<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Gubernialne miasto N., o osiem mil mniéj więcéj od Orchowa, Ręczyna i Łozowéj odległe, jak wszystkie prawie litewskie miasta, nie jest ani bardzo zamożném, ani zewnętrzną okazałością błyszczącém; stanowi przecież jeden z głównych punktów, w których koncentrują się kapitały ruchome, sprawy bieżące, a w znacznéj części i inteligencya prowincyi.
Nie na żadnéj jednak z głównych i ozdobnych ulic miasta mieszkał Augustyn Szyłło, stryj Michaliny. Mieszkanie które zajmował, wraz ze swą rodziną, znajdowało się w domu drewnianym, starym i pochyłym, wsuniętym w głąb dziedzińca obszernego i dokoła ostawionego budynkami, również niepozornie wyglądającemi. Dziedziniec był porośnięty latem trawą skąpą i żółtą od pyłu, w jesieni i na wiosnę pokrywało go błoto, za ogrodzeniem zaś, przypominającém budową swą wiejskie zagrody, biegła ulica niebrukowana, z kilkunastu domami również drewnianemi, z za których wyglądały szczyty nędznych drzew owocowych. Jeden koniec ulicy téj wybiegał z zaułka ku głównym ulicom wiodącego, drugi spotykał się z széroką bitą drogą, która, okrążając w połowie miasto, wiodła miejscowe powozy i dorożki pod wysokie i zdala widzialne ściany piérwszorzędnego dworca kolei żelaznéj.
Augustyn Szyłło był człowiekiem pięćdziesiątletnim, średniego wzrostu, z głową okrytą nawpół posiwiałemi już włosami. Twarz jego o rysach ściągłych, zarostu wszelkiego pozbawioną, przyoblekała cera żółtawa i zwiędła, taka jaką odznaczają się zazwyczaj oblicza ludzi, którzy znaczną część lat swoich spędzili w zamknięciu, śród ścian wilgotnych i mrocznych. Z żółtą tą, niezdrową cerą twarzy zgadzał się spłowiały błękit oczów, w których, obok przyrodzonéj łagodności, migotały wciąż niespokojnemi światełkami troska, niepokój, — zgadzało się i czoło niewysokie, pospolicie zarysowane, a rojem fałd i zmarszczek pokryte. Idąc, pan Augustyn trzymał się pochyło, a prawe ramię jego podnosiło się wyżéj nieco od lewego. Lekkie to skrzywienie fizyczne odznacza zawsze ludzi, którzy długo siadywali za stołem i prawą ręką, uzbrojoną w pióro, wodzili po papierze przez lat dziesiątki. W domu przebywając, a najczęściéj nawet i na miasto wychodząc, Augustyn Szyłło miéwał na sobie ubranie z taniego bardzo materyału sporządzone i wytarte nieco, obuwie proste, grube, czapkę sukienną z daszkiem: był to strój jego najzwyklejszy, do powszednich okoliczności życia zastosowany. Niekiedy jednak widywano go ubranego w czarny tużurek, z połyskującém obuwiem na nogach, z wysokim, błyszczącym kapeluszem na głowie, w rękawiczkach nowych i jeśli dzień był chłodny, w paltocie bardzo porządnie wyglądającym. Był to strój przywdziéwany przez Szyłłę w uroczystych wypadkach jego życia, wtedy gdy udawał się do któréj z miejscowych jurysdykcyj sądowych, lub do którego z przybyłych ze wsi możniejszych swych klientów.
Biografia człowieka tego w głównych swych zarysach przedstawiała się dość prostą i pospolitą. Był on młodszym z dwóch synów właściciela niewielkiéj wioski. Starszy brat jego, ojciec Pawła i Michaliny, pozostał na dziedzicznym kawałku gleby, oddając się, wzorem przodków, zawodowi rolnika; Augustyn zaś w 18-tym roku życia swego, po ukończeniu pięciu klas gimnazyalnych, wstąpił do jednego z biur rządowych. Rolnik lub kancelista, były to dwa zawody, wedle ówczesnych wyobrażeń jedynie możebne dla szlacheckich synów. Bracia téż podzielili się dwiema temi drogami.
Augustyn ożenił się wkrótce z córką sąsiada, młodą i hożą dziéweczką, i zamieszkał w mieście, poczém przepisując zrazu urzędowe papiéry, następnie pisząc je w pewnéj mierze już samoistnie, zatrzymując się po lat kilka na każdym z różnych stopni urzędowéj hierarchii, po 25-ciu latach służby biurowéj doszedł do urzędu naczelnika stołu. Położenie jednak, w którém się znalazł po ostatecznym tym awansie, było dla materyalnego bytu jego dość dogodne, dla ambicyi jego wystarczające. Niewytwornym zapewne był byt ten, niewymagającą była ta ambicya, nikt wszakże nie widział Szyłły w owym czasie zasępionego i niezadowolonego, nikt odeń skargi nie usłyszał żadnéj. Zwierzchnicy uznawali w nim urzędnika pilnego i sumiennego, koledzy lubili go, dobra sława jego najlżejszemu nigdy nie uległa szwankowi, przez świat i życie przesuwał się cicho, niepostrzeżenie, bez blasku ni wysokich pretensyi, ale z czołem wypogodzoném, z sumieniem i mieniem czystém. Żyłby tak długo, zapewne do końca lat swych, pracując ciężko, choć cicho i nieznacznie, zadowalając się warunkami swego bytu i położenia, a poezyą życia czerpiąc z rodzinnego ogniska, coraz liczniéj obsiadywanego małemi lub podrastającemi dziecmi, — gdyby nie nagła katastrofa. Katastrofa to była ta sama, która spadając na dwory wiejskie, właścicieli ich zmusiła do roztworzenia rzadko przedtém roztwiéranych ksiąg rachunkowych. Spadła ona nietylko na wsie, ale i na miasta, i objawiła się mieszkańcom tych ostatnich skutkami innéj nieco natury, niemniéj jednak stanowczo życie ich na dwie połowy rozcinającemi.
Bywają w dziejach momenty szczególne, nagłemi zmianami w losach jednostek społeczność składających napiętnowane. Od najwyższéj do najniższéj warstwy ludności, od téj która przywykła przodować, do téj któréj wiekuistém przeznaczeniem wydawało się posłuszeństwo — żadna nie pozostaje wtedy na dawném swém miejscu, w uprzednich warunkach bytu. Ci spadają, tamci podnoszą się; pod stopami jednych grunt wstrząśniony zapada się w wądoły i przepaście, aby pod stopami innych roztoczyć kwitnące równiny, lub wzdymać się w wyniosłe wzgórza. Drogi dawne zaciérają się bez śladu, a nowe zarysowują się niewyraźnemi zrazu liniami. Ściany domostw z niemém zdumieniem spoglądać się zdają na całkiem nowe twarze, które je zapełniają, podczas gdy dawne, dobrze znane, te które w cieniu ich uśmiechały się piérwszemi uśmiéchami dzieciństwa, rumieniły się ogniami dojrzałego wieku i okrywały zmarszczkami nadchodzącéj starości, przestępują próg ich, aby więcéj nie wrócić. Ludzie z najróżniejszych stron i stopni dziedziny społecznéj schodzą się, mieszają w jeden tłum błędny i popychający się nawzajem; jedni drugim następują na stopy i włażą na plecy. Ci którzy nie znali się dawniéj, twarzą w twarz stają przed sobą i daremnie oglądają się za tém do czego przywykli, z czém zżyli się, a co ucieka od nich i znika we mgle nieprzebytego oddalenia.
Jest-to zamieszanie, chaos, toń zawrotna, z któréj społeczność po upłynionym momencie wiru i ogłuszenia powstaje częstokroć odrodzona, z dawnych kaléctw uléczona, ze starych plam omyta, ale w których jednostki słabe do walki niezaprawione, giną śród smutków, trosk, łez i... głodu, niby tragiczne ofiary, ciałami i duchami swemi ścielące drogę nieubłaganéj logice dziejów.
W téj saméj porze, w któréj do dworów wiejskich wstępowały troski, dawniéj tu nieznane, drzwi kancelaryj miejskich pootwiérały się na oścież, a przez nie dawni ludzie wyszli, nowi weszli.
Augustyn Szyłło, wraz z dziesiątkami, setkami współtowarzyszy swych, utracił posadę. Przygarbiony i posiwiały, wstał ze stołka, na którym 27 lat siadywał, i poszedł..
Poszli wszyscy i stanęli śród ulic miejskich, na twardym, nagim bruku. Nie byli sami. Wkoło nich stały żony ich, matki, siostry, rojem otaczały ich dzieci drobne lub dorastające....
Co czynić? Nie pójść im już teraz do pługa, nie imać się młota, nie wdziéwać na plecy, od lat i pracy schylone, studenckiego munduru! Pracowali dotąd w zawodzie, do którego dostatecznie lecz wyłącznie byli usposobieni. Jedyną umiejętnością, jaką posiadali, było przepisywanie lub pisanie urzędowych aktów; cała wiedza ich mieściła się w kilku tomach kodeksu prawnego i w tych szafach odwiecznych, nadpróchniałych, w których zżółkłe od starości, pyłem przegryzane, spoczywały biurowe archiwa. Dziś umiejętność ta i wiedza stały się im nagle zupełnie bezużytecznemi.
W ten-to sposób, śród mnóstwa innych, nowych całkiem zjawisk, powstało jedno jeszcze a niemniéj dziwne, powstał osobliwszy proletaryat, złożony z ludzi bez własności, bez dachu, bez żadnéj określonéj kondycyi, bez przystępnéj im pracy, bez możności zarobkowania... Rozeszli się. Dokąd poszli? Ha! na traf szczęścia, na łaskę miłosierdzia ludzkiego. Rozeszli się, niosąc na głowach zdwojoną ilość włosów białych, na plecach gromady istot, z rąk ich wyglądających wyżywienia. Jedni powędrowali w strony dalekie, tam gdzie trudnić się mogli tém czém trudnili się długie lata w stronie rodzinnéj; inni utulili się w kątach cichych, zapadłych, kędy chléb najtańszy, a litość ludzka najczynniejsza; inni jeszcze z bohaterskiém nieledwie wysileniem, po przez głód, chłód i łzy, wdarli się na ścieżki ciasne dla nich, bo nowe; inni nakoniec, po krótszéj lub dłuższéj walce, stopniowo lub nagle, według charakteru i okoliczności, puścili się na zarobki łatwe, przestąpili progi miejsc, kędy nędzne okruchy czarnego chleba ludziom zgłodniałym rozdają oszustwa i występki.
Nikt nie policzy, nikt nigdy wiedziéć napewno nie będzie, ile plam ciemnych wystąpiło w porze owéj na czoła dotąd czyste, ile rąk nieskalanych jeszcze zanurzyło się w błocie, ile sumień ludzkich usnęło na wieki, a ile ich targało się, płakało, walczyło póty, aż miotane niemi piersi rozdarły się i skonały, wydając jęk żalu za grzechy dokonane z rozpaczy. Wilgotne ściany suteren i duszące stropy wysokich poddaszy widziały ludzi tych siedzących z twarzami ukrytemi w dłoniach, podczas gdy dzieci ich wyciągały z kolébek wychudłe dłonie, wołając: chleba! Widziały ich okna litościwych ludzi, gdy pochodzili ku nim nieśmiałemi kroki, z oczami wbitemi w ziemię, z dłonią która wysuwając się z łachmanów rękawa, drżała ze wstydu, a z nędzy o jałmużnę błagała. Widziały ich progi możnych, gdy przybywali ku nim codzień, co rano, i z pokorą głęboką, z uporczywością niczém niezrażoną powtarzali zawsze jeden i ten sam błagalny wyraz, błagalnym wymawiany głosem: pracy! pracy! Widziały ich nakoniec ponure głębie szynkowni miejskich, gdy wstępowali w nie, aby zgryzotę swą zalać ognistemi kroplami trunku; widziały ukryte wśród zaułków lub murów starych szulernie, gdy zasiadali w nich nad stołem, aby od kart zatłuszczonych i cuchnących otrzymywać to, co dotąd uczciwa dawała im praca.
Z licznéj gromady tych świeżo powstałych proletaryuszów w każdém mieście, w każdem miasteczku znalazło się po ludzi kilku lub kilkunastu, którzy się jęli zajęcia najbliżéj spokrewnionego z tém, jakie mimo woli swéj opuścili. Ogłosili oni gotowość swą do załatwiania interesów prawnych tym wszystkim, którzy załatwiać ich samodzielnie nie chcieli lub nie umieli.
Augustyn Szyłło był jednym z tych, co się tego środka zarobkowania najpierwsi chwycili. Współzawodniczyło z nim kilkunastu dawnych kolegów jego, i pośród téj świéżo zgrupowanéj klasy nie on téż osiągnął pierwszeństwo.
Jak wszędzie bywa, tak i tu miejsca najzyskowniejsze, najzaszczytniejsze, zajęły głowy najzdolniejsze, charaktery najenergiczniejsze. Jak wszędzie tak i tu w opinii publicznéj, w zaufaniu i sympatyach ogółu i w wynikającém z nich powodzeniu szale kołysały się póty, póki charaktery silne, wyraźne i zdolności wyższe nie przeważyły. Dwaj, trzéj ludzie ze świéżo powstałéj klasy wystrzelili nad wszystkich innych, zdobyli sobie klientelę liczną i zamożną, zarobki obfite, działalność szeroką i użyteczną. Inni pozostali w cieniu, ubiegając się za mizernemi zyskami, które dawały im wprawdzie byt, ale skąpy, niepewny, bez nędzy ostatecznéj, ale i bez dostatków. Do tych ostatnich właśnie należał Augustyn Szyłło. Stérany już nieco latami i pracą, miękkiéj woli z przyrodzenia, wszelkiéj wiedzy nieco wszechstronniejszéj i światowéj ogłady pozbawiony, nie mógł doścignąć dwóch czy trzech kolegów swych młodszych, energiczniejszych i... pozostał za nimi tak daleko, że nie mógł prawie uważać się za ich współtowarzysza.
Nie posiadał daru wymowy, nie był zdolnym unieść się szlachetnym zapałem dla sprawy przez się bronionéj, nie mógł stanąć przed sądem z żywem słowem na ustach, ani przeniknąć bystrym wzrokiem tajemnic i plątanin spraw zawikłanych a ważnych. Specyalista suchy i ciasno specyalizm swój pojmujący, rutynista, flegmatyk z temperamentu, mógł tylko pisać urzędowe podania i skargi, pilnować terminów i stosować pomniejsze okoliczności spraw sobie powierzanych do elementarnych przepisów prawa. W warunkach podobnych utrzymanie się wobec licznéj konkurencyi było trudném, a postęp wszelki okazał się niemożebnym. Żył jednak jako tako z grosza spływającego mu ztąd i zowąd; a głównymi, to jest najmożniejszymi, klientami jego byli Orchowscy, Ręczyc i Łozowicz.
Synów dorosłych ów trzeciorzędny prawnik-plenipotent miał dwóch, córki dorosłe także dwie i jednę dorastającą.
Ranek był chłodny, listopadowy, mgła, utworzona z drobnego, gęstego deszczu i wyziewów miejskich, przysłaniała grubą zasłoną mury domostw i wieże kościołów; za drogą bitą, oddzielającą miasto od otaczających je pól, odbywał się targ na drzewo, siano, drób, ryby i warzywo. Zamiejski rynek ten był placem niebrukowanym, kilkunastu staremi drzewami, bezlistnemi teraz otoczonym; z miastem łączyło go kilka ulic i kilka zaułków, stykających się z drogą bitą. Ze wsi prowadziła do niego széroka pocztowa droga, niegdyś, przed powstaniem kolei żelaznéj, stanowiąca główną komunikacyjną arteryą prowincyi. Na rynku stało kilkadziesiąt wozów, naładowanych drzewem, sianem i innemi ze wsi przywożonemi płodami. Śród nich roił się tłum przekupniów, kucharek i uboższych lub skrzętniejszych gospodyń miejskich. Krzyki, targowania się, połajanki chłopów, szwargot Żydów, piskliwe głosy kucharek, zaklinania się i kłótnie przekupniów — zléwały się tam w gwar niezrozumiały, wrzaskliwy, grubiański czasem.
Wśród hałaśliwego, popychającego się wzajem tłumu tego, w miejscu gdzie stały najliczniejsze fury drzewem naładowane, przesuwał się Augustyn Szyłło. Miał na sobie paltot z grubego sukna, dobrze wynoszony, i grube, nienowe też obuwie; na czapce jego tylko połyskiwała srebrzysta gwiazdka, oznaka dawno już przezeń postradanéj urzędniczéj godności. Przybył tu znać z zamiarem kupienia drzewa na opał, bo stawał przy wozach i zapytywał o ceny. Zatrzymał się też przed straganem z warzywami, kupił sporą wiązkę włoszczyzny, i wepchnąwszy ją sobie pod paltot, wrócił pomiędzy fury.
Na drodze ukazała się, w pobliżu już, bryczka, po osie obłocona, w parę nędznych i zmęczonych koni zaprzęgnięta. Kto siedział na téj bryczce, z za mgły deszczowéj widziéć jeszcze nie można było.
Szyłło postąpił naprzód i stanął na krańcu rynku, tuż przy drodze.
Z pozoru sądząc, bryczką taką i takiemi końmi jechać tylko mogli szlachcic zagrodowy, lub wiejska jejmość jakaś, wdowiemi kłopotami ku miastu pociągana, albo wreszcie nadruinowany obywatel, incognito o rannéj porze do miasta przybywający. W rzeczywistości jednak było trochę inaczéj. Na bryczce jechała młoda kobiéta, w szczupłem futerku, z twarzą przysłoniętą gęstą woalką: obok niéj siedział młody chłopiec brzydki, ospowaty, sukienną burką otulony. Powoził zaprzęgiem parobczak w żółtym kożuchu. Kiedy bryczka zrównała się z placem targowym, jadąca kobiéta podniosła się nieco z siedzenia, odrzuciła z twarzy woalkę i zawołała:
— Stryjaszku!
Augustyn Szyłło, usłyszawszy wołanie to, przymrużył oczy, popatrzył i zbliżył się szybko ku obłoconemu wózkowi, który stanął śród drogi.
— A! to ty Michasiu? rzekł, wyciągając rękę ku siedzącéj na bryczce kobiécie. Jakże się miéwasz, moje dziecko? Wszak do nas jedziesz, nieprawdaż? Słyszałem żeś w ostatnich czasach była u Łozowiczów.
Michalina pochyliła się i przycisnęła do ust suchą, zziębniętą rękę stryja.
— Zostałam oddaloną, stryju! zawołała, oblewając się gorącym rumieńcem.
— Biédna ty jesteś, rzekł Szyłło, nigdzie kąta zagrzać nie możesz.. Ale wiem, wiem, że to nie twoja wina. Czy ja cię nie znam i ich także? No to i dobrze zresztą, że przyjechałaś do nas. Matka nudzi się bez ciebie, a choć nigdy nie poskarży się, ale my wiemy co się tam w jéj sercu dziać musi....
— Dziękuję ci, stryju kochany, dziękuję! przytłumionym głosem odpowiedziała Michalina. Matka moja czy zdrowa?
— A dobrze, dzięki Bogu, trzyma się pani Benedyktowa nasza. Żonisko mi tylko wciąż niedomaga. Ale z jakimże to kawalerem jedziesz, Michasiu?
— Syn Pawła, Walek, szepnęła Michalina. Naparł się jechać ze mną... chciało mu się poznać rodzinę stryja...
— A może i większe trochę miasto zobaczyć, uśmiechnął się Augustyn. No dobrze, dobrze, stryjenka rada ci będzie, Walku... Cóż ojciec? zawsze na łaskawym chlebie w Łozowéj?...
— A na łaskawym, odmruknął Walek, daleko więcéj zajęty widokiem tłumnego rynku, niż powitaniem i rozmową ze stryjem.
— Poszedłby gdzie choć na ekonoma! sarknął pan Augustyn. No a ty co? czy będziesz tu chleba szukał?
— Nie, odparł chłopiec, wrócę do Łozowéj temi samemi końmi.
— I cóż ty tam robisz?
— A nic! lakonicznie odrzekł chłopiec i z roztwartemi usty przyglądał się rynkowi.
Po kilku jeszcze zamienionych słowach bryczka potoczyła się daléj. Na ulicach niewiele znajdowało się przechodniów. Jeden z nich przecież, spotkawszy spojrzeniem toczącą się zwolna bryczkę, stanął, popatrzył i zeskoczył z chodnika.
— Michasiu! zawołał.
Był-to młody człowiek, 24-letni najwięcéj, wysoki i szczupły, z twarzą ściągłą i bladą, w obcisłym paltocie. Pod ramieniem miał tekę wypchaną papiérami, w drugiéj ręce trzymał nad głową roztwarty parasol. Szérokiemi krokami zbliżył się do bryczki, która na znak Michaliny stanęła znowu.
— Jak się masz, Ignasiu? rzekła młoda dziewczyna, wysuwając z zarękawka rękę.
Młody człowiek serdecznie dłoń jéj uścisnął.
— Do nas jedziesz? zapytał.
— Do was, Ignasiu.
— Na długo?
— Nie wiem.
— To i dobrze. Tęskno już nam wszystkim za tobą. Dłużéj może trochę zabawisz, niż zwykle....
— A ty, Ignasiu, dokąd idziesz tak wcześnie i w taką słotę?
— Czyż nie wiesz? jak zwykle do biura.
— Jesteś więc zawsze kancelistą?
— A naturalnie, od lat sześciu.
— I zawsze nieetatowym?
— A naturalnie, alboż może być inaczéj?
— Czy przynajmniéj zwiększono ci płacę?... Dwa lata temu, gdym tu była, otrzymywałeś tak mało...
Młody człowiek uśmiechnął się pod ładnym, płowym wąsikiem, niezbyt wesoło.
— Zwiększono, rzekł. Biorę teraz po osiem rubli na miesiąc... Starczy mi to na obuwie i na jaki taki surdut... O reszcie, jak i dawniéj, myśli ojciec.
— Stryjowi zawsze powodzi się nieosobliwie? szepnęła Michalina.
— A nieosobliwie, odparł Ignaś. Najlepsze interesa idą do Rzęskiego i do Dmuchowicza. Ojciec ma same drobnostki, a i tych jeszcze szukać musi. Przytém gromada nas jest w domu....
Smutek okazał się na twarzy i zadźwięczał w głosie młodego człowieka. Michalina patrzyła na niego z przywiązaniem.
— Tak dawno nie widziałam was wszystkich! rzekła w zamyśleniu. Ale źle mi cóś wyglądasz, Ignasiu. Pobladłeś, zmizerniałeś i oczy masz jakoś nabrzękłe. Czy jesteś chory?
— Ej nie, odparł chłopak, siaduję tylko w biurze od dziewiątéj z rana do czwartéj po południu, a potém jeszcze biorę papiéry do domu. Ot i dziś całą noc do piątéj pisałem... Ale dobrze żem sobie biuro przypomniał. Byłbym się spóźnił. Do zobaczenia, Michasiu!
Uścisnęli sobie znowu ręce i młody kancelista szérokiemi krokami podążył tam, gdzie wznosiły się mury, zawierające w sobie główną jurysdykcyą miasta.
W nizkim, drewnianym domu, wsuniętym w głąb błotnistego dziedzińca, w piérwszym od wejścia pokoju, mającym pozór małéj i bardzo skromnie urządzonéj jadalni, siedziała przy fortepianie 14-letnia dziewczyna i wygrywała gammy. Fortepian stary był, z politurą nawpół już znikłą i z klawiaturą zawierającą tylko sześć oktaw. Grająca gammy dziewczynka jasnowłosa, z bladawą, ładną twarzyczką, miała na sobie perkalową, krótką sukienkę, starannie wykrochmaloną, a kokardy ze staréj lecz barwistéj wstążki u szyi i przy włosach. Drugi pokój obszerniejszy był nieco od piérwszego i wykwintniéj przybrany. Znajdowała się tam kanapa ze stołem przykrytym siatkową serwetą i fotelami. Pod stołem leżał dywanik spłowiały, lecz spory; parę lusterek wisiało pomiędzy oknami, przystrojonemi w muślinowe firanki.
Wkoło stołu rozmawiało pięć kobiét. Jedna z nich, mała, szczupła kobiétka, z chorobliwą cerą twarzy i zapadłemi pod ciemną powieką błękitnemi oczami, siedziała na kanapie, trzymając w białych, chudych rękach stalowe szydełko, którém wyrabiała z bawełny wązką jakąś koronkę. Ona téż tylko jedna nie miała na głowie nic prócz nawpół posiwiałych włosów, gładko nad blademi skrońmi przyczesanych, a z tyłu głowy w cienki warkoczyk splecionych. Cztéry inne kobiéty siedziały w kapeluszach.
Rozmowa toczyła się żwawo i najczęściéj chórem. Zagłuszały ją chwilami, lecz nigdy nie przerywały gammy wygrywane w przyległym pokoju przez jasnowłosego podlotka. Nie najmniejszy w niéj udział brała szczupła kobiétka, koronkę robiąca, gospodyni domu widocznie. Patrząc na niewiasty te, jak rozprawiały z najżywszém zajęciem, możnaby było mniemać że są to osobliwsze jakieś wiece niewieście, dla narady ważnéj nad sprawami wielkiemi zwołane. Było to zaś poprostu małe zebranie kumoszek miejskich, przybyłych na codzienną ranną gawędkę do pani Augustynowéj.
Gadały tak długo, z jednego przedmiotu na drugi przechodząc, a z każdego czerpiąc temat do rozprawy szérokiéj. Z twarzy ich ożywionych i gestów częstych poznać można było, że bawiły się wyśmienicie, a jakkolwiek pani Augustynowa wydawała się mniéj od cztérech przyjaciółek swych ożywioną, jakkolwiek szczupłą postać jéj i twarz bladą piętnował wyraz chorobliwości fizycznéj i moralnego znużenia — znać jednak było że i ona także w gawędce téj niepomierną znajdowała przyjemność, że rozmowa z kumoszkami była dla niéj nawyknieniem i potrzebą codzienną, rozrywką miłą i zwyczajnym sposobem przepędzenia godzin porannych. To téż gdy mała kobiétka z okularami na nosie i w kapeluszu podobnym do nocnego czépka piérwsza ruszyła się z krzesła, przypominając towarzyszkom swym, że czas już na wotywę i gdy na głos jéj trzy inne panie powstały z fotelów, pani Augustynowa jęła się zatrzymywać gości.
— Jeszcze chwilkę, pani asesorowo! pani sekretarzowo! kochana panno Julianno! pani Janowo! jeszcze chwilkę posiedźcie! Nie dzwonili jeszcze na wotywę.
— Nie można, nie można, trzeba iść! My sobie po obiedzie do pani sowietnikowéj na gawędkę znowu podejdziem.
— Przyjdźcie! przyjdźcie panie! Człowiek jak pogawędzi sobie trochę, to mu jakoś lżéj na sercu i dzień prędzéj przejdzie.
— Oj, to prawda! to prawda! Choć to teraz dnie takie krótkie.
— Ale wieczory długie.
— My do pani sowietnikowéj, jak zawsze, wieczorem na gawędkę...
— Proszę! proszę! z robótkami.
Miały się już ku odejściu, gdy przed domem dało się słyszéć klapanie po błocie kopyt końskich.
— Któś przyjechał!
— To pewno kto za interesem do Augustyna.
— Jakaś panna i jakiś chłopiec w burce.
Pani Augustynowa w okno spojrzała i ku drzwiom się rzuciła z żywością, któréj trudnoby się było spodziewać po zwyczajnym jéj, flegmatyczny temperament zdradzającym układzie.
— Michasia! wołała, śmiejąc się serdecznie, Michasia! Zkądżeś się ty wzięła tutaj? jak z nieba spadłaś! To dopiéro pani Benedyktowa uszczęśliwioną będzie!
Otworzyła szczupłe, wełnianemi rękawami okryte swe ramiona i ciepłym uściskiem objęła szyję pochylonéj przed sobą i w ramię ją całującéj młodéj dziewczyny. Tkliwe znać miała serce i system nerwowy rozstrojony nieco, bo do zapadłych oczów jéj napłynęły łzy, a ręce jéj drżały lekko, gdy wydobyła je z uścisku drobnych, gorących dłoni Michaliny. Przybyła witała się z cztérema kobiétami. Znała je wszystkie. Jakkolwiek od trzech już lat w domu stryjostwa nie była, w składzie codziennego towarzystwa i w przyzwyczajeniach żony jéj stryja zmiany żadnéj nie znalazła. Przedstawiła pani Augustynowéj Walka, który wnet wymknął się z pokoju. Cztéry kumoszki, rozciekawione zjawieniem się nowéj twarzy, zapomniały o wotywie i posiadały znowu na fotelach.
— Gdzie Zuzia i Paulinka? zapytała Michalina.
— Zuzia od godziny już na mieście. Lekcye muzyki daje po domach. Paulinka jeszcze śpi.
— A Klemens?
Jakby na wezwanie, z przeciwnéj strony domu wyszedł najstarszy syn Szyłłów, bardzo do Ignasia podobny, zręczniejszy tylko, mniéj blady i mizerny, z wąsikiem pretensyonalnie zaostrzonym, w ubraniu zdradzającém niepomierną do elegancyi skłonność.
Powitał on siostrę daleko mniéj czule i serdecznie od innych członków rodziny, po chwili zaś, z rękami włożonemi w kieszenie ładnego paltota, wyszedł na ganek i widać było przez okno, jak przechodził przez dziedziniec z Walkiem, udając się z nim na miasto. Pani Augustynowa wołała na sługę o samowar.
— Zziębłaś, moje dziecko, i przemokłaś, mówiła do Michaliny.
— Pójdę do matki, szepnęła dziewczyna, całując raz jeszcze rękę stryjenki.
Cztéry kumoszki ruszyły się znowu ze swych siedzeń i po chwilowéj jeszcze, przy drzwiach stoczonéj, gawędce odeszły. Natomiast do pokoju wszedł Augustyn Szyłło, a jednocześnie na dziedziniec wjechała fura z drzewem i inny wóz, na którym siedział szlachcic w kożuchu, wypchanym u piersi papiérami, w sieni zaś zakwiczało prosię. Szyłło zdjął paltot i schowany za połą pęk włoszczyzny rzucił na krzesło.
— Lucynko, rzekł, zwracając się do jasnowłosego podrostka, weź to i zanieś do kuchni.
Dziewczynka, która dla powitania stryjecznéj siostry opuściła na chwilę fortepian, a teraz znowu przy nim siedziała i gammy wygrywała, poskoczyła, aby spełnić rozkaz ojca. Szyłło zbliżył się do zony i w rękę ją pocałował!
— Kupiłem drzewa, odezwał się; haniebnie teraz drogie. Prosię tam także masz na kuchnię, a proszę cię niech dziś dobry obiad będzie, bo Michasia przyjechała i biednéj dziewczynie pokazać trzeba żeśmy jéj radzi.
— Któżby jéj rad nie był? odparła pani Augustynowa! ale ty sam wiesz, czy u nas może być obiad dobry, przez kucharkę taką zgotowany. Ręczę że do tego czasu ognia jeszcze nie rozłożyła...
— A nie rozłożyła, rzekł Szyłło, widziałem przechodząc, że w kuchni ognia jeszcze niéma. Czemuś jéj, Wikciu, nie kazała tego zrobić?
— Mój Boże, żałośliwie odparła żona, gości miałam, mój Guciu... przyszła pani asesorowa, pani sekretarzwa, jeszcze tam któś i zagawędziłam się...
Szyłło nie zdawał się być wielce zbudowanym tém chroniczném, jak się zdawało, zagawędzaniem się swéj żony, ale nie był téż niém zdziwiony ani rozgniéwany. Przywykł znać do tego rzeczy porządku.
— Idźże więc, Wikciu, zawołał, i każ ogień rozkładać..
— Idę, idę!
Z temi słowy śpiesznie przechodziła pokój, dążąc do kuchni.




Stary drewniany dom posiadał nad dachem facyatkę, w któréj zawiérał się pokoik niewielki, lecz schludny i ciepły, z małém oknem, wychodzącém na ogrody, z łóżkiem biało zasłaném, komodą, szafką, z parą prostych stołów i krzesełek. Przy oknie siedziała stara kobiéta, w czarnéj wełnianéj bluzie i śnieżnéj białości czépku, okrywającym zupełnie już prawie siwe włosy. Twarz jéj pomarszczoną była w różnych kierunkach i napiętnowaną wyrazem przyrosłego jakby do niéj, cichego smutku; wysokie czoło przyoblekała cera liliowéj prawie przezroczystości. U stóp staréj kobiéty, wspartych na drewnianym podnóżku, leżał wielki stos dobrze już znoszonéj bielizny i starych perkalowych sukien; ona pochylała się, brała z kolei każdą ze sztuk téj przerozmaitéj odzieży, oglądała ją starannie, a potém zszywała i cérowała znalezione w niéj dziury i rozdarcia. Pracę tę spełniała pilnie i z wielkiém zajęciem, a spełniać ją musiała często bardzo, może nieustannie, gdyż białe, przezroczyste palce jéj okryte były nakłóciami igły. Od chwili do chwili tylko podnosiła głowę, a błękitne oczy jéj, okularami przysłonione, z zamyśleniem tonęły w przestrzeni. Posyłała zapewne myśl swą kędyś daleko, do kogoś ukochanego a oddalonego, bo pierś jéj pod fałdami czarnéj bluzy wznosiła się westchnieniem. Wnet jednak wracała znowu do swéj roboty.
Cisza zupełna panowała w izbie, gdy nagle na ciemnych wschodach, z dołu na facyatkę prowadzących, ozwały się lekkie, szybkie stąpania. Stara kobiéta podniosła głowę, jakby ze snu zbudzona; pomiędzy gęste zmarszczki, okrywające czoło jéj i policzki, wystąpiła barwa słabego rumieńca. Koszula, którą właśnie zaczęła cerować, spadła z jéj kolan. Splotła ręce i zawołała z cicha:
— Boże mój! to ona! to ona!
Otworzyły się drzwi i Michalina jednym poskokiem znalazła się u kolan staréj kobiéty. Szczupłą jéj kibić ramionami objęła i tuląc się do jéj piersi, pocałunkami okrywała ręce jéj, twarz i kolana. Nie zamieniły pomiędzy sobą ani jednego słowa. W przerwach pomiędzy pocałunkami patrzyły na siebie długo, długo.... oczy ich szkliły się wilgocią, usta drżały...
— Trzy lata, matko, szepnęła nakoniec młoda dziewczyna, trzy lata nie widziałam cię! Ile było dni w tych latach, tyle razy doznawałam strasznéj pokusy, aby porzucić wszystko i biedz do ciebie... Zwalczałam pokusy te, boś mię sama nauczyła, matko moja, że powinnam pracować, powinnam cierpiéć i przenosić wszystko raczéj, niż żyć z cudzéj pracy, niż wyzyskiwać czyjeś dobre dla mnie uczucia..
Usta staréj kobiéty przylgnęły na chwilę do bladego czoła klęczącéj przed nią dziewczyny. Oczy jéj jednak mgliły się żalem i łagodne zwykle, z pewną badawczą powagą utonęły w twarzy córki.
— Dlaczegóż teraz przyjechałaś, Michasiu? rzekła głosem przytłumionym nieco, lecz pewnym, czy dlatego tylko aby mię zobaczyć?
Dziewczyna schyliła głowę.
— Nie, matko, szepnęła, przyjechałam tu nie wiem na jak długo... Nie miałam już dokąd udać się... prócz dachu tego, nie było już dla mnie żadnego innego.
Stara kobiéta coraz głębiéj i przenikliwiéj patrzyła w twarz córki. Nie miała już uśmiechu na ustach, ani łez w oczach. Łagodną twarz jéj przyoblekła powaga, wzrok stał się surowym prawie.
— Dlaczego, Michasiu? spytała krótko.
Ale młoda dziewczyna zrozumiała wszystko co zawierało się w tém pytaniu. I ona także podniosła czoło z powagą; wzrok jéj głęboki, przezroczysty jak kryształ, spotkał się z badającém ją spojrzeniem matki. Na czole tém i w tych oczach malował się wyraźnemi znakami spokój czystego sumienia; ale blado-różowe usta drgnęły boleścią i wydarł się z nich wykrzyk, przeszywający mocą i prawdą:
— Jam niewinna, matko moja! jam niewinna!... Czyniłam wszystko co było w mocy mojéj i nic już więcéj uczynić nie mogłam.
W téj saméj chwili wyciągnęła ramiona, objęła niemi znowu kibić staréj kobiéty i przytulona do jéj piersi, wybuchnęła łkaniem. Zdawać się mogło, że jakieś zapory, utrzymywane dotąd w piersi jéj stałém wysileniem woli, pękły wobec oblicza jedynéj kochającéj ją prawdziwie istoty, że znalazłszy się nakoniec przy sercu bijącém dla niéj, wypłakać musiała wszystkie smutki, tęsknoty, upokorzenia i zniechęcenia śmiertelne, któremi napawały ją serca obojętne.
— Michasiu moja! szeptała schylona nad nią stara kobiéta, niedziw mi że płaczesz. Kiedym cię posyłała między ludzi obcych, na pracę ciężką, anim spodziéwała się abyś wróciła do mnie z sercem lekkiém i wesołém. A jednak, dziecko moje, wolę abyś płakała, abyś borykała się z siérocą dolą swoją, niż żebyś żyć miała jak inni, na karku cudzym, i czyjemuś mozołowi kawałek chleba wydziérać. Dość mi biédnego Pawła...
— Wiem, matko, o wiem! Ale pozwól abym przy tobie wylała z piersi wszystko, co się w niéj przez te długie, długie lata zbiérało. Byłam cierpliwą... milczałam... Jeżeli zapłakałam kiedy, to chyba śród ciemności; a jednak, matko, jakże zimne są ściany domów obcych, jak wielu na świecie jest ludzi niedobrych!...
Łkania jéj ustały. Oparła głowę na piersi matki, a po policzkach jéj płynęły dwa strumienie łez gorących lecz cichych. Cichym téż głosem opowiadać zaczęła dzieje sześcioletniéj wędrówki swéj po świecie.
Mówiła o tém, jak zrazu nic prawie nie umiejąc z przestrachem i wyrzutami sumienia spełniać poczęła zadanie, do którego nie czuła w sobie sił dostatecznych: jak niewiadomość swą postanowiła zmniejszyć i siły wzmocnić mozolnym trudem: jak czuła stopniowo wzrastanie swe moralne i coraz szerzéj, wzniośléj pojmowała zakres swéj działalności; jak nic jéj nie pomogło, ani praca ciężka, ani wiedza zdobyta, ani cierpliwość mężna, bo ludzie nie tego od niéj żądali, i za brak blasku powierzchownego, za imię pospolite, za samę nawet moc jéj przekonań karali ją niechęcią, lekceważeniem, nadwerężaniem dobréj jéj sławy.
Ramiona staréj kobiéty, obejmujące kibić córki, drżały przy smutnem tém opowiadaniu; zmęczone oczy jéj świeciły bezdenną zda się boleścią, ale wargi jéj otworzyły się, łagodne choć smutne i na głośną skargę dziewczyny odpowiedziały szeptem cichym:
— Niech Bóg im przebaczy, dziecię moje, niech Bóg im przebaczy!
Michalina długo jeszcze mówiła. Wezbrany potok uczuć jéj przelewał się w słowach gorących, żałośnych; lecz ile razy z ust jéj wychodził wyraz skargi na ludzi, ile razy sarknęła na pychę ich, złość lub głupotę, w odpowiedzi na te słowa unosił się nad pochyloną jéj głową cichy szept staréj kobiéty:
— Niech Bóg im przebaczy!
Obie uczuły się pokrzepionemi, pocieszonemi, prawie wesołemi. Michalina powstała i zaczęła krzątać się po izbie, porządkując rzeczy swe i książki wyjęte z tłómoczka i drewnianego pudła. Służąca wniosła na tacy szklankę herbaty i kilka sucharków, mówiąc że pani Augustynowa przysyła to pannie Michalinie, bo czuje się ona pewno zziębniętą po drodze. Herbata była bardzo złego gatunku ale przyrządzona z widoczną starannością.
— Jak dobrą dla mnie jest zawsze stryjenka! rzekła po odejściu sługi Michalina.
— Dobra, poczciwa kobieta, przywtórzyła pani Benedyktowa, dobrzy są oni oboje, dodała. Nie uwierzysz jak serdecznie i delikatnie obchodzą się ze mną. Nigdy słowem żadném nie dali mi uczuć, że żyję z ich łaski.
Michalina spojrzała na wielki stos odzieży, leżącéj u stóp staréj kobiéty i na palce jéj nakłute igłą, które zajęte były pilnie oszywaniem széroką taśmą zrudziałéj sukni wełnianéj, do pani Augustynowéj lub któréj z dorosłych jéj córek należącéj.
— Pracujesz jednak, matko, wyszeptała.
— Robię co mogę, ale więcéj nie potrafię, bo stara jestem i sił już nie mam.
Michalina stanęła na krześle i zaczęła ustawiać książki swe na wiérzchu szafki. Gdzieindziéj nie było dla nich miejsca.
— O! moje śliczne, drogie książeczki! zawołała, jak ja was kocham!
Stara kobiéta oderwała wzrok od roboty i rozpromienioném spojrzeniem śledziła każde poruszenie córki.
— Dziwna rzecz, ozwała się po chwili, jak w moim pokoju jasno dziś i wesoło!...
Zamieniły się uśmiechami, w których był świat cały uczuć serdecznych.
— A jednak, piérwsza ozwała się matka, nie powinnaś tu być długo.. pójdziesz w świat znowu..
— Pójdę, matko, odparła Michalina, zacznę zaraz starać się dla siebie o miejsce jakie, a gdy tylko je znajdę — pójdę...
Około godziny 4-téj po południu rodzina Szyłłów zgromadziła się w bawialni, oczekując na obiad. Pani Augustynowa siedziała na kanapie, robiąc koronkę. Ignaś który tylko co wrócił z biura, Michalina i cztérnastoletnia Lucynka rozmawiali przy oknie. W sypialnym pokoju, służącym zarazem za gabinet, Szyłło kończył ożywioną rozmowę z dwoma Żydkami, w obdartych chałatach. Na biurku leżała brudna i zmięta, przez Żydów tam położona, dziesięciorublowa asygnata.
Do bawialni wbiegła młoda panna, w futerku zgrabném i strojnym kapelusiku.
— Co widzę! Michasia! zawołała zaraz w progu i rzuciła się stryjecznéj siostrze na szyję.
Powitanie było serdeczne, ale trwało krótko, z głębi mieszkania bowiem, głosem przybyłéj zapewne przywołana wbiegła druga panna, śliczne szesnastoletnie dziéwczę.
— Czegoś dziś tak długo na mieście siedziała, Zuziu? zawołała. O drugiéj przecież kończysz swoje lekcye.
— Śmieszna jesteś, Paulinko! przecież sprawunki robiłam! Dwie godziny chodziłam po sklepach, nim znalazłam to co wiész....
— Ale znalazłaś?... kupiłaś?
— Znalazłam i kupiłam. Patrz!
Rozwiązała białą chusteczkę, którą trzymała w ręku, i wyjęła z niéj najprzód dwie pelerynki koronkowe, potém dwie kokardy z niebieskiéj wstążki. Pokazując to, śmiała się wesoło, a oczy Paulinki błyszczały także zachwyceniem.
— Pocóżeś kupiła dwie pelerynki i dwie kokardy? zapytała młodsza siostra, nie będziesz ich przecież razem nosiła.
— Jedna pelerynka dla mnie, a druga dla ciebie, odparła Zuzia; tak samo zrobimy i z kokardami.
Ładne, błękitnookie dziéwczę z okrzykiem radości rzuciło się siostrze na szyję.
— Jakaś ty dobra, Zuziu! jakaś ty dobra! Ja ani marzyłam o tém. Ale prawda, ty zawsze tak robisz. Jeżeli mam co ładnego to zawsze od ciebie.
Zuzia musiała być w istocie dobrą dziewczyną, bo radość siostry uszczęśliwiała ją nad wszelki wyraz. Śmiejąca się i rozradowana, z pelerynką koronkową włożoną dla przymierzenia na stanik codziennéj sukni, zwróciła się do Michaliny.
— Ty-bo nie wiész może, Michasiu, że ja to kupiłam za swoje własne pieniądze.... właśniuteńkie, bo zapracowane. Mam cztéry lekcye muzyki na mieście, dwie po 40 gr. za godzinę, a dwie po złotemu... Kupuję sobie, a czasem i Paulince, wszystkie ładne rzeczy, jakich nam się zachce, tak iż rodzice sprawiają nam już tylko suknie, bieliznę i buciki.
— Tak, tak! przytwierdziła pani Augustynowa, z dumą spoglądając na starszą córkę, wszystkie dodatki do ubrania Zuzia kupuje za własne pieniądze.
Michalina nie zdawała się być wielce zbudowaną tém kupowaniem za własne piéniądze pelerynek i kokard, nic jednak nie rzekła. Lucynka zato, w milczeniu dotąd podziwiająca stroje przez siostrę przyniesione, zawołała z zapałem:
— I ja też pilnie, o, bardzo pilnie uczę się grać, aby conajprędzéj miéć, tak jak Zuzia, własne swoje piéniądze.
— I cóżbyś z niemi zrobiła? zapytał Ignaś.
— Ach! odparł podlotek, kupiłabym sobie zaraz błękitny kapelusz i buciki zapinane z boku na guziczki.
Z wykrzyku tego zaśmieli się wszyscy, prócz Michaliny.
W téj chwili ojciec rodziny wszedł do pokoju. Dzieci wszystkie pogarnęły się do niego. Ignaś całował go w ramię, Lucynka wpół go objęła, Zuzia i Paulinka otoczyły szyję jego ramionami. Posypały się koło niego żartobliwe i pieszczotliwe słowa, pocałunki ust świeżych spoczęły na pomarszczoném czole jego i żółtych policzkach. To téż twarz biednego ex-urzędnika jaśniejszą stała się i gładszą; rozświecił ją uśmiech miłości i radości. Iskra poezyi głębokiéj i orzeźwiającéj, poezyi rodzinnego ogniska, wpadła w ciemną, twardą prozę jego życia i rozpromieniła ją na chwilę.
— Wikciu, zawołał wesoło na żonę, każ obiad dawać, bo umiéram z głodu!
W jadalnym pokoju kucharka nakrywała stół obrusem i ustawiała talerze. Klemens i Walek wrócili téż po chwili z miasta. Zdawali się być z sobą dobrze poznajomionymi, jakkolwiek na wytwornisia miejskiego wyglądający syn ubogiego prawnika, z poczuciem nieskończonéj wyższości obchodził się z niezgrabnym i w grubą odzież przybranym synem łozowskiego rezydenta. Ale Walek najlżejszéj uwagi na to nie zwracał. Zachwycony był miastem, które w znacznéj już części obejrzał, policzki miał rozognione i oczy błyszczące.
— Ach, panie Klemensie! mówił, (nie miał jeszcze odwagi poufaléj nazywać kuzyna, który wydawał się mu wzorem i ideałem wykwintności) ach, panie Klemensie, te sklepy! te sklepy tam.... co to mi je pan Klemens pokazywał, jakie one piękne!... szczególniéj ten jeden, z takiém ogromném oknem.... Oj! co tam złota i takich jakichś błyszczących kamieni, aż oczy się mrużą!...
Umilkł na chwilę; ospowata twarz jego rumieniła się, szare oczy biegały niespokojnie.
— Ach! zawołał nagle, czyniąc ręką gest energiczny, żeby to tak człowiek był sobie bogatym!
— Ach! powtórzyła Zuzia, jakbym ja chciała być bogatą!
— Aha! zawołał Klemens, żeby to być bogatym, ho, ho!
— Ja nie wiem, doprawdy, czegobym nie zrobiła żeby zostać bogatą! westchnęła z kolei Paulinka.
W wykrzykach tych objawiała się rzecz bardzo smutna i niebezpieczna: żądza bogactw bez pracy. Zdawać się mogło że w domu tym, od matki rodziny począwszy, do najmłodszego dziecka, nikt nie znał aksyomatu w skutki płodnego: czas to piéniądze, i tego innego jeszcze, szlachetnego i uszlachetniającego: ku celom pożądanym wiodą drogi trudne.
Po chwili jednak Ignaś odezwał się:
— Ot wiécie co, moi drodzy, już ja tam z wielkich bogactw na wieki wieków kwituję, i niczegobym nie chciał, tylko dosłużyć się w biurze dwudziestu rubli na miesiąc.




We dwa dni po przyjeździe Michaliny przybył do N. Mieczysław Orchowski. Oddawna już w starém domostwie nie było takiego biegania, wołania, słowem ogólnego zamieszania, jak wtedy, gdy ojciec rodziny, wchodząc do małéj bawialni, oznajmił żonie i córkom, że młody pan Orchowski znajduje się w jego pokoju i że wypada koniecznie zaprosić go na obiad. Pani Augustynowa, siedząc z koronką w ręku pomiędzy panią aptekarzową i panną Julianną, splotła dłonie z przerażeniem nieledwie.
— Ach, mój Guciu! zawołała, a ja się dziś tak zagawędziłam, że i nie wiem doprawdy co dzieje się z obiadem.
Chciała zerwać się i biedz do kuchni, ale dwie obecne przyjaciółki powstrzymały ją mnóstwem uwag i zapytań.
— Orchowski! oho! jakich to panów państwo sowietnikostwo na obiadach u siebie przyjmują!
— Czy to właściciel tego miasteczka Orchowa, co to w nim stryjeczna moja babka mieszka?
— A może to do córeczki któréj ten pan podjeżdża?
— Gdzieby tam! moja panno Julianno. Czy to obywatelski syn pomyśli teraz o biédnéj dziewczynie?
— Obywatelski syn! i cóż tak ważnego? Pani sowietnikowa przecież jesteś także obywatelską córką, a i pan sowietnik....
— To prawda! to prawda!
Tak gwarząc z przyjaciółkami, pani Augustynowa, nie wiedząc sama jak i kiedy, usiadła znowu na kanapie i wracając do koronki, poczęła zwolna i smutnie opowiadać o zgasłych świetnościach obywatelskiego rodu swego i jéj męża.
Zuzia, która w dniu tym na lekcye nie wychodziła, i Paulinka, która niedawno ze snu powstawszy, chodziła po domu ze złocistemi swemi włosami, w nieładzie ranny biały kaftanik opływającemi, zakrzątnęły się około swego ubrania. Na Lucynkę, która gammy, jak zwykle, wygrywała, starsze siostry zawołały, aby fortepian rzuciła, bo przy gościu etykietalnym, jak mówiły, brząkać nie wypada.
Dobre pół godziny minęło, zanim pani Augustynowa, przypomniawszy sobie o gościu i obiedzie, z zakłopotaną twarzą do kuchni pobiegła. Wnet jednak uspokojenie i radość zastąpiły w niéj miejsce troski. Nad płytą kuchenną, na któréj w kilku błyszczących rondlach gotowały się potrawy, stała Michalina. Biały fartuch okrywał od szyi aż do kolan jéj suknię, któréj rękawy podniesione były aż po same łokcie. Na stole leżała roztwarta kucharska książka.
— A chwałaż Bogu i Najświętszéj Pannie, że ty tu jesteś, Michasiu! zawołała pani Augustynowa. Takem się zlękła, że aż mi tchu w piersi braknie! Taki gość!... Trzebaż mi było tak zagawędzić się!...
— Niech stryjenka będzie spokojną, rzekła Michalina, krzątając się po kuchni, wszystko będzie dobrze. Zobaczy stryjenka, jakich my tu z Maryanną cudów dziś dokażemy.
Mówiła to z uśmiechem; ale pani Augustynowéj wydało się, że na twarzy jéj dostrzegła, a w głosie zasłyszała cóś niezwykłego.
— Może-bo ty już zanadto męczysz się, Michasiu! rzekła troskliwie. Widzę że i leguminę z jabłek urządziłaś, a mnie najwięcéj to właśnie przestraszało, że dziś żadnéj leguminy na obiad nie zadysponowałam....
— Usłyszałam w sieni głos pana Orchowskiego, domyśliłam się, że zostanie u stryjostwa na obiedzie i wyręczyłam stryjenkę.
Słowa te wymówiła schylona nad rondlem, z którego para buchała kłębami.
— Niech ci Bóg dobroć twoję wynagrodzi, rzekła pani Augustynowa. Wszak to już trzeci dzień obiad nam gotujesz, a Augustyn nie może wszystkiego odchwalić się przy stole.... Dziękuję ci, moje dobre dziecko!
Przy ostatnich wyrazach wyciągnęła chude ramiona i objęła niemi chylącą się przed nią głowę młodéj dziewczyny.
— Co to jest? zawołała nagle, dlaczego czoło twoje takie gorące i twarz rozpalona?... Czy głowa cię od tego gotowania nie boli?...
— O nie, stryjenko! to tak tylko.... od ognia zapewne... to zaraz przejdzie.
Podniosła głowę i szybko twarz odwróciła; niemniéj jednak pani Augustynowa zawołała raz jeszcze:
— Co ci jest? Michasiu! łzy masz w oczach!
Michasia zaśmiała się.
— Gdzieżby tam, stryjeneczko! to tylko dymu trochę zaszło mi w oczy.
— Michasiu! ozwał się w téj chwili od progu głos Zuzi, proszę cię, przypnij mi kokardę do kołniérzyka!
— Michasiu! powtórzyła, wbiegając, Paulinka, odkąd ty tu jesteś, ja nie potrafię już sama sobie warkoczów upiąć. Proszę cię, zrób to tak ładnie jak wczoraj!
— Zaraz, zaraz! sos tylko do sztuki mięsa zaprawię i ręce umyję, odparła zaimprowizowana gosposia.
Policzki jéj gorzały, a źrenice szklistą zachodziły powłoką, gdy uśmiéchając się i gwarząc z siostrami, upinała na głowach ich warkocze i wstążki, a odwracając się co chwila ku ognisku, zalecała Maryannie mieszać w rondlach, szumować rosół i podsmażać sosy.
W godzinę dopiero potem, gdy cała rodzina zebraną już była w bawialni, gdy pani Augustynowa zabawiała etykietalnego gościa rozmową o pogodzie i drodze, Zuzia i Paulinka siedziały pod oknem, milczące i zarumienione, a dwie przyjaciółki domu, pani aptekarzowa i panna Julianna, roztwiérały széroko oczy, przyglądając się obywatelskiemu synowi... gdy wreszcie obiad był już gotowy zupełnie i za chwilę miał być podanym, — do bawialni weszła Michalina, bez fartucha na ciemnéj sukni, bez rumieńca na twarzy i bez uśmiechu na ustach. W postawie jéj i wyrazie twarzy malowała się surowa niemal powaga, a gdy na jéj widok młody gość porwał się z miejsca i z głębokim ukłonem wyciągnął ku niéj otwartą dłoń, ona gestem poważnym, obojętnym dotknęła ręki jego końcem swych palców. Wzrok jéj raz tylko dlugiém spojrzeniem zatonął w jego twarzy. W spojrzeniu tém leżał żal, wyrzut, była milcząca i dumna obraza. Zdawało się ono mówić: poco tu przybyłeś? dlaczego mię ścigasz wszędzie? jestem „biédném stworzeniem”, tułającém się po obcych domach, bronioném niegdyś przez ciebie od napaści i żartów ludzi złych i lekkomyślnych; ale mam cześć swą niewieścią, bardzo mi drogą, mam dumę ubóstwa i serce, które może kochać i cierpiéć!
Czy zrozumiał on tę niemą mowę jéj wzroku? czy zraniła go obojętność z jaką go witała? Na mgnienie oka rumieniec gwałtowny oblał ogorzałe jego policzki; spuścił oczy, rozpromienione przed chwilą, i monosylabami odpowiadając na pytania gospodyni domu o pogodę i drogę, zdawał się sam sobie powtarzać w myśli: poco tu przyjechałem? dlaczego ją ścigam?
Lucynka otworzyła drzwi od jadalni i dygnąwszy przed gościem, szepnęła matce, że waza jest na stole.
Zmrok krótkiego dnia jesiennego zapadał, gdy otworzyły się zwolna drzwi izdebki na poddaszu umieszczonéj, i pani Benedyktowa, podnosząc głowę z nad roboty, ujrzała wchodzącą córkę. Jakkolwiek nie było jeszcze ciemno, na małym stoliczku paliła się już lampka; stara kobiéta naprawiała przy świetle jéj odświętną jedwabną suknię pani Augustynowéj.
Po spełnieniu gospodarskich czynności, których się podjęła natychmiast po przybyciu swém pod gościnny dach swych opiekunów, Michalina codziennie o téj porze przychodziła do pokoju matki, siadała przy małéj lampie, a szyjąc lub naprawiając odzież licznych członków rodziny, gwarzyła ze starą kobiétą o wszystkiém co widziała i czuła, czego doświadczyła śród szerokiego, obcego świata. Niekiedy z łagodną przemocą wyjmowała z rąk matki robotę i pośpieszniéj niż zwykle szyć zaczynała, aby przez godziny wieczorne spełnić własnemi siłami zadanie dwóch osób: niekiedy jeszcze otwiérała którą ze swych ulubionych książek i czytała, póki staroświecki zégar, połyskujący śród cieni cyferblatem zdobnym w olbrzymi bukiet z róż pąsowych i złocistych, chrapliwym głosem wygłaszać nie zaczynał jedenastéj przedpółnocnéj godziny, póki nakłute igłą, chude ręce staréj kobiéty w znużeniu na kolana nie opadły, a senna głowa jéj nie oparła się z przymkniętemi oczami o poręcz starego fotelu.
Dziś jednak nie wzięła do ręki roboty, nie otworzyła książki i nie zaczęła z matką rozmowy żadnéj. Powolnym krokiem przeszła pokój, usiadła przy stole i czoło na obie dłonie spuściła. Twarz jéj była bladą i poważną, wzrok sztywnie wpatrzonym w jeden punkt przestrzeni. Przez kilka minut dwie kobiéty nie zamieniły pomiędzy sobą ani jednego wyrazu. Pani Benedyktowa z niepokojem na córkę patrzyła, a potém piéwsza przerwała milczenie.
— Słyszałam, rzekła, że mieliście dziś gościa.
— Tak, matko, nie zmieniając postawy i kierunku spojrzenia, krótko odpowiedziała Michalina.
— Któż to był taki, moje dziecko?
Tym razem usta młodéj dziewczyny drgnęły. Zdawało się przez chwilę, że niepodobna jéj będzie wymówić imienia, o które zapytywała ją matka. Wymówiła je jednak, głosem dość pewnym.
— Pan Mieczysław Orchowski? powtórzyła stara kobiéta, a więc syn państwa Kajetanowstwa Orchowskich, w których domu spędziłaś kilka tygodni... Nie mówiłaś mi o nim nigdy, Michasiu.
Dłonie Michaliny rozplotły się i w dół opadły: czoło jéj zato, schylone dotąd, podniosło się, oblane rumieńcem szkarłatnym.
— Pocóżbym miała mówić ci o nim, matko, rzekła powściągając z wysileniem widoczném wybuch uczuć, które wysoko pierś jéj podnosiły. Jest-to dobry, szlachetny młody człowiek, który był bardzo dobrym i dla mnie, ale którego widziéć nie chciałabym już nigdy!...
— Michasiu! pójdź do mnie! zawołała nagle matka, z ramionami wyciągniętemi ku córce i z trwogą na twarzy.
Michalina klęczała już u jéj kolan.
— Co tobie, dziecię moje? co ty masz w sercu?
Głowa młodéj dziewczyny przylgnęła do piersi matki, lecz oczy jéj, gorejące łzami i ogniem, podniosły się ku jéj twarzy, a blade usta szepnęły:
— Miłość, matko!
Ramiona staréj matki silniejszym niż kiedykolwiek uściskiem objęły kibić córki.
Długo milczały obie.
— Michasiu, piérwsza ozwała się matka, trzeba więc abyś wyjechała gdzieś daleko...
— Tak, matko, tak! gdzieś daleko! daleko! gdzie wiele będzie pracy cięźkiéj, gdzie otoczą mię znowu twarze obce, a obowiązki święte zaciężą na każdéj myśli mojéj, na każdéj chwili mego życia.... gdzie rozpieszczać mię i rozrzewniać nie będzie wzrok twój kochający... gdzie będę musiała cierpiéć i walczyć z sobą w milczeniu.
Mówiła to szybko, z gorączką i uniesieniem w głosie, który jednak zadrżał wnet, złamał się i zatonął w łkaniu głębokiém, choć cichem.
Mieczysław opuścił stare domostwo i szedł przez ulice miasta krokiem szérokim, z głową pochyloną, jak człowiek na którego wesołość zwykłą spadło niespodzianie coś bardzo smutnego, którego dumę butną pochyliła rzecz jakaś głęboko zawstydzająca. Powaga i obojętność, z jakiemi powitała go dziś Michalina, otworzyły mu oczy na wszystko co działo się kiedy w sercu jéj i jego i kazały mu myśleć o przyszłości. Kochał ją — nie ukrywał tego przed sobą — wdzięczna i szlachetna postać jéj pociągała go ku sobie mimowoli wywieranym nań czarem dobroci, prostoty, rozumu. Ale co czynić miał z uczuciem tém swojém? Nigdy dotąd nie zapytał siebie o to. Charakter i umysł jego nie zbratały się jeszcze w zupełności z powagą życia, nie dojrzały dostatecznie do postanowień silnych i uprzedzających wypadki. Powtarzał teraz sobie w myśli pytanie, w oczach jéj dziś wyczytane: poco przybyłeś tu? poco mię ścigasz?
— O! zawołał sam w sobie, gdyby tak ją pochwycić i zabrać z sobą do wiejskiego kąta mego, i nigdy już się z nią nie rozstawać!
Myśl ta napełniła go radością niewymowną, ale chwilową. Przesądne jakieś wahanie się zaćmiło przed nim uroczy obraz kochanéj dziewczyny, która intuicyą kobiéty rozumnéj odgadła dobrze, co działo się i dziać miało we wnętrzu istoty jego szlachetnéj z przyrodzenia, bogatéj w dobre popędy i piękne zdolności, ale bynajmniéj nie doskonałéj, nie dokształconéj do idealnéj normy czucia, myślenia i życia.
Nagle pośród chodnika Mieczysław zatrzymał się. Człowiek jakiś, w siermięgę ubrany, witał go zdjęciem czapki i nizkim ukłonem. Poznał w nim, pomimo zmroku, jednego ze sług orchowskich.
— Ja panicza po całém mieście szukam, rzekł siermiężnik. Przysłano mię tu po panicza, bo starszy pan cóściś bardzo ciężko wczoraj zachorował. Już tam dwóch doktorów siedzi, ale starszy pan pono o panicza dopomina się ciągle.
Mieczysław kilku skokami dopadł hotelu.
— Zakładać konie! krzyknął na woźnicę swego, wbiegając do sieni.
Blady był bardzo i ręce mu drżały, gdy wkładał na siebie podróżne ubranie. Z najwyższą niecierpliwością oczekiwał na założenie koni.
— Listopad, mówił do siebie, gorączkowemi krokami przebiegając hotelowy pokój, tak, listopad! Mój Boże! a ja myślałem.... że choć jednę jeszcze zimę przeżyje....
Łzy zaświeciły mu w oczach.
— Żeby choć w porę jeszcze przyjechać! zawołał, żeby go jeszcze choć raz zobaczyć! O, dlaczegóż nie byłem z nim ciągle? Jakimże jestem samolubem! wietrznikiem!...
Zapomniał o wszystkiem, cokolwiek nie było szanowném dla niego i drogiém mu obliczem ojcowskiém, które blade i resztą zaledwie życia świécące, ścigało nieustannie wzrok i myśl jego.
— Żeby choć w porę jeszcze przyjechać! myślał, siadając na najtyczankę i głośno rzekł do woźnicy:
— Ojciec mój umiéra, Stefanie! trzeba abym go znalazł żyjącym jeszcze! rozumiesz?
Woźnica, nie odpowiadając nic, krzyknął na cztéry dzielne konie, które porwały się z miejsca i tęgim kłusem przebiegłszy ulice miasta, daléj już, na szerokiéj pocztowéj drodze, uniosły lekki powóz z szybkością wichru.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.