą udała się dnia pewnego do oficyny, służącéj za pomieszkanie rezydentom. Miała właśnie wejść do izby brata, gdy z za przeciwległych drzwi doszło jéj ucha niewyraźne jakieś bąkanie niby czytanie, niby sylabizowanie. Poznała głos siedemnastoletniego synowca swego. Któś tam za drzwiami czytać go uczył. Michalina zatrzymała się przez chwilę w korytarzyku i słuchała. Głos, bąkający bajkę jakąś z elementarza, umilkł. Inny zato głos odezwał się:
— No, Walku, a teraz trochę arytmetyki....
— Trzy razy sześć, zaczął Walek, osiemnaście..... cztery razy sześć....
Ziewnął głośno i przeciągle.
— Dość już tego, zawołał.
— Jeszcze trochę, no jeszcze trochę! perswadował mu pan Wiktoryn.
Michalina opuściła oficynę.
— Ktoby się tego spodziéwał? szepnęła do siebie.
W istocie, ktoby się spodziewał, żeby wirtuoz-flecista, z okrągłą swoją figurą i wpółidyotycznym uśmiechem, rozlanym na pulchnéj, rumianéj twarzy, jedną z sześciu godzin pozostających mu w ciągu doby do spania, poświęcał dobrym uczynkom? Michalina czuła ku niemu życzliwość i wdzięczność. Przy piérwszéj sposobności zbliżyła się do najstarszego z rezydentów.
— Dziękuję panu za Walka, rzekła, serdecznie dziękuję!... uczysz go pan czytać i rachunków....
Pan Wiktoryn zmieszał się niezmiernie.
— Niéma za co, pani dobrodziéjko, wyjąkał, niéma za co.... chłopiec rośnie, na las patrząc...
Westchnął. Westchnienie to zaciekawiło Michalinę. Przywykła widziéć pana Wiktoryna z uśmiechem wiecznéj błogości na ustach.
— Pan miałeś rodzinę? zapytała nieśmiało.
Uśmiech pana Wiktoryna zniknął bez śladu.
— Jednego tylko syna miałem, pani dobrodziéjko....
— I cóż?
— Ha, wyrósł tak samo na las patrząc i....
Tu ręką machnął.
— Poszedł gdzieś w świat... ani wiem gdzie się obraca.
Stał chwilę w milczeniu, z głową spuszczoną, potém rzekł jeszcze:
— Myślałem, bywało, że na starość głowę do niego przytulę; ale ot... niéma go.
Po rozmowie téj pan Wiktoryn przez cały wieczór nie zdrzémnął się ani razu, nie śmiał się ze sztuk pana Karola, a gdy z Apolkiem i panem Fabianem odgrywać zaczął tercet jakiś, z fletu jego wydobywały się tony głośniejsze niż zwykle, skarżące się niby na cóś, a z nad wydętych rumianych policzków szare, małe oczki, wlepione uporczywie w twarz Michaliny, zdawały się wciąż powtarzać: niéma go! niéma go!
Każdy zresztą z ludzi tych, tak niedołężnych i komicznych, łaskawym chlebem tak rozpróżniaczonych i poniżonych, posiadał za sobą historyą jakąś, bolesnych przejść i strat niepozbawioną. Każdy z nich niegdyś miał ognisko domowe, serca, które go kochały, cele jakieś przed sobą, nadzieje i małe ambicye. Każdy przyjechał tu zrazu na dni, tygodni kilka ot tak, dla odpoczynku, dla upatrzenia sobie nowéj drogi, nowego miejsca na świecie. Miłosierdzie państwa Fabianowstwa utuliło pod skrzydłem swém wszystkie te troski, te lenistwa, i ludzi, którzy mieli jeszcze zamiar gdzieś iść, czegóś szukać, cóś robić, rozciągnęło na wygodném łożu dworskiéj rezydencyi.
Pewnego dnia Michalina zauważyła, że pani Eustachia podnosiła głowę mniéj wspaniale niż zawsze, oczów nie przymrużała, policzków nie wydymała, a wszedłszy zrana do garderoby, powieki miała jakby od płaczu nabrzękłe.
— Czy pani nie czuje się dziś cierpiącą? życzliwie zapytała młoda nauczycielka.
Rezydentka podniosła na nią wzrok przyćmiony wilgocią.
— Nie, odparła, nie jestem cierpiącą; ale dziś właśnie rocznica ślubu mego z nieboszczykiem moim mężem.... Trzydzieści jeden lat temu przymierzałam o téj porze ślubną suknię, a lokaj przyniósł mi od niego bukiet, jak dziś pamiętam, z róż i jaśminu.. bo było to w maju....
Patrzyła znowu w ogień i dumała. Podarte hafty negliżu zwieszały się niedbale na znękanéj jéj postaci, twarz z pod siwiejących włosów, nieuczesanych jeszcze, wyglądała zżółkła i zmarszczona, na ustach zwiędłych błądził wyraz goryczy. Jakże daleko, daleko teraz był od niéj maj ów, o którym wspominała... maj młodości i miłości, ze ślubną suknią i bukietem róż od narzeczonego jéj przysłanym!
Innego dnia znowu pani Adela była w szczególnie kwaśnym humorze, a złość swą, wznieconą przez kucharza i Anulę, spędzała na pannie Antoninie. Młodsza z rezydentek słuchała wszystkiego cierpliwie, w milczeniu, z zaciśniętemi mocno ustami i żółtszą jeszcze niż zwykle cerą twarzy. Do obiadu nie przyszła, wymawiając się bólem zębów; po obiedzie zaś Michalina, wracając z dziećmi do swego pokoju, przez jéj pokój przechodzić musiała. Rezydentka klęczała przed ołtarzykiem, obwieszonym paciorkami, wstążeczkami, pawiemi piórami i muślinowemi festonikami. Modliła się żarliwie, tak żarliwie, że aż nawpół głośno.
— Ojcze niebieski! mówiła, jeżeli wola Twoja, daj mi choć na koniec życia chatkę własną.... chatkę malenieczką choćby, ale własną... a jeżeli Panie, wola Twoja nie zgadza się z moją, zabierz mię prędzéj do siebie i z matką moją połącz!...
Przy wspomnieniu o matce, małe czarne oczki rezydentki opuściły ołtarzyk i łzami zaszłe pobiegły za okno, ku szarym obłokom.
W dniu w którym pan Paweł pojechał do Ręczyna, w celu dopomnienia się o swe dobro, Michalina objawiała przy lekcyi z dziećmi niezwykły stan niespokojności. Rumieńce wybiły się na jéj twarz bladą, a oczy wciąż mimowoli zwracały się ku oknu. Z niecierpliwością oczekiwała powrotu brata.
Wieczór zbliżał się, gdy nakoniec zobaczyła jednokonny wózek, wjeżdżający w bramę i kierujący się ku oficynie. Zarzuciła chustkę na ramiona, wybiegła z domu i stanęła przed wejściem do oficyny, jednocześnie z Pawłem, który zsiadał z wózka dłużéj niżby należało.
— Cóż, Pawle? zapytała z pośpiechem, lecz cofnęła się, zdziwiona i przelękniona wyrazem twarzy brata.
Policzki Pawła rozognione były, oczy błędne i przykro świécące, z ust głupowato uśmiechniętych rozchodziła się mocna woń trunku.
— Cóż, Pawle? powtórzyła ciszéj, wchodząc za przybyłym do izby i zatrzymując się przy progu.
Wybuch grubego śmiechu rozległ się po izbie.
— A cóż, panno siostro? zawołał Szyłło, moja prawda czy twoja? trzeba było jeździć, czy nie trzeba?.. Wiész co mi dali? figę! figę!
Śmiał się wciąż i oczami nawpół tylko przytomnemi po izbie wodził.
— Héj! krzyknął, ludzi słuchaj, a swój rozum miéj. Po co to było leźć do panów?.. mają ale nie płacą... daj im Boże za to zdrowie! Człowiek będzie znowu siedział, jak u pana Boga za piecem.... Chléb tu smaczny i kąt ciepły.. jedz, pij, śpij i dobrodziejom dziękuj!
Stanął, wyprężył się, podjął poły surduta i zawiódłszy z całego gardła: „oj! ja Czumak nieszczęśliwy,” puścił się po izbie w pląsy, podskoki i przysiadania.
— Tato pijany! zawołał Walek, wpadając z korytarzyka. Panie Szczepalski! panie Solski! panie Hryhory, pójdźcieno, zobaczcie! Tato pijany, Czumaka tańczy!
Michalina wybiegła z oficyny. Uszła kilkanaście kroków, stanęła przy wielkiém, grubém drzewie, rosnącém na dziedzińcu i o pień jego wilgotny od deszczu, który tylko co padał, czoło oparła. Zwiędłe liście i bujne krople wody spadły na jéj włosy, wiatr wieczorny podnosił brzegi jéj chustki i chłodem przenikał ciało... ona tego nie czuła. Do ucha jéj dochodziły z głębi oficyny nieprzytomne śpiewy i tupanie nogami jéj brata; z niemi łączyły się śmiéchy rezydentów zgromadzonych na widowisko, z których najgłośniejszym był śmiech własnego syna jego....
— Boże mój! szeptała dziewczyna, czyż niéma już na to rady żadnéj? czy koniecznie zginąć oni muszą? czy nigdy już wstydowi temu końca nie będzie?
Wysileniem woli oderwała czoło od wilgotnego drzewa i owijając się chustką, biegła ku gankowi domu. Była tak pogrążoną w bolesnych myślach swych i uczuciach, że nie słyszała tententu konia na dziedzińcu. Drgnęła i stanęła wtedy dopiéro, gdy zeskakujący z konia przed gankiem młody mężczyzna wymówił tuż przy niéj:
— Dobry wieczór pani!
Był to Mieczysław Orchowski. Odkąd tu mieszkała, przyjeżdżał już po raz trzeci. I znowu oczy jego, tajemną tęsknotę serca zdradzające, okryły twarz jéj długiém wejrzeniem.
— Czy pani nie gniéwa się na mnie za to, że przyjeżdżam tak często? zapytał zniżonym głosem.
Nie mogła odpowiedziéć. Stała przed nim z czołem pochyloném; serce jéj uderzało z mocą oddech powstrzymującą; na gęstych włosach błyszczały jak brylanty gęste i bujne krople dészczu.
— Panno Michalino! zaczął znowu głos męzki, powiédz pani, że nie gniéwasz się na mnie... Ja tu przyjeżdżam dlatego tylko, aby panią widywać....
Podniosła głowę. Blade jéj usta drżały, dłoń mimowolnym ruchem cisnęła się do piersi.
— Panie Orchowski! rzekła, dlaczego mówisz mi pan to wszystko?
W głosie jéj było wysilenie, gorycz blizka rozpaczy i namiętna prośba serca, które do najsłodszych głębin swych wzruszone, bronić się jeszcze pragnie.
— A! szanownego, miłego gościa witamy! witamy! Z dészczem nam spadłeś! ozwał się za rozmawiającą parą głos wychodzącego na ganek pana Fabiana.
W głębi domu, w gyneceum, hermetycznie zamkniętemi drzwiami od pokojów bawialnych przedzieloném, rozlegały się biegania i wołania.
— Wody! mydła! kucharza! Grześ niech nowy surdut włoży! samowar wyczyścić! Wafle do herbaty.
Daremnie wieczora tego pan Fabian zwracał uwagę gościa na talent każdego z aniołków swoich, daremnie cytował wiersze różnych poetów i własne, zasadzał panią Eustachią do fortepianu i przy akompaniamencie jéj grał na wiolonczeli — gość odpowiadał, chwalił, podziwiał z roztargnieniem i widocznie przez grzeczność tylko, oczy zaś jego z trudnością odrywały się od drobnéj twarzy guwernantki, która, pochylona nad robotą, czuła przecież unoszący się nad nią ten wzrok gorący, bo na czoło jéj co chwila wstępowały łuny rumieńców, i znikały, pozostawiając po sobie bladość głębokiego wzruszenia.
Trwało tak do połowy wieczora. Nakoniec Mieczysław nie mogąc powstrzymać się dłużéj, powstał z miejsca, na którém siedział pomiędzy gospodarzem domu a brzękającym na strunach teorbanu panem Hryhorym i usiadł obok Michaliny. Podniosła głowę i spojrzenie jego spotkała wzrokiem spokojnym. Nie rumieniła się już i nie bladła, opanowała wzruszenie swe wolą i dumą niewieścią, odpowiedź zaś na rzucone pytanie wyrzekła głosem łagodnym i rozważnym, który pamięci Mieczysława nasunąć musiał owe podsłuchane przezeń rozmowy jéj z siostrą jego i matką.
Na widok spokoju jéj, on także ukrył ogarniające go u jéj boku wzruszenie. W jednéj stronie salonu brzmiał tercet muzyczny, w innéj dwie rezydentki szeptały cóś do uszu pani Adeli. Pomiędzy młodym gościem i młodą nauczycielką zawiązała się długa i ożywiona rozmowa. Nagle tuż za progiem głos jakiś zapiał doniośle i przeciągle.
— Pan Paweł! krzyknęły dzieci, bijąc w dłonie i do drzwi się rzucając.
— Był-to w istocie pan Paweł, który owym kogucim krzykiem oznajmił swe przybywanie. Nawpół dopiéro był roztrzeźwionym. Oczy już miał przytomne, ale z policzków rozognienie, a z ruchów rozgorączkowanie i niepewność nie zniknęły. Stanął na środku salonu i oddawał dokoła ukłony, nacechowane rubasznością przesadną, obudzenie śmiéchu widocznie na celu mającą.
— Ależ wesoły dziś jesteś, panie Pawle! zauważył, śmiejąc się na równi z innymi, patryarcha gromady domowéj, pan Fabian.
Szyłło wyprostował się i pociągnął silnie długiego wąsa.
— A cóż, panie dobrodzieju mój, rzekł grubym głosem, trzeba na chléb pracować... niéma co!
— A z panną Łojwiczówną nie przywitałeś się aspan? zainterpelował z za teorbana Ukrainiec.
Szyłło posunął się ku pannie Antoninie. Śmiano się znowu. Dwie tylko osoby z towarzystwa tego nie śmiały się. Na twarzy Michaliny zgasły promienie, które czyniły ją przed chwilą inteligentną, ożywioną, prawie piękną; spuściła oczy na robotę, ale ręka jéj, trzymająca igłę, drżała i żadnego ściegu wyszyć na płótnie nie mogła. Mieczysław zdumionemi zrazu oczami patrzył na pana Pawła; potem powstał, przeszedł w inną stronę salonu i tam milczący, ze skrzyżowanemi na piersi rękami, przypatrywał się zabawom zebranego grona.
Godzina jeszcze upłynęła zanim odjechał, ale ani razu już więcéj nie zbliżył się do młodéj nauczycielki. Można nawet było sądzić, że unikał widoku jéj twarzy, tak stale i uporczywie starał się patrzyć w inną stronę. Ktoby go pilnie wtedy uważał, mógłby dostrzedz, że spadł na niego nagle ciężki jakiś smutek, połączony z głębokim niesmakiem. Na pożegnanie podał, jak zwykle rękę Michalinie, ale ręka ta nie była już tą samą, która ją dziś tak serdecznie i gorąco na ganku witała. Zimnemu uściskowi dłoni towarzyszył ukłon pełen szacunku, ale nie towarzyszyło mu spojrzenie żadne. Po chwili słychać było na dziedzińcu tentent jego konia.
Michalina stała jeszcze w tém samém miejscu, na którem pożegnał ją odjeżdżający, ręką wsparta o stół i bardzo blada. Pod spuszczone jéj powieki tak gwałtownie cisnęły się łzy palące, że powstrzymywała je tylko wysiłkiem woli. Czuła, że pomiędzy nią a człowiekiem, który przed chwilą wzrokiem swym i słowami poruszył w jéj piersi najgłębsze struny wrażeń, spadła jedna zapora więcéj, że wstyd jéj brata spłynął na nią, że posępną łuną wstydu tego uderzone, oczy jego odwróciły od niéj — może nazawsze. Nie miała żadnych sformułowanych nadziei, nie roiła o niczém, nie spodziewała się niczego, a jednak — gdy tentent konia, który unosił Mieczysława po za bramę łozowskiego dworu ucichł, opuściła się sztywna, bezsilna i daremnie drżącemi rękami szukała porzuconéj roboty.
— Panno Michalino! ja chcę już spać! zawołał tuż przy niéj srébrzysty głosik Ludki.
— I ja chcę spać! zawtórowała poetka Elżusia.
— Ale panna Michalina opowié nam dziś jeszcze o tym wielkim człowieku, co to płynął po morzu, płynął.... aż odkrył Amerykę? zagadnął Józik.
Guwernantka podniosła głowę z wysileniem, powstała, dłonią pociągnęła po czole i przytomném, jasném już okiem spojrzała na otaczające je złotowłose główki.
Głosy dzieci tych były wołaniem obowiązku, które obudziło ją ze snu bolesnego. Być może iż obręcz bólu opasująca ciasno jéj serce nie zwolniła się przez to; niemniéj przecież jedną ręką trzymając rękę Józika, drugą opasując szyję Ludki, otoczona młodemi dziećmi, które czepiały się jéj sukni, przechodziła salon krokiem powolnym i spokojnym, a zbliżając się ku drzwiom sypialnych pokojów, łagodnym, wesołym prawie głosem rozpoczęła przyrzeczoną opowieść o wielkim człowieku, który płynął po morzu, płynął... aż odkrył Amerykę.




Parę tygodni minęło. Około południa pan Fabian, jak najczęściéj bywało, siedział w gabinecie swoim, oddany ulubionym swym artystycznym zajęciom. Przed głębokim fotelem stało biuro staroświeckie, zarzucone kawałkami papierów, różnego kształtu i koloru. Na każdym z tych kawałków znajdowały się nakreślone wiersze, tu ustęp z drukowanego poematu jakiegoś przepisany, tam znowu własny pana Fabiana utwór, sonet, akrostych, strofy ulotne i t. p.
Biuro owo, wraz ze stojącym przed niém fotelem pan Fabian miał zwyczaj, uśmiéchając się niby żartobliwie, nazywać: „miejscem pracy.” Inne miejsce pracy znajdowało się pod oknem szerokiém, na północ wychodzącém, gdzie stały stalugi z rozciągniętém płótnem i leżały w odpowiednich przyrządach materyały do olejnego malowania. Obrazy różnych rozmiarów, bez ram i w złoconych ramach, okrywały ściany od sufitu do podłogi. Były to, na równi z wierszami biuro zapełniającemi, owoce wieloletniéj pracy pana Fabiana. Malowidła te przedstawiały po większéj części widoki natury zimowe, letnie, jesienne, wątpliwéj bardzo wartości. Tu i owdzie tylko dawały się spostrzegać lepsze, trafniejsze pojęcie przyrody i sztuki. Śród prób tych nieudałych królował, w najszersze i najbogatsze ramy ujęty, portret pani Adeli. Pomiędzy kartkami napełniającemi biuro znajdowało się wiele takich, na których jaśniały nadpisy: „Do Czarnéj Lilii,” „Do Lilii,” „Do L. O.” „Do dziewicy” i poprostu „Do ***.”
Pan Fabian siedział pochylony nad arkusikiem różowego papiéru i trzymał pióro w ręku. Na papiérze były napisane dwie początkowe strofy nowego poetycznego utworu. Pan Fabian pisał strofę trzecią, którą rozpoczął od dwóch następujących wierszy:
„Z wiru i tłumu, z gwarnych krzyków świata,
Myśl ma, ciszy spragniona, ku Tobie ulata...
— Ku tobie ulata, powtórzył głośno i podniósłszy głowę, patrzył przez chwilę w sufit. Potém, znalazłszy widać wyraz czy myśl potrzebną, spuścił znowu pióro na papier i pisał daléj:
„Ku Tobie, czarodziéjko, która stopą cichą
Mkniesz....
Podniósł znowu głowę i zamyślił się. Wziął w rękę różową kartkę i czytał wiersz od początku, deklamując półgłosem, a gdy doszedł do miejsca, w którém znajdowały się dwa razy powtórzone wyrazy: „ku tobie ulata!.. ku tobie...” głos jego zadrżał i łzy wzrok przyćmiły. Powiódł ręką po zwilgoconych powiekach i czytał daléj; „ku tobie, czarodziéjko, która stopą cichą”...
Tu drgnął całém ciałem, upuścił z ręki różową ćwiartkę i porwał się z fotelu, za plecami jego bowiem rozległ się łoskot drzwi gwałtownie otworzonych, a oczom jego ukazała się w zwierciadle powyżéj biura zawiészoném postać wchodzącéj do pokoju pani Adeli. Nie było to wejście, ale raczéj wtargnięcie, wtargnięcie głośne w najwyższym stopniu zirytowanéj gospodyni. Policzki jéj były zarumienione, oczy błyszczały silnie, ręce, w których trzymała pęk brzękających kluczów, drżały.
— Fabianie, zawołała, co to będzie z tego wszystkiego? powiedz mi, co to będzie? Czy nigdy już nie pomyślisz o tém?
— Co duszko? z czego? co będzie? nie rozumiem! wyjąkał pan Fabian, usuwając się pod przeciwległą ścianę, w miarę jak klapiące trzewiki posuwały się ku niemu.
— Co? z czego? powtórzyła kobiéta. Tak! ty o niczém nie wiesz! ty nic nie rozumiész! ty o nic nie dbasz. Pójdź, zobacz!
Daremnie byłoby opiérać się. Ręka kobiéty pochwyciła gwałtownie rękę mężczyzny, ciągnąc ku oknu nieopierającego się zresztą pana Fabiana.
— Patrz! patrz! wołała pani Adela, wskazujący palec wyciągając ku poblizkiemu płotowi. Czy to podobna! w biały dzień!... doprawdy, można umrzeć ze złości i rozpaczy!
Pan Fabian oczy széroko roztworzył i patrzył we wskazywaną mu stronę. Płot przezroczysty był, bo jedne ze składających go kołków pogniły i na ziemi leżały, inne wyjęte umyślnie, posłużyły kuchcikowi i Grzesiowi ku podpalaniu w piecach. Za ażurowém ogrodzeniem tém przemykała się chyżo ku ziemi pochylona postać niewieścia.
— Patrz! widzisz? w biały dzień! krzyczała pani Adela.
— Któż to, duszko? baba jakaś.... nie rozumiem!...
— Baba jakaś! tak, baba! To żona kucharza! On nakradł kartofli, warzywa i Bóg wie czego jeszcze, a ona przyszła tu teraz, w wór zabrała i poniosła.
— Zkądże wiész o tém duszko?
— Zkąd wiem? zapewne! nie wiedziałabym o niczém, bo cały dom na mojéj głowie i nie mogę rozerwać się, aby wszędzie być i wszystko widziéć za siebie i za ciebie!... Zapewne nie wiedziałabym, ale na szczęście mamy przyjaciół. Oroszczenko dopilnował i pokazał mi.
— Ach! te długie języki! stęknął mąż.
— Długie języki? Chciałbyś zapewne, aby wszyscy milczeli, albo o poezyach tylko rozprawiali. Niech kradną, niech roznoszą, niech rozrywają!...
— Ty-bo, Adziu, tak zaraz wszystkiemu wierzysz....
— O Boże mocny! a ty nie wierzysz? Widziałeś przecież na własne oczy...
— Może to niesłuszne podejrzenie.... może ona co innego niosła.
— Co innego?... Boże jedyny! mówię ci przecie że Oroszczenko sam widział i przybiegł, aby mię ostrzedz....
— Duszko, przemówił pan Fabian łagodząco, i cóż tam znowu tak ważnego, jeśli biedni ludzie pożywią się przy nas odrobinę?
Pani Adela schwyciła się obu rękami za głowę.
— A to doprawdy zwaryować można! Pożywią się!... małoż ich jeszcze żywi się przy nas? Ale to kradzież! Czy ty sumienia nie masz, żeby pozwalać ludziom na grzech taki?.. Pożywią się! a kto nas żywić będzie i dzieci nasze, jak majątek z dymem pójdzie?
— Poco znowu ma z dymem iść? jakoś to będzie.
— Nic nie będzie! jeszcze lat trzy, cztéry a wszystko pójdzie na marne. Długów pełno! Jankiel już nie chce mięsa na kredyt dawać... z głodu kiedyś pomrzemy razem z dziećmi!
— Adziu! poco zaraz te desperacye? Powinniśmy ufać wyższéj nad nami opiece... Opatrzność więcéj ma, niż rozdała.
— Tak, tak! zdawaj się na Opatrzność, a sam wiersze pisz i pejzaże maluj!
— Duszko! szepnął znowu pan Fabian, nie samym przecież tylko chlebem człowiek żyć powinien...
— Zawijasz ty jednak dobrze i chléb i mięso, a tylko o żonę i o dzieci nie dbasz, czy będą za rok jaki chléb miały.
Potok łez polał się z jéj oczów. Na widok ten pan Fabian struchlał.
— Adziu! zawołał, nie płaczże, proszę cię, nie płacz! nie mogę patrzyć na łzy! Tyś matką moich aniołków; ale widzisz...
Kobiéta z gwałtowném łkaniem i przyciskając chustkę do twarzy, wyszła, trzaskając za sobą drzwiami. Pan Fabian stał na środku gabinetu i ze wzburzoną twarzą słuchał oddalających się kroków żony.
— O Boże mój, Boże! któż mię od tego przeklętego gospodarstwa wybawi? zawołał w końcu, załamując ręce.
W téj chwili uchyliły się pocichu drzwi z gabinetu do przedpokoju wiodące i głos niewidzialnéj osoby jakiéjś, głos cichy, ostrożny, ugrzeczniony, wymówił:
— Czy można?
— A kto tam? zapytał pan Fabian.
— Eli Makower, odpowiedział głos za uchylonemi drzwiami.
— Proszę! proszę! wyrzekł pan Fabian z widoczném strapieniem i stęskniony wzrok rzucił na pulpit z rozpoczętym krajobrazem.
Jednocześnie pani Adela, szybko płacz swój ukoiwszy, zarządzać poczynała w garderobie śledztwo przeciwko niewiernemu kucharzowi; zaledwie jednak zdołała zgromadzić parę wiarogodnych świadectw, aliści w bramie dziedzińca ukazała się zgrabna karétka, sześcią koni zaprzężona i podróżnemi pakami w górze i z tyłu obciążona.
— Wody! mydła! kucharza! rozległy się wołania pani Adeli. Grześ niech nowy surdut włoży! kołnierzyk czysty! indyk na pieczyste!... Ale ktoby to mógł być taki?
— Jeżeli się nie mylę, wycedziła, patrząc w okno, pani Eustachia, to pani Ręczycowa przyjechała.
— Jezus Marya! krzyknęła gospodyni domu, pani Ręczycowa!... Po indyku legumina z chleba!... Taka elegantka.... Prędzéj-że, gamoniu! kołniérzyk koronką oszyty!... O panno Antonino, zlituj się mankiet mi zapnij. A włosy moje, włosy! dawajcie prędko grzebienia!...
W kilka minut potem na kanapie bawialnego salonu siedziały obok siebie pani Malwina, w kapeluszu ozdobionym marabutami i w tureckim szalu na ramionach, i pani Adela, w wełnianéj sukni, w krzywo włożonym kołnierzyku z koronką i z rękami świeżo umytemi.
— Ślicznie mi wyglądasz, duszo moja, choć to Bóg wié jak dawno cię nie widziałam. Projektowałyśmy codziennie z Różą i Florą odwiedziéć Łozową... tylko że jestem zawsze tak zaaferowaną.... Ale ślicznie mi wyglądasz!
— Gdzie tam, pani łaskawa, gdzie to ja mogę dobrze wyglądać!... Tyle zmartwień, kłopotów, irytacyj...
— Rozrywekby ci trzeba, kochaneczko, rozrywek koniecznie. Poszłaś w ślady swojéj mamy, która sławną gospodynią była... Ja rozrywam się jak mogę, i nieźle mi z tém, jak widzisz...
— Ach, pani kochana, jak ja mogę o rozrywkach myśléć? Pani znasz mego męża. Złote serce! najlepszy, najszlachetniejszy człowiek w świecie, ale za temi sztukami Bożego świata nie widzi... na mojéj głowie wszystko...
— Taka już jego pasya, duszo moja! Każdy człowiek musi mieć swoje pasye... Czy dawno byłaś w N.?
— Gdzie mi tam, pani kochana, po miastach jeździć? Po za domem i gospodarstwem nic dla mnie niéma. Teraz sługi takie, że tylko spuść się na nie, a dom ci rozniosą. Fabian na nic uwagi nie zwraca, niczego nie dojrzy...
— Rozrywek by mu trzeba, rozrywek koniecznie! Figuruj sobie, moja duszo, że ja się do N. na mieszkanie przenoszę. Jakiegoś poziéwania dostałam... wracam właśnie z N. Siedem pokoików, duszo moja, najęłam... Róża i Flora pojadą naturalnie ze mną, a za dwa tygodnie najdaléj meble z Warszawy przyjdą... panny służące dwie tylko ze sobą biorę.... lokaja, furmana, i kucharza, więcéj nikogo.... parę koni i kabryolet od Rentla... Nie wiem tylko co z Francuzką zrobię.
— Z jaką francuzką?
Demoiselle de compagnie... trochę jeszcze i guwernantka. Wzięłam ją do Flory, ale teraz mi już niepotrzebna; w mieście ambaras z mieszkaniem... Flory edukacyą dokończą metrowie, a i tak będzie nam ciasno. Otóż figuruj sobie, duszo moja, przyszła mi do głowy idea, czy ty czasem do swoich maleńkich Francuzki mojéj nie weźmiesz.
— Ja pani? od dwóch miesięcy mam już guwernantkę...
— Co? duszo moja! kogo? tę Michalinę? Ależ wstydź się! to prosta dziewczyna! maniery żadnéj, pronuncyacya francuzka najgorsza, a przytem: Szyłło! remarkuj sobie: Szyłło. Krztusiłam się zawsze, wymawiając to nazwisko.... Moja Francuzka, mademoiselle Zoe de Brunelle... remarkuj tylko: Brunelle i de jest de! Zubożała arystokratka, kochaneczko! Maniera wspaniała, pronuncyacya paryzka... za miesiąc ci dzieci nauczy mówić po francuzku cudownie, a przytém, między nami mówiąc... to dystynkcya dla domu! Czemże twoje dzieci gorsze od innych, aby francuzkiéj guwernantki mieć nie mogły? Nieprawdaż? ręczę że nie umieją jeszcze mówić po francuzku.
— W istocie... Ludka dopiéro zaczyna mówić tym językiem, a Józik, Staś, Elżusia i Marynia mówią tylko: maman, merci, bonjour...
— A widzisz, duszo moja, to wstyd, wielki wstyd! Dzieci twoje wyrzucać ci to będą kiedyś, że zaniedbałaś ich edukacyą.
Pani Malwina długo jeszcze przemawiała w ten sposób do macierzyńskiego serca i do próżności pani Adeli. Bardzo znać leżało jéj na sercu pozbycie się francuzkiéj guwernantki przed wyjazdem do miasta.... Matkę siedmiu aniołków pociągało ku sobie mocno uczynione jéj przedstawienie, najprzód dlatego, że oddawna już bolała nad głębokim obskurantyzmem dzieci swych co do francuzkiego języka, a potém że myśl o posiadaniu w swym domu Francuzki łechtała jéj miłość własną. Przynosi to dystynkcyą domowi! mówiła pani Malwina. W dodatku tajemnicza przepowiednia pani Eustachii co do Michaliny wisiała zawsze nad głową pani Adeli, niby niewidzialny i nieokreślonego kształtu miecz Damoklesowy. Panna Antonina nakoniec po wielekroć już zwracała uwagę swéj chlebodawczyni na szczególny stosunek, zdający się zachodzić pomiędzy Michaliną a młodym Orchowskim, który od czasu jéj przybycia stał się w Łozowéj niezwykle częstym gościem.
— Romansują z sobą napewno, przestrzegała rezydentka.... Święty Boże! święty, mocny! Jak amen w paciérzu nieprzyjemności ztąd wynikną różne.., i zły przykład dla Ludki....
— Bierz moję Francuzkę, bierz, mówiła pani Malwina, a Michalinę tę odpraw... Ma przecież stryja, to niech sobie u niego siedzi.
— Pomyślę... odpowiedziała pani Adela, naradzę się z Fabianem....
— No, pomyśl, naradź się i zakomunikuj mi listownie co wymyślisz i uradzisz... Będę czekała na list twój trzy dni najdłużéj... Jeżeli nie zechcesz panny de Brunelle, to zawiozę ją do Orchowa, dla Lili... Dziwna rzecz, że mi ta myśl wprzódy do głowy nie przyszła; ale Łozowa po drodze jakoś... zajechałam... Tymczasem adieu, duszo moja. Jeżeli przyjedziesz téj zimy do N., to proszę odwiédź mię.
— Pani kochana, a obiad? natychmiast podadzą.
— Nie mam czasu, duszo moja, nie mam czasu! jestem tak zaaferowana.... Róża i Flora czekają mię w domu, a Dorosia szyje mi dwie suknie. Ta dziewczyna bardzo jest zręczną; ale może je źle skroiła. Adieu, adieu duszo moja! Weź moję de Brunelle, pamiętaj! Dla dzieci trzeba przecież cóś zrobić... a przyjeżdżaj do N., rozerwiesz się. Ucałuj swoje maleństwa odemnie. Adieu! au revoir!
Karéta właśnie odjeżdżała od ganku, uwożąc panią Malwinę, przez szybę jeszcze ku oknom domu całusy ręką posyłającą, gdy pan Fabian wszedł do salonu. Przeciwko zwyczajowi drzwi od gineceum nie były zamknięte; w szarych głębinach gospodarskich komnat rozlegały się wołania pani Adeli:
— Powiedz Jerzemu, żeby indyka nie piekł!... filiżanki pochowaj!... Grześ niech nowy surdut zdejmie!...
Spostrzegła męża przez drzwi otwarte i weszła do salonu.
— Czemuś do nas nie wyszedł? Czy i gości bawić ja jedna tylko mam obowiązek?
— Bawiła tak krótko, a ja tam byłem interesami zajęty.
Pani Adela zaśmiała się szyderczo.
— Ty, interesami zajęty? to koniec świata chyba....
— Nie, duszko, ale przyjechał Makower, wiész....
— Wiem! wiem! I cóż ten Makower?
— Chce Łozowę w dzierżawę wziąć.
— Chce wziąć? to i chwała Bogu. Wszyscy teraz żydom majątki w dzierżawę oddają. A ileż on za Łozowę daje?
— Nieźle daje.
— No już ty się na tém znasz, jak koza na pieprzu. Ileż?
Pan Fabian wymienił summę rocznéj dzierżawy przez Eliego mu ofiarowaną. Pani Adela z wielkiego zadowolenia rękami plasnęła.
— Święty Boże! zawołała, ten Żyd oszalał chyba, żeby tyle dawać! Ty i połowy dochodu tego nie masz z Łozowéj... Ale prawda, jaki ty możesz miéć dochód, wiersze pisząc i pejzaże malując?...
— Jakże więc zrobić, duszko?
— I ty się pytasz jeszcze? Oddaj mu Łozowę i w rękę go pocałuj. Będzie przynajmniéj grosz gotowy i ten złodziéj ekonom precz pójdzie. Już na niego oddawna patrzyć nie mogę.
— Ty bo, duszko, rządzisz się swą osobistą niechęcią dla tego człowieka, ja zaś co innego miałbym na względzie.
— Cóż takiego, naprzykład?
— Ci Żydzi, widzisz, to tacy brudni, nieestetyczni....
— Święty Boże, jemu trzeba aby dzierżawca majątku był estetycznym!
— Nie, duszko, ale zaraz mi dwór zanieczyszczą.... ogród szczególniéj... śmiécia zaraz pełno będzie.
Pani Adela ze wzgardliwym wyrazem twarzy głową kiwała.
— Oj ty poeto! poeto! zawołała. Tu idzie o zachowanie kawałka chleba dla nas i dla dzieci, o wyratowanie się z długów, o wypędzenie precz tego złodzieja ekonoma, co tu już nas od lat tylu okrada, a ty myślisz o ogrodzie i o śmieciu.... Ale prawda, czy to ty dbasz o co? czy ty.....
— No, nie irytuj się znowu tak zaraz. Ja sam chciałbym bardzo kłopoty te z głowy zrzucić....
— To je zrzuć!
— Trzeba będzie pojechać z Makowerem do N. Augustyn Szyłło kontrakt napisze.... Muszę tylko zawarować w kontrakcie, żeby dzieci ich przynajmniéj wstępu do ogrodu nie miały.
— A ekscepcye? zapytała pani Adela. Ręczę że zapomniałbyś o ekscepcyach, gdybym ja ich nie przypomniała. Żyta na chléb beczek piętnaście najmniéj, pszenicy na bułki.... jęczmienia i gryki pomyślę jeszcze ile....
— Napisz, duszko, regestrzyk.
— A prawda, choć raz rozsądnie o gospodarstwie pomyślałeś. A teraz rzecz inna. Trzeba Michalinę Szyłłównę odprawić.
— Odprawić? a dlaczego? ze zdumieniem zawołał pan Fabian.
— Zdarza się nam do dzieci Francuzka, zniżonym głosem mówiła pani Adela, osoba podobno pięknie wykształcona, z dobrym układem i paryzką pronuncyacyą. Nie można takiéj okazyi opuszczać. Dzieci nasze nic jeszcze prawie po francuzku nie umieją....
— Ależ duszko! osoba ta zdaje się dobra....
— Dobra! uśmiechnęła się pani Adela. O, nie tak bardzo znów dobra, jak się zdaje z pozoru. Zaraz piérwszego wieczora radziła mi, abyśmy tych biedaków, co tu u nas siedzą, z domu naszego wyprawili... Mówiła że powinniby znaleść sobie jakie zatrudnienie...
— Fi! zawołał pan Fabian, takie zimne zdanie u kobiéty!
— A widzisz! serce znać nieszczególne. Co się zaś tyczy nauki...
— Uważałem, uważałem, przerwał pan Fabian, że zbytecznie Ludkę do książki zasadza. Przychodziła mnie samemu do głowy obawa, aby nam z niéj pedantki nie zrobiła. Nauka wysusza serce w kobiécie...
— Wysusza, czy nie wysusza, dość tego, że ja z niéj nie jestem zadowoloną. Skromne to na pozór i niewymagające, ale Bóg wié ile jeszcze kosztować może w przyszłości.
— Co tam koszta! najgorzéj to, że serce, jak pokazuje się, ma niedobre, i może aniołki nasze chłodem zarazić......
— Więc jakże zrobić?
— A jak sobie chcesz, Adziu.
— Tak, tak! wszystko na moję głowę, na moję odpowiedzialność zwalać najlepiéj, najwygodniéj dla ciebie! A tyż nie mężczyzna? nie pan domu? nie ojciec twoich dzieci?
— No, rzekł pan Fabian gładząc łysinę, późniéj to zdecydujemy.... Makower czeka na mnie w gabinecie, muszę powiedzieć mu że zgadzam się i dzień wyjazdu do N. naznaczyć.
— Nie zapomnij-że tylko o ekscepcyi... Kartofli do karmienia wieprzów... pośladu, żyta i jęczmienia dla kur...
— Dobrze! dobrze! napisz regestrzyk.
— Proszę pani mąki na kluski! ozwał się z głębi gospodarskich komnat głos cienki i donośny, a przez drzwi nawpół uchylone, ponad osmoloną ręką trzymającą rondelek, ukazała się głowa kuchcika.
Konferencya przerwana zawiązała się na nowo pomiędzy małżeństwem przed udaniem się na spoczynek i do żadnego jeszcze stanowczego wyniku nie doprowadziwszy, powtórzyła się nazajutrz i jeszcze dnia następnego po kilka razy. Złote serca państwa Fabianowstwa czyniły im odprawienie młodéj guwernantki bardzo trudném. Namyślali się, naradzali i w taką niezgodę z własném sercem i sumieniem popadli, że przez dwa wieczory z niespokojności wielkiéj pan Fabian nie dotknął wiolonczeli, a pani Adela nie cérowała pończoch. Najszczególniéjszem zaś było to że przez dwa te wieczory pani Adela okazywała się wyjątkowo łaskawą względem dwóch rezydentek, wywołując umyślnie ich uwagi o Michalinie i szukając w podszeptach ich usprawiedliwienia własnych chęci.
Przyszedł nakoniec dzień trzeci, jako termin ostateczny, przez panią Malwinę naznaczony. Pani Adela w przedobiedniéj porze weszła do pokoju guwernantki, z wyrazem twarzy niezwykle uroczystym, bez kluczów nawet i w czépku prawidłowo na włosy włożonym. Lekcya była skończoną; dzieci rozsypały się po domu, a nauczycielka układała książki i przeglądała zeszyty swoich uczniów.
— Kochana panno Michalino, zaczęła pani domu, bardzo mi przykro, doprawdy, ale muszę powiedzieć pani rzecz nieprzyjemną...
Zawahała się chwilę, odchrząknęła i ze spuszczonemi oczami dokończyła:
— Pomimo najlepszych chęci naszych dla pani... ja i mąż mój... nie możemy dłużéj miéć pani w domu naszym...
Michalina, jak piorunem rażona, podniosła głowę i na kobiétę mówiącą spojrzała zdumionemi oczami.
— Pani! zawołała, za co? dlaczego?
— Ależ za nic, kochana panno Michalino, za nic! nie trzeba się znowu tak zaraz obrażać i irytować. Jesteś pani młodą i nie wiész co to rodzicielskie kłopoty i obowiązki. Zdarza nam się nauczycielka Francuzka... Nie możemy.. dla dobra dzieci naszych nie możemy okazyi takiéj opuszczać.
Gwałtowne rumieńce wytrysnęły na twarz Michaliny, oczy jéj błysnęły obrazą, żalem.
— Pani! rzekła drżącym od wzburzenia głosem. Pokochałam dzieci państwa... i one także przywiązały się do mnie... Są one jeszcze tak małe i tak niewiele umieją, że to co ja umiem na długo wystarczyć im może.... Dlaczegóż więc..
Nie dokończyła. Uderzenia serca wezbranego bolesnemi uczuciami zatamowały jéj mowę. Nie pochyliła jednak tym razem głowy, nie spuściła oczów, owszem, patrzyła w twarz pani Adeli wzrokiem w którym malowała się śmiałość czystego sumienia i duma niewinności, czującéj że dzieje się jéj krzywda.
Pani Adela, pod wpływem wzroku tego, spuściła powieki i machinalnym ruchem szukała u pasa przebywających tam zawsze kluczów.
— Poco się pani tak irytuje? zaczęła po chwili. Mój Boże! nie znasz pani jeszcze prawdziwych zgryzot i zmartwień. Wszakże dla pani wszystko jedno... tu być czy tam... u nas czy gdzieindziéj... Ja sama postaram się dla pani o miejsce.. zarekomenduję panią do jakiego znajomego domu... Tę Francuzkę, widzi pani, nastręcza mi pani Ręczycowa... osoba tak poważna... zacna... i dla któréj mam obowiązek wdzięczności, bo jeszcze niezamężną będąc, bywałam u niéj z nieboszczką matką moją bardzo często na wieczorach i bawiłam się w jéj domu wybornie... Niech sobie mówią o mnie że jestem skąpą, gdéraczką, może i jestem taką... ale mam serce i nigdy nie zapominam o tém co komu winna jestem.. Pani Ręczycowa życzy sobie, żebym wzięła z jéj domu tę Francuzkę...
Byłaby długo jeszcze usprawiedliwiała się w ten sposób; ale Michalina przerwała jéj mowę.
— Przebacz pani, rzekła, ale trudno mi bez słowa obrony zgodzić się na rzecz, która... która z wielu względów wyrządza mi krzywdę. Częste zmienianie miejsc pobytu przynosi złą sławę nauczycielce... jestem przytém ubogą i nie mam własnego domu, do którego odjechaćbym mogła...
— Pani masz stryja... przerwała z kolei pani Adela.
— Tak, pani, ale dom stryja mego nie jest moim domem. Postanowiłam od lat najmłodszych żyć z własnéj pracy i niczego nie obawiam się więcéj, jak przyczynić ciężaru ludziom którzy i bez tego zrobili mi wiele, wiele dobrego...
— Wszystko to jest bardzo szlachetném ze strony pani; ale cóż my temu winni, że pani nie masz własnego domu, a u stryja swego mieszkać nie chcesz?..
— Pani! zawołała Michalina, a cóżem ja zawiniła państwu? Starałam się spełniać sumiennie przyjęte obowiązki, ale sądziłam że i państwo zechcecie także spełnić dane mi przyrzeczenia... Pan Łozowicz, przyjeżdżając po mnie do Orchowa, umówił mnie na rok cały...
— A! zawołała, rumieniąc się, pani Adela, pani więc powołujesz się na umowę? Oho! znać zaraz że jesteś synowicą prawnika. Fi! fi! panno Michalino, to wstyd żeby kobiéta odwoływała się do jakichś tam umów! Pilnowanie się kontraktów do mężczyzn należy; kobiéta sercem tylko rozsądzać wszystko powinna...
Ręce guwernantki, splecione i na książce złożone, drżały. Była tak blada, że zdawało się jakby pod wpływem obrazy i żalu cała krew jéj zbiegła do serca.
— Tak pani, wymówiła stłumionym głosem, dobrze jest jeśli uczucia rządzą stosunkami ludzkiemi; ale tam gdzie ich braknie, wolno każdemu odwołać się do umowy.
— A więc wytocz nam pani proces! zawołała pani Adela, zirytowana niezmiernie oporem guwernantki. Przyjdzie to nawet pani z łatwością... Stryjaszek kochany, jako prawnik, dopomoże jéj w tém i skargę do sądu na nas napisze... Ja tylko to pannie Michalinie powiem, że od dzisiejszego dnia stryj pani nie jest plenipotentem mego męża.. Dziś zaraz Fabian pojedzie do N. i cofnie stryjowi swoję plenipotencyą...
Ostatnim słowom pani Adeli towarzyszyło klapanie przydeptanych trzewików, które zwracały się w stronę gabinetu pana Fabiana.
Guwernantka zmieniła nagle postawę. Ogień dumnego oporu zagasł w jéj oku, ustępując przed wyrazem przestrachu. Wiedziała o tém że Łozowicz był jednym z głównych klientów jéj stryja, pomyślała że strata klienta tego odbić się może bardzo znacząco na niezamożnym bycie obarczonego rodziną prawnika.
— Pani! zawołała, postępując parę kroków za odchodzącą kobiétą, niech pani wstrzyma się... niech pani stryja mego w tę sprawę nie miesza... Odjadę bez żadnéj pretensyi choćby dziś, za godzinę odjadę.
Pani Adela zmieszała się znowu i kilka już tylko słów wymówiwszy, odeszła. Tego samego dnia wysłano konnego posłańca z listem do Ręczyna, a we dwa dni potém Michaliny w Łozowéj nie było. Dzieci płakały po kątach, ze strachem oczekując powrotu ojca, który nie najtyczanką już, jak po pannę Szyłło, ale naprędce wyreparowanym powozem pojechał po pannę de Brunelle.
Panna Zoe przybyła; nad wieczorem zaś, w porze gdy całe domowe towarzystwo, z wyjątkiem nowéj guwernantki i dwojga jéj uczniów, zebrane było w sali jadalnéj przy herbacie, parokonna bryczka zajechała przed ganek.
— Pan Mieczysław przyjechał! wesoło zawołał pan Fabian i wybiegł do sieni.
— Grzesiu! nowy surdut! zcicha i z pośpiechem zadysponowała pani domu. Jerzy niech conajprędzéj po mąkę na wafle przychodzi! Masielniczkę kryształową wyjm z szafy!
Panna Antonina figlarnie mrugała oczami.
— To dopiéro oszuka się, jak jéj tu już nie znajdzie! szepnęła do ucha pani domu.
Mieczysław wszedł, a gdy witał wszystkich z kolei, wzrokiem szukał pomiędzy zgromadzonemi osobami twarzy, któréj nie ujrzawszy, zajął przy stole wskazane sobie przez gospodarza miejsce i często spoglądał na drzwi gineceum, w perspektywie dwóch bawialnych salonów widzialne. Po upływie dobrego kwadransa drzwi te otworzyły się i przez salony z powagą i wyniosłością, z szelestem jedwabnéj sukni, z głową podniesioną i lasem długich, czarnych loków obwieszoną, kroczyła panna de Brunelle.
Za nią postępowała Ludka, łkając i łzy ręką ociérając, i Józik, który za plecami nowéj nauczycielki swéj wystawiał język, pięść składał w kształt figi, nogą próbował następować na olbrzymi ogon jéj sukni, słowem czynił wszystko co mógł, aby usprawiedliwić nadawaną sobie nazwę wisusa.
Pani Adela z pośpiechem nalała dla panny Brunelle szklankę herbaty, bacząc pilnie aby była dość słodka i dość mocna, pan Fabian pełnym galanteryi ruchem przysunął krzesło jéj do stołu, pani Eustachia poprawiła pocérowane swe jedwabie, panna Antonina posunęła ku miejscu, które zająć miała Francuzka, koszyk z bułkami i kryształową masielniczkę; rezydenci zaś mężczyźni oniemieli i wytrzeszczyli oczy.
Mieczysław przerwał rozmowę swą z panem Fabianem w połowie wyrazu i ze zdumieniem wpatrzył się w znajomą sobie trochę francuzką guwernantkę.
— Czy państwo wzięliście do domu swego drugą jeszcze nauczycielkę? zapytał półgłosem młody Orchowski.
— Nie, nie! odparł gospodarz, gładząc łysinę. Panna Szyłło odjechała do N. Moja żona, widzi pan, moja żona i ja sądziliśmy, że dzieci nasze więcéj korzystać będą przy nauczycielce Francuzce...
Szkarłatny rumieniec oblał czoło Mieczysława; wzrok jego, swobodny zwykle, prawie wesoły, stał się na chwilę tak surowym, jakby z ust jego, które drgnęły lekko, wymknąć się miał wykrzyk oburzenia i wyrzutu. Powściągnął się jednak szybko, przez uczucie towarzyskiéj przyzwoitości, ale rozmowa pomiędzy nim a gospodarzem domu nawiązać się już nie mogła. Młody gość roztargniony był a odpowiadając na zadawane sobie pytania, o czém inném widocznie myślał. W połowie już wieczoru pożegnał gospodarstwo domu.
— Może państwo zechcecie dać mi zlecenia jakie do N.? zapytał z obojętną grzecznością. Jadę tam jutro..
Zleceń żadnych nie było, pan Fabian bowiem wybiérał się sam do głównego miasta okolicy, dla załatwienia kontraktowéj sprawy z przyszłym dzierżawcą swego majątku. Panna Antonina znacząco na panią Adelę spojrzała.
— A co? szepnęła, leci za nią! Co to z tego będzie? Święty Boże! święty, mocny!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.