Eli Makower/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Opowieść o uczuciach, myślach i kolejach losu pewnego zbiorowiska ludzi, to niby instrument bogaty w tony rozliczne. Uderzmy w nim akord nowy, a może brzmienia jego spotęgują inne głosy i zwiążą je w harmonią jednolitą.
Rzućmy okiem na przeszłość Kajetana Orchowskiego.
Był on starcem przedwczesnym, schorzałym, bezsilnym, w cichych rozmyślaniach zatopionym, niekiedy zrozpaczonym, zbuntowanym przeciw czemuś niewidzialnemu. Zgwałcone znać były w istnieniu jego wielkie prawa jakieś; pomiędzy tém czem stał się, a tém czém stać się mógł, zaszedł rozdwój, który krzykliwym dysonansem brzmiał w głębi istoty jego, obranéj do szczętu z sił i energii.
Miał 24 lata, gdy po stracie obojga rodziców stał się jedynym panem i dziedzicem obszernych włości orchowskich, zawiérających w sobie tysiąc dusz poddanych, miasteczko ludne i dochodne, setki włók gruntu ornego, lub pięknemi, odwiecznemi lasami pokrytego.
Było to przed trzydziestu kilku laty.
Dwór orchowski, jak inne podobne mu siedliska, cicho i sennie zda się stał śród okolicy; nie brzmiały w nim nawet nigdy odgłosy chwilowych, zdawkowych wesołości, ale mniéj niż gdzieindzéj usnęły tu ludzkie uczucia i myśli. Ojciec Kajetana był starym wojakiem i podróżnikiem, z białemi włosami nad czołem przerzniętém szramą głęboką. Matka jego, niewiasta dość młoda jeszcze, całą siłą serca kochała małżonka i jedynego syna, ściany domu swego, wszystkich ludzi biédnych, poezyą i cnotę.
Kajetan chował się w domu. Ze spółczesnych mu młodych ludzi bardzo nieliczni tylko otrzymywali publiczne szkolne i uniwersyteckie wychowanie. Młodemu Orchowskiemu przecież przysługiwały w domu rodzinnym środki wychowawcze takie, jakich pozbawioną była większość rówieśników jego. Dziecinne i młodzieńcze lata spłynęły mu pomiędzy rycerską legendą, upostaciowaną w osobie ojca jego, a czystym, poetycznym, słodkim i miłosiernym duchem matki. Dokoła rozwijającéj się istoty jego wiele było ciszy, najlżéjszym nieprzerwanéj gwarem, mnóstwo marzeń w czyn niewprawianych, dużo słodyczy i poczuć, bez hartu i zapoznania się z rzeczywistością. Brak ten wszystkiego co zmężnia, utrwala, daje siły potrzebne do stąpania po ziemi, stanowił groźne, choć utajone jeszcze znamię pory owéj.
Cokolwiek bądź, wielu było w okolicy ludzi żyjących, którzy pamiętali Kajetana Orchowskiego pięknym, młodym człowiekiem, z gorącym i szlachetnym ogniem w oku, z wyrazem słodyczy w koło ust świéżych, z dumą na białém czole, nie taką która grzesznie i bezmyślnie gardzi ludźmi innymi, ale taką która wypływając z poczucia sił wezbranych w piersi i głowie, mówić się zdaje o wyższych celach, o niepospolitych przeznaczeniach noszącego ją w sobie człowieka. To téż młody dziedzic dóbr orchowskich prędko i zupełnie mimowoli zdobył sobie śród sennéj okolicy pewien rozgłos. Opowiadano o nim że lubił samotność i czytywał książki, że unikał o ile mógł gwarnych i nieraz świetnych, lecz zawsze trywialnych zebrań sąsiedzkich i kawalerskich pustot, że skromny był jak dziewczyna i we dworze swym zaprowadził obyczaj szczególniéj surowy. Mówiono że zdolnym był godzinę całą w milczącéj zadumie stać przed obrazem, posągiem lub pięknem zjawiskiem przyrody, — a byli nawet tacy, co utrzymywali, że przechadzając się po lesie lub ogrodzie, głośno deklamował poezye, inni zaś którzy z pewnych postępków i odzywań się jego odgadywali w nim demokratę i filantropa.
— Dziwak! z przekąsem mawiali o nim jedni.
— Marzyciel! uśmiechali się drudzy.
— Reformator! sarkali inni.
Nagle do wszystkich krążących o nim wieści przybyła jedna jeszcze: „Kajetan Orchowski kocha się!.” „W kim?” — „W żadnéj z dziewic rozkwitających pośród równych mu godnością i majątkiem rodzin szlacheckich.” — „W kimże więc?” — „Któż to zgadnie?... W pasterce jakiejś chyba, w Cygance, rusałce, ondynie. Po tak dziwacznym młodym człowieku wszystkiego spodziewać się można...”
Był-to piękny dzień letni, oblany oślniéwającém światłem słoneczném, a jednak nie skwarny, z orzeźwiającemi powiewami wonnego wiatru, z rojem drobnych obłoków białych, mknących po szafirze nieba.
W dniu tym młody dziedzic Orchowa należał całkiem nie do samotności, nie do poezyi, nie do marzeń reformatorskich lub artystycznych zachwytów, ale do prozaicznéj, gospodarskiéj pracy. Działo się z nim tak dniami, godzinami niekiedy. Zrana gospodarz rzeźki i wesoły, wieczorem stawał się marzycielem zadumanym i tęskniącym za czemś nieokreśloném; dziś za wzór życia obiérał sobie Pana podstolego, nazajutrz gotów był z gałęzią cyprysu w ręku iść z Gustawem na nocne posępne wędrówki.
Objechał dokoła orchowskie łany, przesadził strumień bystry choć wązki, zakreślający granicę pomiędzy posiadłością jego a sąsiedzką i puściwszy cugle na szyję kasztana, zwolna posuwał się drogą kręto biegnącą pomiędzy dojrzewającemi zbożami.
U końca drogi, którą przebywał rozkładały się na dość obszernéj przestrzeni szare domostwa miasteczka; drobne okna ich błyszczały pod promieniami słońca jak wielkie iskry, a nad dachami wiły się liczne wstęgi srebrzystych dymów. Na prawo dwa borki sosnowe nakształt skrzydeł ciemnych osłaniały niewielki dworek jakiś, roztwiérając się o tyle tylko, aby ukazać jednę białą jego ścianę i szybę stawu ocienioną gałęźmi gęstego rzędu brzóz płaczących. Ludzi nie było widać nigdzie w pobliżu; w oddali tylko majaczyły postacie niewiast wiejskich, nad zagonami lnu pochylone, od strony miasteczka dolatywał gwar niewyraźny; w gałęziach drzew przydrożnych świergotało ptactwo.
Nagle w pobliżu dworku świecącego na prawo, zamigotała nad stawem postać jakaś biała, wybiegła z pod brzóz płaczących i mknęła wzdłuż ciemnéj ściany borku; za nią ukazały się dwie inne postacie, mniejsze od niéj znacznie, potém dwie jeszcze, kilka, kilkanaście... a wszystkie z kolei wbiegły pomiędzy gęstwinę zboża i na wązkiéj miedzy rozwinęły się w sznur długi. Zdala patrzącemu wydawać się mogło, że nie biegły, lecz na fali złocistéj płynęły ku drodze.
Kajetan, jadąc wciąż zwolna, przypatrywał się szczególnemu orszakowi temu, który, jak stado ptasząt, z gniazda wymknął się z białego dworku, otulonego skrzydłami ciemnych borów. Im bardziéj zbliżał się ku drodze, tém wyraźniéjsze odgłosy śmiéchów i szczebiotów dziecięcych rozbrzmiewały w cichém, czystém powietrzu.
Po chwili wyróżniła się postać orszakowi przodująca. Była to postać dziewczęcia, w białéj sukni perkalowéj, w słomianym kapeluszu, z pod którego spływały dwa długie, płowe warkocze. Za nią biegły dzieci; z tych dwoje blade i chorowite miało twarzyczki, a ubrania ich świadczyły o pochodzeniu szlacheckiém; inne, z pyzatemi, rumianemi policzkami, w koszulkach grubych lub sukiennych kaftanach, pochodziły widocznie z wioski jakiéjś, z téj może, któréj parę chat szarych wychylało się z za ciemnych sosen ocieniających dworek ze stawem.
W pobliżu drogi, w małej wklęsłości gruntu, wysoką trawą pokrytéj, rosło kilka grusz starych i rozłożystych. Był to rodzaj altany, przez samę przyrodę zasadzonéj, cienistéj, chłodnéj, szumiącéj zcicha gęstym liściem, który splatał się u góry w przezroczyste sklepienie.
Dziewczyna w białéj sukni wbiegła pomiędzy stare grusze i usiadła w ich cieniu. Zdjęła z głowy kapelusz, a rzucając go na trawę, wyciągnęła ręce ku dzieciom, które gwarnym rojem napełniły altanę. To téż drobna gromadka w mgnieniu oka skupiła się przy niéj.
Twarz miała ściągłą, o liniach niewysłowionéj słodyczy, kibić wysmukłą, w kształtach swych drobnych mającą cóś dziecinnego i przedziwnie dziewiczego zarazem. Z przezroczystą skronią wspartą na dłoni, siedziała teraz biała i spokojna, z łagodném światłem w oczach i z bladoróżowemi ustami, nawpół otwartemi uśmiechem. W oczach tych było trochę zamyślenia, a w zarysie warg uśmiechniętych błądziła linia smutku.
Młody Orchowski zbyt dobrze znał rodzinną swą okolicę, aby mógł nie domyśleć się kim było to zjawisko, które w téj chwili wzrok jego do siebie przykuwało. Wiedział, że dworek ze stawem, pomiędzy dwoma borami stojący, nazywał się Białowolą i należał do rodziny, któréj nikt prawie nie znał zblizka, ale o któréj dziejach dziwne prawiono rzeczy, niby o szczególném zbiorowisku nieszczęść różnych, prześladowań losu, kaléctw, chorób, wczesnych śmierci. Domyślił się z łatwością, że dziewczyna z uśmiéchniętemi usty i smutném okiem była wnuką obecnego dziedzica Białowoli; o istnieniu jéj bowiem zasłyszał był tu i owdzie cóś niewyraźnego i niedobrze zapamiętanego. Pomimo blizkiego sąsiedztwa, nie widział jéj dotąd nigdy. Teraz, nie mógł oderwać od niéj wzroku. Zdawało mu się, że ona jest promieniem wydzielającem się z tego morza blasków, które świat zalewało, jednym z kwiatów, których tyle barwiło się dokoła, najsmuklejszym z nich tylko i najbielszym, nawpół lilią zadumaną, nawpół różą wykwitającą z polnego kwiatu....
Zatrzymał naprzód konia na uboczu, pod cieniem jednéj z wierzb przydrożnych; potém pojéchał daléj, a gdy zrównał się z altaną, młoda dziewczyna, usłyszawszy zapewne tentent konia, spojrzała ku drodze.
Ale widok pięknego i młodego jeźdźca nie sprawił na niéj widocznie żadnego wrażenia, ciekawą znać nie była i nie wyglądała w życiu swem romantycznych przygód. Na kolanach jéj siedziała w téj chwili jedna z dwóch dziewczynek o chorowitych, bladych twarzyczkach. Musiała to być siostra jéj mała, albo siostry córka, bo podobną do niéj była ze ściągłych rysów twarzy i z błękitnych oczów. Dziewczyna obejmowała dziécię ramieniem, rozgarniała mu włosy nad bladém czołém i w wychudłéj twarzy topiła spojrzenie nieskończonéj troskliwości.
W téj chwili już młody jeździec nie porównywał jéj w myśli ani do promienia, ani do kwiatu. Dziewicza jéj postać przybrała teraz wyraz dojrzałéj kobiécości; w spojrzeniu jéj zwróconém na dziécię chorowite, było cóś macierzyńskiego, co nakazywało głęboki szacunek.
Orchowski odjechał, ale od dnia tego codziennie prawie można go było widzieć idącego lub jadącego drogą wiodącą ku miasteczku i okrążająca dworek ze stawem. Patrzył w stronę dworka i zdawał się oczekiwać ztamtąd czegóś; ale oczekiwania długo były daremne, białowolska dziewczyna nie przychodziła już z gromadką swą pomiędzy stare grusze polne, albo on może przybywał tam wtedy zawsze, gdy jéj nie było....
Zobaczył ją znowu zblizka w pewien dzień jesienny, mglisty nieco i chmurny. Była sama jedna. Zamiast słomianego kapelusza, miała na płowych włosach chusteczkę czarną, a zamiast białéj letniéj sukni, kibić jéj smukłą okrywało ciemne wełniane ubranie.
Gdy nadchodził, zbliżała się właśnie ku drodze ścieżką, wijącą się pomiędzy ściernią zczerniałą od mgły i deszczów. Uczuł się wzruszonym jéj widokiem więcéj może, niż tego się spodziewał. Stanął, ukryty nieco za przydróżném drzewem, i patrzył na nią. Szła zwolna, z głową pochyloną; w rękach niosła długi wieniec, upleciony z białych nieśmiertelników i barwinkowych liści. Zatrzymała się i zarzuciła wieniec na ramiona nizkiego krzyża, który grubo wyciosany z drzewa, wznosił się na małém wzgórzu, u końca ścieżki. Gdy to czyniła, wielkie, błękitne oczy jéj wzniesione ku niebu, napełniły się wyrazem gorącego błagania. Stała tak chwilę, ze wzrokiem utopionym w wysokościach, z niememi modły zawieszonémi na milczących wargach. Potém osunęła się zwolna na ziemię, splotła przed sobą dłonie, skroń oparła o stopy krzyża i przymknęła powieki. W nieruchoméj postawie jéj, na twarzy bladéj i przezroczystéj, spoczywało piętno głębokiego, nieprzezwyciężonego zmęczenia. Smutek cichy i pokorny błądził na jéj ustach bladych i drobnych. Dosyć było wtedy raz spojrzeć na nią, aby poznać, że na rozkwitającéj młodości téj zaciężyły już srogie doświadczenia trudów i cierpień.
Cisza i pustka panowały dokoła, nie widać było nigdzie żadnéj istoty żyjącéj; przyroda nawet bez barwy, bez głosu, zdawała się spoczywać w omdleniu pomiędzy szaremi chmurami, zwolna sunącemi w górze, i między ciepłemi, gęstemi mgłami, wiszącemi u dołu. Po chwili dopiéro od strony pól pustych przypłynął głos jakiś oddalony.
— Franiu! Franiu! wołała niewidzialna jakaś istota ludzka.
Imię to, powtórzone dwa razy przeciągle, zabrzmiało w powietrzu, a słabe echo powtórzyło je po raz trzeci pod ścianą boru.
Dziewczyna spoczywająca u stóp krzyża otworzyła oczy, szybko podniosła głowę i zdawała się słuchać z uwagą.
— Franiu! raz jeszcze i z mniejszego już oddalenia zawołał głos.
W brzmieniach jego przeciągłych, jękliwych nieco, dźwięczała niby skarga użalającego się dziecka i nieskończona słodycz serca przyzywającego ku sobie istotę ukochaną.
Młoda dziewczyna jak sprężyną ruszona, porwała się z ziemi. Stanęła wyprostowana, widocznie czegoś nagle zaniepokojona, i patrząc w stronę z któréj brzmiało wołanie, zawołała także:
— Jasiu!...
Głos jéj srebrzysty był i tak jak kształty ciała dziecinny prawie, a jednak przeciągle i donośnie rozległ się dokoła.
Odpowiedzią na jéj wołanie był okrzyk niewyraźny, choć donośny. Brzmiała w nim radość kogoś, co znalazł nakoniec to czego szukał. Zarazem z pomiędzy karłowatych wierzb, porastających małą poblizką łączkę, wysunęła się na pole postać na piérwszy rzut oka dość dziwna.
Był-to mężczyzna z twarzą ciemną, w odzieniu poplamioném kurzawą i błotem. Oczy miał takie same jak młoda dziewczyna, wielkie i błękitne, ale széroko roztwarte, zagasłe, jakby martwe i najlżéjszym promieniem myśli przytomnéj nieożywione. Wiek jego trudno było poznać. Twarz wyglądała staro i pooraną była zmarszczkami, ale głowę okrywały włosy ciemne, kędzierzawe i gęste. Na włosach tych splątanych piętrzyło się cóś nakształt olbrzymiego wieńca, bezładnie splecionego ze zżółkłych liści i suchych badyli polnych. W ręku trzymał giętką gałąź wierzby, okrytą gęstym, uwiędłym liściem.
Ujrzawszy postać tę, młoda dziewczyna postąpiła szybko kilkanaście kroków.
— Jasiu! Jasiu! wołała idąc i przyśpieszała kroku, jakby w obawie, aby wołający nie zwrócił się w inną stronę i nie umknął.
Ale on szedł prosto ku niéj. Obłąkane oczy jego nabrały na widok jéj wyrazu dziecinnéj radości, a usta zwiędłe otwierały się wśród zmarszczonéj twarzy głośnym, nieprzytomnym śmiéchem.
Spotkali się u skraju nizkiéj, wilgotnéj łączki.
— Gdzie byłeś, Jasiu? spytała młoda dziewczyna, ujmując ciemną, grubą rękę obłąkanego.
Zadawała pytanie to głosem łagodnym, ale ze spojrzeniem poważném i twarzą nierozjaśnioną uśmiechem. Powaga ta i badawcze spojrzenie dziewczyny zdawało się sprawiać obłąkanemu przykrość niewymowną.
— Nie gniéwaj się, Franiu! zaczął mówić jękliwym, żalącym się głosem. Jaś poszedł znowu do lasu i siedział w lesie długo... długo... rok... dziesięć lat... sto lat.... i słuchał co drzewa gadają, i patrzył na te wielkie, białe ptaki, co tam w górze płyną... płyną...
Dziewczyna wiodła go za rękę ku ścieżce.
— Nie gniewaj się, Franiu, powtarzał obłąkany. Jaś nigdy już więcéj tego nie zrobi... nie pójdzie do lasu, będzie siedział w domu i myślał o tém, jak mu dobrze było wtedy kiedy żył... Teraz on już nie żyje... rozum poleciał tam, gdzie te wielkie białe ptaki latają, a jego do ziemi pochowali... razem z Klemunią... z siostrą naszą Klemunią, która była taka dobra i taka śliczna, a teraz śpi tam pod sosnami...
Gwarzył tak długo i głośno, idąc przez pole i potykając się o zagony, mówiąc o sobie, niby o jakiejś innéj istocie, która żyła kiedyś, a patrząc na białe sunące w górze obłoki, które nazywał „wielkiemi ptakami.”
Dziewczyna wiodła go wciąż za rękę i w milczeniu słuchała posępnych wyrazów waryata. Stanęli już teraz na ścieżce ku dworkowi wiodącéj.
— Ach! krzyknął waryat, to naszę chatę widać. Jest tam i Frania?...
— Ja tu jestem, przy tobie, Jasiu!
— Tu?... A prawda, to dobrze... pójdziemy do lasu.
Mówiąc to, zwrócił się znowu ku łączce porosłéj wierzbą i towarzyszkę swą pociągnął za sobą. Ale ona oparła się ciągnącéj ją ręce jego z dziwną mocą. Stanęła silnie na drobnych swych stopach wsparta, podniosła głowę i patrząc mu prosto w twarz, rzekła ze spokojną mocą.
— Pójdziemy do domu.
Przez chwilę zdawać się mogło, że pomiędzy obłąkanym tym człowiekiem a młodziuchną, wątłą dziewczyną stoczy się walka trudna i bolesna. Martwe dno źrenic jego zaniepokoiło się, strzeliła z nich błyskawica dzikiego zniecierpliwienia.
— Pójdź do lasu! zawołał i usiłował znowu pociągnąć ją za sobą.
Ale ona nie ruszyła się z miejsca ani krokiem.... Siły jéj, fizyczne nawet, wyćwiczone znać były do walki i oporów.
— Pójdziemy do domu! powtórzyła tym samym głosem stanowczym, a błękitne jéj oko, w téj chwili przenikliwe, badawcze, bez drgnienia powieki tonęło we wzburzonych źrenicach obłąkanego....
Zwyciężyła go... Pochylił głowę przed jéj spojrzeniem, jak dziecko przez matkę skarcone, i poszedł za nią na ścieżkę. Ona szła przodem, nie oglądając się nawet, pewna znać że pójdzie za nią.
Szli krętą ścieżką ku dworkowi. W połowie drogi obłąkany zawołał znowu:
— Franiu!
I nie zważając na to, że szła o parę kroków przed nim, powtarzał wołanie co sekund kilka. Wymawianie jéj imienia zdawało mu się sprawiać przyjemność niezmierną, bo wywoływał je na różne tony, cichsze i głośniejsze, brzmiące to prośbą, to skargą.
Imię to brzmiało w powietrzu i obijało się o uszy zamyślonego i zasłuchanego śród drogi Kajetana wtedy jeszcze, gdy dziwna para, okrążywszy stawek, zniknęła z gęstwiny brzóz płaczących i za spłukaną od jesiennéj wilgoci ścianą białego dworku!
Wkrótce potém nastąpiła zima. Nad słomianym dachem białowolskiego dworku unosiły się wstęgi szarych dymów, niby tchnienia roznieconego w jego ścianach domowego ogniska. Przed dworkiem leżała kryształowa szyba zamarzniętego stawu, a rzędy brzóz płaczących i ciemne skrzydła borów stroiły się wokoło niego w śnieżne puchy i brylantowe szrony.
Młody Orchowski coraz rzadziéj ukazywał się na drodze wiodącéj w pobliżu dworku ku miasteczku.
Świat sąsiedzki, więcéj niż kiedykolwiek w zimie téj rozbudzający zabawami żywot swój senny, wyrwał go nakoniec ze starych ścian domu i starał się jaknajbliższą zawiązać z nim znajomość.
Znajomość ta jednak do wzajemnéj przyjaźni nie przywiodła. Głośniéj jeszcze niż wprzódy okrzyknięto dziedzica dóbr orchowskich marzycielem i oryginałem. Opowiadano o nim, że wśród zebrań licznych, dla wesołéj zabawy zgromadzonych, rozpoczynał poważne dyskusye o celach życia, obowiązkach, o nauce, rolnictwie i przemyśle; że najpiękniejsze i najbogatsze z dziewic okolicy nie mogły zwrócić na siebie uwagi jego wdziękami ni strojem; że mówił głośno, jako małżeńskich związków nie zawrze inaczéj, jeno ze szczerą miłością w sercu i nie z kim innym, jeno z kobiétą która zrozumié żądania serca jego i umysłu i dopomoże mu do spełnienia planów, jakie zakreślił dla swéj przyszłości.
Jakiemi były te plany i co właściwie miały one na celu? nie wypowiadał tego dokładnie i otwarcie przed nikim. Domyślano się rzeczy różnych, przedsięwzięć jakichś gospodarskich, przemysłowych zakładów, filantropijnych urządzeń. Byli i tacy, którzy dowodzili, że młody pan na Orchowie gorącą miał głowę i serce szlachetne, ale czego żądał od życia i siebie samego, sam jeszcze nie wiedział dobrze.
Niekiedy do wnętrza domu jego zaleciał jęk biédy jakiejś, skarga czyjegoś cierpienia. Zrywał się wówczas i niewołany biegł tam, gdzie go potrzebowano, otwiérał dłoń i serce... Potém czytywał znowu poezye, wpatrywał się godzinami w pozostawione sobie przez przodków piękne dzieła sztuk i... marzył.
W owéj to porze któś rozumny i doświadczenie życia posiadający powiedział o nim:
— Gdyby tak teraz młodzieńcowi temu nie zbrakło ręki kierowniczéj, walki o byt, choćby własny, trudu koniecznego, codziennego... gdyby mu teraz obywatelskie dać posłannictwo!...
O Białowoli Orchowski zapominał całemi tygodniami, miesiącami; niekiedy zaś, nagle, przed wzrokiem wyobraźni jego stawała smukła, błękitnooka dziewczyna, piastująca na kolanach swych blade, wychudłe dziecię, albo rozmodlona u stóp krzyża, z przymkniętą w zmęczeniu powieką, albo jeszcze wiodąca ku domowi waryata zwieńczonego liśćmi i rzucającego echom dźwięki jéj imienia: Franiu! Franiu!
Piérwsze skowronki wiosenne unosiły się nad polami: powietrze ciepłe przesiąknięte było mocną wonią rozgrzanéj ziemi; przydrożne drzewa okrywało rozpuszczające się w liść pękowie, gdy Kajetan Orchowski szedł w stronę miasteczka. Wyglądał jak człowiek, który ma głowę pełną zamiarów, nadziei i marzeń. Nagle stanął i wzrokiem uważnym, rozpromienionym patrzył na zbliżającą się ku drodze młodą dziewczynę. Była to Frania. W chwili gdy spostrzegł ją idącą po wązkiéj miedzy, pochyliła się właśnie ku ziemi i zdawało się że przemówiła słów kilka do kogoś niewidzialnego. Nie otrzymała znać odpowiedzi, i z ust jéj wyrwał się okrzyk lekki. Usiadła śród zoranego zagonu, zdawała się z trudnością podnosić z ziemi ciężar jakiś. Podniosła go wreszcie, powstała i szła ku drodze bardzo powoli, cała zajęta tém czémś, co niosła w objęciu i co utulała pod swém wełnianém, ciemném okryciu. Po kilkunastu jednak krokach sił jéj zabrakło widocznie. Stanęła oparta o jedną z grusz owych, które w pobliżu drogi tworzyły altanę, i potoczyła wzrokiem dokoła. Wzrok ten wyraźnie szukał pomocy. Orchowski stał już przy niéj.
— Przebacz pani, rzekł głosem wzruszonym nieco, ale wydało mi się, że pani potrzebujesz pomocy.
Na widok tego nieznanego pięknego młodzieńca nie zarumieniła się, nie zmieszała; znać było, że ani na jednę sekundę nie pomyślała o saméj sobie. Cała uwaga jéj i pamięć skupione były nad tém, co w zmęczoném objęciu swém trzymała.
— O! jakież to szczęście żem spotkała tu kogoś! rzekła. Nie miałabym dłużéj siły nieść tego dziecka.
— Dziecka? ze zdziwieniem powtórzył Kajetan.
— Tak, odpowiedziała młoda dziewczyna, znalazłam je na miedzy, nawpół umarłe od głodu i zimna....
Mówiąc to, rozchyliła sukienne okrycie, a młody Orchowski ujrzał cztéroletniego mniéj więcéj chłopaka, w grubéj koszuli, zaledwie okrytéj podartym łachmaném. Dziecię to zsiniałe było od zimna, wychudłe widocznie z głodu; oczy miało zamknięte, co nadawało mu pozór nieżywego, a wkoło głowy włosy gęste jak las, kędzierzawe, ze słomą i kurzawą zmieszane. Ognista barwa włosów tych i pewne linie znędzniałéj twarzy zdradzały jego pochodzenie.
— To dziecię żydowskie! zawołał Kajetan.
— Tak, spokojnie odparła dziewczyna, to jedno z piętnaściorga dzieci krawca Judela.
— Z piętnaściorga dzieci! powtórzył znowu Orchowski.
— Judel ma piętnaścioro dzieci; biédny to bardzo człowiek. W tym roku szczególniéj nędza u nich jest straszna.
Zamieniali słowa te, idąc drogą do miasteczka wiodącą. Orchowski złożył nawpół nieżywe dziecię na bryczce swéj, która nadjechała, a teraz szedł obok młodéj dziewczyny i słów jéj słuchał z pewném zdziwieniem.
— Zkąd pani wiész to wszystko? zapytał.
Spokojny uśmiéch okolił blade jéj usta.
— Mieszkam o pół wiorsty ztąd, rzekła, wskazując białowolski dworek; urodziłam się tu i wzrosłam... znam wszystkich prawie mieszkańców miasteczka.
Orchowski z coraz większem zajęciem patrzył na delikatny profil jéj twarzy, którego białość podnosiły okalające go czarne fałdy chusteczki.
Weszli w błotnistą ulicę miasteczka, z dwóch stron szaremi domostwami obudowaną. Orchowski zwrócił się do woźnicy swego z zapytaniem:
— Czy wiesz gdzie mieszka krawiec Judel?
Woźnica wzruszył ramionami, na znak niewiadomości.
— O! podchwyciła Frania, ja dobrze znam mieszkanie Judela. Każ pan zwrócić konie na prawo.... tu w tę uliczkę.
W głębi najwęższéj, najbłotnistszéj ulicy miasteczka, stała chata stara, niemal waląca się, z dwoma okienkami dotykającemi nieledwie ziemi. Za jedném z okienek tych, po przez szyby drobne, popękane, szare od pyłu, ludzie przechodzący błotnistą uliczką, widywali od lat dwudziestu może Żyda o twarzy pociągłéj, bladéj, bez zarostu, lecz ocienionéj gęstemi, rudemi włosami, przykrytemi znoszoną jarmułką. Żyd ten codziennie, z wyjątkiem jednych tylko dni sabatu, siadywał przed wązką deską na dwóch klocach wspartą i kawałkami materyi różnego gatunku zarzuconą. Deska ta była stołem; kawałki materyi sztukami płócien lub sukien, zużytych najczęściéj wielce, a tanich zawsze. Żyd siedzący przed stołem tym piérwotnéj prostoty, u okna przez które słabym zaledwie odblaskiem przebijać się mogło światło dzienne, był krawcem. Na imię mu było Judel, a współwyznawcy tylko wiedzieli, że miał on także nazwisko Makower. Od godziny szóstéj z rana do północy, a czasem i dłużéj, Judel szył; wieczorami z za szyb mętnych połyskiwał mały płomień łojówki, która paliła się na stole i żółtym połyskiem obléwała czoło Żyda, nad robotą schylone. Czoło to okryte było skórą zmiętą jak stara karta pergaminu; rysowało je mnóstwo kres i zmarszczek, nie przez lata jednak utworzonych, bo podówczas Judel znajdował się jeszcze w wieku zamęzkiéj dojrzałości. Twarz jego na piérwszy rzut oka wydawała się prawie bezmyślną, gapiowatą i bardzo pokorną; ale po bliższém przyjrzeniu się spostrzedz można było w oczach jego, szeroko zawsze roztwartych, utajone światło ciągłéj niemal wewnętrznéj ekstazy, a wkoło warg cienkich bezbarwnych, linią taką, w jaką zarysowują się zwykle usta tych, którzy cierpią wiele, nie wiedząc o tém sami i nie zdając sobie z tego sprawy. Była to twarz wyrobnika rąk, z duszą utopioną w niemych medytacyach. Szył i dumał, i od czasu do czasu oczy odrywając od roboty, podnosił je w górę, poprzez szyby mętne, szukając pomiędzy obłokami czegoś niewidzialnego. W przedsabatowe wieczory i dnie sabatowe nie siadywał już nad stołem ale stał; na ramionach miał kawał czarnego sukna z białemi szlakami, a przed sobą grubą księgę roztwartą. Wysoka, chuda postać jego chyliła się wtedy, niby trzcina pod powiewem gwałtownego wichru, naprzód i w tył, a przez okienko chaty wypływały na ulicę dźwięki głosu jego, niby gama długa, przechodząca od szeptów nabrzmiałych westchnieniami, do ekstatycznych wykrzyków miłości i jękliwych wołań o pomoc.
Miasteczko Orchów zaludnione było w większej części przez Izraelitów ale powszechnie uznaném zostało, że żaden z nich nie pracował tak nieustannie, nie modlił się tak gorliwie i nie mówił tak mało, jak krawiec Judel. Powiadano także iż żaden z nich nie był tak łagodnym jak on, ani.... tak biédnym. Za szybami okienek rozlegały się zrazu płaczliwe krzyki jednego dziecka, potem dwojga, trojga, kilkorga, aż nakoniec przyszedł czas, w którym chata napełniła się taką wrzawą dziecinnych głosów, śmiejących się, płaczących i o chleb wołających, że słychać je było w oddalonych punktach miasteczka. Niekiedy liczna gromadka, wnętrze chaty napełniająca, rozsypywała się nazewnątrz. Dzieci Judela napotkać można było wszędzie: na ulicach i rynku miasteczka, śród pól które je otaczały, po wioskach sąsiednich, przed karczmami miasteczkowemi i przydróżnemi. Tułało się to po miejscach różnych, w grubych koszulinach, u piersi rozwartych, zamiast sukien w łachmanach brudnych i podartych z drobnemi twarzami, otoczonemi gęstwiną rudych włosów. Żadne z nich jednak nie prosiło o jałmużnę. Judel nie prosił także nigdy o nic nikogo, prócz Boga, którego wzywał wielkim głosem w dnie sabatowe, miotając się nad księgą modlitw i chude ręce od chwili do chwili podnosząc w górę. Szył on, szył, szył, nie jak, człowiek, ale jak machina, bez pomocnika, bez żywego ducha, coby mu śród pracy towarzystwa dotrzymywał, tocząc wciąż z samym sobą rozmowy wewnętrzne, które w bladych źrenicach jego odbijały się światłem ducha rozegzaltowanego wśród milczenia ust i... głodu ciała. Roboty wykonane roznosił sam po domach miasteczka i po dworkach sąsiednich, oddalonych o wiorstę, dwie, o milę czasem i więcéj; nie siadał nigdy na wóz żaden, chodził pieszo i szybko bardzo, z głową pochyloną, z oczami wpatrzonemi w ziemię i ze szczególnym jakimś uśmiéchem na ustach. Obuwie na nogach miéwał zawsze podarte i liczne dziury w długim chałacie.
Przyszedł nakoniec rok pewien, w którym zdarzyły się trzy wypadki, mające ścisły związek z bytem Judela. Najprzód do kilkunastu głosów dziecinnych, wrzawą napełniających chatę krawca, przybył głos jeden jeszcze — nowo urodzonego dziecka. Było to dziecko piętnaste z rzędu. Następnie przed próg chaty wychodzić przestała Żydówka, ze śniadą, pomarszczoną twarzą, która była żoną Judela i gospodynią chaty. Legła ona w ciemnym kącie izby, wśród spłowiałych poszewek starych piernatów, ubezwładniona chorobą ciężką i długą. Nakoniec do miasteczka przybył krawiec drugi, osiadł przy głównym placu i wywiesił nade drzwiami mieszkania swego szyld, na którym wymalowana była bombiasta suknia krwawego koloru i wielkiemi literami stały wypisane słowa: Krawiec damski i męzki z N.
Nowy przybysz był także Izraelitą, ale młodym, rzeźkim, obrotnym i przebiegłym. Uczył się krawiectwa w N. i to mu odrazu zjednało reputacyą głośną; przybrał sobie dwóch pomocników i zagarnął całą robotę z miasteczka i okolicy. Wtedy rzadko już tylko widzieć można było Judela szyjącego. Siadywał on zawsze nad deską stół przedstawiającą, ale zamiast dawnych kawałków materyi, miéwał przed sobą tylko motki nici białych i czarnych, nożyce i igielnik stalowy. Przyrządy te leżały nieporuszone dniami, tygodniami; Judel siedział bezczynnie, z łokciami opartemi o deskę i z pergaminowém czołem ukrytém w dłoniach. Przepędzał tak godziny całe, milcząc, myśląc, niekiedy usypiając pod ciepłą pieszczotą słonecznego promienia, który ukradkiem jakby wnikając przez szyby mętne, złotą nicią połyskiwał na zrudziałéj jarmułce Żyda, przebywającego bezrobocie. We wnętrzu chaty nie błyskało już teraz nigdy żadne światełko, zrana nie płonął tam ogień na kominie, a wieczorem nie zapalała się łojówka. Od kilku miesięcy najmniéjszy dymek nie ukazał się nad dachem chaty, wklęsłym i dziurawym. Nie gotowano już tam strawy. Najstarsza córka Judela, Sara, wychodziła od czasu do czasu i powracała z bochenkiem chleba czarnego i kilku cébulami, które starczyć miały rodzinie całéj na tydzień i dłużéj, bo przez czas tak długi nikt już więcéj nie opuszczał chaty i nikt nic nie kupował.
Pewnego jednak dnia wiosennego przez próg chaty przepełzało na ulicę cztéroletnie dziécię. Chciało wstać na nogi.... nie mogło. Słabe było i jakby oniemiałe, bo nie wydało z siebie głosu żadnego, na czworakach powlokło się ulicą. Świéży powiew wiosenny orzeźwił je znać nieco, bo na skraju miasteczka mogło stanąć na nogi i iść. Poszło téż w pole. Chudą rączyną opierało się o płoty i krzaki, nierozgrzane jeszcze po chłodach zimowych, potykało się o każdą najmniéjszą chropawość gruntu, padało, podnosiło się znowu, pełzło lub szło — aż zniknęło śród świéżo pooranych zagonów. Poco dziecię to puściło się na wędrówkę po miasteczku i polach? Któż wié? Wiedzione instynktem istoty głodnéj i zziębniętéj, szukało może pożywienia, lub promieni słońca.
Wnętrze chaty zawierało sionkę ciemną i izbę z dwoma okienkami. Izba była tak mała, że na piérwszy rzut oka nikt nie mógłby się domyśleć, jakim sposobem mieściło się w niéj tyle istot żyjących. Była to jedna z tajemnic przestrzeni, znanych dobrze ludziom, którzy zajmują śród niéj miejsce jakby kradzione, przemocą wydzierane. Czego nie udzielała tam długość i szerokość, to brano od wysokości. Wszystkie cztéry ściany od podłogi do sufitu okryte były wprawionemi w nie drewnianemi półkami. Półek tych było czternaście, a każda z nich przedstawiała miejsce spoczynku dla jednego dziecka, tak iż wszystkie one leżały w dzień, a spały w nocy jedno nad drugiém, wyniesione nad poziom i zawieszone jakby w powietrzu, nakształt ptaków śpiących po gniazdach do drzew poprzylepianych. Tylko że gniazda ptasze pływają śród czystego powietrza, szumu liści zielonych i blasków słonecznych, tu zaś atmosfera duszna była i cuchnąca, a pośród mroku gęstego rozchodziły się płacze, stękania i ciężkie, chrapiące oddechy. Z odgłosami temi łączyły się od czasu do czasu jęki choréj Żydówki, leżącéj w ciemnym kącie, śród spłowiałych piernatów. Jęcząc, wyciągała rękę wychudłą, zżółkłą i poruszała nią kołyskę z łozy uplecioną, zwieszającą się na sznurach przyczepionych do belki zczerniałego sufitu. Jęki swe przerywała śpiewem drżącym i chrapliwym, którym uśpić starała się krzyczące z głodu piętnaste dziecko....
Ojciec rodziny téj siedział, jak zawsze, u okna nad deską: — obu rękami trzymał się za głowę i przechylając postać swą w obie strony, milczał lub téż w kształcie śpiewu jakiegoś zawodził. Nie odwracał głowy ku izbie dlatego może, aby nie widziéć dzieci stękających i chrapiących na półkach i nagiego, żółtego ramienia, które wychylało się z ciemnego kąta i poruszało sznurami kołyski.
W téj chwili otworzyły się na oścież drzwi chaty i stanęła w nich młoda dziewczyna, w czarnéj chusteczce na płowych włosach, z dzieckiem łachmanami okrytém w objęciu, a za nią młody mężczyzna.
— Panie Judel, rzekła, postępując w głąb izby, przynoszę ci Mendelka, który spał śród pola na miedzy.
Judel zerwał się na równe nogi i stał z széroko otwartemi oczami i z drgającemi usty. Na półkach zrobiła się cisza wielka. Ustały chrapania i stękania. Dokoła ścian pod sufitem i nad podłogą, podnosiły się drobne głowy okryte mszystemi, roztarganemi włosy, i trzynaście par osłupiałych oczu błyszczało śród zmroku. W ciemnym kącie nagie ramię opuściło sznury kolébki i natomiast wyciągnęło się ku drzwiom.
— Mendelkie! zawołał z głębi piernatów głos chrapliwy, oj! oj! Gdzie on był? czego on poszedł? Może on już umarł, może już nie żyje?
Judel obudził się nagle z odrętwienia.
Blade jego, cierpiące i zadumane źrenice tkwiły to w twarzy młodéj dziewczyny, to w licu pięknego pana, to przenosiły się znowu na zsiniałe rysy dziecka, nad którém z troskliwą dłonią i litośnym uśmiechem pochylała się Frania. Nagle wyprostował się, oczy jego zapłonęły i łzawe a błyszczące wzniosły się w górę; na wargach bladych zadrżał uśmiéch pokorny i zarazem zachwycony.
Podniósł wskazujący palec ku kawałkowi nieba, widniejącemu przez drobne, popękane szyby, i wielkim głosem zawołał:
— Niech jasnym państwu wynagrodzi to Bóg! Ja biédny Żyd i dzieci moje biédne, głodne robaki, ale przed Nim my wszyscy równi. Niech on jasnym państwu tego tak nie zapomni jak ja nie zapomnę!
Opuścili chatę biédnego Żyda i zwolna szli ulicami miasteczka. Orchowski konie swe odesłał do domu. Zaniechał już zamierzonéj zrana wycieczki; cała myśl jego, wszystkie jego uczucia były przy młodém dziéwczęciu tém, które postępując obok niego, opowiadało mu dzieje każdego prawie domostwa, jakie mijali. Znała tu wszystkich i ją wszyscy znali. Gospodarne mieszczki, o twarzach ogorzałych, Żydówki na progach domostw piorące bieliznę lub piastujące drobne dzieci, pozdrawiały ją skinieniem głowy i uśmiéchem. Dzieci biegły ku niéj i ze szczebiotem wieszały się u jéj sukni; ojcowie rodzin mieszczańskich odkrywali przed nią głowy i wiedli za nią przyjaznym lub wdzięcznym wzrokiem. Ona opowiadała towarzyszowi swemu kim byli ludzie ci, jak nazywali się, czém się trudnili, w którém domostwie była biéda jaka: ubóstwo, siéroctwo, brak zarobku, choroba.
Orchowski przysłuchiwał się jéj ze zdziwieniem. Była śmiałą tą przedziwną śmiałością myśli niewinnéj, która nic nie rojąc dla siebie saméj, żadnych osobistych planów nie snując, trwóg i pożądań nie żywiąc, obawiać się nie ma czego. Mówiła, tak jak śpiéwa ptaszę, bez namysłów, wysileń ni wahań się, ale w mowie jéj przebrzmiewała dusza ludzka kochająca, żądna dobra i harmonii, ciężkiemi próbami życia myśléć nauczona.
W głowie i w piersi Kajetana wrzało. Zapomniał na chwilę że idzie z młodą, wdzięczną dziewczyną, ku któréj uczuwał pociąg niewymowny, a zdawało mu się jakoby wszystkie dobre głosy, które nosił w sobie, podnosiły się z dna jego istoty i przemawiały teraz do niego przez jéj usta. Zdawało mu się że trzyma w ręku różczkę czarnoksięzką i że potrzeba mu tylko zakreślić nią w powietrzu krąg wielki, aby wszystko dokoła zakwitło zdrowiem, pięknością i szczęściem. Zdawało mu się, że wznosi się przed nim góra wysoka i potrzeba mu tylko jeden skok uczynić, aby stanąć u jéj szczytu i cudów męztwa, mądrości, miłości dokazać. Dobre uczucia i chęci szlachetne przemieniły się w nim w téj chwili w namiętność, która rozgrzała mu wzrok płomieniem zapału i całą twarz przyoblekła wyrazem niecierpliwego marzenia.
Znajdowali się już w pobliżu ścieżki wiodącéj do dworku, tam gdzie wzrastały grusze stare i krzyż nizki podnosił nad wzgórzem ramiona zwieńczone zczerniałém od chłodów i deszczów kwieciem nieśmiertelników.
Frania stanęła, chcąc pożegnać towarzysza; on jednak nie odchodził jeszcze, patrzył z kolei na krzyż i na nią.
— Widziałem, rzekł, jak pani zawieszała wieniec ten na tym krzyżu. Modliłaś się pani wtedy gorąco, chociaż bez słów.... O co pani tak bardzo błagałaś Boga?
W głosie jego było wzruszenie, którego stłumić ni ukryć nie mógł. Po twarzy jéj, po raz piérwszy od chwili spotkania, przesunął się rumieniec. Przykro jéj było, że oko żyjące podpatrzyło tajemnicę wiary jéj głębokiéj i smutnych jéj modłów. Po chwili jednak odpowiedziała:
— O cóż innego modlićbym się mogła, jeśli nie o zdrowie mego dziadka, o powrót rozumu, albo przynajmniéj o sen spokojny dla brata mego, o życie dla moich małych?...
Widać było w istocie, że nie modliła się nigdy o nic innego, że nigdy nie prosiła Boga o nic dla siebie.
Nazajutrz Kajetan Orchowski był gościem białowolskiego dworku. Znalazł tam w kilku małych i skromnych izdebkach starego dziadka, kaléctwem przykutego do poręczowego krzesła na kółkach; dwoje dzieci bladych, z odrobiną zaledwie życia w chorowitych ciałach; obłąkanego, który tułał się bezmyślnie po domu i ogródku, lub znikał na długo w głębi boru; parę sług siwowłosych i młode dziewczę, które na widok jego spłonęło nagłe rumieńcem.
Frania była w tym domu nieszczęścia gospodynią, matką, piastunką, dłonią która żywi, sercem które pociesza, łagodną mocą która spokój rozléwa, swobodnym uśmiechem który promień radości rzuca w najgłębsze nawet mroki niedoli. Była wszędzie, myślała o wszystkiém, działała za wszystkich.
Na dziécięcych jeszcze barkach jéj spoczęły obowiązki wielkie; dźwigała je, sama nie wiedząc jak, sama nie wiedząc kiedy, i zżyła się ze swym ciężarem, pragnieniem, myślą, nie wybiegając ni razu w świat weselszy. Była piękną i nie wiedziała o tém. Bywała nieraz śmiertelnie znużoną i nie pragnęła ani szukała spoczynku. W każdéj godzinie, w każdéj minucie składała w ofierze na ołtarzu miłości rodzinnéj najpiękniejszy kwiat swéj młodości, najgorętsze płomienie swych uczuć, i nie wiedziała o tém że czyni ofiarę.... Kochała.
Taką widywał ją młody Orchowski przez długi szereg dni i tygodni. Stopniowo poczęła zachodzić w niéj zmiana. Raz ujrzał ją siedzącą nad stawem z dziećmi, z któremi nie rozłączała się nigdy prawie; ale zamiast, jak zwykle bywało, gwarzyć z niemi, pieścić je lub uczyć, szklistém spojrzeniem patrzyła w szybę spokojnéj wody nic zda się nie wiedząc w koło siebie, nic nie słysząc. Daremnie blade dziewczynki obejmowały jéj szyję i głowę jéj swywolnie ku sobie ciągnęły; daremnie przynosiły jéj kwiaty i z pieszczotliwym szczebiotem zarzucały niemi jéj suknię, — żadném słowem ni poruszeniem nie odpowiadała na pieszczoty ich i zapytania. Możnaby rzec że owładnął nią sen jakiś głęboki. Czoło jéj, ciężkie nieprzezwyciężoném marzeniem chyliło się coraz niżéj.... aż nareszcie oderwała wzrok od powierzchni wody i spostrzegła młodego gościa, który stał pod cieniem brzozy płaczącéj, z okiem w twarz jéj utkwioném. Powstała szybko, po raz piérwszy zmieszana, strwożona pod jego spojrzeniem. Chciała postąpić naprzód, ale sił jéj zabrakło zrazu; bezwiednym ruchem poniosła dłoń do serca, które znać uderzyło gwałtownie...
Innym razem znalazł ją całą ubraną w kwiaty. Długie gałęzie powojów przewijały się śród płowych jéj włosów i białe kielichy swe opuszczały na jéj ramiona. Nigdy przedtém nie stroiła się w kwiaty. Ale teraz zdawało się, że znikła w niéj pamięć o żałobie pokrywającéj dni jéj młodości, że rozpoczynał się dla niéj dzień nowy. Kwiaty, te dzieci promieni, uśmiechnęły się w poranku letnim do niéj, w któréj serce zapadły także piérwsze promienie serdecznego życia... Wesołą była dnia tego jak dziecię; młodość jéj, długo tłumiona smutkami i trudem, upominała się o swe prawa.
Wieczorem dopiéro, gdy słońce ukryło się za cienistą gęstwinę brzóz płaczących i bladą, różową już tylko łuną barwiło staw cichy, zjęło ją zamyślenie nagłe, ogarnął ją smutek jakiś niewymowny i nieokreślony. Powolnym ruchem wyjęła z włosów kielichy powoju, a gdy zwiędłe leżały u stóp jéj, patrzyła na nie okiem ocienioném długą i cichą, lecz na dnie ogniami i łzami wrzącą zadumą.
Trwało tak długo, aż do schyłku lata, i.... nagle trwać przestało. Był tydzień pewien, w którym młody Orchowski nie odwiedził ni razu białowolskiego dworku. W tym samym téż czasie mówili ludzie wiele i głośno o hucznych, świetnych zabawach wyprawianych po okolicznych dworach na cześć świeżo przybyłéj w strony owe piękności.... piękności niepospolitéj, dumnéj, czarnookiéj, na wzór komety wiodącéj za sobą szlak blasków olśniewających, nakształt wichru przelatującéj z szumem i porywającéj w wir swój wszystko i wszystkich.
Po tygodniu Frania, siedząca u kolan swojego dziadka i czytająca mu głośno dzienniki, ujrzała zdala od krzyża jeszcze za stawem, przybywającego gościa. Dziennik wypadł z jéj ręki, głos złamał się nagle w piersi i umilkł....
Przybył, ale zmieniony, blady, jakby po zmęczeniu wielkiém, z chmurą na czole i z błyskawicą wewnętrznéj burzy w oku. Zapytała go z trwogą czy nie jest chory, czy nie spotkało go nieszczęście jakie. Odpowiedział z roztargnieniem i z przymuszonym uśmiéchem. Ona nie zapytywała go więcéj o nic. Odgadła w nim ranę jakąś, walkę, rozdwój uczuć i myśli, który przyniósł ze sobą w cichy jéj kątek ze świata gwarnego, odgadła i milczała, i tylko gdy krzątała się po małym domu, głowa jéj chyliła się wdół, tłoczona smutkiem nieprzezwyciężonym, a gdy na pożegnanie podała mu rękę i uśmiechnęła się, jak zwykle bywało przyjaźnie, łagodnie, w uśmiechu jéj widać było ukrywany, więc niemy ból ściśnionego serca. On dnia tego topił w niéj wzrok wilgotny lub niepokoju pełen, a odchodząc ścisnął dłoń jéj drobną z siłą taką, jakby w téj chwili postanawiał coś w myśli niezłomnie.
— Wrócę jutro, rzekł i patrzył na nią z wyrazem oczekiwania w oczach.
Spodziéwał się może, iż w odpowiedź zawoła: „powróć! o, powróć!” i krzykiem tym kochającego, strwożonego serca podeprze chwiejącą się wolę jego, zwróci jego uczucia w jeden znowu, stały i niezachwiany kierunek. Ale ona nic nie rzekła. W oczach jéj był cały świat uczuć, pytań, próśb i trwóg niewymówionych; ale na czole spoczęła duma dziewicza, kobiéca, niedozwalająca błagać o litość.
Nie wrócił. W domu w którym przebywała świetna i sławna piękność okolicy, był nazajutrz bal wielki. Ręczyński dwór jaśniał wśród nocy letniéj setkami świateł, ciepłe powiewy wiatrów roznosiły w dal dźwięki hucznéj muzyki i odgłosy gwarów wesołych, długich....
Minęły tygodnie i nastał już początek jesieni.
W jednym z małych sklepików, otaczających główny plac miasteczka, stała Frania. Przyszła tu, jak zwykle, dla różnych drobnych potrzeb gospodarskich, po wszystkie te drobiazgi tanie, niewytworne, które ręka jéj czynna i wprawna przemieniała w trochę dobrobytu i zdrowia dla tych, nad którymi rozciągała gorliwą i czynną opiekę. Żydówka sprzedająca za małym i brudnym stołem potrzebne jéj przedmioty była widocznie dobrą jéj znajomą, bo kładąc na szalę towary, licząc piéniądze otrzymane, urządzając małe pakunki, gwarzyła poufnie.
— Ny, rzekła, dlaczego to panienka taka blada? Latem panienka wyglądała ślicznie jak róża, a teraz zrobiła się taka mizerna. Czy panience czego nie boli?
Dziwny uśmiech okolił usta dziewczyny, bladéj w istocie i zmienionéj bardzo. Nic jednak nie odpowiedziała. Miałaż zaprzeczyć, powiedzieć że zdrową jest i żadnego nie uczuwa bólu?... Była w istocie dziwnie zesłabłą, strasznie znużoną codzienném oczekiwaniem i codziennemi zawodami, a w piersi, tam gdzie serce uderzało biciem nierówném, czuła ból srogi i ciągły.... ciągły...
Nic więc nie rzekła i przeliczywszy na brudnym stole piéniądze Żydówce należne, odejść już miała, gdy nagle kupcowa poskoczyła z za stołu i stając we drzwiach sklepiku, z wyrazem zachwytu krzyknęła:
— Sieh! sieh! a szajne puryc! aj! aj!
W mgnieniu oka utworzyły się przed jéj sklepikiem i przed wszystkiemi innemi sklepikami grupy ludności, wyległéj z domostw, karczem i dziedzińców. Drobne dzieci żydowskie, bawiące się śród placu, z krzykiem uciekały ku matkom, które wołały je z pośpiechem; starsze za to wysuwały się naprzód i biegły przez plac, wytrzészczając oczy i krzycząc co sił:
— Sieh! sieh! a szajne puryc!
Placem przejeżdżała świetna kawalkada jeźdźców i amazonek. Było tam osób przeszło dwadzieścia, a wszystkie siedziały na koniach dzielnych, przybranych w barwne czapraki i połyskujące siodła. Nad głowami pań powiéwały pióra i przezroczyste zasłony; panowie trzymali w rękach szpicruty oprawne w złoto.
Orszakowi temu przodowała para najpiękniejsza ze wszystkich, na najpiękniejszych, najognistszych jadąca koniach. Jedną z osób parę tę składających była kobiéta z kibicią wyniosłą, dłutem rzeźbiarza niby ze szlachetnego wyrzeźbioną marmuru; drugą — młody pan z Orchowa.
Jechali zrazu stępo. On rozmawiał o czemś do towarzyszki swéj z przejęciem się i zapałem, ona odpowiadała mu uśmiechem w pół dumnym, w półłaskawym. Pragnął snadź czytać w tym jéj uśmiéchu, albo na twarz jéj nieruchomą i dumną sprowadzić słowami swemi błyskawicę wzruszenia — bo tak był nią zajęty, że prócz niéj nic dokoła nie widział; ani ciekawego motłochu, mrowiem plac napełniającego, ani młodéj dziewczyny, która we drzwiach sklepiku stała ze zmartwioną postacią, z twarzą białą, jak marmur, ze źrenicą széroko roztwartą i w twarz jego wpatrzoną tak upornie, jakby przez oko to szkliste i rozszerzone całe życie ulecić wnet miało.... Nie widział nic prócz téj, któréj kibić wyniosła, wytworna unosiła się nieruchomo nad dumnym grzbietem drogocennego rumaka. Szukał oczami jéj spojrzenia.
Podniosła nakoniec powiekę, zwróciła ku niemu głowę królewską i utkwiła w twarzy jego oczy wielkie, czarne, wabne i zarazem dumne, wyzywające a pełne przyrzeczeń.
W téjże chwili dotknęła ręką szyi wierzchowca. Piękne zwierzę zrozumiało jéj wolę, parsknęło z radością i puściło się naprzód wielkim kłusem zrazu, szalonym potém galopem.... W ręku jeźdźca cugle drgnęły i opadły na kark konia, który puścił się za tamtym w raźnych poskokach.
Pędzili tak oboje, o wiele wyprzedzając orszak cały, jedno obok drugiego, a zanim zniknęli za ostatniemi domostwami miasteczka, widać jeszcze było jak w powiewie wiatru przezroczysta jéj zasłona rozwinęła się, niby skrzydło wielkiego motyla, i błękitną mgłą otoczyła schyloną ku niéj głowę jego....
Zniknęli... po świetném zjawisku został tylko na miasteczkowym placu szlak gruntu zoranego kopytami końskiemi i wielka chmura kurzawy, która unosiła się w powietrzu różowa od przenikających ją promieni zachodzącego słońca.
— A czy panienka wié, zaczęła Żydówka, kto to taki ta panna, co z naszym panem na przedzie jechała? To panna Ręczycówna... Ona do Ręczyna niedawno przyjechała, bo stary pan Ręczyc, to jéj wuj.... Ona rodziców nie ma i posagu nie ma; to ludzie gadają, że ona chce bardzo wyjść za naszego pana, i że naszego pana tam bardzo ciągną, i że un już w niéj okropnie rozkochany... A może to un, dodała po chwili namysłu, oświadczył się jéj teraz, bo tak na nią patrzył... aj! aj! jak un na nią patrzył, jak do niéj gadał ciągle....
Białowolska dziewczyna, nieruchoma dotąd jak kamień i jak marmur biała poruszyła się teraz, niby dotknięta sprężyną jakąś niewidzialną.
— Do zobaczenia, pani Chajo! rzekła tak szybko, jakby conajprędzéj ukończyć pragnęła ciężki dla niéj w téj chwili trud mówienia.
Żydówka chciała ją zatrzymać i powiedziéć jéj cóś jeszcze; ale ona była już daleko. Szła ulicą miasteczka prędko, nie oglądając się, z oczami utkwionemi w ziemię. Patrząc na nią, można było myśléć, że wybrała się w podróż jakąś nieskończoną, że biedz pragnęła gdzieś, aż na kraniec świata, uciec conajprędzéj od miejsca, na którém się znajdowała.
Nie byłoż to miejsce to samo, które przed kilku miesiącami przebywała obok niego po wyjściu z chaty Judela? Czuła wtedy że stawało się w niéj cóś nowego, wielkiego! Nieznane jakieś, rozkoszne ciepło wstępowało wtedy do jéj piersi, i nie wiedziała jeszcze dlaczego, ale świat stanął nagle przed nią taki promienny, radosny i tajemniczy zarazem, tak dziwne, niepojęte uroki i obietnice kryjący w powiewach swych i woniach!... A teraz... o teraz uciec pragnęła od wspomnień tych, które otaczały ją chórem żałobnym i rozdzierały jéj serce żałością za tém, co bezpowrotnie minęło! uciec od goryczy, którą w życiu swém uczuwała po raz piérwszy, od myśli strasznych i grzesznych, od rozpaczy, od słabości nieprzezwyciężonéj, która zasłonę ciemną rzucała na jéj oczy, uginała kolana, całe ciało jéj przejmowała bezwładném omdleniem!...
Nie uciekła jednak od niczego: ani od pamięci swéj, ani od rozpaczliwych krzyków rozlegających się w jéj wnętrzu, ani od omdlenia ciężkiego, w które zapadły wyczerpane jéj siły. Dobiedz zdołała tylko do krzyża; chciała podnieść wzrok w górę i szukać tam wysoko litości, któréj nie znalazła na ziemi... Nie mogła... Powieki jéj ciężkie łzami nieprzelanemi, wdół opadły. Chciała otworzyć usta i modlić się... Nie mogła.. W głowie jéj myśli nie było żadnéj na ustach drżących jak listki osiny żadnego słowa... Osunęła się na ziemię, chyliła się coraz niżéj, aż złożyła głowę na trawie chłodnéj i cicho, bez jęku, bez łzy przymknęła powieki... Zemdlała...
Szary mrok zapadać począł. Wątła postać dziewczęca leżała wciąż na zielonéj trawie, w nieruchomości kamiennéj. Kędyś pod lasem grały przeciągłe surmy jesienne; dźwięki ich wiatr cichy chwytał i niósł ponad okrytemi żółtą ściernią polami; w oddali, za miasteczkiem, wieża kościelna zadzwoniła na wieczorne pacierze; od wioski płynęły długie wołania matek, przyzywających dzieci ku ogniskom, które rozpalały się w chatach.
Do odgłosów tych przyłączył się po chwili jeden jeszcze.
— Franiu! Franiu! rozległo się wołanie od strony małéj, nizkiéj łączki, wśród pól rzuconéj.
Zarazem z gęstwiny wierzb wychyliła się głowa nastrzępiona roztarganemi włosami i wieńcem z zeschłych kłosów uwitym.
— Franiu! Franiu! wołał obłąkany coraz częściéj, coraz przeciągléj!
Stanął na skraju łączki i dziko połyskującemi oczami rozglądał się dokoła; przechylał głowę w obie strony, zdając się przysłuchiwać czemuś, oczekiwać czyjegoś głosu. Nie usłyszał nic prócz szumu wiatru muskającego powierzchnię wierzbowych zarośli i ostatniego dźwięku kościelnéj dzwonnicy, który rozpłynął się w powietrzu i umilkł.
Obłąkany przestał wołać, a zaczął biedz. Biegł szybko, prosto ku wzgórzu na którém stał krzyż. Niejednokrotnie widać znajdował tam tę, któréj imię nadaremnie teraz rzucał polnym wiatrom i echom. Znalazł ją tam i teraz. Nachylił się i pochwycił jéj rękę, która ciężko i bezwładnie zawisła w jego dłoni.
— Pójdź do domu! rzekł pochylony i wpatrzony w twarz jéj nieruchomą.
Powtarzał teraz słowa, któremi ona zawsze przemawiała do niego.
— Pójdź do domu! pójdź do domu! szeptał coraz prędzéj, coraz uporczywiéj i coraz niżéj schylał się nad nią.
Na obłąkanéj twarzy jego zjawiał się stopniowo wyraz trwogi nieprzytomnéj, połączonéj z rzewnością i tkliwością dziecięcą.
— Franiu! jęknął, czy ty śpisz?
I nastawił ucha ku ustom jéj, od których oczekiwał odpowiedzi. Tak pytała i tak czyniła zawsze ona, ilekroć znalazła go nad brzegiem stawu, albo w głębi boru leżącego na ziemi, z zamkniętemi oczami. Teraz on naśladował ją. Zdawać się mogło, że pragnął odpłacić jéj staraniem za starania, niepokojem troskliwym za jéj troskliwy o niego niepokój.
— Franiu! czy ty śpisz? powtórzył.
Nie było odpowiedzi. Wydał krzyk jakiś niezrozumiały, roztworzył ramiona i porwał ją z ziemi.
— Pójdź do domu! zawołał tym razem głośno i trzymając ją w objęciu, pobiegł ścieżką.
W połowie drogi zaczął iść wolniéj. Kołysał ją w ramionach, jak dziécię uśpione, głowę pochylał nad nią i wzroku od twarzy jéj nie odrywał, a jednak, okrążając staw i przechodząc pod cieniem brzóz płaczących, nie przestawał wołać ciągle, coraz łagodniéj, przeciągłéj, żałośniéj;
— Franiu! Franiu!
Wkrótce potém stary dwór orchowski przemienił postać swą dawną tak, jakby dotknęła go laska czarodziejska. Nowe sprzęty, nowe cugi i powozy, nowa służba liczna wzbudzały w okolicy tysiące uwag, zachwytów i ciekawości. Właściciel wszystkich tych pięknych rzeczy bawił w stolicy, kędy pociągnęła go za sobą piękna narzeczona.
Gdy wreszcie przebrzmiały i pogasły w wielkiém mieście karnawałowe gwary i świetności, powrócił do ścian swych, tak drogich mu, tak cichych i tak poważnych dawniéj — z żoną.
Wtedy już ludzie mówili o nim, że stał się nakoniec porządnym człowiekiem, zupełnie do innych ludzi podobnym, że nabył brakującéj mu wprzódy cnoty gościnności, opuścił dawne marzenia i dziwactwa, bo... wydawał bale.
Nawrócenie to przypisywano powszechnie wpływowi młodéj i pięknéj kobiéty, która będąc jego żoną, była zarazem gwiazdą i bóstwem całéj okolicy.
Z przyjściem wiosny jednak odrodzony człowiek ten posmutniał. Była to pora w któréj, wedle brzmienia najuroczystszéj umowy przedślubnéj, opuścić miał wraz z towarzyszką swą miejsca rodzinne i udać się w podróż daleką. Stacyami wędrówki téj miały być wielkie miasta Europy, a kres jéj przewidywać się dawał w oddalonym chyba, bardzo oddalonym czasie.
W porze owéj podróże były modą panującą, jednym z tych narkotycznych przyrządów, które ludziom śpiącym dawały złudę życia. Dla Kajetana Orchowskiego przecież podróż taka, bez celu dobrze określonego, bez kresu oznaczonego, większą niż dla innych posiadała wagę.
Wyjechać Bóg wié dokąd, Bóg wié po co i na jak długo, znaczyło to dla niego opuścić miejsca, na których, wedle uprzednich marzeń jego, snuć się miała płodna w następstwa różne działalność jego, śród których przyrzekał sobie niegdyś tyle rzeczy różnych ulepszyć, zbudować... Cóż się więc stanie z tym planem przyszłości jego, tajemniczym dla wszystkich, a może jeszcze i dla niego samego, ale zawiérającym w sobie mnóstwo narysowanych zlekka zamiarów, wiele postanowień w chwilach zapału lub wzruszenia powziętych?.. Wykonanie planu tego odłożonem zostanie na późniéj, zamiary i postanowienia spać będą cicho w głowie jego, w czasie gdy owiewać ją pocznie obce powietrze... Późniéj więc, późniéj!.. A teraz jechać musiał, bo dał słowo, bo tylko za cenę spełnienia obietnicy téj otrzymywać mógł łaskawe spojrzenia od oczu ognistych, które, świetne jak dwa słońca, umiały jednak chmurzyć się i gasnąć; otrzymywać mógł uśmiechy zgody i pocałunki miłości od ust prześlicznych, które teraz już, w tych piérwszych miesiącach poślubnych, bywały nieraz dumne, rozgniéwane...
Pojechał... Powiadali ludzie, że w przeddzień wyjazdu pomiędzy młodą porą stoczył się spór żwawy, po którym pani miała w oczach łzy i błyskawice tłumionego gniewu, a pan dosiadł konia, z twarzą bladą i chmurną. Wzdłuż i wszerz przejechał grunta orchowskie; widziano go jak zatrzymywał się na punktach najwyższych, odkrywał głowę i wodził dokoła wzrokiem smętnym, jakby żegnał z boleścią rzeczy drogie i święte.
Gdy wrócił z przejażdżki, głos jego brzmiał po domu gniewny jak nigdy, a przez noc całą widziano okno jego pokoju na oścież otwarte, a w niém człowieka siedzącego nieruchomo, z czołem na dłoń opuszczoném.
Pojechał jednak, a gdy po upływie dwóch prawie lat powrócił w białym dworku stojącym pomiędzy sosnowemi borami inni ludzie mieszkali. Stary dziadek-kaléka umarł przed rokiem; jedno z dwojga dzieci nie żyło także; drugie zabrał brat jakiś czy krewny, zdaleka przybyły; obłąkanego oddano opiece lekarskiéj... Białowola był sprzedaną.
Co stało się z Franią, dokąd udała się i gdzie się schroniła, nikt tego nie wiedział. Orchowski nie dowiedział się o tem także. Wspomnienie jéj gasło i odżywało w pamięci jego, stosownie do kolei uczuć i losu jaką przebywał, ale ślad jéj istnienia zginął dlań nazawsze.
Mógłże przewidziéć, że kiedyś na piersi kobiéty téj jedno z dzieci jego wypłacze ostatnie łzy życia? że ta która była kochanką jego młodości, będzie ostatnim dobrym obrazem, na którym spoczną gasnące źrenice jego córki?
Tymczasem nabył na własność Białowolę od nowego jéj posiadacza, kosztem wielu starań i strat. Mówiono nawet, że kupno to było jednem z dziwactw jego i że piérwsze zachwiało świetny dotąd byt jego majątkowy.
Człowiek ten zresztą, nakształt trzciny wiotkiéj w coraz inne przechylający się strony, uchodził zawsze za dziwaka, marzyciela i reformatora. Rozchodziły się o nim daleko po kraju wieści rozliczne. Jedna z nich głosiła, że urządza on w swych dobrach nieznany dotąd w okolicy przemysłowy zakład jakiś... W istocie, budowa wielka wznosić się zaczynała w pobliżu dworu; ściany jéj rosły zrazu szybko, potém coraz wolniéj a nakoniec ustał wkoło nich ruch wszelki, zgromadzony materyał budowlany leżał bezładnie rozrzucony i nieporuszony latami całemi, wzniesione ściany czerniały i próchniały, aż znikły, rozebrane na powszedni użytek, a na ich miejscu pozostało tylko trochę skopanéj ziemi i próchna.
To znowu gruchnęła po świecie wieść, że Kajetan Orchowski uwalnia włościan swych od obowiązku pańszczyzny i grunta im na czynsz oddaje. Wyglądało w istocie tak, jakby to prawdą stać się miało. Przypominano sobie jak niedawno w liczném zgromadzeniu mówił z oburzeniem o niecnym przywileju, który człowieka wprzęga w jarzmo ludzi innych; wspomniał cóś o ekonomicznych prawdach, dowodzących wyższości pracy wolnéj nad niewolą. Wiedziano że w Orchowie dokonywują się przygotowania różne do mającego nastąpić w gospodarstwie nowego porządku rzeczy, że czynią się tam jakieś urzędowe starania, a po wsiach ludnych i zamożnych rozkwitają nieśmiałe nadzieje.
Nagle wszystko umilkło i jak po rozpoczętéj budowie przemysłowego gmachu, próchna i ruiny, tak z przygotowań tych, starań i nadziei pozostawały tylko uśmiéchy ludzkie....
Co bo się tam nie zaczynało, co nie zarysowywało i przed urodzeniem nie umiérało w tém dziedzictwie marzyciela bez woli, o głowie ognistéj bez ładu ni wytrwania. Była to komedya dla ludzi — dla niego męczarnia może, może także narkotyk, którym podbudzał długo nerwy moralnéj swéj istoty, broniąc się od snu.
Uległ nakoniec temu, z czém walczyć nie umiał... usnął na wzór innych. Nie był to znać jednak sen głęboki; było w nim cóś co czuwało lub budziło się chwilami i niby piła zębiasta wpijało się w istotę jego, aż znękało ją i w ciężką niemoc wprawiło...
Wtedy zamknął się w wielkiéj ustronnéj swéj komnacie, pokochał znowu samotność i ciszę, a za towarzyszów jedynych wziął sobie setki tomów i z niemi kończył życie.
Teraz pośrodku komnaty stało łoże szerokie, a na niém spoczywał starzec, z głową odartą z włosów i twarzą wychudłą. Ręka jego ostatnim wysiłkiem krzepkiéj niegdyś dłoni ściskała rękę syna, który klęczał przy jego łożu, z głową pochyloną w zadumie i smutku. Opowiedział mu dzieje życia swego, od owéj krótkiéj lecz promiennéj sielanki młodości aż do tych godzin długich i ciemnych, w których sumienie jego odwracało mu wciąż przed oczami karty strawionego marnie żywota.
— Jak wszyscy synowie po ojcach swych tak i ty po mnie odziedziczysz skutki grzechów moich. Nie złorzecz mi.... bo najsroższém przekleństwem występnego życia jest jego koniec....
Wyrzekł to powoli, głosem cichym, lecz pewnym: twarz miał zwróconą ku sufitowi i oczy utkwione w górze. Po chwili wytchnienia mówił daléj:
— Należałem do pokolenia, które przed chwilą ustąpiło ze sceny świata... Skupiło się we mnie wszystko dobre i złe, tworzące to znamię szczególne, po którém pokolenie owo pozna duch historyi.. Nieraz marzyliśmy pięknie i chcieliśmy dobrze, ale nie czyniliśmy nic.... oto tajemnica żywotów naszych, zgasłych w niedoli i po sobie zostawiających niedolę... oto świadectwo wedle którego osądzą nas dzieje... Chęci niespełnionych, marzeń w jawę nieprzemienionych nie położą one na szalę swéj sprawiedliwości. Ciężkim wyrokiem spadną na głowy nasze światła przez nas niezapalone, dobre chwile zaniedbywane, skarby na wiatr rozrzucone, pozostające za nami odłogi...
Umilkł, oddychał ciężko: w piersi jego słychać było ciągłą, coraz śpieszniejszą robotę niewidzialnéj mocy niszczącéj.... Po chwili, głośniéj niż wprzódy, wymówił:
— Minęło... Któż i cóż powrócić mi zdoła życie minione?.... Nikt i nic!
Twarz jego wychudła nieruchomą stała się na chwilę pod ciężarem spadłéj na nią ołowianéj zadumy, w oczach tylko széroko roztwartych świecił ogień gorączki i pierś wzdymała się wysoko, głośnym, chrapliwym oddechem! Nagle z wybuchem zawołał:
— Któż mi powróci teraz spokojny sen nocy, spędzonych w gorzkiém czuwaniu, wesele dni upłynionych, w smutku, pełnię życia, które było pustem, chwałę męża, która utonęła w chańbie próżniaka?... Kto mi powróci słodycz i szczęście domowego życia, które przyniosło mi samę tylko gorycz, niezgodę, zgryzotę? Kto poprawi duchy dzieci moich, zaniedbane przezemnie? Kto mi do łoża śmierci przywiedzie miłość ich i cześć?... Nikt! nikt! nikt!
— Mój ojcze! zabrzmiał przy łożu głos męzki, czułością i smutkiem tłumiony, — mój ojcze! jedno z dzieci twoich jest tu, przy tobie...
— Jedno z dzieci moich! jak smutne i łagodne echo powtórzył chory.
Po chwili milczenia mówił znowu:
— Tak, tyś był jedyném z dzieci moich, które mię kochało, którego złowrogie moce niezgody i pustki w domu mym panujące oderwać odemnie nie zdołały... Przed tobą téż jednym odkrywam poranione wnętrze moje, ostatnie żale moje i pragnienia... Posłuchaj!.. Odkąd chory i zniechęcony do życia czynnego, któremu podołać nie miałem siły, zamknąłem się tu jak pustelnik w ciszy nieprzerwanéj, uporządkowały się myśli moje, bezładne wprzódy, rozwidnił się przedemną we mgle przedtém widziany porządek wszech-rzeczy; dojrzałem łańcuch olbrzymi przyczyn i skutków, przestępstw i kar... — Różne były przyczyny, które uczyniły nas takimi, jakimi byliśmy.... Jedna z nich spoczywa w plemienném przyrodzeniu naszém, uporném ładowi wszelkiemu, skłonném do marzeń, zapałów i wrzawy, lecz nieumiejącém dźwigać ciężarów długo, wytrwale, w powadze skromności i ciszy.... Inną ważniejszą był dzierżony przez nas przywiléj na ziemskich bogów.... Rodziliśmy się dostojni i bogaci odrazu... nie mieliśmy o co walczyć dla siebie i dzieci swoich... Twarzy naszych i duchów nie skropił i nie skrzepił nigdy pot własnego mozołu.... więc zapomnieliśmy o tém, że jesteśmy ludźmi i usnął w nas nerw działania, a zapanowały zmysły, nieprzeparta żądza używania, i uwierzyliśmy w wiekuistość królowania naszego... i usnęliśmy na szczycie Olimpu... Lecz Olimp ten był wulkanem... dno jego płomienne poruszyła dłoń przyszłości, o któréj pomiędzy nami zatraciła się myśl i pamięć.... Teraz... czas nam do grobów.... a nad przepaściami pozostawiamy to, co nam najdrozszém było....
Spoczął chwilę po długiém mówieniu, a potém ciągnął daléj:
— Nie proszę cię abyś dokonał tego, czegom ja dokonać, zaniedbał... abyś naprawił to, com ja zepsuł... Jestto niepodobném... ale przyszłość do ciebie należy.. Życie swe masz przed sobą: nie uczyń z niém tego, com ja ze swojém uczynił.... Jutro, pojutrze, gdy nad trumną, zawierającą w sobie zwłoki moje, staniesz u szczytu wzgórza będącego rodzinną naszą mogiłą i obejrzysz się dokoła siebie, zobaczysz same tylko odłogi i ruiny... Inaczéj to dziedzictwo piękne wziąłem po przodkach swoich, inaczéj oddaję je tobie, inaczéj ty oddaj je dzieciom swoim.. Czyń co będziesz mógł, aby użyznić ziemię tę, która pod ręką moją rodzić przestała, aby podnieść ściany, które pod okiem mojém pochyliły się ku ziemi... U końca życia ze skarbów zmarnowanych lub dorobionych składać będziesz rachunek przed sumieniem swojém, tak jak ja składam go teraz przed swojém... Niech on ci lżejszym będzie!... Oto ostatnie pragnienie moje... Chciałbym abyś ty stał się dziedzicem Orchowa, Kamil...
Westchnął i mocował się ze sobą widocznie aby nie rzec strasznego jakiegoś słowa, choć rozpiérało mu ono pierś żalem wielkim.
— Weź Orchów... weź... weź... uczyń z nim co tylko będziesz mógł, aby.... aby tylko nie stał się zagonem zoranym pod siejbę zagłady.... Weź Orchów!..
— Wezmę, ojcze! ozwał się znowu przy łożu głos klęczącego młodzieńca, ale tym razem brzmiała w nim wola silna i uroczyście dawana obietnica.
Milczenie głębokie zaległo obszérną komnatę. Przyćmione blaski lampy rozpalały, jak dawniéj, iskry złote w szybach szaf oszklonych i mieszały się z cieniami pokrywającemi blade, zwiędłe czoło umiérającego. Żółte powieki jego były teraz przymknięte, a przez zwarte, siniejące usta wyrywały się od chwili do chwili jęki słabe, niby odgłosy ostatniéj walki życia ze śmiercią. Nagle białe ręce jego splotły się kurczowo i z ostatnim wybuchem konającéj siły, podniosły się w górę.
— Któż mi powróci życie stracone? zawołał, nikt! nikt! nikt!
Zdawało się, że z ostatnim wykrzykiem tym uleci życie jego, taka w nim była moc rozpacznego wysiłku. Podniósł jednak drgające powieki i gorejącą źrenicą raz jeszcze potoczył dokoła.
Chwilę milczał i przyzywał pierzchające myśli, potém z dłonią ciężko złożoną na pochylonéj głowie syna, z oczami w których malowały się ostatnie cierpienia i pragnienia, wyszeptał:
— Niech marne życie moje i rozpaczna śmierć moją będą dla ciebie nauką.... niech ustrzegą cię od miłości bez szacunku.... od zamiarów bez spełnienia... od zapałów bez wytrwania.... od życia bez planu... od marzeń bez czynu... od chęci bez woli...
Słowa jego spłynęły w szept zaledwie dosłyszalny. Był-to niby testament, kreślony niewyraźnemi znakami; ale klęczący u łoża młodzieniec słuchał go z twarzą jak marmur bladą i z uchem pochyloném ku ustom ojcowskim. Usta te oddawna już mówić i oddychać przestały, a on pozostał jeszcze nieruchomy, z dwiema wielkiemi łzami palącemi się w źrenicach powieką okrytych, z dłońmi zaciśniętemi w koło zimnéj, sztywnéj ręki zmarłego.
Cisza głęboka zalegała dom cały, gdy otworzyły się zwolna drzwi wielkiéj, podłużnéj sali i wszedł przez nie Mieczysław. W oczach jego spuszczonych ku ziemi malował się ból gorący, świeżą stratą ukochanéj istoty sprawiony, ale na twarzy bladéj, nieruchoméj i w całéj postaci młodego człowieka, zwolna kroczącego przez obszérną komnatę, spoczywał wyraz takiéj powagi, tak głębokiego i energicznego skupienia władz uczuć i myśli, że mniemać było można, iż przez tę noc jednę przybyło mu lat kilka, lat nauki, doświadczeń i cierpień. W istocie przez tę noc jednę przeżył on życie całe swego ojca, życie całego pokolenia, które na widowni dziejów poprzedziło jego i jemu podobnych. Wczoraj jeszcze był młodzieńcem, dobrym, szczerym, skłonnym do uczuć i postępków szlachetnych, lecz z życia powagą niezbratanym, w młodzieńczéj wesołości swéj płochym nieco, nieznającym dokładnie pobudek czynów własnych, ani miary do jakiéj dorość mogła własna istota jego. Dziś rozpaczna śmierć, kończąca zwichnione, zmarnowane życie jego ojca, ochrzciła go na męża.
Wyglądał téż w téj chwili jak mąż, w którego wnętrze zapadły postanowienia niezłomne, przyrzeczenia uroczyste, przed którego oczami stanęła jasna i wyraźna świadomość dróg przyszłych.
Z oddalonego pokoju doszedł ucha jego monotonny i przyciszony szmer dwóch głosów kobiécych. Zwrócił się w kierunku drzwi nawpół otwartych, a stanąwszy na progu, ujrzał dwie postacie kobiéce, klęczące u stóp krucyfiksu, przed którym na srebrnym łańcuchu zwieszona paliła się mała lampa.
Na odgłos kroków wchodzącego, pani Leontyna przerwała odmawianie modlitwy za chorych i umiérających: trwożném, do głębi zmąconém spojrzeniem ogarnęła twarz syna. Bladość twarzy téj, ból na niéj wyryty i piętnująca ją w téj chwili uroczysta powaga powiedziały jéj znać wszystko, bo porwała się z klęczek i krzyknęła. Wykrzyk jéj głośnym był, przeszywającym, ale brzmiało w nim jedno tylko uczucie: przestrach. Zarazem ramiona jéj i kibić cała drżéć zaczęły pod grubym szalem, okrywającym nawpół długą, czarną szatę.
Lila, blada także i drżąca, instynktowym ruchem kryła się za matkę i osłupiałych, wylęgłych swych oczu nie spuszczała z twarzy brata.
Mieczysław zbliżył się do matki i ujął w obie dłonie rękę jéj, jak lód zimną.
— Matko, rzekł głosem zniżonym i drżącym od łez w piersi tłumionych, tam.... skończyło się już wszystko.... Alem ja pośpieszył do ciebie, aby ci powiedzieć, że masz syna, który uczyni co tylko w mocy jego będzie...
Umilkł nagle, bo spostrzegł że mówił daremnie. Pani Leontyna nie zdawała się słuchać ani rozumiéć słów syna. Dłonie jéj zaciskały wkoło kibici fałdy grubego szala; oczy błędne, nieprzytomne prawie, obiegały dokoła mroczny pokój, odtrącane i zarazem niezwalczenie jakoby pociągane przez najciemniéjsze jego zakątki.
— Mój Mieczysiu! mówić zaczęła pobladłemi i drgającemi usty, niech tam wszystko urządzą jak należy.... Ja.... ja doprawdy nie mogę.... słaba jestem.... noc taka ciemna!... Każ światła pozapalać w pokojach.... Czy daleko jeszcze do dnia? O mój Boże! jakże jestem nieszczęśliwa!... Idź tam.., idź.... oszczędź matkę!... ja... nie mogę!...
Osunęła się znowu na klęczki, zakryła dłońmi oczy niby przed strasznemi widziadłami, i jakby pragnęła zagłuszyć przerażające głosy, które słyszała wewnątrz czy zewnątrz siebie, mówić poczęła szybko, nawpół głośno, nieustannie:
— Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie!
Mieczysław stał chwilę jak skamieniały, z głowią schyloną i opuszczonemi rękami. Na czole jego zmarszczka, którą wyniósł z przedśmiertnéj rozmowy pogłębiła się. Do wszystkich uczuć jakie go napełniały przyłączyło się jedno jeszcze, ciężkie, gorzkie. Po chwili jednak zwrócił się do siostry i wziął jéj rękę.
— Lilo! rzekł łagodnie, pójdź, zobacz zwłoki naszego ojca.... Nie byłaś przy nim gdy umiérał... pójdź teraz!...
Dziewczyna gwałtownym ruchem wyrwała rękę swą z jego dłoni i usunęła się pod ścianę.
— Ja nie chcę! Mieczysiu, ja nie chcę! zawołała z płaczem prawie.
— Dlaczego nie chcesz? zapytał brat, pochylając ku niéj twarz niemal surową.
Ona usuwała się od niego, drżąc cała; w széroko rozwartych oczach jéj błyszczały łzy prośby i zarazem gniewu.
— Dlaczego nie chcesz? z naleganiem powtórzył brat.
— Boję się... szepnęła, przyciskając ramiona do piersi, boję się... umarłych...
— Lilo! zawołał Mieczysław, nie znałaś prawie ojca swego... On jednak kochał cię i przed skonaniem po wiele razy imię twe wymówił...
Słowa te uczyniły na młodéj dziewczynie pewne wrażenie. Drgnęło w niéj cóś co zmniejszyło bojaźń dziecinną, a z wyrazem przestrachu twarz jéj okrywającym, połączyło odcień nagle uczutéj tkliwości i żalu.
— Pójdź! rzekł Mieczysław, biorąc znowu jéj rękę. Poraz ostatni spojrzymy na rysy jego.... spojrzymy na nie razem, oboje... Chwila ta uczyni nas może więcéj bratem i siostrą, niż byliśmy dotąd....
Przy ostatnich wyrazach Mieczysława Lila zarzuciła mu ramię na szyję i przytuliła się do piersi jego z cichym płaczem. Był to wybuch dobrego uczucia, które ozwało się w istocie téj młodziuchnéj, chaotycznéj, pełnéj ogni gorejących w niéj kapryśnie i jałowo.
Mieczysław otoczył kibić jéj ramieniem i prowadził ją ku drzwiom.
— Mieczysiu! szeptała, ale ty mię nie odstąpisz.... będziesz tak ciągle przy mnie?...
— Będę ciągle przy tobie, odparł brat, pragnę odtąd być jaknajczęściéj przy tobie.... zastąpić ci ojca.... opiekować się tobą....
Byli już na progu, gdy nagle pani Leontyna podniosła głowę i rzuciła za siebie trwożne spojrzenie. Ujrzawszy się samą w pokoju, porwała się znowu z klęczek i zawołała:
— Lilo! Lilo!
W krzyku tym brzmiało niemal wołanie o ratunek. Lila wydobyła się z objęć brata. Nie wiedziała już ani kogo słuchać, ani dokąd iść.
— Zostawiacie mię samę! jęknęła pani Leontyna, łamiąc ręce, w tak strasznéj chwili!... O mój Boże! tegom się doczekała, że dzieci moje.... wszystkie dzieci moje opuszczają mię wtedy, gdy najbardziéj mi trzeba kogóś.... kogokolwiek.... Jestem sama, sama na świecie!... nic już nie znaczę dla nikogo.... nawet dla dzieci swoich!... Czy dzień jeszcze daleko?... Jaka noc czarna!...
Mieczysław wypuścił z dłoni rękę siostry.
— Idź do matki, rzekł, pozostań przy niéj.
Chciał jeszcze coś powiedziéć, ale nie mógł. Bolesne, gorzkie uczucie zdławiło mu głos w gardle. Ze wzrokiem wbitym w ziemię odszedł w głąb domu.